<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Czerwony Krąg
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance”
Data wyd. 1928
Druk A. Dittmann, T. z o. p.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. The Crimson Circle
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
17.
Bańki mydlane.

Dobrze już po północy siedział Derrick Yale w ładnej, małej pracowni swojej, skąd widać było park. Nagle zapukano i wszedł inspektor Parr.
Opowiedział wydarzenie nocne.
— Czemuż nie zawiadomiłeś mnie pan? — spytał Derrick z wyrzutem, potem zaś roześmiał się. — Przykro mi, naprawdę, że ciągle wtrącam się w pańskie sprawy. Ale jakże zdołał umknąć morderca? Przecież przez całe dwie godziny dom był obstawiony policją! Czy dziewczyna wyszła?
— Tak jest. Wyszła i odjechała do domu.
— I nikt nie wszedł?
— Za to nie ręczę! — rzekł Parr. — Ale jeśli ktoś tam był, musiał się dostać przed powrotem Marla z teatru. Wybadałem zresztą, że istnieje wejście przez garaż, poza domem. Mówiąc, iż dom był obstawiony, przesadziłem. Było, jak się okazało, wejście od tyłu, przez ogród, o czem nie wiedziałem, nie domyślając się nawet, że istnieje ogród. Musiał umknąć tamtędy właśnie.
— Czy pan podejrzywa Miss Drummond?
Inspektor zaprzeczył.
— Czemuż atoli obstawiłeś pan wogóle mieszkanie Marla? — zapytał Derrick z powagą.
Odpowiedź była zgoła niespodziewana.
— Policja śledziła Marla od chwili powrotu jego do Londynu. Zwiększyłem nadzór, od czasu znalezienia części jego listu, którego autorstwo stwierdziłem w ten sposób, że poprosiłem go o adres krawca. Pismo było to samo.
— A więc Marl? — powiedział Yale z niedowierzaniem.
Inspektor skinął potwierdzająco.
— Nie wiem, co zaszło pomiędzy starym Beardmorem a Marlem i dlaczego człowiek ten przybył do domu zamordowanego. Próbowałem zrekonstruować sobie tę scenę. Wszakże pamiętasz pan przestrach Marla w chwili przybycia do Beardmora.
— Tak, przypominam sobie! — potwierdził detektyw. — Jack Beardmore opowiadał mi o tem. I cóż?
— Nie chciał zostać u niego na noc i wrócił do miasta! — ciągnął Parr dalej. — Ale faktycznie dojechał tylko do Kingside, stacji oddalonej o kilka tylko mil. Torbę wysłał do Londynu i wrócił pieszo. Jego to zapewne widział morderca w lesie. Czemuż atoli wrócił, skoro przestraszywszy się, umknął zrazu? Czemuż także napisał list, doręczony nocą, skoro mógł opowiedzieć wszystko Beardmorowi za dnia, osobiście.
Nastało długie milczenie.
— W jaki sposób został zamordowany Marl? — spytał Yale.
Inspektor potrząsnął głową.
— Jest to dla mnie tajemnicą. Morderca nie mógł się dostać do sypialni. Mówiłem z Barnetem, który nie wie jeszcze o morderstwie. Przyznał, że włamał się w celach rabunkowych. Słyszał, że ktoś chodzi po domu i ukrył się, oczywiście. Doleciał go także jakiś syk, podobny do odgłosu rury, z której wypuszczano powietrze. Drugi fakt, to krągła, mokra plama, tuż przy ręce nieboszczyka. Zrazu myślałem, że jest to znak Czerwonego Kręgu, ale odnalazłem drugą taką plamę na kołdrze. Lekarz nie mógł stwierdzić przyczyny śmierci. Bankier Brabazon, z którym mówiłem telefonicznie, oświadczył, że Marl podniósł wczoraj znaczną kwotę, którą konto jego zostało zamknięte. Posprzeczali się o coś. Kasę otworzył, oczywiście, Flush Barnet, ale podczas rewizji nie znaleziono przy nim gotówki. Były tam tylko drobiazgi. Kto atoli wziął pieniądze, niewiadomo!
Derrick Yale przeszedł się po pokoju, mając ręce na plecach, a brodę zwieszoną na piersi.
— Czy wiesz pan coś o Brabazonie? — spytał.
— Wiem tyle tylko, że jest bankierem i prowadzi interesy z zagranicą.
— Czy jest wypłacalny? — rzekł Yale wprost, a inspektor podniósł nań zamglone oczy.
— Nie, — odparł — mamy nawet parę zażaleń odnośnie do jego postępowania.
— Czy Marl i Brabazon byli dobrymi przyjaciółmi?
— Dość dobrymi! — oświadczył Parr z wahaniem. — O ile wywnioskować mogłem z urzędowych relacji, posiadał Marl jakąś władzę nad Brabazonem.
