Czterdziestu pięciu/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Czterdziestu pięciu | |
Wydawca | Józef Śliwowski | |
Data wyd. | 1893 | |
Druk | Piotr Noskowski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Aleksander Dumas (Ojciec).
CZTERDZIESTU PIĘCIU
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.
WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
11. ulica Mazowiecka 11.
1893.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 2 Февраля 1893 года.
|
Dnia 26 października, 1585 roku, rogatki przy bramie świętego Antoniego w Paryżu, o godzinie wpół do jedenastej zrana, wbrew wszelkiemu zwyczajowi, były jeszcze zamknięte.
O trzy kwadranse na jedenastą, warta złożona z dwudziestu Szwajcarów, których mundury świadczyły, że są to Szwajcarowie z małych kantonów, a tem samem najlepsi przyjaciele panującego wówczas króla Henryka III-go, wychodziła z ulicy de la Mortellerie i zbliżyła się ku rogatkom świętego Antoniego, które dla niej otworzono, lecz wnet znowu zamknięto.
Za rogatkami Szwajcarowie uszykowali się wzdłuż płotów, odgradzających pola, po obu stronach drogi, i samym ukazaniem się swoim, cofnęli znaczną liczbę wieśniaków i drobnych mieszczan, którzy przybyli z Montreuil, Vincennes i Saint-Maur, i pragnęli przed południem dostać się do miasta, czego jednak dokazać nie mogli, bo jak powiedzieliśmy, brama była zamkniętą.
Jeżeli prawda, że tłumy wszędzie wywołują nieporządek, mniemać należy, iż pan Prewot wysłał straż, pragnąc zapobiedz nieporządkowi, powstać mogącemu u bramy Ś-go Antoniego.
I w rzeczy samej, zgromadziło się tam mnóstwo ludu.
Co chwila przybywali trzema przy bramie zbiegającemi się drogami, księża z okolicznych klasztorów, kobiety bokiem na osłach siedzące, i wieśniacy w wózkach. Ci wszyscy powiększali rzeszę ludu, którą niezwykłe zamknięcie bramy zatrzymało tam, i mniej więcej natarczywymi pytaniami sprawiali zgiełk wprawdzie dosyć jednostajny, z pomiędzy którego jednak kiedy niekiedy wydobywały się glosy, co, górujące nad tonem ogólnym, nastrojone były aż do oktawy groźby lub skargi.
Oprócz tej masy oczekujących, którzy się do miasta chcieli dostać, można było dostrzedz jeszcze kilka pojedynczych gromadek, które jak zdawało się, z niego wyszły.
Te gromadki, zamiast zwracać spojrzenia na miasto przez kraty bramy, zagłębiały je w horyzont, zakończony klasztorem Jakobitów, przeoratem w Vincennes i krzyżem Faubin.
Gromadki podobno były do wysp, wznoszących się w pośrodku Sekwany, kiedy wokoło nich przewracająca się i burząca woda, unosi albo kawałek trawnika, albo stary jaki pień, a rzeczy te, przez czas jakiś obracane poblizkim wirem, płyną nakoniec wraz z nurtem rzeki.
Te gromadki, do których jeszcze raz tak natrętnie wracamy, bo zasługują na całą naszą uwagę, składały s!ę po większej części z mieszczan Paryża, szczelnie otulonych w buty i kaftany, gdyż, zapomnieliśmy powiedzieć, pora była zimna, wiatr ostry, a grube, blizko ziemi unoszące się chmury, jakby chciały wydrzeć drzewom ostatki pożółkłego liścia, jaki jeszcze smutnie na nich powiewał.
Trzech wspomnianych mieszczan rozmawiało z sobą, a raczej dwaj tylko rozmawiali, trzeci zaś słuchał. Lecz wytłumaczmy się jaśniej i powiedzmy, że trzeci jakby nawet nie słuchał, bo zbyt uważnie patrzył w stronę Vincennes.
Ten zajmie nas najpierwej.
Był to człowiek, który zapewne miał wzrost piękny, jeżeli stał prosto, lecz w tej chwili długie nogi, z któremi nie wiedział co począć, skoro ich do właściwego przeznaczenia nie używał, zwinął pod siebie, a tymczasem ręce nie mniej niż nogi stosunkowo długie, skrzyżował na kaftanie.
Oparty o płot, z uporczywością podobną do ostrożności człowieka, który poznanym być nie chce, szeroką dłonią zakrywał twarz, pokazując tylko jedno oko, którego bystre spojrzenie przebijało się pomiędzy średnim a wskazującem palcem, tak tylko rozsuniętemi, ażeby przez nie mógł się jedynie przedostać promień oczu.
Obok tej osoby szczególnej, mały człowieczek, wlazłszy na kamień, gawędził z jakimś otyłym, który bardzo niepewnie stojąc na tym samym kamieniu, ciągle chwiał się i za każdem zachwianiem chwytał za guziki u kaftana małego towarzysza.
Ci dwaj mieszczanie, wraz z trzecią osobą, już powyżej opisaną, tworzyli kabalistyczną liczbę trzy.
— Tak jest, panie Miton — mówił mały do grubego — powiadam i powtarzam, że około rusztowania Salcèda, zbierze się sto tysięcy osób, tak, przynajmniej sto tysięcy, i to prócz tych, którzy są już na placu Grève, albo którzy tam przybywają z rozmaitych cyrkułów Paryża, — patrzcieno ile tu ludzi, a przecież to dopiero jedna brama. Pomyślcie sami, ile to ich będzie, bo wszystkich bram, jest szesnaście.
— Sto tysięcy, to bardzo wiele, kumie Friard — odpowiedział gruby — ale wierzaj mi, wielu naśladując mój przykład, nie przyjdzie patrzeć na rozćwiartowanie nieszczęśliwego Salcèda, z obawy rozruchów — i dobrze uczynią.
— Panie Miton, panie Miton, strzeżcie się — odparł mały — mówicie politycznie. Ręczę wam, że nie przyjdzie do niczego, do niczego zgoła.
A widząc, że towarzysz jego z powątpiewaniem kiwa głową. — Nieprawdaż panie? — dodał i obrócił się ku człowiekowi o długich ramionach.
— Tak, bezwątpienia, ale ja utrzymuję, że nie przyjdzie do żadnego hałasu, z powodu tego ćwiartowania.
— Hałasu narobi już sam trzask bicza, przy zacinaniu koni.
— Pan mię nie rozumiesz. Przez hałas, ja rozumiem rozruch, otóż powiadam, że na placu Grève nie będzie rozruchów. Gdyby to miało nastąpić, król nie byłby kazał przygotować sobie pokoju w ratuszu, aby ztamtąd wraz z obiema królowemi i częścią dworu mógł przypatrywać się syceniu.
— Alboż to królowie wiedzą, kiedy ma nastąpić rozruch? — wzruszając ramionami i tonem najwyższego politowania zagadnął człowiek o długich ramionach i nogach.
— O! ho! — rzekł Miton, pochylając się do ucha towarzysza. Jak szczególnym tonem mówi ten człowiek, czy go znasz kumie?
— Nie — odpowiedział mały.
— No, to dlaczego z nim rozmawiasz?
— Właśnie dla rozmowy.
— Źle robicie; przecież zaraz widać, że nie bardzo chętny do gawędy.
— Sądzę jednak — odezwał się znowu kum Friard, tak głośno, aby go człowiek o długich ramionach słyszał — że najwiekszem szczęściem w życiu, jest wymiana swoich myśli z myślami innych.
— Z myślami znajomych, bardzo wierzę — odparł Miton — ale nigdy z myślami nieznajomych.
— Alboż wszyscy ludzie nie są sobie braćmi? jak twierdzi pleban z Saint-Leu — przekonywającym tonem dodał kum Friard.
— Tak jest, byli nimi dawniej, ale za naszych czasów, związek pokrewieństwa strasznie został rozluźniony, kumie Friard. Rozmawiaj zatem ze mną, skoro ci koniecznie chodzi o rozmowę, a daj spokój temu nieznajomemu i jego myślom.
— Ależ, ja ciebie znam oddawna i wiem już naprzód co mi odpowiesz, kiedy przeciwnie, ten nieznajomy mógłby mi coś nowego udzielić.
— Sza! on nas słucha.
— Tem lepiej, że słucha, bo może co odpowie. Pan zatem mniemasz — dodał kum Friard, zwracając się ku nieznajomemu że będzie hałas na placu Grève?
— Ja? przecież ani słowa o tem nie wspomniałem.
