Czarny orzeł (Dubrowski)/Rozdział XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarny orzeł |
Podtytuł | (Dubrowski) |
Wydawca | Tow. Wydawnicze "Rój" i Księg. E. Wende S-ka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakł. Graf. E. i D-ra K. Koziańskich |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Antoni Lange |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przebudziła się i z pierwszą myślą stanęła jej przed oczami cała groza położenia. Zadzwoniła, weszła dziewka i na jej pytania odrzekła, że Cyryl Piotrowicz jeździł wieczorem do xxx i wrócił późno, że dał surowy nakaz nie wypuszczania jej z pokoju i doglądania, aby nikt z nią nie rozmawiał, że zresztą nie widać żadnych szczególnych przygotowań do wesela prócz tego, iż zakazano popu wyjeżdżać ze wsi pod żadnym pozorem. Po tych wiadomościach dziewczyna opuściła Marję Cyrylównę i zamknęła drzwi napowrót.
Słowa jej poruszyły na nowo młodą aresztantkę. Głowa jej pałała, krew burzyła się; postanowiła zawiadomić o wszystkiem Dubrowskiego i zaczęła szukać sposobu posłania pierścienia do dziupli starego dębu. Wtem uderzył o okno kamyczek, szkło zadźwięczało, a Marja Cyrylówna wyjrzała na dziedziniec i ujrzała małego Saszę, dającego znaki. „Witaj Saszo, po co mnie wołasz?“ — Przyszedłem, siostro, aby się dowiedzieć, czy nie trzeba ci czego. Ojczulek gniewny i zabronił wszystkim słuchać ciebie, ale każ mi zrobić czego sobie życzysz, a ja uczynię dla ciebie wszystko.
— Dziękuję, kochany mój Saszeńko. Słuchaj, znasz stary dąb z dziuplą, ten przy altanie?
— Znam, siostro.
— A więc jeśli mnie kochasz, biegnij tam czemprędzej, połóż ten pierścień w dziuplę, ale uważaj, aby cię nikt nie widział,
Mówiąc to rzuciła mu pierścień, z całym pędem puścił się i w trzy minuty stanął przy starem drzewie. Zatrzymał się tu, zadyszany, obejrzał się naokół i położył pierścień do dziupli.
Skończywszy szczęśliwie sprawę, chciał donieść o tem natychmiast Marji Cyrylównie, gdy nagle z za altany wyskoczył ryży, obdarty chłopak, rzucił się do dębu i zagłębił rękę w dziupli. Sasza szybciej niż łasica rzucił się na niego i schwycił go obiema rękami.
— Co ty tu robisz? zapytał groźnie.
— A co ciebie obchodzi? odparł chłopak, usiłując się uwolnić.
— Zostaw ten pierścień, ryży — krzyczał Sasza — lub nauczę cię po naszemu.
W miejsce odpowiedzi tamten uderzył go pięścią po twarzy, ale Sasza nie puścił go i zakrzyczał całe gardło: „złodzieje! złodzieje! tutaj, tutaj!“ Chłopak usiłował uwolnić się od niego. Był on o dwa lata zapewne starszy od Saszy i znacznie od niego silniejszy, lecz Sasza był zwinniejszy. Bili się przez kilka chwil; w końcu ryży chłopiec zwyciężył. Powalił on Saszę na ziemię i chwycił go za gardło. Lecz równocześnie silna ręka wpiła się w jego ryże i szczeciniaste włosy, a ogrodnik Stiepan podniósł go na pół łokcia w górę.
— Ach ty ryża bestjo, mówił ogrodnik, jakże ty śmiesz bić małego panicza?
Sasza zdołał podnieść się i przyjść do siebie.
— Tyś mnie schwycił pod pachy, rzekł on, inaczej nigdybyś mnie nie przewrócił. Oddaj teraz pierścień i wynoś się.
