Czerwona rakieta/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Czerwona rakieta
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział VIII.
NA WODZIE PISANE.

— Wygląda to bardzo marnie — opowiadał Ryszan Niwińskiemu. — Chleba niema, tylko na kartki i to mało, w restauracjach drożyzna szalona, na mieście nie dostaniesz nic prócz konserw z papryki...
— Więc w Piotrogrodzie tak źle?
— Bardzo źle.
— A zbrojną demonstrację bolszewików widziałeś?
— Widziałem.
— Cóż to było?...
— Ano, z jakiegoś krążownika wysiadła kupa hołoty... Marynarze, sołdaci, cywile, w śród nich dziewki, baby z karabinami... Poszło to wszystko na Newski, ze strachem... Sześć samochodów z karabinami maszynowemi jeździło przed nimi tam i nazad, a w pewnej chwili któryś z samochodów zaczął strzelać i „trrrr“ wystrzelił wszystkie szyby pierwszego piętra w całej ulicy... Czort znajet, czto takoje...
— A cóż Lenin i te inne żydy, przysłane przez Niemców...
— Zupełnie wyraźna agitacja niemiecka. Całą parą idą przeciw wojnie z Niemcami. Dlatego zbrojną demonstrację zrobili zaraz po wybuchu ofensywy... Dywersja wewnętrzna. Na mityngach pełno Niemców, którzy przemawiają po niemiecku i nikomu ani na myśl nie przyjdzie, że to są ajenci wojującego państwa...
— Jakże myślisz, co z tego będzie?...
— Jeśli sojusznicy nie wezmą Rosji dobrze za pysk, to niema o czem gadać. Co będzie z bolszewikami, tego nie wiem, na tem się nie rozumiem, ale że z wojną wówczas koniec, to pewne. Francuzi nie powinni na to pozwolić, bo zginą...
— Psiakrew, więc po czterech latach wojny stoimy znowu tam, skądeśmy wyszli! Wciąż jeszcze wisi nad światem hegemonja Niemców...
Stali przed bramą swego domu w zaułku Kreszczatyckim.
— Idziesz do domu? — spytał Niwiński Ryszana.
— Nie, pójdę na miasto.
— No, to do widzenia, bo ja mam wyjść z żoną.
— Na zdar!
Niwiński pobiegł na górę, zaś młody oficer wyszedł na Kreszczatyk i ruszył ku Dnieprowi.
Był tak podniecony, że przez pewien czas nie wiedział, co się koło niego działo. Widział czerwieniejący już zlekka blask słoneczny i słyszał szum niby fal morskich, szum, który po jakimś czasie zmienił się w niski, dźwięczny, basowy ton, dzwoniący mu nad głową. Machinalnie spojrzał w górę i ujrzał nad sobą, w głębi lazurowo-złotej toni nieba aeroplan, zataczający łuk nad miastem. Motor huczał — naraz umilkł i aeroplan runął wdół, lecz po chwili osiadł na falach powietrza jakby na wodzie i, zakreśliwszy krągły łuk, zaczął się znowu piąć na wysokości.
— Ach, jaki człowiek jest piękny! — pomyślał z entuzjazmem Ryszan.
Przechodził koło parku, na którym widać było czarny aeroplan niby znaczek wyhaftowany na złotogłowiu. Wyaluminjowane skrzydła aparatu połyskiwały srebrem. Tłumy jasno ubranych ludzi szły zwolna ku parkowi, tonąc w jego cienistej głębi.
Skręcił w stronę Padołu.
Zrobiło się ciemniej, jakby mroczniej. Ulicami ciągnęły długie szeregi „rozwalni.“ Z wozów w zbijały się chmury pyłu, wirujące w powietrzu i zapalające się czerwonawym blaskiem od tryskających tu i owdzie z boku promieni słonecznych. Złote kopuły cerkiewne gorzały jak dojrzałe pomarańcze.
Ale oto wionęło chłodem i Ryszan spostrzegł srebrzysto-błękitną powierzchnię Dniepru.
— Dobra rzeka, poczciwa rzeka! — myślał o niej z wdzięcznością.
Dała mu tyle, tyle szczęścia! Przygarnęła go do siebie i z niewolnika przedzierzgnęła w żołnierza, z taką radością bijącego się o swoje szczęście. Dała mu wielkie nadzieje i wielkie, ogniste marzenia, dała mu ukojenie i kwiaty i radość życia...
