Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom II/LVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwone i czarne |
Wydawca | Bibljoteka Boya |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Le Rouge et le Noir |
Podtytuł oryginalny | Chronique du XIXe siècle |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Owóż, raz upewniwszy się o głupocie i osielstwie przeora, dość często wygrywał sprawę, mieniąc czarnem białe, a białem czarne.
Lichtenberg.
Wskazówki Rosjanina zalecały stanowczo nie sprzeciwiać się w rozmowie osobie do której się pisuje. Nie należy, pod żadnym pozorem, wypadać z ekstatycznego podziwu: to był zasadniczy ton każdego listu.
Pewnego wieczora, w Operze, w loży pani de Fervaques, Juljan wysławiał balet Manon Lescaut. Jedyną przyczyną tego entuzjazmu było to, że balet wydał mu się dość mierny.
Marszałkowa rzekła, iż balet niedorównywa bynajmniej powieści księdza Prévost. — Jakto! pomyślał Juljan zdziwiony i ubawiony, osoba tak cnotliwa może wychwalać romanse! Zazwyczaj, pani de Fervaques wyrażała się z najwyższą wzgardą o pisarzach, którzy, zapomocą tych płaskich bajek, silą się uwodzić młodzież, aż nadto, niestety, podatną zbłąkaniu zmysłów.
Wśród tych niemoralnych i niebezpiecznych utworów, ciągnęła marszałkowa, Manon Lescaut zajmuje, jak powiadają, jedno z pierwszych miejsc. Słabości i zasłużone męczarnie występnego serca są tam (powiadają) odmalowane prawdziwie i głęboko; co nie przeszkodziło pańskiemu Bonapartemu wyrazić się na wyspie św. Heleny, że jestto romans pisany dla lokajów.
To odezwanie wróciło duszy Juljana całą jej energję. Chciano mnie zgubić w oczach marszałkowej; powiedziano jej o moim entuzjazmie dla Napoleona. Dotknęło ją to niemile i nie mogła się wstrzymać, aby mi nie dać tego uczuć. Odkrycie to zabawiło Juljana na cały wieczór i rozbudziło jego werwę. Kiedy, w przedsionku, żegnał się z marszałkową, rzekła: „Niech pan pamięta, że nie można równocześnie kochać mnie i Bonapartego; można, co najwyżej, brać go jako konieczne zło zesłane przez Opatrzność. Zresztą ten człowiek nie miał duszy dość wrażliwej, aby odczuwać arcydzieła sztuki“.
Kochać mnie! powtarzał sobie Juljan; to nie znaczy nic, albo znaczy wszystko. Oto sekrety języka, których brak jest nam, biednym parafjanom. I przypomniał sobie żywo panią de Rênal, przepisując równocześnie olbrzymi list przeznaczony dla marszałkowej.
— Czem się dzieje, spytała go nazajutrz marszałkowa ze źle udaną obojętnością, że pan mi mówi o Londynie i Ryszmondzie, w liście, który pisałeś, jak się zdaje, wczoraj po operze?
Juljan zmięszał się; kopjował wiersz po wierszu nie myśląc o tem co pisze, i widocznie zapomniał podstawić Paryż i Saint-Cloud w miejsce Londynu i Ryszmondu znajdujących się w oryginale. Zaczął coś pleść, ale nie mógł dokończyć; czuł niepohamowaną chęć parsknięcia śmiechem. Wreszcie, szukając wymówki, wpadł na tę myśl: Byłem tak podniecony tą rozmową o najwznioślejszych, najwyższych celach duszy, że, pisząc do pani, mogłem ulec roztargnieniu.
— Zrobiłem wrażenie, pomyślał, mogę sobie tedy oszczędzić nudy przez resztę wieczoru. Wybiegł pędem z pałacu Fervaques. Wieczorem, przeglądając oryginał listu skopiowanego w wilję, odnalazł szybko nieszczęsne miejsce, gdzie młody Rosjanin mówi o Londynie. Juljan spostrzegł ze zdziwieniem, że list jest niemal czuły.
Kontrast, jaki pozorna lekkość Juljana tworzyła z wzniosłą, apokaliptyczną niemal głębią jego listów, obudził zainteresowanie marszałkowej. Podobała się jej zwłaszcza rozciągłość zdań; to nie był ów skoczny styl wprowadzony w modę przez Woltera, potwora niemoralności! Mimo że nasz bohater robił co mógł aby się wyzbyć w rozmowie wszelkich śladów zdrowego sensu, zachował jednak pewne antymonarchiczne i bezbożne zabarwienie, które nie uszło czujności pani de Fervaques. Otoczona osobami niezmiernie moralnemi, ale które często nie zdobyły się ani na jeden błysk myśli w ciągu całego wieczora, dama ta była niezmiernie tkliwa na wszystko co trąciło cieniem nowości; ale równocześnie uważała za swój obowiązek czuć się zgorszona. Wadę tę nazywała piętnem lekkomyślnej epoki...