— Niby jakto, odrzekł ryży i, nagle obróciwszy się na miejscu, uwolnił swą szczecinę z ręki Stiepana.
Rzucił się już do ucieczki, ale Sasza dopędził go, trącił w plecy i chłopiec upadł do góry nogami. Ogrodnik złapał go znowu i związał paskiem,
— Oddaj pierścień! krzyczał Sasza.
— Poczekaj paniczu, rzekł Stiepan zaprowadzimy go na rozprawę do ekonoma.
Ogrodnik zaprowadził jeńca do dworu a Sasza towarzyszył mu, poglądając z niepokojem na swe spodnie, podarte i zasmarowane zielenią. Naraz wszyscy trzej znaleźli się przed Cyrylem Piotrowiczem, idącym na przegląd stajni.
— A to co? — zapytał Stiepana.
Stiepan krótko opisał całe zajście.
Cyryl Piotrowicz wysłuchał go z uwagą.
— Ty urwisie, rzekł, dlaczegoś się z nim pobił?
— On ukradł z dziupli pierścień, ojczulku każ mu oddać pierścień.
— Jaki pierścień? z jakiej dziupli?
— A mnie Marja Cyrylówna... a ten pierścień... Sasza zmieszał się, zaplątał. Cyryl Piotrowicz zmarszczył się i rzekł, kiwając głową:
— Tutaj zamieszana Marja Cyrylówna. Przyznaj się do wszystkiego, albo tak cię spiorę rózgą, że nie poznasz rodzonej matki.
— Jak Boga kocham, tatuniu, ja ojczulku... Mnie Marja Cyrylówna nic nie kazała, tatuniu.
— Stiepan! idź i zetnij mi dobrą, świeżą brzozową rózgę.
— Czekaj, ojczulku, ja wszystko opowiem. Dziś biegałem po dziedzińcu, a siostra Marja Cyrylówna i... i... ten ryży chłopiec chciał pierścień ukraść.
— Przypadkiem zgubiła, tyś chciał schować... Stiepan! idź po rózgi.
— Tatusiu, poczekaj, już wszystko opowiem. Siostra Marja Cyrylówna kazała mi pobiec do dębu i położyć pierścień do dziupli; ja pobiegłem i położyłem pierścień a ten brzydki chłopiec...
Cyryl Piotrowicz zwrócił się do brzydkiego chłopaka i zapytał groźnie: „czyj ty?“
— Jestem z czeladzi panów Dubrowskich, odrzekł ów.
Twarz Cyryla Piotrowicza zachmurzyła się. — Zdaje się, że ty mnie nie uznajesz za swego pana — dobrze. A coś robił w mym ogrodzie?
— Kradłem maliny.
— Aha! Sługa wdał się w pana. Jaki pop, taka parafja; a czy malina u mnie rośnie na dębach? czy to kto słyszał?
Chłopak nic nie odpowiadał.
— Ojczulku, rozkaż mu oddać pierścień, — rzekł Sasza.
— Milcz Aleksandrze! odpowiedział Cyryl Piotrowicz, nie zapominaj, że mam zamiar rozprawić się z tobą. Idź do swego pokoju. Ty, zezowaty, ty mi się wydajesz nie w ciemię bity; jeżeli wyznasz mi wszystko nie oćwiczę cię a jeszcze dam dyskę na orzechy. Oddaj pierścień i wynoś się. Chłopak otworzył rękę i pokazał, że nie miał nic. — A nie to zrobię z tobą coś, czego się nie spodziewasz. No!
Chłopak nie odpowiedział ni słowem i stał ze schyloną głową, przybrawszy wygląd rzetelnego durnia.
— Dobrze rzekł Cyryl Piotrowicz — zamknąć go gdziebądź i patrzeć, aby nie uciekł, inaczej zedrę skórę z całego domu.
Stiepan odprowadził chłopca do gołębnika, zamknął go tam i kazał go pilnować starej ptasznicy Agafji.
