<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Czerwony Krąg
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance”
Data wyd. 1928
Druk A. Dittmann, T. z o. p.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. The Crimson Circle
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
13.
Mr. Marl wymusza więcej jeszcze.

Inny agent Czerwonego Kręgu znalazł przyjemną schronę. Talja została przez Brabazona przyjęta bez rozpytywania, widocznie tedy wpływy człowieka w aucie były bardzo wielkie.
Dziwiło ją to, ale bardziej jeszcze fakt, że dni mijały a ona nie otrzymywała słowa od tajemniczego chlebodawcy swego. Sądziła, że zaraz stanie do służby, atoli spędziła blisko miesiąc w banku Brabazona (dawniej Tellera) zanim dostała wiadomość. Znalazła ją pewnego dnia na pulcie biura. Adres był wypisany drukowanemi literami, a list bez znaku Czerwonego Kręgu brzmiał jak następuje:
— Proszę się zaznajomić z Marlem, zbadać, z jakiego powodu ma tak wielką władzę nad Brabazonem, podać wysokość konta jego w banku, oraz zawiadomić, gdy je zamknie. Chcę także wiedzieć, czy Parr, albo Derrick Yale byli w banku. Proszę telegrafować Johnson 23 Mildred Street City.
Wypełniła punktualnie wszystkie zlecenia, chociaż upłynęło dni kilka, zanim mogła zobaczyć się z Marlem.
Derrick Yale raz tylko przyszedł do banku. Widziała go już poprzednio, gdy przebywał u Beardmora, ale poznałaby go i bez tego, bowiem wszystkie dzienniki zamieściły portret słynnego detektywa.
Nie mogła się dowiedzieć, czego chciał. Z małego swego biura sekretarki widziała, że rozmawia z urzędnikiem przy okienku i zaraz doniosła Czerwonemu Kręgowi.
Inspektor Parr nie przybył, ani też Jack. Nie chciała zbyt często myśleć o Jacku, gdyż sprawiało jej to przykrość.

W chwilach wielkiego wzburzenia popadał John Brabazon, potężny prezes banku tellerowskiego w dziwną nawyczkę. Białemi rękami sięgał do bujnych loków z tyłu głowy, motał je na palce i ciągnął przez całą łysinę aż na czoło. Z tak pochyloną głową i palcami na czole wyglądał jak zamodlony głęboko.
Gość, siedzący w pięknym gabinecie, nie miał żadnych zgoła nawyczek. Był to wysoki, gruby jegomość, oddychający bezgłośnie, zaspany potrosze, skutkiem wygodnego życia, a palce jego nie drgały nerwowo, spoczywając złożone na kamizelce.
— Drogi Marlu, — mówił bankier łagodnie, pieszczotliwie niemal — czasem wystawiasz pan cierpliwość naszą na próbę, nie mówiąc już o pretensjach natury materjalnej.
Grubas roześmiał się.
— Ależ Brab... daję ci przecież pokrycie, doskonałe pokrycie stary skąpcze. Nie możesz pan chyba zaprzeczyć.
Palce Mr. Brabazona wygrywały jakąś melodję po brzegu biurka.
— Przychodzisz pan zawsze z najniemożliwszemi propozycjami, które dotąd, w głupocie swojej, finansowałem. Musi się to jednak skończyć. Nie potrzeba panu pomocy. Należytość pańska w tym jednym banku wynosi około stu tysięcy funtów.
Marl obejrzał się na drzwi i rzekł zcicha, pochylony ku bankierowi:
— Opowiem panu historyjkę o pewnym, młodym urzędniczku, który nie posiadając grosza poślubił wdowę po właścicielu banku tellerowskiego. Była stara i mogłaby mu matkować. Bardzo niedługo zmarła nagłą śmiercią... w Szwajcarji. Spadła w przepaść. Wiem to dobrze, gdyż szczególnym trafem byłem właśnie w górach z aparatem fotograficznym i zdjąłem ów przedziwny widok.
Wszakże pokazywałem panu zdjęcie owego, nieszczęśliwego wypadku. Jesteś pan na płycie, mimo że sędziemu śledczemu oświadczyłeś wyraźnie, iż znajdywałeś się o kilkanaście mil w tym czasie.
Mr. Brabazon patrzył na biurko. Nie drgnął ani jeden mięsień jego twarzy.
— Możesz pan zresztą otrzymać tę fotografję! — dodał Marl swobodnym tonem. Chcesz pan wejść w nowe związki, zdaje mi się... tak mówią przynajmniej.
Brabazon popatrzył nań, marszcząc brwi.
— Cóż to znaczy? — spytał.
Mr. Marla bawiło to wielce. Klepiąc się dłonią po kolanie dawał w śmiechu upust wesołości swojej.
— A może ma to coś wspólnego z ową osobą, którą spotkałeś pan niedawno przy Stayne Square... tą w zamkniętem aucie?... Nie przecz pan... widziałem... śliczny, mały wóz.
Poraz pierwszy wzburzenie ogarnęło Brabazona. Twarz mu się wykrzywiła i poszarzała, a oczy zapadły bardziej jeszcze w głąb.
— Dam panu tę pożyczkę! — powiedział.
Zadowolenie Marla było wielkie. Nagle zapukano do drzwi i weszła osoba, która pochłonęła całą jego uwagę.
Sekretarka wzięła arkusz papieru i położyła przed chlebodawcą. Była to, zda się, notatka rozmowy telefonicznej.
— Biało, złoto, różowa, błysnęło Marlowi. Olśniewającej bieli zęby, delikatna płeć, purpurowe usta, a włosy złote, jak dojrzałe zboże. Bawił go potrosze zdecydowany profil i podbródek, gdyż lubił kobiety łagodne i podatne w jego rękach, ale piękność ust, nosa i czoła zdumiały go.
Jął oddychać szybciej i głośniej. Po rozmowie prowadzonej szeptem, dziewczyna wyszła, a Marl westchnął.
— Istna królowa! — powiedział. — Gdzieś ją już widziałem. Jak się nazywa?
— Talja Drummond! — odrzekł Brabazon chłodno.
— Talja Drummond... — powtórzył Marl powoli. — Wszakże była ona u Froyanta? Zadurzyłeś się pan w niej, Brabazonie, nieprawdaż?
Bankier spojrzał nań surowo.
— Mr. Marl — powiedział — nie mam zwyczaju „durzyć się“ w podwładnych swoich! Miss Drummond jest siłą pierwszorzędną, a tego tylko żądam od personalu.
Marl wstał uśmiechnięty.
— Jutro rano pomówimy o wiadomej sprawie! — powiedział.
— O pół do jednastej! — odparł Brabazon, nie uśmiechając się wcale i odprowadzając gościa do drzwi. — Albo lepiej może o jednastej! — dodał.
— Dobrze, zatem o jednastej.
— Do widzenia! — rzekł bankier, nie podając mu ręki.
Zaledwo drzwi zapadły, podszedł żywo do biurka, dobył z portfelu zwykłą białą kartkę, zrobił piórem zamaczanem w czerwonem atramencie małe kółko i napisał pod spodem:
— Feliks Marl widział nasze spotkanie przy Stayne Square. Mieszka Marisburg Place 79.
Włożył kartkę do koperty i zaadresował:
— Mr. Johnson, Mildred Street 23, City.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.