Czterdziestu pięciu/Tom III/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział I.
W LUWRZE.

Tego samego dnia, pełnego przygód wielkich, król wyszedł ze swojego gabinetu i kazał przywołać pana d’Epernon.
Działo się to około południa.
Książę posłuszny wezwaniu, czemprędzej pośpieszył do króla.
Znalazł Jego królewską mość w pierwszym pokoju, bacznie przypatrującego się mnichowi od Jakóbitów, który rumieniąc się, spuszczał oczy przed wzrokiem monarszym.
Król wziął d’Epernona na stronę.
— Patrz książę — rzekł — jak ten mnich dziwnie wygląda.
— Cóż w nim tak dziwnego upatrujesz, Najjaśniejszy panie; ja owszem widzę w nim tylko zakonnika zwyczajnego.
— Doprawdy?
I król znowu się zamyślił.
— Jak się nazywasz? — spytał.
— Brat Jakób, Najjaśniejszy panie.
— Nie masz innego nazwiska?
— Rodzinne moje nazwisko: jest Clement.
— Brat Jakób Clement — powtórzył król.
— Może Wasza królewska mość i w nazwisku także co dziwnego znajdujesz?.. — śmiejąc się rzekł książę.
Król nie odpowiedział.
— Bardzo dobrze wywiązałeś się z danego ci zlecenia — powiedział do mnicha, nieprzestając mierzyć go wzrokiem badawczym.
— Z jakiego zlecenia, Najjaśniejszy panie? — zapytał spoufalony książę, ze śmiałością, którą mu zwykle ganiono.
— To nic — odparł Henryk — tylko mała tajemnica między mną a osobą, której nieznasz, a raczej, którą znać przestałeś.
— W istocie, Wasza królewska mość szczególnie patrzysz na tego chłopca, i bardzo go kłopoczesz...
— Prawda; nie wiem czemu spojrzeń moich odwrócić od niego nie mogę; zdaje mi się, że go już gdzieś widziałem albo jeszcze widzieć będę. Sądzę, że mi się we śnie objawił. Ale, otóż znowu mówię nie wiedzieć co... Odejdź, mój księżulku, twoja misya skończona; nie turbuj się, list żądany dojdzie do osoby, która go potrzebuje. D’Epernon?
— Co Najjaśniejszy panie?
— Dać mu dziesięć talarów.
— Dziękuję — rzekł mnich.
— Rzec można, żeś tylko półgębkiem podziękował — odezwał się d’Epernon, niepojmując dla czego zakonnik zdaje się pogardzać pieniędzmi.
— Półgębkiem podziękowałem — odparł Jakób — bo wołałbym raczej dostać jeden z tych hiszpańskich sztyletów, które tam wiszą na ścianie.
— Jakto!.. nie chcesz pieniędzy, za które mógłbyś się napatrzeć na aktorów jarmarcznych? — spytał d’Epernon.
— Ślubowałem ubóstwo i czystość — odparł Jakób.
— Dajże mu Lavalette, jednę z tych kling hiszpańskich i niech idzie z Bogiem — rzekł król.
Skąpy książę wybrał najmniej kosztowny sztylet i dał go młodemu zakonnikowi.
Był to nóż kataloński, z szeroką, ostrą klingą, mocno oprawny w rogową rzeźbioną rękojeść.
Jakób uradowany nabytkiem tak pięknej broni, oddalił się.
Książę znowu zaczął wybadywać króla.
— Czy masz książę — spytał król, pomiędzy twoimi czterdziestu pięciu, dwóch lub trzech takich co umieją jeździć konno?
— Mam najmniej dwunastu, Najjaśniejszy panie, a za miesiąc wszyscy będą jeźdźcami.
— Wybiera mi zatem dwóch własną ręką, i natychmiast każ im tu-przybyć.
Książę ukłonił się, wyszedł i przywołał Loignaca do przedpokoju.
Loignac stawił się prawie natychmiast.
— Loignac — odezwał się książę — przyślij mi w tej chwili dwóch dzielnych jeźdźców; otrzymają polecenie wprost od Najjaśniejszego pana.
Loignac szybko przebiegł galeryę i dostał się do budynku, który odtąd mieszkaniem czterdziestu pięciu zwać będziemy.
Tam otworzył drzwi i rozkazująco zawołał:
— Panie de Carmainges! panie de Biran!
— Pan Biran wyszedł — rzekł służbowy.
— Jukto! bez mojego pozwolenia?
— Wskutek rozkazu księcia d’Epernon, rozpoznaje pewną część miasta.
— Dobrze! to zawołaj mi pana de Saint-Maline.
Oba nazwiska rozległy się po sklepieniach i dwaj wybrani wystąpili natychmiast.
— Panowie — rzekł Loignac, chodźcie za mną do księcia d’Epernon.
Gdy tam przybyli, książę odprawił Loignaca, a poprowadził ich do króla.
Król skinął, a książę wyszedł zostawiając obu młodzieńców.
Pierwszy to raz dopiero znajdowali się oni wobec monarchy.
Henryk miał postawę bardzo nakazującą.
Wrażenie każdego z młodzieńców, objawiało się w sposób odmienny.