Ludzie śpieszyli na parowce, przewożące na drugą stronę Dniepru. „Ogonki“ huczały pod kasami, małe parowczyki nabite ludźmi, brzęczały, jak ule, brzegi pełne były kąpiących się, śmiechy, „macierzyńskie słowa“ i dźwięki „harmonijki“ krzyżowały się w powietrzu.
Ryszan najął łódkę, wsiadł, pochylił się nad łodzią i silnie pociągnął wiosłami.
Z pod jego wiosła bryznął mu jasny snop migotliwych, ciepłych kropli.
Zaklął przez zęby, zrównał wiosła i ruszył.
Dużo łódek tańczyło owego dnia na ciepłych falach Dniepru, niosących oderwane akordy harmonji, zawodzenia piskliwe „bałałajek”, urywki pieśni — niby strzępy wianków, lub rzucone na wodę kiście kwiatów. Gorzały na połyskliwo-modrej wstędze rzeki płomieniste, szkarłatne i purpurowe „rubachy”, świeciły żywemi kolorami suknie kobiet, jak osiadające na wodzie bańki mydlane tęczowemi blaskami grały parasolki — ale Ryszan, choć wymijał zręcznie wszystkie te przeszkody, nie widział ich. Jak gdyby się po duszy jego rozlał jakiś wszystko obejmujący i ogarniający błękit — przez chwilę widział wszystko błękitnym cieniom podobne. Zwolna błękit ten ściął się w dwie wielkie, świecące gwiazdy błękitne, w gwiazdy-oczy, głaszczące przedziwnie słodką pieszczotą, tryskającą niby z dwuch bezdennych studni modrego szczęścia, złotemi ramami ujętych. A potem jak gdyby barwy z niebios ptakom podobne, na duszę jego zlatywały — w powietrzu zaczął mu się mieszać róż z pyłem jaśminowym i złotym i oto oczy błękitne już patrzyły z twarzy panieńskiej, świeżej, słońcem pięknie ściemnionej... Jak księżyc trysnęło niepokalanie białe czoło wśród gęstych, czarnych włosów... I znowu wszystko znikło, a z chaosu błękitu, złota, płynnego srebra i pieśni wykwitły cudownie szkarłatne, spragnione i oddane usta kobiece.
Ryszan w strząsnął się i podniósł głowę.
— Nie trzeba się tak poddawać! — postanowił sobie w duchu.
Ale właśnie zapomnienie uniesienia stanowiło całe piękno tego snu miłosnego. Gdyby na myśl o oczach i ustach Niny nie zapomniał o całym świecie, czyż mógłby zdać się tak na łaskę i niełaskę przygody, drwiącej z wszelkiego zdrowego sensu, czyż mógłby do spółki z podstępną kochanką oszukiwać jej rodziców, wkradać się w ich dom, wogóle — wierzyć zaklęciom, pocałunkom, swemu szczęściu i swej miłości? Gdyby chciał swój stosunek z Niną zmierzyć jej lub swoją rzeczywistością, czyż czar jego nie prysnąłby mu w oczy gryzącą mydliną kłamstwa? Cóż jest bardziej rzeczywistem — powszedniość dnia czy też jego marzenie o szczęściu? Wzruszając ramionami myślał nieraz o całej tej swej przygodzie miłosnej jak o komedji, której ludzie wierzą dlatego, iż jest pisana pięknym wierszem, deklamowanym przez znakomitych aktorów — a przecie czuł, że jeśli nawet jest aktorem, nie kłamie ani swego pożądania, ani radości, ani spokoju, jakiego doznaje przy boku tej cudnej dziewczyny, którą — kto wie — wolałby może mieć siostrą niż kochanką.
Fale mknęły szybko jedna za drugą, ta ciemnozielona, ta szafirem połyskująca, tamta skrząca głębokim fioletem przetkanym srebrem, ta znów jak gdyby ułana z granatu zmieszanego ze szmaragdem. Mknęły szybko, szepcąc coś cicho — i zdawało się, że myśl płynie po moście z pawich piór utkanym. W jednej chwili dusza żołnierza spłynęła w jakąś mgłę nieodgadnioną, w której znikło wszystko, aby wskrzesnąć w innym, dziwnie słodkim szumie. Co to szumi? Woda przelewa się srebrno-złota przez kamienie, migotliwym, dźwięcznym pancerzem je pokrywając, i gra, huczy, śpiewa, szumi... Kto to? Co to? Szumi jak pod królewskiemi młynami, szumi jak na rzece świętej, siedmiu białemi mostami jak klamrami spiętej, upstrzonej szmaragdami wysp zielonych, dzwoniących złotą muzyką na sławę starym murom iskrzącym brylantowemi oknami, na sławę tym dwom wieżom białym, do dwuch mniszek cichych podobnym, na sławę królewskiemu majestatowi katedry...