— A więc Brabazon nie jest wypłacalny! — powiedział Derrick z zadumą. — Marl zamyka konto swoje. W jakich warunkach? Czy był w banku?
Inspektor opowiedział pokrótce, co zaszło, a znane mu było, widocznie, wszystko, co się tam dzieje.
Derrick Yale nabrał szacunku dla tego człowieka, którego uważał dotąd za ograniczonego.
— Czy mógłbym tej jeszcze nocy być w domu Marla?
— To właśnie chciałem panu zaproponować. Mam nawet auto pod bramą.
Przez cały czas jazdy do Bayswater nie rzekł Yale słowa, dopiero w przedsionku domu przy Marisbury Place, powiedział niespodzianie.
— Gdzieś musi być cylinder stalowy.
Będący na posterunku policjant, zasalutowawszy, oświadczył.
— W garażu znaleźliśmy flaszkę żelazną.
— Ach! — wykrzyknął triumfalnie Derrick. — Właśnie o tem myślałem.
Pobiegł na schody, wyprzedzając wszystkich i zatrzymał się w oświetlonym teraz kurytarzu. Przyklęknąwszy, jął wąchać, zakrztusił się, a twarz mu poczerwieniała.
— Proszę mi przynieść cylinder stalowy! — polecił.
Policjant opisał przyrząd dokładniej. Była to istotnie flaszka żelazna, opatrzona u wylotu małą rurką z zatrzaskiem.
— Musi być gdzieś jeszcze filiżanka, albo flaszka szklanna! — powiedział Yale.
— Obok tej żelaznej flaszki leżała istotnie flaszeczka szklanna, ale jest rozbita! — zameldował policjant.
— To nic! — oświadczył Yale. — Sądzę, że zostało w niej trochę bodaj płynu.
Grubaśny Parr patrzył nań ponuro.
— Cóż to znaczy? — spytał, a detektyw roześmiał się.
— Nowy sposób dokonania mordu, drogi inspektorze! — rzekł niedbale. — A teraz chodźmy do sypialni.
Ciało Marla, przykryte prześcieradłem, leżało na łóżku, a plama nie wyschła dotąd. Okna były otwarte i wiatr poruszał firanki.
— Teraz nie czuć, oczywiście, nic! — rzekł Yale, jakby do siebie i znowu przyklęknął nad dywanem. Zakaszlał i wstał spiesznie.
Tymczasem policjant wrócił z dolną częścią flaszki. Było tam na dnie kilka kropel płynu, który Yale wylał sobie na dłoń.
— Woda z mydłem! — powiedział. — Oczekiwałem tego. A teraz mogę powiedzieć, w jaki sposób został zamordowany Marl. Oto złodziej pański, Flush Barnet, słyszał syk. Był to odgłos trującego gazu, który wypuszczono z flaszki żelaznej. Było tam dość, chyba, materjału na kilku ludzi. Gaz ten unosi się jeszcze nad podłogą, jest ciężki, przeto opada.
— Jakże tem zdołano zamordować Marla? Czyż mu pompowano to na głowę?
Derrick Yale potrząsnął głową.
— Czerwony Krąg posiada metody prostsze i skuteczniejsze! — powiedział spokojnie. — Puszczano bańki mydlane.
— Bańki mydlane?
— Koniec flaszki, jak pan to może do tej pory stwierdzić, zanurzono w roztwór mydła w wodzie i przetknięto przez wylot wentylatora. Po uchyleniu zatrzasku utworzyła się bańka, którą strzepnięto na śpiącego. Kilka tych baniek pękło na stole, kołdrze i ścianie, gdzie dotąd są plamy. Ale sądzę, że nastąpiło to już po jego śmierci, bowiem bańki musiały też paść mu na twarz, a w takim razie skon nastąpił natychmiast.
Parr słuchał z otwartemi ustami.
— Wszystko to skombinowałem sobie, jadąc tu! Krągła plama na poduszce obudziła wspomnienia młodości, kiedy to puszczałem bańki mydlane, a posłyszawszy o owym syku, byłem już pewny swego.
— Wszedłszy do pokoju nie poczuł pan wszakże gazu? — zarzucił Parr.
— Wiatr go musiał zwiać, ale jako ciężki opadł na posadzkę i zalał ją jednolitą warstwą. Spójrz pan, proszę!
Potarł zapałkę i zaczekawszy, aż roztleje, zbliżył ją do dywana. W odległości cala zapałka zgasła nagle.
— Teraz rozumiem! zgodził się inspektor.
— Może wartoby przetrząsnąć mieszkanie? — spytał Yale, ale oferta jego nie została mile przyjętą.
Rozumiała uczucia inspektora mała grupka policjantów, którzy z całym szacunkiem słuchali wywodów detektywa. Zrozumiał to zaraz i on i uśmiechnąwszy się, odszedł do domu. Są chwile, kiedy policję trzeba zostawić samej sobie. Wiedział to doskonale Derrick Yale.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.