Czarownica (Orzeszkowa, 1917)/Rozdział pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Czarownica
Wydawca „Księgarnia Polska“
Data wyd. 1917
Druk Klamkowski i Rajski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ PIERWSZY.

Sucha Dolina była to wieś, złożona ze czterdziestu może chat i ogrodów, które ciągnęły się szeregiem pośród pól i gajów. Nie brakło w niej chat z białymi kominami, sporemi oknami i porządnymi ganeczkami. W ogrodach gęste konopie stały gotowe do wyrwania, bujne głowy kapusty dojrzewały; gęsto sadzone wiśniowe drzewa dawać musiały dużo owoców. Nędza więc zaglądała tu chyba tylko do chat najuboższych.
W piękny letni wieczór mieszkańcy tej wioski bardzo byli wzburzeni. Przed jednem z najdostojniejszych domostw gromada bab wrzeszczała tak przeraźliwie, że aż dokoła niej zebrały się dzieci starsze i młodsze. Na wązkim dziedzińcu chaty, przed którą tłoczyły się baby i dzieci, ciszej od niewiast rozmawiali mężczyźni, przypatrując się z ciekawością robocie właściciela tej chaty. Był to najzamożniejszy gospodarz Suchej Doliny, a zwał się Piotr Dziurdzia.
Z pochyloną głową i zgiętemi plecami, z wielką powagą rozszczepiał on kloc drzewa na drobne kawałki. Za nim stali dwaj jego synowie, a dalej Stefan Dziurdzia, stryjeczny brat, zgryziony i ponury, i Szymon Dziurdzia, mizernie wyglądający, który za odetchnięciem wydawał z siebie mocny zapach wódki. Jeden tylko Szymon miał podartą koszulę i bose nogi, gdy inni odziani byli w porządne kapoty i do kolan sięgające buty.
Dwaj w pobliżu stojący włościanie zapytali ponurego Stefana:
— No, i wasze krowy ani troszeczkę mleka nie dają?
Stefan odpowiedział: — Tak jakby nic. Kropeleczkę z siebie puści i, żeby ją zabić, więcej nie da. Wprzódy to i więcej niż garniec dawały.
— To tak, jak u mnie — odezwał się mizerny Szymon — jedna tylko, a bywało nieraz garniec da.
— Pietrek! hej, Pietrek! Skończysz ty kiedy, czy nie? — zawołała jedna z kobiet piskliwym i rozgniewanym głosem.
Kilku mężczyzn zaśmiało się.
— Oj, jak Stefanowej pilno czarownicę złapać. Hej, Pietrek! idź prędko, bo jak baba po swojemu się rozgniewa, to będzie bieda; nie poradzisz jej, wybije cię.
Piotr już robotę swoją ukończył. Ujął w ramiona stos suchych, do zapalenia wybornych drewek i wyszedł z nim za bramę. Kobiety powitały go okrzykiem i wszyscy ruszyli w drogę. Wysoka, chuda, z czarnemi palącemi oczyma Rozalka Stefanowa, wyskakując naprzód i rękoma za biodra się chwytając, z niezmiernym zapałem do Piotra zawołała:
— A czy to aby osinowe drzewo? bo jeżeli nie osinowe, to nic z tego nie będzie; czarownica nie przyjdzie na inne drzewo, tylko na osinowe. Przysięgnij Pietrek, że osinowe!
Piotr Dziurdzia jakby nie słyszał. Targała rękaw i poły jego kapoty, dopóki mąż jej Stefan ściśniętą pięścią nie uderzył jej silnie w plecy. Byłaby upadła, gdyby nie płot, o który się oparła. Wnet przyskoczyła do męża, wycięła mu tęgi policzek i znowu pobiegła za Piotrem, krzycząc wciąż: — A osinowe to drzewo? Przysięgnij!
Stefan zcicha zaklął.
Stary chłop, którego zwano Jakóbem Szyszką, wystąpił z gromady, przystąpił do Rozalki i z powagą przemówił:
— Nie bądź głupia, Rozalko. U mnie także nieszczęście, i ja chcę czarownicy w oczy zajrzeć; czyż jabym się zgodził, żeby drzewo było insze, jak osinowe?
Na te słowa Rozalka uspokoiła się i odstąpiła od Piotra.
— Komedya — mówili jedni, wzruszając ramionami.
— Niech taką komedyę licho porwie! — odpowiedziały gniewnie kobiety — to bieda jest, zgryzota, nie komedya.
— Ciekawość, kto ta czarownica?
— Przyjdzie na ogień, czy nie przyjdzie? — pytali wszyscy.
— Przyjdzie! czemuż nie ma przyjść? Za dziadów, pradziadów przychodziła, to i teraz przyjść musi, — odpowiadali najstarsi.
Piotr szedł wciąż naprzód zamyślony i milczący. Gromada malała. Kobiety i mężczyźni odłączali się po drodze. Dzieci odpędzono. Pozostali tylko dwaj synowie Piotra, a także Stefan i Szymon Dziurdziowie i Jakób Szyszka.
Z kobiet zaś zostały trzy żony Dziurdziów i Franka, hoża dziewczyna, z wesołą miną wciąż zerkająca na młodego Klemensa Dziurdzię.
Wieczór już nadchodził. Zachodzące słońce ostatniemi światłami swemi rzucało jeszcze na ściany chat i twarze ludzkie różowe łuny, ale wnet skryło się za wsią na zachodniej stronie nieba. Dymy nad kominami, wprzódy rumiane, szarzały, a ziemię powoli mrok okrywać zaczął. Ryk bydła, beczenie owiec, stuki otwieranych i zamykanych wrót cichły i milkły.
