Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom II/LXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Czerwone i czarne
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych
M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Rouge et le Noir
Podtytuł oryginalny Chronique du XIXe siècle
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LXIII. PIEKŁO SŁABOŚCI.

Szlifując ten djament, niezręczny jubiler pozbawił go paru najżywszych iskierek. W średnich wiekach, co mówię? jeszcze za Richelieugo, Francuz umiał chcieć.
Mirabeau.

Juljan zastał margrabiego w furji: może pierwszy raz w życiu, ten wielki pan wypadł z dobrego tonu; obsypał Juljana stekiem obelg. Bohater nasz był ogłuszony, zniecierpliwiony, ale nie zdołało to zachwiać jego wdzięczności. Ileż pięknych projektów, oddawna pieszczonych w duszy, biedny człowiek grzebie w jednej chwili. Ale trzeba mu coś odpowiedzieć, milczenie rozjątrzyłoby go tem bardziej. Odpowiedź zaczerpnął Juljan z roli Tartufa.
Nie jestem aniołem... Służyłem dobrze, pan margrabia opłacał mnie hojnie... Byłem wdzięczny, ale mam dwadzieścia dwa lat... W tym domu, dusza moja spotkała się ze zrozumieniem jedynie u ciebie, panie, i u tej uroczej istoty...
— Niegodziwcze! wykrzyknął margrabia. Urocza! urocza! W dniu, w którym wydała ci się urocza, powinieneś był uciekać.
— Próbowałem; wówczas prosiłem o wysłanie mnie do Languedoc.
Zmęczony bieganiem po pokoju, margrabia, zmożony bólem, rzucił się na fotel; Juljan usłyszał, jak mówi półgłosem: Nie, to nie jest zły człowiek.
— Nie, nie dla pana, wykrzyknął Juljan, przypadając do jego kolan. Ale zawstydził się strasznie tego kroku i podniósł się rychło.
Margrabia był w istocie nieprzytomny. Na ten gest Juljana, zaczął go znów obsypywać karczemnemi wyzwiskami. Nowość tych klątw sprawiła mu może ulgę.
— Jakto? moja córka ma się nazywać panią Sorel! moja córka nie będzie księżną! Za każdym razem kiedy te dwie myśli rysowały się z całą jasnością, pan de la Mole cierpiał męki i tracił panowanie nad sobą. Juljan lękał się, aby go nie zaczął bić.
W jaśniejszych chwilach, kiedy margrabia zaczynał się oswajać z nieszczęściem, zwracał się do Juljana z dość słusznemi wymówkami.
— Trzeba było uciekać, mój panie, mówił... Pańskim obowiązkiem było uciekać... Jesteś ostatnim łaj...
Juljan podszedł do stołu i napisał:
„Oddawna życie stało mi się nie do zniesienia, kładę mu kres. Proszę, aby pan margrabia przyjął, wraz z wyrazami bezgranicznej wdzięczności, moje przeprosiny za kłopot, jaki może sprawić moja śmierć w pałacu“.
— Niech pan margrabia raczy spojrzeć na ten papier. Zabij mnie pan, lub każ mnie zabić swemu lokajowi. Jest pierwsza po północy, pójdę się przechadzać w ogrodzie, pod murem.
— Idź do wszystkich djabłów, wrzasnął margrabia za odchodzącym.
— Rozumiem, pomyślał Juljan; nie byłby od tego, abym oszczędził lokajowi fatygi zabijania mnie... Niech mnie zabije, doskonale, daję mu tę satysfakcję... Ale, do kroćset, ja kocham życie... mam obowiązki względem mego syna.
Myśl ta, która pierwszy raz nastręczyła się tak jasno jego wyobraźni, pochłonęła go zupełnie po paru minutach przechadzki wypełnionych uczuciem niebezpieczeństwa.
Ten nowy cel życia natchnął Juljana rozwagą. Trzeba mi czyjejś rady w postępowaniu z tym raptusem... To gorąca głowa, zdolny jest do wszystkiego. Fouqué jest za daleko, zresztą nie zrozumiałby człowieka takiego jak margrabia.