— To też i ja nie utrzymuję, żeś pan co wspomniał — dodał przebiegle Friard — mniemam tylko, że pan tak sądzisz i nic więcej.
— A na czem opierasz to przekonanie, mości Friard, miałżebyś być czarownikiem?
— Patrzcie! on mię zna — zawołał do najwyższego stopnia zdziwiony mieszczanin — zkąd on mię znać może?
— Wszak kilka razy wymieniłem wasze nazwisko, kumie — rzekł Miton zawstydzony że jego towarzysz wobec nieznajomego okazuje taki brak roztropności.
— A! prawda — podchwycił Friard, usiłując pojąć rzecz całą i dzięki temu usiłowaniu pojmując nakoniec; — słowo daję, że prawda. Otóż! skoro mię zna, to mi odpowie. I cóż mój panie! — rzekł do nieznajomego, ja sądzę, że zdaniem pańskiem będzie hałas na placu Grève, bo w przeciwnym razie byłbyś pan tam poszedł, a tymczasem jesteś tutaj... co!
To „co“ dowodziło, że kum Friard dosięgnął najwyższego szczytu logiki i sprytu.
— Ależ pan, mości Friard, skoro sądzisz inaczej, aniżeli, jak mniemasz, ja sądzę — odparł nieznajomy, dobitnie wymawiając wyrazy, które Friard już mówił i powtórzył — dlaczego pan nie jesteś na placu Grève? Zdaje mi się, że widowisko będzie bardzo przyjemne, i że przyjaciele króla tłumami cisnąć się na nie powinni. Może mi pan odpowiesz, iż nie jesteś przyjacielem króla ale przyjacielem pana Gwizyusza i że oczekujesz tu na lotaryńczyków, którzy, jak wieść niesie wpaść mają do Paryża, dla uwolnienia pana de Salcède?
— Nie panie — żywo odparł mały, widocznie przerażony tem przypuszczeniem nieznajomego — nie, ja czekam na żonę, panią Nicolinę Friard, która zaniosła dwadzieścia cztery obrusy do przeoratu Jakobitów, gdyż ma zaszczyt być wyłączną praczką don Modesta Gorenflota, opata rzeczonego przeoratu, Ale, wracając do rozruchów, o których wspomniał kum Miton, a w które ja równie jak i pan nie wierzę...
— Kumie, kumie — zawołał Miton — patrzcie — no co się dzieje!
Kum Friard spojrzał w kierunku, który wskazywał palec jego przyjaciela i spostrzegł, że oprócz rogatek, których zamknięcie tak mocno zajęło wszystkie umysły, zamykano także i małą furtkę.
Gdy tego dokonano, oddział szwajcarów uszykował się wzdłuż rowu.
— Co! co! — zawołał Friard blednąc, — nie dosyć im na rogatkach, jeszcze teraz i furtkę zamykają!
— A co, wszakże wam mówiłem — odparł Miton, równie blednąc.
— Śmieszna rzecz, nieprawdaż? — rzekł nieznajomy z uśmiechem.
A śmiejąc się, pokazał z pomiędzy wąsów i brody, dwa szeregi białych, szpiczastych zębów.
Widok przedsięwziętej nowej ostrożności, wywołał długi szmer zadziwienia a nawet gdzie niegdzie i okrzyki w pośród tłumów, zalegających przystęp do rogatek.
— Koło zrobić — rozkazująco zawołał oficer.
Natychmiast wykonano ten manewr, wszakże nie bez przeszkody. Ci, co przybyli konno i wózkami, zmuszeni cofnąć się, tu i owdzie deptali lub gnietli boki cisnących się na prawo i lewo.
Kobiety krzyczały, mężczyźni klęli, kto mógł uciekać — uciekał, i obalał jeden drugiego.
— Lotaryńczycy! lotaryńczycy! — krzyknął czyjś głos w tłumie.
Najstraszliwszy krzyk, nie byłby wywarł wrażenia szybszego i bardziej stanowczego, niżli ten okrzyk:
— Lotaryńczycy!!
— A cóż! widzicie? widzicie? — zawołał Miton drżąc — lotaryńczycy, lotaryńczycy, uciekajmy!
— Uciekać, a dokąd? — spytał Friard.
— Na pola — zawołał Miton, kalecząc sobie ręce o płot ciernisty, na którym nieznajomy siedział spokojnie.
— Na pola — odparł Friard — łatwiej ci to powiedzieć niż dokonać, panie Miton. Nie widzę tu żadnej dziury, przez którą możnaby było przecisnąć się, a przecież nie sądzę abyście chcieli przeleźć przez plot, wyższy odemnie.
— Spróbuję — rzekł Miton — spróbuję — znowu zaczął przełazić.
— A! uważajcież moja kobieto — zawołał Friard tonem człowieka, który z rozpaczy głowę tracić zaczyna — wasz osioł stąpa mi na pięty. Uf, panie jeździec, koń twój wszystkich pogniecie, do licha! woźnico, przyjacielu, wpychasz mi dyszel w żebra.
Gdy Miton czepiał się płotu pragnąc go przebyć, a kum Friard nadaremnie szukał otworu, aby się przezeń przecisnąć, nieznajomy wstał, po prostu i jak zwykle wyciągnął długie nogi i niby jeździec, na koń wsiadający, za jednem poruszeniom przebył płot, tak, że żadna gałąź go nie dotknęła.
Miton naśladował go, i w trzech miejscach rozdarł spodnie.
Ale inaczej rzecz się miała z kumem Friard, który ani górą, ani pod spodem przebyć nie mógł, a coraz bardziej zewsząd popychany i gnieciony, wydawał przerażające krzyki.
Nieznajomy widząc to, wyciągnął długą rękę, schwytał go zarazem za kryzę i kołnierz kaftana, a dźwignąwszy do góry, przeniósł jak dziecię na drugą stronę płotu.
— O! ho! ho! — zawołał Miton, uradowany widokiem podnoszącego się i opadającego przyjacielu, kuma Friard — wyglądasz jak sztandar wielkiego Absalona.
— Uf! — stęknął Friard, dotykając ziemi — niech wyglądam, jak ci się podoba, dosyć, że dzięki temu panu, jestem po drugiej stronie płotu.
A potem wyprężając się, aby spojrzeć w oczy nieznajomemu, którego piersi zaledwie dosięgał, dodał:
— Ach panie! jakże ci jestem obowiązany, na honor jesteś pan prawdziwym Herkulesem, jakiem Jan Friard; pańskie nazwisko, panie, nazwisko mojego zbawcy, nazwisko mojego... przyjaciela.
I poczciwiec rzeczywiście wymówił ten ostatni wyraz z calem przejęciem głęboko wdzięcznego serca.
— Nazywam się Briquet, mój panie — odpowiedział nieznajomy — Robert Briquet, na pańskie usługi.
— Śmiem powiedzieć, panie Robercie Briquet, żeś mi pan już znakomitą wyrządził przysługę. O! moja żona błogosławić pana będzie; ale, ale, co do mojej żony, o! Boże mój, Boże! te tłumy ją uduszą. A! przeklęci Szwajcarowie, oni tylko ludzi tratować zdolni.
Zaledwie kum Friard dokończył tej apostrofy, natychmiast uczuł, że czyjaś ręka ciężka jak ramię kamiennego posągu, spadła mu na barki.
Obejrzał się, aby zobaczyć śmiałka, który sobie tyle pozwala.
Była to ręka Szwajcara.
— Czy chcesz, abym cię zatłukł, karle?... — rzekł barczysty żołnierz.
— Ach!.. jesteśmy otoczeni?... — zawołał Friard.
— Zmykaj, kto może! — wołał Miton.
I obaj, mając po za płotem wolną przestrzeń przed sobą, ruszyli z miejsca, ścigani szyderczem spojrzeniem i milczącym śmiechem człowieka o długich ramionach i nogach, który wreszcie straciwszy ich z oczu, zbliżył się do stojącego na widecie szwajcara.
— Jak się zdaje, masz niezłą rękę, kolego? — rzekł.
— Tak, panie, niezłą, wcale niezłą.
— Tem lepiej, jest to bardzo ważna okoliczność, zwłaszcza, gdyby nadeszli lotaryńczycy, bo coś tak słychać.
— Ale nie nadejdą.
— Nie?
— Wcale nie.
— Dlaczegóż więc zamykają bramę? ja tego nic nie rozumiem.
— Bo też nie trzeba żebyś rozumiał — odparł szwajcar nagłos śmiejąc się ze swojego żartu.
