<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazys Puida
Tytuł Czerwony kogut
Pochodzenie Czerwony kogut
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1913
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków; New York
Tłumacz Kazys Puida
Tytuł orygin. Raudonas gaidys
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Połaził jeszcze chwilę po podwórzu i, czując spojrzenia na sobie, Klimka, przez nikogo nie zauważony, wyszedł z sadyby Matasów.
Szedł szerokiemi polami, przystawał, rozglądał się, jak gdyby czego szukał. Ciężar jakiś leżał na duszy, taki ogromny ciężar, jakiego nigdy jeszcze nie czuł. A w głowie próżno, tak pusto, jak w leśnem wypalenisku zimową porą, gdy ziemię głęboki śnieg pokryje.
Tylko jedne nogi służyły, lecz i one często przystawały, zdawały się szukać miejsca, gdzieby mogły wypocząć.
Słońce już zachodziło za Rudszilisem, zmrok pomału wyłaniał się z podziemi, jak jaki zły duch pełzł do swojej ofiary cichymi, zdrętwiałymi, lecz nieuniknionymi kroki. Dymy pożogi rozściełały się po okolicy i rozpostarły się pomiędzy górami, niby lekka, przezroczysta chmurka. Swąd pożogi dolatywał zdaleka.
Klimka poszedł ku leżącemu w dolinie miasteczku, usiadł na kamieniu i zapatrzył się w roziskrzone ognie miasteczka.
Zmęczona, bezsilna myśl zaczęła się budzić. Ognie, które widział, przemówiły do niego po swojemu.
Teraz zdawało mu się, że te światełka to rodzącej się jaźni objawy w ramionach ciemnej nocy; że to te nieugięte ludzkiej duszy rogi, na których człowiek przez całe życie nosi swą wartość ludzką...
Z tajemnic nocy, z państwa mroku wyrywają się słabiutkie światełka z wszechobejmującej nocy ku drodze prabytu. Jak błyskawica, gdy czarną nocą przeszywa mroki i na moment rozjaśnia horyzont, tak jaźń objawia się i przemawia do zgnębionej, lecz nie martwej duszy ludzkiej...
Teraz zbudziły się myśli i puściły się w tan. Jedna leciała przez drugą, jedna drugą deptała, lecz żadna nie stała się jaźnią.
Nagle usłyszał zdala pogwizdywania, ciągle przerywane, zawodzące, jak gdyby ktoś kogoś ścigał po polach.
Nie obejrzał się, nie spojrzał skąd to i kto tam. Siedział nawpół zdrętwiały, opanowany przez nieposłuszne i niezrozumiałe myśli.
Pogwizdujący zbliżył się, stanął o parę kroków i przyglądał się uważnie. Klimka drewnianym ruchem zwrócił się ku przybyszowi.
Przybyły poznał go i lekki, bolesny, ledwo widzialny o zmroku uśmiech przeleciał przez jego twarz i zaraz zgasł. Klimka nie zauważył tego. Poznał Żydowina, lecz ani jeden, ani drugi nie odezwali się.
W gnębiącym mroku milczenia obu dusze ich pocichu rozmawiały między sobą. Od pamiętnej nocy dobrze poznały się wzajemnie, lecz słowa nie przechodziły przez spieczone wargi. Duch chciał zatrzymać w sobie to, co on jeden tylko wiedział.
— Skąd? — nie wytrzymał Klimka.
— Z góry.
— Poco?
— Patrzyłem na pożar.
Klimka milczał. Jak gdyby coś w nim poruszyło się i ból zbudziło.
— Głęboko sięgnąłeś — dobitnie wymówił Żydowin.
— Ile się dostało, tyle sięgnęło się.
— Szeroko zahaczone! — zazdrośnie dodał.
— Na długo wystarczy i tego.
I znowu zamilkli obaj.
— Dokąd? — zapytał Klimka.
Żydowin milczał chwilkę, lecz zaraz, jak gdyby coś postanowił, zaczął:
— Wściekłość drugi już dzień nęka... miejsca sobie znaleźć nie mogę...
Klimka słuchał uważnie. Nagle Żydowin zbliżył się, usiadł obok na drugim kamieniu i, jak gdyby opętany, zaczął wywnętrzać się:
— Odszedłem... w tę noc odszedłem... wściekłość ogarnęła, nie byłbym wytrzymał...
Klimka zauważył, że Żydowina mocno czuć wódką. Instynktowo wstrząsnął się w duszy, lecz nic nie rzekł, tylko słuchał dalej.
— I ty zbudziłeś się... krzywdę wyrównałeś... boleśnie, po męsku zemściłeś się... A ja... ja nie podołam, nie mogę... jak stary pies, nawet nie szczeknąłem... wyszedłem cicho...
— Ty od rodziców odszedłeś — zauważył Klimka.
— Od rodziców! — powtórzył gorzko. — A rodzice to nie mogą katami być? — Wtem coś sobie przypomniał, pomilczał chwilkę i ciągnął dalej:
— Idziem teraz obaj — — we dwóch lżej będzie.
Jak gdyby kto nim rzucił, porwał się Klimka z miejsca i, nie spojrzawszy na Żydowina, skierował się do domu.
— Moja droga w inną stronę — przemówił, odszedłszy kilka kroków.
Żydowin też porwał się z miejsca i odpowiedział:
— I ja z tobą!
— Nie! ja sam jeden pójdę.
Długo jeszcze stał Żydowin i patrzał za Klimką. Coś zabolało w piersi jeszcze bardziej, niż zwykle; coś rzewnie zapłakało w tajnikach duszy i poleciało głuchem, przytłumionem echem w niezmierzone tajniki duszy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Kazys Puida i tłumacza: Kazys Puida.