— Bieregiś! — ozwał się głos i łódka jakaś, prawie otarłszy się o łódź Ryszana, pomknęła z wodą.
Oficer podniósł głowę, przez chwilę rozglądał się, jak ze snu zbudzony, aż wreszcie westchnął i uważnie już wiosłował dalej.


Stała przed nim gibka, młoda, smukła, z temi swemi oczyma lśniącemi jak dwa modre słońca. Była w ukraińskim stroju ludowym, świecąca jak tęcza żywemi kolorami, ze sznurami korali i bursztynów na szyi. Wiatr szeleścił pękami wplecionych w warkocz różnobarwnych wstążek jedwabnych i omotywał niemi jej głowę tak, że błękitne jej oczy patrzyły chwilami jakby przez mgłę wielobarwną. To znów z pod wstążek widać było tylko usta czerwone, zmysłowe, łakome, rozchylone. I rzekłbyś wówczas, że to wstyd zapamiętania tęczą przesłaniał jej twarz.
Rozmawiali w małym ogródku, otoczonym gęstym, wonnym, zielonym żywopłotem. Ogródek nie był porządnie utrzymany, ale przecie wśród ciemnozielonych trawników rosło kilka krzaków różanych, a otoczona kilku liljami, piwonja świeciła wielkiemi, czerwonemi kwiatami. Domek — licho zbudowana „dacza“ podmiejska — skryty był wśród drzew, których gałęzie przesłaniały okna.
Panowała tu dziwna cisza, cisza jakaś mała, cisza obojętności życiowej i pustki uporządkowanej, bezgłosie kąta nie mogącego odrzucać żadnych ech, cisza życiowego ubóstwa. Ryszanowi zdawało się, iż ta cisza cięży w powietrzu, ścinając w zakrzepły kształt każde słowo i każdą myśl. Pod wpływem tego ciśnienia i on sam tłumił swój głos i swoje ruchy, nie z szacunku dla ciszy, ale jak gdyby bojąc się, że żywszem słowem rozbić coś może. Nina była mu w tem otoczeniu niby promień słoneczny, wdzierający się do mrocznej szopy przez szparę w ścianie, była wyjątkowym i krótkim błyskiem w zmroku, błyskiem, który zgaśnie nic nie sprawiwszy, niczego nie dokonawszy.
Pociągała go swą egzotycznością. Była piękna a może i dobra jak anioł, ale Ryszan nie wiedział, w której części jej serca jest ta dobroć schowana i w jaką słodycz się ścina. Nina podobała mu się — nie wiedział, co się jej w nim podobało. Nie znała go i nie pytała o nic. Kochał w niej swój błysk szczęścia, swoje powodzenie, a zarazem czuł, że ona kocha w nim jego obcość, jego nierealność, jego przemijającą i krótkotrwałą tymczasowość. Kiedy trzymając jego głowę w swych dłoniach, całowała go w usta, miał wrażenie, że dla niej cały jest tylko jakąś głową, która popiersiem tajemniczem zawisła w powietrzu, wystąpiwszy z jej nieodgadnionych snów, a kiedy patrzyła mu w oczy swemi rozszerzonemi źrenicami, czuł, że wzrokiem na dnie jego oczu szuka jakichś oczu innych. Wieszając mu się na szyi chwytała się niewiadomego, obejmowała nieznane...
Wieczorem wyszli z ogrodu i wsiadłszy w łódkę wyjechali na środek Dniepru. Na migotliwym gościńcu wodnym ruch wciąż był żywy i jeszcze bardziej rozśpiewany, jakby taneczny. Czerwień na niebie już zgasła, nad Kijowem wschodził wielki, żółty księżyc, z rzeki zrywały się lekkie mgły. Z głębiny niebios występowały jasne gwiazdy.