— Prawda kolego, prawda — rzekł Robert Briquet — dziękuję ci, — i odszedł od szwajcara aby się zbliżyć do innej grupy, a tymczasem zacny helwecyanin przestał śmiać się i mruczał:
— Bei Gott!... ich glaube er spotlet meiner, was ist das für ein Mann, der sich erlaubt ein Schwejtzer seiner kőniglichen Majestat auszulachen?
Co tłomacząc na polskie, znaczy:
— Dla Boga!.. sądzę, że on drwi ze mnie... Cóż to za człowiek śmie szydzić ze szwajcara Jego królewskiej mości?
Jedne gromadkę składała znaczna liczba mieszczan, zatrzymanych za miastem z powodu tak niespodziewanego zamknięcia bramy.
Ci mieszczanie otaczali kilku jeźdźców bardzo marsowo wyglądających, których zamknięcie bramy mocno drażniło, i którzy wołali na całe gardła:
— Otworzyć! otworzyć!
Wołania te, poparte jednoglośnem uniesieniem obecnych, sprawiły wówczas prawdziwie piekielną wrzawę.
Robert Briquet zbliżył się ku tej grupie, i zaczął wrzeszczeć głośniej, niż wszyscy co ją składali:
— Otworzyć! otworzyć! Ztąd wynikło, iż jeden, jezdny, zachwycony taką potęgą głosu, zwrócił się ku niemu, pozdrowił go i rzekł:
— Czyż to nie wstyd, mój panie, że wśród białego dnia zamykają bramy miasta, jakby Hiszpanie lub anglicy obiegli Paryż?
Robert Briquet spojrzał bacznie na tego, który go zagadnął, a wyglądał on na czterdziesto, lub czterdziesto-pięcio letniego mężczyznę i zarazem przywózdcę trzech czy czterech innych, otaczających go jeźdźców.
To przyjrzenie się zapewne napełniło ufnością Roberta Briquet, bo natychmiast ukłonił się nawzajem i odpowiedział:
— Dziesięć, dwadzieścia razy, masz pan słuszność, lecz, chociaż nie jestem ciekawy, niech mi wolno będzie zapytać, co, według pańskiego zdania, może być powodem tego rozporządzenia?
— Ba!... — rzekł jeden z obecnych — obawa aby nie połknięto ich Salcèda.
— Licha to potrawa!... — wtrącił jakiś głos.
Robert Briquet zwrócił się w stronę, z której pochodził ten głos, zdradzający prawdziwego gaskończyka, i spostrzegł dwudziesto lub dwudziestopięcio-letniego młodzieńca, wspartego ręką o łęk siodła, jeźdźca, który jakby był przywódcą innych.
Młodzieniec ten nie miał czapki na głowie, zapewne stracił ją w tłumie.
Briquet uważał na wszystko, lecz spostrzeżenia jego trwały krótko; szybko więc odwrócił wzrok od gaskończyka, który zapewne podług niego, nic nie znaczył, a znowu spojrzał na jeźdźca.
— Lecz skoro głoszą — rzekł — iż Salcèda należy do pana Gwizyusza, to tem samem nie jest on tak lichym kąskiem.
— Ba! to tak głoszą?... — odezwał się znowu gaskończyk, nadstawiając wielkie uszy.
— Tak jest, niewątpliwie tak głoszą — odparł jeździec wzruszając ramionami — ale teraz prawią tyle niedorzeczności!
— A więc — ośmielił się wtrącić Briquet, ciągle rzucając badawcze spojrzenia i ciągle uśmiechając się szyderczo, a więc pan sądzisz, że Salcède nie należy do pana Gwizyusza?
— Nie tylko sądzę, ale nawet jestem pewny — odparł jeździec.
A gdy spostrzegł, że Robert Briquet bliżej ku niemu przystępując, miał taką minę, jakby mówił:
— Ba! i na czemże opierasz pan tę pewność?
Dodał:
— Bezwątpienia, gdyby Salcède należał do księcia, książę, nie byłby pozwolił schwytać go, a przynajmniej nie pozwoliłby, aby go przyprowadzono skrępowanego z Brukselli do Paryża, lecz byłby się raczej postarał o ułatwienie mu ucieczki.
— Ucieczki — przerwał Briquet — byłoby to zanadto ryzykowne; bo czyby się ucieczka powiodła lub nie, to jednak skoroby pan Gwizyusz dał do niej zachętę, przyznałby tem samem, iż knuje spisek przeciw księciu Andegaweńskiemu.
— Jestem pewny — sucho odparł jezdny — że pan Gwizyusz nie zważałby wcale na tę okoliczność; skoro więc ani się upominał, ani bronił Salcèda, widać, że Salcèda nie należy do niego.
— Jednak, przebacz pan mojemu natręctwu — podjął Briquet — jakkolwiek nie jest to mojem urojeniem, zdaje się przecież, że Salcède mówił...
— Gdzie?
— Wobec sędziów.
— Nie, panie, nie wobec sędziów, lecz wobec tortury.
— Alboż to nie wszystko jedno?... — zapytał Briquet, napróżno przybierając minę niewiniątka.
— Zapewne, że nie wszystko jedno; przypuszczam zresztą, iż mówił, jak głoszą, jednak nie powtarzają tego, co mówił.
— Jeszcze raz chciej mi pan wybaczyć — odparł Robert Briquet — owszem panie, powtarzają, a nawet zbyt obszernie.
— Cóż więc powiedział?... — niecierpliwie spytał jezdny — powtórz pan skoro tak dobrze świadom jesteś wszystkiego.
— Nie chełpię się zgoła moją świadomością; ale owszem pragnę się czegoś od pana dowiedzieć — rzekł Briquet.
— No, no, porozumiejmy się — odparł zniecierpliwiony jeździec. Pan twierdzisz, że powtarzano słowa Salcèda; jakież są te słowa? mów pan.
— Nie ręczę panie, czy to są jego własne słowa — odrzekł Robert Briquet, uradowany, że może drażnić jezdnego.
— No, powiesz-że pan nakoniec, jakie mu słowa przypisują?
— Zapewniają, iż przyznał się do knowania spisku na korzyść pana Gwizyusza.
— Przeciwko królowi Francyi, niewątpliwie? zawsze ta sama śpiewka!
— Nie, nie przeciw Najjaśniejszemu królowi Francyi, lecz raczej przeciw Jego wysokości księciu Andegaweńskiemu.
— Jeżeli to wyznał...
— To co?... — spytał Robert Briquet.
— To był nędznikiem!.. — odparł jeździec, marszcząc brwi.
— Prawda — rzekł Robert Briquet po cichu — lecz jeżeli uczynił, jak wyznał, to był dzielnym człowiekiem. A! panie, do czegóż to uczciwy człowiek nie przyzna się na torturach!
— Niestety! masz pan wielką słuszność — odpowiedział jezdny, łagodząc wyraz twarzy i wzdychając.
— Ba!... — przerwał gaskończyk — który ciągle wyciągając szyję, słyszał całą poprzednią rozmowę, ba! tortury to głupstwo! Jeżeli Salcède mówił, był równym niegodziwcem jak i jego pryncypał.
— O! ho!... — zawołał jezdny, z niecierpliwości podskakując na siodle — zanadto głośno śpiewasz, mój panie gaskończyku.
— Ja?
— Tak jest, pan.
— Śpiewam tonem, jaki mi się podoba, tem gorzej dla tych, którym moja piosnka nie do smaku.
Jezdny zatrząsł się od gniewu.
— Cicho!... — rzekł czyjś glos zarazem łagodny i rozkazujący, którego właściciela Robert Briquet żadną miarą wyśledzić nie mógł.
Jezdny uczynił gwałtowne wysilenie, nie miał jednak mocy zupełnie się powstrzymać.
— A czy znasz pan osoby, o których mówisz?... — spytał gaskończyka.
— Czy znam Salcèda?
— Tak jest.
— Ani trochę nawet.
— A księcia Gwizyusza?
— Także nie więcej.
— A księcia d’Alençon?
— Jeszcze mniej.
— Czy wiesz pan, że Salcède to dzielny człowiek?
— Tem lepiej, bo śmiało śmierć poniesie.
— Czy wiesz pan także, iż skoro pan Gwizyusz pragnie knuć spiski, to sam je knuje?
— A cóż mię to do licha obchodzi?
— I że książę Andegaweński dawniej pan d’Alençon, każdego kto się nim zajmował: La Mola, Coconasa, Busthgo i innych, pozabijać kazał?
— Co mię to obchodzi.
— Jakto! co pana obchodzi?