W miejscu, z którego cztery drogi rozchodziły się w różne strony, stał stary, wysoki krzyż. Tutaj Piotr zatrzymał się, ciężar swój z ramion zrzucił, w niebo spojrzał, wydobył z kieszeni kapoty hubkę i w milczeniu ogień krzesać zaczął. Zbili się wszyscy w ściśniętą gromadkę i wzrok w jego ręce wlepili. Wnet suche drewienka buchnęły ogniem. Cztery kobiety na całe gardło krzyknęły: „O Jezu!“ — jakby nigdy w życiu ognia nie widziały. Czekali wszyscy zapatrzeni w ogień, którego płomieniste języki strzelać zaczęły coraz wyżej.
Na polach pusto było i cicho, tylko w końcu jednej z dróg kilka uderzeń młota ozwało się w kuźni.
— Albo to prawda, że czarownica na ogień przyjdzie? — z nogi na nogę przestępując, nieśmiało zauważył Klemens, — może jej całkiem na świecie niema?
— Czarownicy niema! — krzyknęła Stefanowa, — a dlaczego mleko u krów przepadło? Mleka u krów ani kropeleczki — a on mówi, że czarownicy niema!
— Nie dziwo! susza taka, że niech Pan Bóg broni; pasza kiepska, to i mleko przepadło, — dowodził Klemens.
Ale tym razem Piotr zwrócił się ku synowi i z wielką powagą mówić zaczął: — Kiedy nasze dziady i pradziady w to wierzyli, to musi to być prawda. Może cud Boski okaże się nad nami niegodnymi, i ta, co taką krzywdę nam zrobiła, przyjdzie na ogień, z tego osinowego drzewa zapalony, na którem powiesił się Judasz psia wiara, co w żydowskie ręce wydał Pana naszego Jezusa Chrystusa, Amen.
Ogień palił się zwolna, lecz coraz wyżej. Piotr rzucił weń jeszcze sporą wiązkę drzewa, płomień buchnął wysoko, aż ku ramionom krzyża. Ujrzawszy krzyż nagle w złocie stojący, wszyscy obecni pochylili głowy i przeżegnali się nabożnie.
W tej chwili na drodze dało się słyszeć dalekie jeszcze, ale rozgłośne śpiewanie na nutę łagodną i tęskną... Śpiewający głos kobiecym był. Na twarzach gromadki, stojącej naprzeciw krzyża, odmalowało się zadowolenie, przerażenie, a nadewszystko ciekawość.
— Idzie, idzie! — szepnęły kobiety... Śpiew się przybliżał.
— Kowalowa, czy co? — szepnęła żona Piotra.
— Ale! Nikt tak nie śpiewa, tylko ona — szepnęła Szymonowa.
Na szczycie małego wzgórza pokazała się postać kobieca. Szybko idąc, dalej swą pieśń śpiewała. Nagle zamilkła. Spostrzegła ognisko i, jak w ziemię wryta, stanęła. Była jeszcze młoda i silna. Fartuch, dwoma rogami do pasa przytwierdzony, napełniony miała mnóstwem kwitnących ziół. Oprócz tego na ramionach niosła snop roślin taki wielki, że całą pierś i część twarzy jej okrywał.
— Aa! — rzekła — co wy tu takiego robicie, ludzie? czarownicę na ogień łapiecie?
W gromadce panowało grobowe milczenie. Wszyscy powyciągali szyje — i oczy, jak ostre żądła, w tę kobietę utopili. Ona tymczasem zapytała znowu:
— Cóż? czy już przychodziła?
Z gromadki ozwał się poważny głos Piotra:
— Albo nie wiesz, że która pierwsza przejdzie około ognia, ta jest czarownicą?
— A jakżebym tego nie wiedziała, — odparła kobieta, — wiem. I któraż pierwsza przeszła?
Piotr Dziurdzia i Jakób Szyszka odpowiedzieli:
— Ty!!
— Ja? — wymówiła kobieta, i opuściła ramiona, tak że żółte dziewanny i białe krwawniki rozsypały się po trawie. — Ja! — powtórzyła i załamała ręce. Ale wnet zdziwienie minęło i głośno śmiać się zaczęła.
— Ja, ja? — wołała wśród śmiechu, — ja czarownica? Oj, ludzie, coście wy wymyślili? czyście wy zgłupieli? Czy wam się pomieszało w głowach? Tfu, taką brzydką rzecz na chrześcijańską duszę powiedzieć, czy wam nie wstyd? No, stójcie tu i czekajcie czarownicy, bo jak Bóg na niebie, ona nie ukazała się jeszcze. Mnie pilno do mego i do dzieci. Bywajcie zdrowi!
Zebrała upuszczone zioła i żwawym krokiem poszła drogą, wiodącą ku samotnej chacie i kuźni.
Ludzie pozostali u ognia. Piotr rzekł:
— Otóż pokazał nam Pan Bóg Wszechmogący krzywdzicielkę naszą.
Stefan sam do siebie mruknął:
— Już ja dawno wiedziałem, że ona jest czarownicą.
Ogień przygasał. Na drodze, wiodącej do kuźni, rozlegał się wesoły śpiew kobiecy; zawtórowały mu uderzenia kowalskiego młota — a potem gruby głos męski.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.