Ryszan, syt pocałunków i spokojny, wiosłował powoli i równo, szelestem wody i rytmem wioseł kołysząc znużone nerwy. Szeroko otwartemi oczami patrzył w rozsrebrzoną przestrzeń, w której wieńcem jasnym wirowały akordy orkiestry, grającej w Kupieckim Ogrodzie. Gdzieś daleko widział jakąś jak gdyby płomienisto-czerwoną kulę, tańczącą na falach — to ktoś płynął z przywieszonym do łodzi płomienisto-czerwonym lampjonem.
Ale rozmowa z młodą dziewczyną — jak zwykle — nie kleiła się. Z ogromnym zapałem, patetycznie, gwałtownie, a bez wszelkiej perspektywy logicznej dowodziła swych paradoksów naiwnych, prymitywnie dzikich, a przewrotnie i sofistycznie zakładanych — i tego jej chaotycznego myślenia on bał się prawie, widząc ją w niem więcej dziką niż w wybuchach zmysłowości. Nina stała na stopie wojennej ze światem — ale Ryszan nadaremnie szukał w niej „casus belli.“ Była wciąż obrażona i urażona jakimś uciskiem, wzruszała się jakąś abstrakcyjną krzywdą, podczas gdy w gruncie rzeczy z nikim i z niczem się nie liczyła, kierując się wyłącznie własnemi porywami. Parę razy Ryszan próbował polemizować z nią — ale jej sposób dyskutowania był — według jego określenia — tatarski. Widząc, iż atakowane przez niego zdanie nie może się oprzeć jego krytyce, opuszczała je natychmiast, rzucając mu w oczy nowy jakiś sofizmat — i tak obskakiwała go, krążąc wciąż dokoła, jak kiedyś w stepach Tatar obskakiwał kozaka, rażąc go zdaleka strzałami.
Teraz, zapatrzona w gwiazdy i blada od ich brylantowego migotania, siedziała pochylona nieco naprzód na tyle łodzi, trzymając w rękach sznurki od steru. Szarpane wiatrem wstążki jedwabne głośno furczały i trzepotały u jej uszu, jak gdyby głowa jej była ocieniona różnobarwnemi skrzydłami. A czasami znów wstążki podobne były płomieniom, tryskającym jej ze skroni. Patrzyła wdal, przed siebie.
Po niejakim czasie zaczęła śpiewać, zrazu półgłosem, lecz gdy fale ustokrotniły dźwięki jej głosu niby gęśl kryształowa, Ninę opanowało uniesienie, w którem o wszystkiem zapomniała. Śpiewała pełną piersią w dół rzeki, jak gdyby głosem chciała dogonić fale uciekające, jak gdyby słała im słowa pożegnalne czy wskazania siostrzane. Zapomniawszy o sterze osunęła się na kolana i trzymając się białemi dłońmi brzegów łódki, z twarzą podniesioną ku księżycowi, oczami pijąc wyiskrzony blask nieba — pieśnią modliła się nocy.
Ryszan, zasłuchany w jej śpiew, wiosłował coraz wolniej, wreszcie puścił wiosła i gładząc ciepłą wodę dłońmi, milczał i słuchał, zapatrzony w iskry błękitno-srebrne na falach. Woda płynęła i płynęła, powoli, nieznacznie, lecz niewstrzymana niczemwswojem odwiecznem krążeniu. Jej żywiołowy, migotliwy ruch oczarował i oszołomił Ryszana, zmył z jego duszy wszelką doczesność, wciągnął go w swój rytm cichy i niezwyciężony.
Nina przestała śpiewać. Przez dłuższą chwilę przypatrywała się Ryszanowi, siedzącemu nieruchomo w łodzi, z rękami opuszczonemi w rzekę. Zrazu, kiedy tak zastygł w tej napół sennej pozycji, była pewna, iż to śpiew jej zrobił na nim tak silne wrażenie. Ale śpiew umilkł, a czar ten jakiś trwał wciąż.
— Mirosław Francewicz! — zbudziła go sucho.
Ocknął się.
Rozprysnęła się srebrna piana mgieł śpiewających marzeniem.
— O czem myślałeś, miły?
Zmieszał się i machnął niewyraźnie ręką.
— To trudno powiedzieć...
Siedziała pochylona na ławeczce, z głową wyciągniętą ku niemu tak, iż zdawało się, że rzucić chce się na niego. Coś w jej oczach i twarzy całej grało złego i okrutnego.