Sainte-Maline stał z błyszczącem okiem, wyprężoną nogą, wąsem najeżonym.
Carmainges, blady, lecz równie śmiały, chociaż nie tyle dumny, niepoważył się podnieść oczu na Henryka.
— Panowie jesteście z liczby moich „Czterdziestu pięciu” — zapytał król.
— Mamy ten zaszczyt, Najjaśniejszy panie — odparł Saint-Maline.
— A pan?
— Sądziłem, że kolega za nas obu odpowie, Najjaśniejszy Panie i dlatego odpowiedź moję wstrzymałem; lecz na usługi Waszej królewskiej mości jestem gotów równie jak ktokolwiek bądź na świecie.
— Dobrze. Wsiądziecie na koń i udacie się do Tours. Czy znacie drogę?...
— Będę się wypytywał — rzekł Sainte-Maline.
— Będę się starał trafić — rzekł Carmainges.
— Dla pewności udajcie się naprzód do Charenton. Jedźcie póty, aż spotkacie człowieka, który sam pieszo podróżuje.
— Czy raczy Wasza królewska mość udzielić nam jego rysopis? — zapytał Sainte-Maline.
— Wielka szpada przy boku lub na plecach, długie ręce, długie nogi.
— Możemyż wiedzieć jego nazwisko, Najjaśniejszy panie?... — spytał Ernauton de Carmainges, naśladując przykład swojego towarzysza, mimo, że etykieta niedozwalała zadawać królowi pytania.
— Nazywa się „Cień” — odpowiedział Henryk.
— Będziemy zapytywali o nazwiska wszystkich podróżnych, których spotkamy, Najjaśniejszy panie.
— I przetrząśniemy wszystkie oberże.
— A skoro spotkacie i poznacie tego człowieka, oddacie mu ten oto list.
Obaj młodzieńcy razem wyciągnęli ręce.
Król przez chwilę wahał się.
— Jakże się nazywasz?.. — zapytał jednego.
— Ernauton de Carmainges — odpowiedział.
— A pan?
— René de Sainte-Maline.
— Pan de Carmainges powiezie list, a pan de Sainte-Maline doręczy go.
Ernauton wziął to kosztowne pismo i chciał je schować w zanadrze.
Sainte-Maline wstrzymał jego rękę w chwili, gdy list miał zniknąć i z uszanowaniem na pieczęci złożył pocałunek.
Poczem oddał list Ernautonowi.
Henryk III-ci uśmiechnął się na to pochlebstwo.
— No, panowie — rzekł — widzę, że mi dobrze usłużycie.
— Czy już wszystko, Najjaśniejszy panie? zapytał Ernauton.
— Tak moi panowie; oprócz jednej jeszcze przestrogi.
Obaj młodzieńcy ukłonili się i czekali.
— Ten list, moi panowie — powiedział Henryk, droższym jest nad życie człowieka. Zaklinam was na wasze głowy, nie straćcie go, oddajcie go tajemnie „Cieniowi”, który wam udzieli pokwitowanie i te mi przywieziecie, a nadewszystko podróżujcie tak, jakbyście za własnym interesem jechali. Żegnam.
Obaj młodzieńcy wyszli z gabinetu królewskiego, Ernauton, przejęty radością, Sainte-Maline zazdrością; jeden z płomieniem w oku, drugi ze spojrzeniem chciwem, które paliło kaftan jego towarzysza.
Pan d’Epernon czekał na nich i chciał wybadywać.
— Mości książę — powiedział Ernauton — król nieupoważnił nas do mówienia.
Natychmiast udali się do stajni, gdzie masztalerz królewski wydał im parę silnych i dobrze osiodłanych koni.
Pan d’Epernon pewno byłby poszedł za niemi, ale w chwili gdy się oddalili, dano mu znać, że jakiś człowiek pragnie z nim natychmiast mówić koniecznie.
— Co to za jeden?.. — niecierpliwie spytał książę.
— Urzędnik policyjny.
— E!.. do pioruna!... — zawołał książę — alboż to ja jestem jego przełożony, lub naczelnik nocnych patroli?
— Nie, ale Wasza wysokość jesteś przyjacielem króla — pokornie odpowiedział jakiś głos — dla tego więc błagam, racz mię wysłuchać.
Książę obejrzał się.
Tuż przy nim stał z kapeluszem w ręku, strwożony interesant, który co chwila mienił się jak tęcza.
— Kto jesteś?... — opryskliwie spytał go książę.
— Mikołaj Poulain, do usług Waszej wysokości.
— I chcesz mówić ze mną?
— Proszę o tę łaskę.
— Nie mam czasu.
— Nawet dla wysłuchania tajemnicy, Jaśnie oświecony panie?
— Słyszę ich po sto na dzień; pańska byłaby setną pierwszą, a więc zbyteczną.
— Nawet gdyby dotyczyła życia Jego kró lewskiej mości? — rzekł Mikołaj Poulain pochylając się do ucha pana d’Epernon.
— O!.. ho!.. słucham, słucham, ale proszę do gabinetu mojego.
Mikołaj Poulain otarł czoło spocone i poszedł za księciem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.