Hrabia Altamira... Mogęż być pewny wiekuistego milczenia? Nie trzeba aby moja prośba o radę miała znaczenie faktu i wikłała położenie. Hm, zostaje mi jedynie ponury ksiądz Pirard... głowa ciasna, zamurowana jansenizmem... jakiś hultaj jezuita znający świat lepiejby mi umiał doradzić... Ksiądz Pirard jest zdolny obić mnie na samą wzmiankę o fakcie.
Genjusz Tartufa przyszedł w pomoc Juljanowi. — Doskonale, wyspowiadam się u niego. Oto postanowienie, jakie powziął wreszcie w ogrodzie, po dwugodzinnej przechadzce. Nie myślał już o tem, że go może dosięgnąć kula, morzył go sen.
Nazajutrz, bardzo rano, Juljan znalazł się o kilka mil od Paryża i zapukał do drzwi jansenisty. Przekonał się, ku wielkiemu zdumieniu, że zwierzenie jego nie zaskoczyło zbytnio księdza.
— Jest w tem i moja wina, mówił ksiądz, bardziej stroskany niż pogniewany. Domyślałem się potrosze tej miłości. Przez przyjaźń dla ciebie, niegodziwy urwisie, nie zdobyłem się na to aby ostrzec ojca...
— Co on pocznie? rzekł żywo Juljan.
(Kochał w tej chwili księdza i sprzeczka z nim byłaby mu bardzo przykra).
Widzę trzy możliwości, ciągnął Juljan: 1-o pan de la Mole może mnie zgładzić; tu Juljan wspomniał o liście pozorującym samobójstwo, jaki wręczył margrabiemu; 2-o może kazać hrabiemu Norbertowi zastrzelić mnie w pojedynku.
— Przyjąłbyś wyzwanie? rzekł ksiądz, zrywając się wściekły.
— Nie dał mi ksiądz dokończyć. Oczywiście nie strzelałbym do syna mego dobroczyńcy. 3-o Może mnie oddalić. Jeśli mi powie: Jedź do Edynburga, albo do Nowego Yorku, usłucham. Wówczas, będzie można ukryć stan panny de la Mole; ale nie ścierpię nigdy, aby uprzątnięto mego syna.
— Możesz być pewny, że to będzie pierwsza myśl tego zepsutego człowieka...
W Paryżu, Matylda była w rozpaczy. Zobaczyła się z ojcem koło siódmej. Pokazał jej list Juljana; lęk ją zdjął, że może przez szlachetność się zabił. — I bez mego pozwolenia? powtarzała sobie z bólem nie wolnym od gniewu.
— Jeśli on zginął, i ja zginę, mówiła. To ty, ojcze, będziesz przyczyną jego śmierci... Będziesz może rad z tego... Ale przysięgam na jego cienie, że natychmiast wdzieję żałobę, będę publicznie wdową po panu Sorel, roześlę zawiadomienia o śmierci, możesz być tego pewny... Nie licz na moją podłość, ani na moje tchórzostwo.
Miłość jej dochodziła do szaleństwa. Pan de la Mole patrzał na to bezradny.
Zaczął rozważać rzeczy nieco chłodniej. Matylda nie zjawiła się na śniadanie. Margrabiemu sprawiło pewną ulgę, a zwłaszcza pochlebiło mu to, że spostrzegł iż Matylda o niczem nie wspomniała matce.
Juljan zsiadł z konia... Matylda kazała go zawołać i rzuciła się w jego ramiona niemal przy pannie służącej. Juljan nie był zbytnio zachwycony tym wybuchem; długa narada z księdzem Pirard uzbroiła go w rachubę i dyplomację. Wyobraźnię jego stłumił rachunek prawdopodobieństw. Matylda powiedziała mu ze łzami w oczach, że czytała jego samobójczy list.