— Mayneville! Mayneville!... — szepnął ten sam głos.
— Bezwątpienia, nic mię nie obchodzi. Wiem to tylko, krwi bozka! że dzisiaj rano mam interes w Paryżu, i że z przyczyny tego przeklętego Salcèda, zamykają mi bramę przed nosem. Ten Salcède to łotr, równie jak i wszyscy, z powodu których zamknięto bramę zamiast ją otworzyć.
— To mi dopiero istny gaskończyk — mruknął Robert Briquet — zobaczymy tu zapewne coś ciekawego.
Ale ciekawość, której spodziewał się mie9 szczaniu, zgoła się nie objawiała.
Jezdny, w którym na te ostatnie słowa krew się wzburzyła, zwiesił głowę, zamilkł i połknął gniew.
— W rzeczy samej masz pan słuszność — rzekł — hańba wszystkim, którzy nas do Paryża nie wpuszczają!
— O! ho!... — pomyślał w duchu Robert Briquet, którego baczności nie uszły ani odcienia twarzy jezdnego, ani obie odezwy do jego cierpliwości; o ho! zdaje mi się; że zobaczę coś jeszcze ciekawszego, aniżeli się spodziewałem.
Podczas tej jego uwagi zabrzmiała trąba, i prawie natychmiast szwajcarowie, krając cały ten tłum halabardami niby olbrzymi pasztet, podzielili go na dwie zwarte części, które się uszykowały po obu stronach drogi, zostawiając próżnię pomiędzy sobą.
Przez tę próżnię, tam i na powrót, przejechał oficer wyżej wspomniany, którego straży poruczono bramę; potem dokonawszy przeglądu tłumów, rozkazał trąbom, aby znowu zabrzmiały.
Rozkaz ten natychmiast wykonany, wywołał powszechną ciszę, prawie niemożliwą, po takim zgiełku i wzruszeniu tłumów.
Wtedy wystąpił wywoływacz, w liliami upstrzonej tunice, z herbem Paryża na piersiach i papierem w ręku, a rozwinąwszy ten papier czytał głosem nosowym wywoływaczom właściwym:
„Wiadomo czynimy dobremu naszemu ludowi Paryża i okolic, że brama zamkniętą zostaje od tej pory, aż do godziny pierwszej z południa, że zatem nikt pierwej do miasta nie wejdzie, a to z woli monarchy i za staraniem pana prewota Paryża.”
Wywoływacz zamilkł dla nabrania tchu, a zgromadzeni korzystając z tej przerwy, natychmiast objawili swoje zadziwienie i nieukontentowanie, przeciągłym wrzaskiem, który wywoływacz, słusznie mu to przyznać należy, wytrzymał jak najobojętniej.
Oficer ręką dał znak nakazujący, i znowu nastało powszechne milczenie.
Wywoływacz czytał dalej, jakby miał na sobie pancerz, o który rozbijały się wszelkie podobnego rodzaju objawy.
„Wyłączeni zostają od powyższego przepisu, wszyscy którzy okażą znak tożsamości, lub którzy listami i mandatami wyraźnie są powołani.
„Dan w pałacu prewota miasta Paryża, za wyraźnym rozkazem Jego królewskiej mości dnia 26-go października roku pańskiego 1585-go.”
„Trąby, zabrzmijcie!”
Trąby natychmiast ozwały się chrapliwym tonem.
Zaledwie wywoływacz umilkł, wnet po za szeregiem szwajcarów i żołnierzy, tłumy zaczęły wić się jak wąż, co wzdyma i skupia pierścienie, swoje.
— Co to znaczy?... — pytali się wzajem — najspokojniejsi. Zapewne znowu jaki spisek!
— O! ho! zapewne aby nas nie wpuścić do miasta, chwycono się tego środka — po cichu rzekł do towarzysza swojego jezdny, który tak cierpliwie zniósł odpowiedzi gaskończyka — szwajcarowie, wywoływacz, rygle i trąby, wszystko to dla nas, i na honor to mię dumnym czyni.
— Na bok! na bok!... — wołał oficer, dowodzący oddziałem — do stu piorunów! widzicie przecież, że zawadzacie tym, którzy mają prawo bramę przebyć.
— Krwi bozka! ja znam kogoś, kto ją przebędzie, choćby mu wszyscy mieszkańcy z całej kuli ziemskiej zawadzali — rzekł rozpierając się łokciami ów gaskończyk, którego odpowiedzi podziwiał Robert Briquet.
I w rzeczy samej, za chwilę stanął w pośrodku próżni, którą szwajcarowie utworzyli pomiędzy dwoma szeregami widzów.
Łatwo domyśleć się, że wszystkie spojrzenia spiesznie i ciekawie padły na osobę, której tym sposobem służył przywilej wejścia do miasta, podczas gdy inni zewnątrz pozostać musieli.
Lecz gaskończyk prawie nie zważał na tak zazdrosne spojrzenia; dumnie ujął się pod boki, a wszystkie muskuły jego ciała niby liny na korbę nawinięte, wyjrzały mu z pod lichego zielonego kaftana.
Suche i kościste jego pięści, wysunęły się na trzy cale z poszarpanych rękawów; wzrok jego był pogodny i jasny, włosy miał żółte i kędzierzawe, bądź z natury, bądź przypadkowo, gdyż kurz przynajmniej w dziesiątej części przyczynił się do takiej ich barwy.
Jego długie i zwinne nogi osadzone były na nerwowych i suchych jak u kozła goleniach.
Na jednej ręce, lecz tylko na jednej, miał skórzaną wyszywaną rękawiczkę, zdziwioną, że jej skóra musi ochraniać skórę daleko twardszą od własnej, w drugiej zaś ręce trzymał pręt leszczynowy.
Przez chwilę spoglądał on w około siebie; a osądziwszy zapewne, że oficer, o którym wspomnieliśmy, jest najznakomitszą osobą z całego oddziału straży, ruszył wprost ku niemu.
Oficer zanim przemówił, pierwej mu się przypatrzył.
Gaskończyk, bynajmniej niezrażony, uczynił to samo.
— Zdaje mi się, żeś pan zgubił kapelusz? — rzekł wreszcie oficer.
— Tak jest panie.
— Czy w tłumie?
— Nie, właśnie odebrałem list od mojej kochanki; czytałem go, krwi bozka! nad rzeką, o ćwierć mili ztąd, w tem nagle wiatr wyrwał mi list i kapelusz. Pobiegłem za listem, chociaż przy kapeluszu miałem prawdziwy guzik brylantowy. List schwytałem, ale kiedy pośpieszyłem za kapeluszem, już go wiatr zagnał w rzekę a z rzeką do Paryża! Ha! tem lepiej, może się nim jaki biedak wzbogaci!
— Więc jesteś pan z gołą głową?
— Alboż to w Paryżu nie dostanie kapelusza? krwi bożka! kupię jeszcze piękniejszy, i przystroję go dwa razy większym brylantem.
Oficer nieznacznie wzruszył ramionami; lecz mimo to gaskończyk dostrzegł to poruszenie.
— Co pan rozkaże?... — rzekł.
— Czy masz pan kartę?... — spytał oficer.
— Zapewne że mam, a nawet dwie.
— Jedna będzie dostateczną, skoro zgodna z przepisami.
— Ale jeśli się nie mylę — rzekł gaskończyk, ogromnie wytrzeszczając oczy — o! nie, krwi bozka! nie mylę się... wszak mam zaszczyt mówić z panem de Loignac?
— Być może — zimno odparł oficer, widocznie nie bardzo uradowany tą znajomością.
— Z panom de Loignac, moim współziomkiem?
— Nie zaprzeczam.
— Moim krewnym?
— Dobrze, dobrze, ale pańska karta?
— Oto jest.
I Gaskończyk wydobył z rękawiczki połowę sztucznie wykrojonej karty.
— Chodź pan za mną — rzekł Loignac, nie oglądając karty — niech pójdą także i pańscy towarzysze, skoro ich masz; zaraz sprawdzimy paszporty.
I zajął stanowisko przy bramie.
Gaskończyk z golą głową szedł za nim, a dalej postępowało pięciu innych ludzi.
Pierwszy miał na sobie tak pysznej roboty pancerz, że można było uważać go za dzieło rąk Benvenuta Cellini.
Skoro jednak wzór, podług którego pancerz ten był zrobiony, już nieco wyszedł z mody, przepych jego zatem dał raczej powód do śmiechu, niż do podziwu.
Wreszcie żadna część ubioru właściciela pancerza, nie odpowiadała królewskiej prawie jego okazałości.