Uśmiechnął się.
Zmieszała się, chwyciła się dłońmi za ramiona, jak gdyby, nagłym chłodem zdjęta, chciała otulić się chustką i spytała obcesowo:
— Czy ty mnie kochasz?
Spojrzał na nią zdziwionym wzrokiem, powoli rozejrzał się dokoła, znowu objął oczami twarz jej, postać, uśmiechnął się i zaczął mówić:
— Jakżeż-bym ja mógł cię nie kochać? Widzę cię tak na tle tej rzeki srebrnej i jesteś mi, jak gdyby whaftowana brylantami w srebrno-szafirową wstęgę — wszyta w księżycowe promienie — cudna, jak noc ukraińska. Słucham twych pieśni — i marzę przy nich o epopei stepów, o pożarach i walkach o wolność, o pułkach husarji polskiej i czambułach tatarskich pod zieloną chorągwią Mahometa. Pod tchnieniem tej nocy ukraińskiej rozkwita mi więcej baśni, niż ich opowiedziała Szeherezada przez tysiąc i jedną noc przy akompanjamencie słowika, rozkochanego w róży. I czerwone są te baśnie ukraińskie i jęczące i nożem dźgające powietrze jak kurhanne widma. Taką ty jesteś dla mnie — tajemniczą i straszną, jak po bitwie rozbrzmiewający jękami las, pełen trupów i rannych i oszalałych, ciemny i pachnący krwią...
Zapatrzył się w księżyc i mówił jakby do siebie.
— Kiedy tam, w mieście, przypomnę sobie ciebie, jest mi zawsze, jak gdybym westchnął w duchu, jak gdybym myśl swą skąpał w rosie chłodnej, o północy zebranej z róż drzemiących. Oczy twoje wrosły mi w duszę jak dwa błękitne korale i żarzą się w niej blaskiem tak jasnym, że, kiedy zasnę, budzą mnie niby gwiazdy, łechcące swemi promieniami sklejone snem powieki. Jesteś mi zawsze cała w woniach, kwiatach i blasku księżyca, a cała w pieśni zarazem — jak krzak jaśminu, w którym zagnieździł się słowik. Ja, żołnierz, nie byłbym bez ciebie pełnym człowiekiem, bo nie wiedziałbym, co znaczy miłość, a jakżeż można bić się bez miłości? Ty jesteś poezją mej walki, ty moja cudna ukraińska nocy...
I kocham cię za to jeszcze, że w twe dłonie białe i ciepłe wysypać mogłem, jak jagody czerwone, jak paciorki świecące, wszystkie swe sny i tęsknoty. Stroiłaś się w nie na chwilę, jak rusałka przymierzająca nowe świecidełka... Ach, nie, to już nie świecidełka! W sznury bursztynów bałtyckich i czarnomorskich paciorków tureckich wplotłaś już nitkę krwawych granatów czeskich, nanizane na nić wspomnienia czerwone krople gorącej krwi żołnierza czeskiego, której z rąk swych nigdy już nie zmyjesz. Pocałunki twoje przekażemy z pokolenia w pokolenie, a kiedy naród nasz rozpocznie śpiewać bohaterską pieśń swych zwycięskich walk o wolność, odrodzi się w niej ten księżyc i blask gwiazd ukraińskich i szmer fal dnieprowych i uroczysta muzyka dzwonów cerkiewnych, śpiewających na kopułach jasnych i migotliwych, jak gdyby je z fal dźwiękowych zbudowano. Jakżebym ja mógł nie kochać ciebie, o ty, siostro mej walki, marząca wiecznie o wolności?
Lecz pomyśl ty, która na duszę swoją jak na motek nawijasz cały świat niby złotą nić śpiewną, iż tam daleko, za ogniami i dymami wojny, ma się urodzić wolna ojczyzna moja! Ona umarła dawno i pędziła straszne życie upiorów, błąkających się pokutniczo wśród grobów. Widziałem ją zasnutą całunem, ze znamionami śmierci na czole, z pająkiem gnieżdżącym się w zapadłych oczodołach — i taką pokrzywdzoną i zamordowaną ukochałem nad wszystko w świecie. Jej oddałem siebie, swą młodość. Ja cały jestem w niej i wszystko, czem była bogata dusza moja — jest w niej. A dziś już rumieniec występuje na jej lica, oczy otwierają się i świecą życiem, ręce pulsują krwią, pierś dyszy tchnieniem... Jeszcze ona leży powalona na swem łożu, lecz wstanie... Wschód słońca bliski, rakiety jego czerwone lada chwila strzelą na horyzoncie... Jakżeż ja mogę? Żali ja wiem, co Zmartwychwstała każe mi kochać? A jej wola musi być święta...