Ale takie salony może odwiedzać jedynie ten, kto się zabiega o coś. Czytelnik musi zapewne podzielać całą nudę jałowego życia które pędził Juljan. Są to istne stepy w naszej podróży.
Przez cały ten czas, w ciągu którego epizod z panią de Fervaques zagarnął życie Juljana, panna de la Mole musiała się bardzo zmagać z sobą aby o nim nie myśleć. Dusza jej była pastwą gwałtownych walk: niekiedy łudziła się że gardzi tym smętnym młodzieńcem; mimowoli jednak ulegała wrażeniu jego rozmowy. Zdumiewał ją zwłaszcza jego doskonały fałsz; każde słowo Juljana do marszałkowej było kłamstwem, lub bodaj piekielnem maskowaniem jego myśli, które Matylda znała prawie we wszystkich przedmiotach. Machiawelizm ten zdumiewał ją. Cóż za głębia! myślała; co za różnica od napuszonych dudków albo też pospolitych hultajów, jak np. Tanbeau, przemawiających tym samym językiem!
Mimo to, Juljan miewał dni bardzo ciężkie. Wysiadywać w salonie marszałkowej równało się dlań najcięższemu obowiązkowi. Wysiłek nałożonej roli odejmował duszy jego wszelką siłę. Często, w nocy, przebywając olbrzymi dziedziniec pałacu Fervaques, musiał wytężać całą wolę i rozum aby się nie poddać rozpaczy.
Przemogłem beznadziejność seminarjum, powiadał sobie: a cóż za widoki miałem wówczas przed sobą! czy byłoby mi się powiodło czy nie, byłbym skazany na spędzenie życia ze wstrętnemi i odrażającemi istotami. Następnej wiosny, w niespełna rok później, byłem może najszczęśliwszym z młodych ludzi w moim wieku.
Ale często, wszystkie te rozważania były bezsilne wobec okropnej rzeczywistości. Codziennie widywał Matyldę przy śniadaniu i obiedzie. Z mnogich listów, które mu dyktował pan de la Mole, wiedział że w najbliższym czasie ma zaślubić pana de Croisenois. Sympatyczny ten człowiek bywał już dwa razy dziennie w pałacu: zazdrosne oko opuszczonego kochanka nie traciło żadnego z jego poruszeń.
Często, Juljan miał wrażenie, że panna de la Mole życzliwie przyjmuje swego przyszłego; wówczas, wracając do siebie, mimowoli spoglądał na pistolety.
— Ha! o ileż byłoby mądrzej wyprać znaki z bielizny i udać się do samotnego lasu, dwadzieścia mil za Paryżem, aby skończyć to nędzne życie! Śmierć moja, gdzieś w obcej stronie, pozostałaby nieznana przez dwa tygodnie, a któż myślałby o mnie jeszcze po dwóch tygodniach!
Było to bardzo dorzeczne rozumowanie. Ale, nazajutrz, kawałek ramienia Matyldy, dojrzany między rękawkiem a rękawiczką, wystarczał aby pogrążyć młodego filozofa we wspomnieniach, które, choć okrutne, wiązały go do życia. — Więc dobrze! powiadał sobie, doprowadzę do końca tę rosyjską taktykę. Jak się to skończy? To pewna, aż, skoro przepiszę te pięćdziesiąt trzy listy, nie będę wymyślał dalszych.
Co do Matyldy, tych sześć tygodni tak uciążliwej komedji albo nie zmieni w niczem jej niechęci, albo zdobędzie mi chwilę pojednania. Wielki Boże! umarłbym ze szczęścia. Nie mógł już o niczem myśleć.
Po długiej zadumie, zdołał wreszcie podjąć bieg swych rozważań. Zatem, powiadał sobie, uzyskałbym dzień szczęścia, poczem odżyłaby na nowo jej niechęć, oparta, niestety! na braku warunków do podobania się jej. Wówczas nie miałbym już żadnej ucieczki; byłbym złamany, zgubiony na zawsze... Jakąż mi ona może dać rękojmię przy swoim charakterze? mnie zaś, niestety, zawsze będzie zbywało wytworności manier, lekkości wysłowienia. Wielki Boże! czemuż jestem sobą!