— Niema żadnej wątpliwości: ona zachowała stosunki z Dubrowskim. Lecz jeśli naprawdę wzywała go na pomoc! myślał Cyryl Piotrowicz, chodząc po pokoju i gniewnie pogwizdując Grom zwycięstwa niech rozebrzmi. W ostateczności wpadłem przynajmniej na jego gorący ślad i nie wymknie się on nam teraz. Wyzyskamy tę okoliczność... No! dzwonek; dzięki Bogu, to isprawnik. Przyprowadzić tutaj złapanego chłopca.
Tymczasem wjechał na dziedziniec wózek i znany nam isprawnik cały zakurzony wszedł do pokoju.
— Wspaniała wiadomość! rzekł Cyryl Piotrowicz — schwytałem Dubrowskiego.
— Dzięki Bogu, wasza wielmożność! — rzekł isprawnik z radością. Gdzież on jest?
— To jest nie Dubrowskiego, tylko jednego z jego szajki. Zaraz go przyprowadzą. Pomoże on nam schwytać watażkę. Ot i przyprowadzono go.
Isprawnik, oczekujący groźnego zbójcy, zdumiał się, ujrzawszy trzynastoletniego chłopaka dość słabej powierzchowności. Z powątpiewaniem zwrócił się w stronę Cyryla Piotrowicza i czekał wyjaśnienia. Cyryl Piotrowicz zaczął natychmiast opowiadać poranne zajście, nie wspominając jednak o Marji Cyrylównie.
Isprawnik wysłuchał go z ciekawością, co chwila spoglądając na małego łobuza, który udając głupiego zdawało się nie zwracał uwagi na to co się wkoło działo,
— Chciałbym pomówić z waszą wielmożnością na stronie, rzekł wkońcu isprawnik.
Cyryl Piotrowicz zaprowadził go do drugiego pokoju i zamknął drzwi za sobą.
Po półgodzinie wyszli znowu do sali, gdzie więzień czekał zdecydowania swego losu.
— Pan chciał, rzekł do niego isprawnik, wsadzić cię do kryminału miejskiego, wysiec batami i zesłać potem na osiedlenie, lecz ja obroniłem cię i wyprosiłem dla ciebie przebaczenie. Rozwiązać go! Chłopca rozwiązano.
— Podziękuj panu, rzekł isprawnik.
Chłopak podszedł do Cyryla Piotrowicza i pocałował go w rękę.
— Wynoś się do domu, rzekł mu Cyryl Piotrowicz, lecz na przyszłość nie kradnij malin po dziuplach.
Chłopiec wyszedł, wesoło zeskoczył z ganku i puścił się biegiem, nie oglądając się przez Kistenewskie pole. Dobiegłszy do wsi, zatrzymał się przy napół rozwalonej chałupce, pierwszej z brzega i zastukał w okno. Okno otworzyło się i ukazała się staruszka.
— Babciu, chleba! rzekł chłopiec, od rana nic nie jadłem, umieram z głodu.
— Ach, to ty Mitia! a gdzieś tyś był djable? mówiła starucha.
— Potem opowiem, babciu, na miłość boską, chleba!
— Ależ wejdź do chaty.
— Nie mam czasu babciu; muszę pobiec jeszcze w jedno miejsce. Chleba, na miłość Chrystusa, chleba.
— Jaki gorączka, burczała starucha, oto masz kawałek i wysunęła przez okno kawał chleba.
Chłopiec pożądliwie ugryzł i żując, zwolna odszedł.
Zaczynało zmierzchać; Mitia przedzierał się przez ogrodzenia i zagajniki do kistenewskiej puszczy. Doszedłszy do dwóch sosen, zatrzymał się, obejrzał na wszystkie strony, gwiżdżąc przenikliwie i krótko, nadsłuchując; lekki przeciągły gwizd doszedł go w odpowiedzi i ktoś zbliżając się wyszedł z lasu.