Opuścił głowę na piersi, zamknął oczy i przesłonił je dłonią.
Ręka jego, zanurzona w wodzie, była mokra i posrebrzyła jego twarz, jak łzami.
— Stopa wygnańca, aczkolwiek uginającego się pod brzemieniem bólu, jest lekka i nie pozostawia śladów nawet na mokrym piasku! — wykrzyknął! — Marzenie i tęsknota jedynym lądem jego, on zaś sam, żyjąc wśród obcych, jeno widmem bezcielesnem... Jeśli ulica, którą idzie, naraz zamieni się w wąwóz skalny, jeśli góry, wśród których błądzi, nagle zamienią się w śpiewające pałace, śmiejące się oświetlonemi oknami — nie zdziwi się wygnaniec, nie ucieszy, nie zlęknie, albowiem wszystko to są tylko cienie cieniów i ich sny pierzchliwie.
Zawtórował mu jęk jakiś głuchy, ale żołnierz zapatrzony w głąb swej duszy, nie zauważył go i śnił dalej na jawie:
— Widziałem ponure, smętne stepy Azji — lecz zaiste, dziś już nie wiem, czy żółte ich piaski i krwawo-sine skały widziałem na jawie, czy też we śnie tylko. Karawany wielbłądów, falujące obładowanemi garbami, szły czarne w purpurowy krąg zachodzącego słońca — ale nic mi one nie niosły i nic mi nie wzięły. Czy mnie bolało co? Nie pomnę bólu... Zapewne, że musiało coś boleć, inaczej-bym nie żył — ale ja — nie pamiętam. Widziałem na podwórzu „khanu,“ wśród psów bijących się o kości, nieruchomo siedzących mułłów w zielonych turbanach nad partją szachów, ciągnącą się od wschodu do zachodu słońca — ale nie przysiągłbym, czy to nie przyśnili mi się dwaj moi znajomi w tych fantastycznych ubiorach... Przez lata całe — cień smutny — chodziłem i błądziłem wśród cieniów, żyjąc jedynie tęskniącą wolą, która mnie wiedzie do raju mej duszy, do ziemi mojej... Tam jest życie moje i tam jest ognisko miłości mojej... Obsypana kwieciem jabłonka mej ojczyzny jest dla mnie piękniejsza od wszystkich cudów świata. Kochać — chcę, pragnę, muszę kochać, ale oblubienicę może mi dać tylko moja ojczyzna.
Gwałtownym ruchem zakrył twarz dłońmi.
— Marzyć nawet nie śmiem o tem, jak piękną i jak słodką ona będzie...
Więc jakże... jakże ja mógłbym dziś kochać!
Jakże mi wydać duszę swą cieniom, które nie znają ni drogi do niej ni hasła? I czyż świat ten nie jest ogrojcem cieniów, jak długo moja prawda leży przywalona kamieniem grobowym? Widziadło senne, majaczące wśród fal przemijania, jakiemże prawem wyciągasz ku mnie ręce z poświaty księżycowej uwite? Pieśni roztęskniona, zali jesteś czemś więcej od westchnienia?
— Zaczem obiżajesz? — przerwał mu bólem i urazą nabrzmiały głos Niny.
Wzdrygnął się i spojrzał jej w twarz.
Wielkie jej jasne oczy lśniły łzami.
— Ninoczka!
Wzruszyła ramionami.
— Ostaw! Razwie ja nie panimaju! — łamała się z płaczem. — A tolko... Niet, małczi, niczewo uż nie nada, małczi-że!
I odwróciwszy się od niego, z pod zmarszczonych brwi patrzyła w księżyc, wędrujący wysoko nad miastem.
Ryszan chciał jeszcze coś mówić, lecz brakło mu sił i odwagi. Zakłopotany i milczący opuścił ręce w wodę, ruszając niemi, jakby je płukał.
Rzeka znosiła ich łódź, a za łodzią ciągnęły się wymykające się z pod rąk Ryszana srebrne zygzaki i kręgi, niby obcem pismem słowa pisane na wodzie...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.