Za drugim człowiekiem, który z kolei następował, szedł siwy, otyły lokaj, że zaś sam pan był nędzny i ogorzały, wyglądał zatem jak poprzednik don Quiszota, a sługa jego uchodzić mógł za poprzednika Sanszo Panszy.
Trzeci człowiek niósł na ręku dziesięciomiesięczne dziecię, towarzyszyła mu jakaś kobieta, czepiając się skórzanego pasa męża, kiedy tymczasem dwoje innych dzieci, jedno cztero, drugie pięcioletnie, czepiały się sukni kobiety.
Czwarty był kulawy, a u boku jego wisiała długa szpada.
Nakoniec, zamykając cały ten orszak, wystąpił dobrej miny młodzieniec, na karym, zakurzonym, ale pięknej rasy koniu.
Przy innych wyglądał on jak król.
Młodzieniec ten, zmuszony postępować zwolna, aby nie wyprzedzić swoich towarzyszy, a może nawet wewnętrznie zadowolony, że obok nich nie jedzie, na chwilę zatrzymał się tuż przy szeregu, przez tłumy utworzonym.
W tem uczuł, że go ktoś ciągnie za pochwę od szpady, pochylił się zatem w tył.
Osobą, która tym sposobem zwróciła na się jego uwagę, był inny młodzieniec, brunet, z okiem błyskającem, mały, wysmukły, przyjemny i w rękawiczkach.
— Czem mogę panu służyć?... — spytał nasz jeździec.
— Racz mi pan wyświadczyć pewną łaskę.
— Cóż takiego? mów pan, ale prędko, bo widzisz, że czekają na mię.
— Potrzebuję koniecznie, nieodzownie, dostać się do miasta, czy pan to pojmujesz? A uważam, że pan jesteś sam i nawzajem potrzebujesz mieć pazia, któregobyś się niepowstydził.
— Cóż ztąd?
— Oto! usługa za usługę; zabierz mię pan z sobą do miasta, a będę pańskim paziem.
— Dziękuję — odparł jeździec — ja nie żądam niczyich usług.
— Ani nawet moich?... — z tak dziwnym uśmiechem zapytał młodzieniec, że jeździec uczuł, iż topnieje lodowata powłoka, którą serce usiłował pokryć.
— Chciałem powiedzieć, że nie mogę przyjąć niczyich usług.
— O! ja wiem żeś nie bogaty panie Ernauton de Carmainges — odrzekł młody paź.
Jeździec zadrżał; lecz młodzieniec, niezważając na to drżenie, mówił dalej:
— To też nie wspomnimy ani słowa o zapłacie, owszem nawet, jeżeli pan uczynisz zadosyć prośbie mojej, będziesz stokroć wynagrodzony za tę usługę; pozwól więc panie, niech ci służę, i pomnij że ten, który cię teraz prosi, dawniej rozkazywał nieraz.
— Pójdź więc — rzekł jeździec, pokonany tym tonem pełnym błagania i powagi.
Młodzieniec ścisnął mu rękę, co jak na pazia, było dosyć poufałe, a obróciwszy się do gromadki znanych nam już jeźdźców, rzekł:
— Ja przechodzę, co jest najgłówniejsza; ty, Mayneville staraj się również jakim bądź sposobem dostać do miasta.
— Nie dosyć na tem, że przechodzisz — odrzekł szlachcic — trzeba także, żeby cię widział.
— O! bądź spokojny; skoro tylko przebędę bramę, obaczy mię niezawodnie.
— A pamiętaj o umówionym znaku.
— Dwa palce na ustach, wszak tak?
— Tak, a teraz ruszaj z Bogiem!
— I cóż! rzekł właściciel karego konia, czy namyśliłeś się, mości paziu?
— Już panie — odpowiedział młodzieniec i wskoczył lekko na konia, siadając za swoim towarzyszem, który pośpieszył do innych pięciu wybranych, zajętych okazywaniem swoich kart i usprawiedliwianiem swoich przywilejów.
— Do licha! — rzekł patrzący za nimi Robert Briquet, niech mię dyabli porwą, jeżeli to nie cala trzoda gaskończyków.
Przegląd, jakiemu uledz miało sześciu uprzywilejowanych, którzy wyszli z szeregów zgromadzonego ludu, i zbliżyli się do bramy, trwał krótko i nie był zbyt ścisły.
Wypadało tylko wydobyć połowę paszportu z kieszeni i okazać ją oficerowi, a jeżeli ta połowa zgadzała się zupełnie z inną, tak, że obie stanowiły całość, prawa właściciela paszportu, już tem samem były udowodnione.
Gaskończyk z gołą głową wystąpił najpierwszy, od niego zatem przegląd rozpoczęto.
— Pańskie nazwisko? — zapytał oficer.
— Moje nazwisko, panie oficerze?... napisane jest na tej karcie, gdzie wyczytasz pan jeszcze coś więcej.
— Mniejsza o to!... Ale jak się pan nazywasz?... — niecierpliwie powtórzył oficer — może pan nie wiesz jak?
— Owszem, owszem, wiem krwi bozka!... A choćbym zapomniał, tobyś mi pan mógł przypomnieć, bośmy przecie współziomkowie i krewni.
— Pańskie nazwisko?.... do tysiąca szatanów!.. Czy pan sądzisz, że ja tu mam czas do stracenia na wzajemnych przypomnieniach?
— Dobrze, dobrze. Nazywam się Perducas z Pincornay.
— Perducas z Pincornay — powtórzył pan de Loignac, którego odtąd nazywać będziemy imieniem, jakiem go powitał współziomek, a spojrzawszy na kartę, dodał:
— Perducas z Pikornay, 26 października, 1585 roku, o samem południu.
— Brama świętego Antoniego — dodał gaskończyk, wyciągając po kartę czarny i wyschły palec.
— Bardzo dobrze!... wszystko w porządku; przechodź pan — odrzekł pan de Loignac, zapobiegając stanowczo dalszej rozmowie ze współziomkiem.
— A teraz na pana kolej!... — dodał, przywołując drugiego.
Człowiek w pancerzu zbliżył się.
— Proszę o paszport! — rzekł Loignac.
— Cóż znowu! panie de Loignac — zawołał zagadnięty — alboż to pan nie poznajesz syna jednego z przyjaciół dziecinnych lat twoich, który nieraz skakał na pańskich kolanach?
— Nie.
— Nie poznajesz pan Pertinaca de Monterabeau? — powtórzył zdziwiony młodzieniec.
— Skoro jestem na służbie, mój panie, nie poznaję nikogo. Proszę o kartę?
Młodzieniec w pancerzu podał kartę.
— Pertinax de Monterabeau, 26 października, o samem południu, brama świętego Antoniego! Przejdź pan.
Młodzieniec, nieco zdziwiony przyjęciem, połączył się z Perdukasem, który czekał na otwarcie bramy.
Następnie zbliżył się trzeci gaskończyk z żoną i dziećmi.
— Pańska karta? — spytał Loignac.
Posłuszna ręka natychmiast zagłębiła się w kozłowej torbie, która mu na prawym boku wisiała.
Lecz nadaremnie; dziecię, które gaskończyk trzymał na ręku, przeszkadzało mu, nie mógł więc znaleźć żądanego papieru.
— Cóż pan u dyabła robisz z tem dzieckiem, widzisz przecie, że ci przeszkadza!
— To mój syn, panie de Loignac.
— Dobrze, ale posadź go pan na ziemi.
Gaskończyk usłuchał, dziecię kwilić zaczęło.
— Pan więc ożeniłeś się?... — zapytał Loignac.
— Tak, panie oficerze.
— W dwudziestym roku życia?
— Wiadomo panu, że u nas żenią się za młodu, boś sam panie de Loignac, pojął żonę, mając lat ośmnaście.
— Masz tobie — pomyślał Loignac — i ten widzę, zna mię także.
Tymczasem zbliżyła się kobieta, a z nią dzieci, wiszące u jej sukni.
— A dlaczegóż niemiałby być ożeniony?.. — spytała, prostując się i usuwając z ogorzałego czoła czarne włosy, które kurz pozlepiał jak ciasto — czy w Paryżu małżeństwo wyszło z mody?.. Tak, panie, on ożenił się, i oto jeszcze dwoje dzieci, które go ojcem nazywają.
— Tak jest, ale są to tylko mojej żony synowie, panie de Loignac, również jak i ten słuszny chłopak, który się tam ukrywa; przystąp Militorze i pozdrów pana de Loignac, naszego współziomka.