— Ojciec może się namyślić; zrób to dla mnie i jedź natychmiast do Villequier. Siadaj z powrotem na konia, zniknij z pałacu nim wstaną od stołu.
Widząc chłodną i zdumioną fizjognomję Juljana, zalała się łzami.
— Pozwól mnie działać, wykrzyknęła z uniesieniem ściskając go. Wiesz dobrze, że nie z własnej woli rozłączam się z tobą. Pisz na imię pokojówki, adresuj obcą ręką, ja będę pisała całe tomy. Bądź zdrów! uciekaj.
Ostatnie słowo uraziło Juljana, ale usłuchał. — To nieuniknione, pomyślał, iż, nawet w najlepszej intencji, ci ludzie znajdują sposób aby mnie dotknąć.
Matylda oparła się stanowczo wszystkim rozsądnym projektom ojca. Nie chciała dopuścić rokowań na innej podstawie niż ta: będzie panią Sorel, i będzie żyła skromnie z mężem w Szwajcarji, albo przy ojcu w Paryżu. Odrzucała bezwzględnie projekt tajnego połogu. — Wówczas byłabym wydana na potwarz i hańbę. W dwa miesiące po ślubie, wyjadę z mężem w podróż i łatwo będzie udać że nasz syn się urodził we właściwej porze.
Zrazu, margrabia wściekał się, ale stanowczość ta zdołała go zachwiać. „Masz tu, rzekł w chwili rozczulenia, masz tu obligację na dziesięć tysięcy franków renty, poślij ją swemu Juljanowi, i niech się urządzi tak abym jej nie mógł odebrać“.
Aby usłuchać Matyldy, znając jej namiętność władzy, Juljan zrobił bezużytecznie czterdzieści mil; bawił w Villequier załatwiając rachunki z dzierżawcami; dar margrabiego skłonił go do powrotu. Poprosił o gościnę księdza Pirard, który, w jego nieobecności stał się najużyteczniejszym sprzymierzeńcem Matyldy. Za każdym razem kiedy margrabia zasięgał jego rady, dowodził mu, że wszelka inna droga niż publiczne małżeństwo byłaby zbrodnią w oczach Boga.
— A na szczęście, dodawał ksiądz, mądrość ludzka zgadza się tu z nakazem religji. Czy, wobec gwałtownego charakteru panny de la Mole, możnaby bodaj przez chwilę liczyć na sekret? Jeśli nie wstąpimy na otwartą drogę, świat będzie się o wiele dłużej zajmował zagadką tego mezaljansu. Trzeba powiedzieć wszystko naraz, zniweczyć wszelki pozór tajemnicy.
— To prawda, rzekł margrabia zamyślony. W ten sposób, gdyby ktoś zechciał mówić o tem małżeństwie po upływie trzech dni, wyglądałby na dudka odgrzewającego stare bajki. Trzeba skorzystać z jakiegoś antyjakobińskiego zamachu rządowego i nieznacznie przemknąć się w jego cieniu.
Paru przyjaciół, których poradził się pan de la Mole, było zdania księdza Pirard. Główną przeszkodą, wedle nich, był charakter Matyldy. Ale, mimo tych rozumowań, duma margrabiego nie mogła się oswoić z myślą o wyrzeczeniu się mitry dla córki.
W pamięci i wyobraźni jego kłębiły się wszelakie szelmostwa i finty, możebne jeszcze za jego młodości. Ustąpić wobec konieczności, ulęknąć się prawa, zdawało mu się czemś niedorzecznem i hańbiącem dla człowieka jego stanowiska. Drogo dziś płacił czarowne marzenia, któremi opromieniał od dziesięciu lat przyszłość ukochanej córki.
— Ktoby to przewidział? powtarzał w duchu. Dziewczyna tak dumna, tak wyniosła, bardziej odemnie pyszna z nazwiska które nosi! o której rękę zabiegało się wszystko co jest najświetniejszego we Francji!
Trzeba położyć krzyżyk na wszelkim rozsądku. Zadaniem tej epoki jest pomięszać wszystko! idziemy ku chaosowi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.