Czerwony kogut (Puida, 1913)/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony kogut |
Pochodzenie | Czerwony kogut |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1913 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków; New York |
Tłumacz | Kazys Puida |
Tytuł orygin. | Raudonas gaidys |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Jeszcze błądził pewien czas po polach, a myśli szarpały się, lecz nic konkretnego nie tworzyły. Około północy coś zaczęło wołać, nęcić je do Matasowej sadyby, i pomimo woli zawrócił w tę stronę.
Ledwie odczuwalny powiew wiatru rozdmuchiwał tlejącą słomę, jak gdyby ogień zawziął się wszystko zniszczyć. Na tle nocy widoczny był jakiś cień, chodzący naokoło pogorzeliska.
Wszedł na górę i, wytężywszy wzrok, poznał w tym cieniu Magdzię. Śmielszymi krokami podszedł do pogorzeli i usiadł na kamieniu przy spalonej wierzbie. Wkrótce usłyszał za sobą:
— To ty, Janie?
— Ja.
Magdzia stała obok niego milcząca.
— Idź spać — rzekła do Klimki — ja ognia będę pilnowała.
— Nie, nie pójdę.
Ciężar jakiś zaległ. Jeszcze chwila ciszy.
— Odejdę, Magdziu... nigdy już w te strony nie powrócę...
Tęskny ból zwolna budził się w piersi Magdzi.
— Gdybym mógł to wszystko zapomnieć i nigdy tego roku nie pamiętać...
— I mnie? — zapytała.
— Może i ciebie... chociaż ty jedna dobra byłaś dla mnie i teraz nie łajasz mię.
— Co to pomoże?
— Tak, to już nic nie pomoże... Lecz inaczej być nie mogło.
— Nieprawda, Janeczku! Gdybyś był mnie posłuchał i wcześniej odszedł, toby się to nie stało...
— To niedaleko byłbym zaszedł... może tylko do Żydowina...
— A dokąd teraz pójdziesz?
— Pójdę...
— Lecz dokąd?
— Nie wiem dokąd... Lecz pójdę... pójdę...
— O mnie nigdy nie będziesz wspominał, Janeczku, zapomnisz...
— Może zapomnę, może będę pamiętał — nie wiem...
Ciężko zrobiło się Magdzi na sercu po tych jego słowach, lecz nie gniewała się, nie narzucała się jemu. Po chwili, jak gdyby nie wierząc we własne siły, dodała:
— Gdybyś przyrzekł wrócić... poczekałabym...
— Nie czekaj, Magdziu, nie... nie powrócę... Beze mnie będzie tobie lepiej...
Rozmowa nie kleiła się. Wstał, poszedł do świronka, ubrał się odświętnie i powrócił do Magdzi.
Na wschodzie zaczynało świtać.
— No, Magdziu, bądź zdrowa i... choć ty jedna nie przeklinaj Klimki — przemówił zbolałym głosem.
— Nie będę przeklinała, Janeczku, nie — głos jej drżał.
— Krzywdzili... krzywdzili mnie twoi rodzice — — nie oni jedni krzywdzili. Nie ścierpiałem, nie wytrzymałem i podniosłem rękę... i oto, co zrobiłem — uśmiechnął się boleśnie. — Myślałem, że Bóg wie co uczynię, a nie uczyniłem nic... Spaliłem budynek, zboże, narzędzia — i tyle... Tylko spaliłem, więcej nic...
Zerwał się, obejrzał, jak gdyby ostatniem wejrzeniem żegnał się z temi miejscami.
— Pójdę... pójdę i będę szukał, gdzie ludzie w zgodzie żyją...
Przyszli oboje do rogu sadu i stanęli. Tutaj musieli rozstać się na zawsze.
Rzewność opanowała Magdzię i dziewczyna już nie tłumiła łez.
— Nie płacz, Magdziu, nie warto... Łzami nic nie wskórasz. Ja nigdy nie płaczę...
— Jakże ja tu sama...
— Może, gdy ja odejdę, wam wszystkim lepiej będzie... Może to ja ten niezgody i niepokoju czart... Nie płacz!
Wyciągnął do niej rękę, ścisnął mocno, mężnie jej małą rączkę i spojrzał głęboko, pełnem znaczenia wejrzeniem w jej oczy. Potem prędko odwrócił się, ażeby nie słyszeć jej westchnień.
Jeszcze chwilę stał i nagle ruszył mocnymi, wielkimi krokami, przez promienie wschodzącego słońca wołany, przez gorzkie łzy Magdzi odprowadzany, może przez te łzy pierwszej dziewiczej miłości błogosławiony na ludzkiego żywota cel ostateczny.