Szesnasto czy siedemnasto-letni, silny i zwinny chłopak, z okrągłego oka i zakrzywionego nosa, podobny do sępa, zbliżył się, założywszy obie ręce za pas bawoli; miał na sobie porządny wełniany kaftan na drótach robiony, na muskularnych nogach nosił żółte kozłowe spodnie, a zaledwie porastający wąsik, rzucał cień po nad zuchwałemi i przebiegłemi jego ustami.
— Panie de Loignac, jest to Militor, mój pasierb, a starszy syn mojej żony, z domu Chavantrade, krewnej panów de Loignac, Militor de Chavantrade na pańskie usługi.
Ukłoń że się Miltor.
Potem gaskończyk schylił się do dziecka, które wrzeszczało tarzając się po drodze i dodał:
— Cicho Scypionie, cicho mój mały, zaraz cię wezmę, tylko kartę znajdę.
Tymczasem Militor, posłuszny rozkazowi ojca, lekko ukłonił się, nie wyjmując rąk z za pasa.
— Na miłość boską, dawaj pan swoję kartę! — zawołał zniecierpliwiony de Loignac.
— Pójdź-no Lardille i pomóż mi — rzekł zapłoniony gaskończyk do małżonki.
Lardille po kolei uwolniła się od obu rąk przyczepionych do jej sukni, i zaczęła sama przetrząsać torbę i kieszenie męża.
— Widać! — rzekła — żeśmy zgubili naszą kartę.
— A, to każę was aresztować — powiedział Loignac.
Gaskończyk zbladł.
— Nazywam się Eustachy de Miradoux — wołał — i mogę się odwołać do pana de Sainte-Maline, mojego krewnego.
— A! jesteś krewnym pana de Sainte-Maline — rzekł nieco ułagodzony Loignac. Prawda, że gdyby wam wierzono, tobyście się odwoływali do pokrewieństwa całego świata; no, no! szukajcie, ale nadewszystko szukajcie nie napróżno.
— Lardille, obacz w tłomoczkach twoich dzieci — powiedział Eustachy, drżąc z gniewu i niespokojności.
Lardille uklękła przed skromnem zawiniątkiem i szemrząc obracała je na wszystkie strony.
Mały Scypio krzyczał ciągle; prawda, że jego przyrodni bracia widząc, iż o nich zapomniano, bawili się nasypywaniem mu piasku w usta.
Militor ani się ruszył; rzekłby kto, iż utrapienia familijne przeciągały obok tego słusznego chłopca, bynajmniej go niedotykając.
— E!... — nagle zawołał pan de Loignac — a cóż to tam w skórzanej kopercie wygląda z pod rękawa temu chłopcu?
— A! tak, prawda, prawda — tryumfująco zawołał Eustachy — był to pomysł mojej Lardille, teraz przypominam sobie; zaszyła kartę w rękaw Militora.
— Aby niósł cokolwiek — szyderczo rzekł Loignac — wstydź się wielki ciołku! nawet rąk opuścić nie chcesz, z obawy abyś ich nie dźwigał.
Usta Militora pobladły z gniewu, a nos broda i powieki krwią zaszły.
— Ciołek nie ma rąk — mruknął rzucając zjadliwe spojrzenia — ale ma łapy, jak ktoś z moich znajomych.
— Cicho!... — rzekł Eustaahy — widzisz Militorze, pan de Loignac czyni nam zaszczyt, skoro z nami żartuje.
— Nie, jak Bóg żywy! ja nie żartuję — odparł Loignac — ale owszem pragnę aby ten wielki smarkacz, pojmował należycie znaczenie słów moich. Gdyby był moim pasierbem, kazałbym mu dźwigać matkę, brata, tłomok, i, jak mi Bóg miły! sam wlazłbym na to wszystko, gotów wyciągać mu uszy i przekonać go, że jest prawdziwym osłem.
Militor zupełnie stracił minę; Eustachy niby był niespokojny; lecz z pod tej niespokojności przebijała się niejaka radość z upokorzenia pasierba.
Lardille, dla rozwiązania wszelkiej trudności i uwolnienia swojego pierworodnego od szyderstw pana de Loignac, podała mu kartę, wydobytą ze skórzanej koperty.
Pan de Loignac wziął ją i czytał:
„Eustachy de Miradoux, 26-go października, o samem południu, brama świętego Antoniego.
— Idźcież więc — rzekł — a uważajcie, abyście nie zapomnieli którego z waszych ładnych lub brzydkich bębnów.
Eustachy de Miradoux znowu wziął małego Scypiona na ręce; Lardille znowu przyczepiła się do jego pasa; dwoje dzieci również uchwyciły suknię matki, i całe to rodzinne grono, strzeżone przez milczącego Militora, udało się ku innym, którzy czekali po wytrzymanym już przeglądzie.
— Niechże cię morowe powietrze ogarnie, panie d’Epernon, z twoimi żołnierzami!... — mruknął pod nosem Loignac, patrząc na przechodzącego z całą rodziną Eustachego Miradoux.
A potem, obróciwszy się dodał:
— Dalej, kto tam z kolei!
Te słowa stosowały się do czwartego kandydata.
Był on sam i bardzo sztywny, założył środkowy palec na wielki i szczotkami spędzał kurz z siwego kaftana; wąsy jego, podobne do kocich włosów, zielone i błyszczące oczy, brwi, których łuk tworzył wystające półkole nad wystającemi policzkami, i nakoniec wązkie usta, nadawały jego fizyonomii ów typ niedowierzania i chytrej ostrożności. jakie znamionują człowieka, który równie dobrze ukrywa dno swojego worka, jak dno swojego serca.
„Chalabre, 26-go października, o samem południu brama świętego Antoniego.”
— Dobrze, idź pan!... — rzekł Loignac.
— Zapewne otrzymam tu zwrot kosztów podróży — łagodnie dorzucił gaskończyk.
— Nie jestem podskarbim, mój panie, lecz odźwiernym tylko — odparł sucho Loignac — przechodź pan.
Chalabre przeszedł.
Za Chalabrem następował młody jasnowłosy jeździec, który wydobywając paszport, wyrzucił z kieszeni kość i kart kilka.
Oświadczył, że się nazywa Saint-Capautel, a gdy paszport zgodny z przepisami, potwierdził to oświadczenie, przeszedł więc za Chalabrem.
Pozostawał już tylko szósty, który na żądanie zaimprowizowanego pazia, zsiadł z konia i okazał panu de Loignac kartę z napisem:
„Ernauton de Carmainges, 26-go października, o samem południu, brama świętego Antoniego.”
Podczas gdy pan de Loignac czytał, paź zsiadł również i ukrył głowę, zapinając łańcuszek od munsztuka, który i tak dobrze był zapięty.
— Czy to pański paź?... — spytał de Loignac Ernautona, wskazując młodzieńca.
— Jak pan kapitan widzi — odpowiedział Ernauton, nie chcąc ani kłamać ani zdradzać — przecież kiełzna konia mojego.
— Przejdź pan — rzekł Loignac, bacznie przypatrując się panu de Carmainges, który z twarzy i postawy podobał mu się więcej niż inni. Ten przynajmniej znośny — szepnął.
Ernauton wsiadł na koń; paź obojętnie ale też i dosyć szybko, poprzedził go i połączył się z gromem tych, co pierwej przeszli.
— Otworzyć bramę i przepuścić te sześć osób oraz ich orszaki — rzekł Loignac.
— Dalej, żywo, żywo, panie — powiedział paź — na koń i ruszajmy.
Ernauton jeszcze raz uległ wpływowi, jaki na nim wywierała ta dziwaczna istota, a gdy otworzono bramę, dał ostrogę koniowi i wiedziony przez pazia, zagłębił się aż w samo serce przedmieścia świętego Antoniego.
Loignac kazał znowu zamknąć bramę za sześciu wybranymi, a to z wielkiem nieukontentowaniem tłumów, które po dopełnieniu owej formalności, mniemały, że również przejdą, a zawiedzione w oczekiwaniach, głośno niezadowolenie objawiły.
Miton, nabiegawszy się jak szalony po polu, odzyskał nieco odwagi, i ostrożnie wróciwszy na miejsce, z którego wyszedł, ośmielił się także dosyć głośno narzekać na samowolność żołnierzy, w ten sposób komunikację przecinających.
Kum Friard, który znalazł przecież nakoniec żonę, już się pod jej zasłoną prawie niczego nie obawiał, i dostojnej połowicy opowiadał dziwne wypadki, wzbogacając je własnego utworu komentarzami.
Nakoniec jezdni, z których jednego paź nazwał Maynevillem, naradzali się, czy mają jechać obok muru, opasującego miasto, w nadziei że może znajdą gdzie wyłom i przezeń dostaną się do Paryża a tem samem nie będą potrzebowali czekać dłużej przy bramie świętego Antoniego, lub którejkolwiek innej.
Robert Briquet, jako filozof wszystko badający i jako mędrzec, który ze wszystkiego samą istotę wydobywa, spostrzegł, że ostateczne rozwiązanie wyżej opisanej sceny, nastąpi przy samej bramie i że szczegółowe rozmowy jezdnych, mieszczan i wieśniaków, już go nie nauczą nic więcej.
Zbliżył się zatem, o ile mógł do baraku, co zastępował miejsce budki odźwiernego, i którego jedno okno wychodziło na Paryż, drugie zaś na pole.
Zaledwie zajął to nowe stanowisko, wnet człowiek, który w całym pędzie konia przybiegł z Paryża, zeskoczył z siodła, wszedł do budki i pokazał się w jej oknie.
— Aha! — rzekł Loignac.
— Oto jestem, panie de Loignac — odezwał się ten człowiek.
— Dobrze, a zkąd przybywasz?
— Od bramy świętego Wiktora.
— Twój wykaz?...
— Pięciu.
— A karty?
— Oto są.
Loignac wziął karty, sprawdził je, i na tablicy, jakby umyślnie w tym celu przygotowanej, zapisał liczbę 5.
Posłaniec odjechał.
Nim pięć minut upłynęło, przybyli dwaj inni posłańcy.
Loignac badał ich po kolei, a zawsze przez okno.
Jeden przybywał od bramy Bourdelle i przywoził liczbę 4.
Drugi od bramy du Temple, i oznajmiał liczbę 6.
Loignac starannie zapisał te liczby na tablicy.
Posłańcy ci znikli podobnie jak pierwszy, lecz na ich miejscu zjawili się czterej inni, nowo przybyli:
Pierwszy, od bramy świętego Dyonizego z liczbą 5.
Drugi, od bramy świętego Jakóba, z liczbą 3.
Trzeci, od bramy świętego Honoryusza z liczbą 8.
Czwarty, od bramy Montmartre z liczbą 4.
Nakoniec przybył i ostatni, od bramy Bussy, z liczbą 4.
Wtedy Loignac bacznie podkreślił i po cichu dodał miejsca i liczby następujące:
Brama świętego Wiktora | 5 |
Brama Bourdelle | 4 |
Brama du Temple | 6 |
Brama świętego Dyonizego | 5 |
Brama świętego Jakóba | 3 |
Brama świętego Honoryusza | 8 |
Brama Montmartre | 4 |
Brama Bussy | 4 |
Nakoniec, brama świętego Antoniego | 6 |
———————— | |
Razem, wyraźnie Czterdziestu pięciu | 45 |
— Dobrze; a teraz — donośnym głosem zawołał de Loignac — otworzyć bramę i niech wejdzie, kto chce.
Brama się otworzyła.
Natychmiast konie, muły, kobiet/, dzieci, wózki, wtłoczyły się do Paryża, niezważając, że zgnieść się mogą pomiędzy slupami zwodzonego mostu.
Przez cały kwadrans tłumy ludu, od rana zatrzymanego przy tej chwilowej tamie, płynęły szeroką arteryą, którą zwano ulicą świętego Antoniego.
Zwolna ucichł także i zgiełk.
Pan do Loignac wraz z żołnierzami wsiadł na koń.
Robert Briquet, pierwszy z przybyłych, a ostatni z odchodzących, flegmatycznie przestąpił łańcuch mostowy, mówiąc:
— Wszyscy ci ludzie chcieli coś widzieć, a nic nie widzieli, nawet pomimo chęci; ja, przeciwnie, nic nie chciałem widzieć, a przecież sam jeden tylko coś widziałem. To zachęcające; nie ustawajmy; ale dlaczegóż nie ustawajmy?... dosyć mi na tem, co wiem. Alboż to widok szarpanego na sztuki Salcèda przyjemnym dla mnie będzie?... Nie, zapewne nie!.. Wreszcie wyrzekłem się polityki. Pójdźmy raczej na obiad; słońce wskazywałoby południową porę, gdyby dzień nie był pochmurny. Już czas.
I mówiąc to, wszedł do Paryża, ze spokojnym i złośliwym uśmiechem na ustach.
Gdybyśmy teraz udali się tą zaludnioną ulicą cyrkułu świętego Antoniego, aż na plac Grève, gdzie się ona kończy, spotkalibyśmy w tłumie wielu naszych znajomych; lecz podczas gdy wszyscy ci biedni mieszczanie, mniej rozsądni niż Robert Briquet, oddalali się wzajem potrącani, popychani, kaleczeni, my, korzystając z przywileju, jaki nam nadają skrzydła historyka, przenieśmy się raczej na sam plac, a skoro jednym rzutem oka ogarniemy całą widownię, cofnijmy się na chwilę ku przeszłości, abyśmy przypatrzywszy się wrażeniu, zgłębić mogli jego powody.
Wyznać można, iż kura Friard miał słuszność, gdy przynajmniej na sto tysięcy obliczał widzów, zbierających się na placu Grève i jego okolicach, dla przypatrzenia się nastąpić tam mającej scenie.
Cały Paryż wyznaczył był sobie schadzkę przy ratuszu, a Paryż jest bardzo słowny.
Nie zaniedbuje on żadnej uroczystości, a to była uroczystość nadzwyczajna, bo śmierć człowieka, który umiał obudzić tyle namiętności, któremu jedni złorzeczyli, a którego inni chwalili, wszyscy zaś po większej części żałowali.
Widz, który się dostał na plac, albo wybrzeżem obok szynku pod wyobrażeniem Panny Maryi, albo też wejściem od strony placu Beaudoyer, najprzód spostrzegł na placu Grève łuczników sędziego kryminalnego Tanchou, i mnóstwo szwajcarów i szwoleżerów, otaczających małe rusztowanie, o cztery stopy nad ziemię wzniesione.
Rusztowanie to tak nizkie, bo widzialne tylko dla osób, co je otaczały, lub tych, które szczęśliwym trafem dostały miejsce w oknach, oczekiwało na grzesznika, od rana wydanego w ręce mnichów, któremu, jak się energicznie wyrażało pospólstwo, przygotowano konie do wielkiej podróży.
W rzeczy samej, pod gankiem domu, pierwszego od ulicy Mouton, stały cztery silne konie, z wyniosłym grzbietem i białą grzywą, niecierpliwie tratując ziemię kopytem i gryząc się wzajem, rżąc z wielkim przestrachem kobiet, które dobrowolnie sobie to miejsce obrały, lub też, które tam gwałtem popchnięto.
Były to konie zupełnie świeże, bo po trawiastych równinach ojczystej krainy swojej, zaledwie przypadkowo unosiły niekiedy na szerokich krzyżach pucołowate dziecię wieśniaka, późno, o zachodzie słońca, z pola wracającego.
Lecz, oprócz próżnego rusztowania, oprócz rżących koni, spojrzenia tłumu najchętniej zwracały się na główne okno ratusza, wybite czerwonym i złocistym aksamitem i na balkon, na którym rozesłano również aksamitny kobierzec, zdobny królewskiemi herby.
To okno było lożą królewską.
Wpół do drugiej wybiło na wieży Ś-go Jana, gdy to okno podobne do ram jakiego obrazu, napełniło się osobami, wspartemi na jego framudze.
Najprzód ukazał się tam król Henryk III-ci, blady, prawie łysy, chociaż w owej epoce miał dopiero lat trzydzieści trzy, do trzydziestu pięciu.
Oczy jego, zapadłe w ciemne doły, a usta nerwowym kurczem ściągane, ciągle drgały.
Wszedł ponury, z osłupiałym wzrokiem, zarazem majestatyczny i chwiejący się, dziwny w swej postawie, dziwny w chodzie, raczej cień niż istota żyjąca, raczej mara niż król: a zawsze jako niepojęta i niezrozumiała tajemnica dla poddanych, którzy na jego widok nie wiedzieli czy mają wołać: niech żyje król! czy też modlić się za jego duszę.
Henryk miał na sobie czarny, z czarnemi ozdobami kaftanik; nie widać na nim było ani orderów, ani drogich kamieni; jeden tylko brylant błyszczał u jego beretu, przytrzymując trzy krótkie fryzowane pióra.
Na lewej ręce trzymał małego, czarnego pieska, którego mu przysłała z więzienia Marya Stuart, i na którego jedwabistym włosie odznaczały się królewskie palce delikatne i białe jak alabaster.
Za nim postępowała Katarzyna Medicis, już wiekiem pochylona, gdyż królowa matka w owej epoce mogła liczyć lat około sześćdziesięciu siedmiu, jednak głowę niosła prosto i mocno, a z pod brwi, z przyzwyczajenia zmarszczonej, ciskała ostre spojrzenia, chociaż mimo tych spojrzeń, w wiecznej żałobie, wyglądała zawsze blada i zimna jak posąg.
Jednocześnie ukazała się łagodna i melancholijna twarz królowej Ludwiki Lotaryńskiej, małżonki Henryka III-go, na pozór nic nie znaczącej, ale w istocie wiernej towarzyszki jego niespokojnego i nieszczęśliwego życia.
Królowa Katarzyna Medycejska, szła na tryumf.
Królowa Ludwika była obecna straceniu.
Król Henryk robił na tem interes.
Ten potrójny odcień można było wyczytać na wyniosłem czole pierwszej, na uległych rysach, drugiej i na pochmurnem, znudzonem obliczu trzeciego.
Za ukoronowanemi osobami, których bladość i milczenie lud podziwiał, postępowali dwaj przystojni młodzieńcy; jeden z nich miał zaledwie lat dwadzieścia, drugi, najwyżej dwadzieścia pięć.
Trzymali się pod ręce, chociaż etykieta zabrania, aby wobec królów, podobnie jak w kościele wobec Boga, czegokolwiek się trzymano.
Uśmiechali się, młodszy z niewypowiedzianym smutkiem, starszy z czarownym wdziękiem, obaj byli przystojni, słuszni, słowem bracia.
Młodszy nazywał się Henryk de Joyeuse, hrabia du Bouchage; starszy zaś, książę Anna de Joyeuse.
Niedawno jeszcze znano go u dworu pod nazwiskiem d’Arques; lecz król Henryk, który go lubił bardziej niż cokolwiek bądź na świecie, przed rokiem mianował go parem Francyi, a wice-hrabstwo de Joyeuse wyniósł do godności księztwa.
Lud nie czuł dla tego ulubieńca nienawiści? jaką niegdyś żywił dla Maugirona, Quelusa i Schomberga, nienawiści, którą sam tylko d’Epernon odziedziczył.
Henryk poważnie i bez uśmiechu, pozdrowił tłumy, poczem pocałował w łeb pieska.
I, obróciwszy się do młodzieńców — rzekł do starszego:
— Oprzyj się o obicie, Anno; stojąc zmęczysz się, bo to może długo potrwa.
— Tak sądzę — przerwała Katarzyna — długo a dobrze, Najjaśniejszy panie.
— Sądzisz więc matko, że Salcède mówić będzie?... — zapytał Henryk.
— Mam nadzieję, że Bóg ześle to upokorzenie na nieprzyjaciół naszych. Powiadam, naszych, bo są to i twoi nieprzyjaciele, córko — dodała zwracając się ku królowej, która zbladła i wzrok łagodny w ziemię utkwiła.
Król powątpiewająco kiwnął głową.
I znowu zwracając mowę do księcia de Joyeuse, i spostrzegając, że ten stoi mimo wezwania, rzekł:
— No, Anno, uczyń jak powiadam; oprzyj się o ścianę, albo o mój fotel.
— W istocie Wasza królewska mość zbyt łaskawa — odpowiedział młody książę — ale ja wówczas dopiero korzystać z pozwolenia będę, gdy się naprawdę zmęczę.
— Lecz my tak długo czekać nie będziemy, nieprawdaż, bracie?... — po cichu rzekł Henryk.
— Bądź spokojny — odparł Anna — raczej oczami aniżeli głosem.
— Mój synu — odezwała się Katarzyna — co to za zgiełk tam na rogu wybrzeża?
— Co za przenikliwy masz wzrok! moja matko; tak jest, w istocie mniemam, że słusznie mówisz... O! ja nie dojrzę tak daleko, chociaż jeszczem nie stary!
— Najjaśniejszy panie — swobodnie przerwał Joyeuse — ten zgiełk pochodzi ztąd, że kompania łuczników usuwa pospólstwo z placu. Skazany zapewne już przybywa.
— Jak to pochlebnie dla królów patrzeć na ćwiartowanie człowieka, w którego żyłach płynie również kropla krwi królewskiej!... — rzekła Katarzyna.
I to mówiąc spojrzeniem swojem przeszywała Ludwikę.
— O! pani, przebacz, ale oszczędzaj mię — z ukrywaną nadaremnie rozpaczą odparła młoda królowa — nie, ten potwór nie należy do mojej rodziny, i pani tego powiedzieć nie chciałaś.
— Zapewne, że nie — wtrącił król — i aż nadto pewien jestem, że matka moja nie to powiedzieć chciała.
— Ale owszem!... — cierpko rzekła Katarzyna — on należy do Lotaryńczyków, a Lotaryńczycy są to twoi, moja pani; tak przynajmniej mniemam. Salcède zatem jest twój powinowaty, a nawet dosyć blizki.
— Raczej — przerwał Joyeuse ze szlachetnem oburzeniem, jakie wyłącznie znamionowało jego charakter i jakie zwykle okazywał w każdej okoliczności, osobie która je wywołała, nie zważając bynajmniej kto jest tą osobą; raczej może powinowatym pana Gwizyusza, lecz wcale nie królowej Francyi.
— A! jesteś pan tutaj, panie de Joyeuse?... — z nieopisaną dumą rzekła Katarzyna, upokorzeniem płacąc za zaprzeczenie. A! pan tutaj? Nie widziałam pana.
— Jestem pani, nietylko za przyzwoleniem, ale nawet z rozkazu monarchy — odparł Joyeuse, wzrokiem badając Henryka. Nie zbyt to przyjemna rzecz patrzeć na ćwiartowanie człowieka, dlatego też na podobne widowisko tylko z musu przybyłem.
— Pani, Joyeuse ma słuszność — powiedział Henryk — nie chodzi tu ani o Lotaryńczyków, ani o Gwizyusza, ani nadewszystko o królowę; chodzi tu tylko o to, aby patrzeć na rozszarpanie pana de Salcdèe, to jest mordercy, który chciał zabić brata mojego.
— Dzisiaj, jak widzę, nie mam szczęścia — odrzekła Katarzyna, nagle ustępując, bo na tem zależała zręczna jej taktyka — pobudzam moję córkę do płaczu i Boże przebacz! pana de Joyeuse do śmiechu.
— A! pani — zawołała Ludwika, chwytając ręce Katarzyny — czyż podobna, abyś Wasza królewska mość boleści mojej nie wierzyła?
— I głębokiej czci mojej — dodał Anna de Joyeuse, pochylając się na poręcz królewskiego fotelu.
— Prawda, prawda — odparła Katarzyna, ostatnim grotem przeszywając serce synowej.
Powinnabym pojmować, jak bolesną jest dla ciebie rzeczą, moje drogie dziecię, wykrywanie spisków twoich powinowatych z Lotaryngii, i wiem, że choć niewinnie, ale zbyt wiele cierpisz na tem powinowactwie.
— A! w tym względzie, masz niejaką słuszność moja matko — odezwał się król, usiłując wszystkich pogodzić — bo nakoniec, tym razem wiemy, jak sądzić o udziale panów Gwizyuszów w tym spisku.
— Lecz, Najjaśniejszy panie — śmielej niż dotąd przerwała Ludwika Lotaryńska — wiesz, że zostając królową Francyi, wszystkich moich krewnych z przed tronu usunęłam.
— O!... — zawołał Anna de Joyeuse — widzisz, Najjaśniejszy panie, że nie myliłem się; oto i skazany już na placu. Dla Boga! jaki on brzydki!
— Boi się — rzekła Katarzyna — będzie mówił.
— Jeżeli mu siły starczą — powiedział król. Patrz, matko, głowa jego chwieje się, jakby już był martwy.
— Ja przy swojem obstaję, Najjaśniejszy panie, jaki on szkaradny.
— Jakże chcesz, aby człowiek, mający tak brzydkie myśli, był ładny? Alboż ci nie tlomaczyłem, Anno, tajemnego stosunku między ciałem duszą, jak to pojmowali i tłomaczyli Hippokrates i Qulen?
— Nie przeczę, Najjaśniejszy panie; ale nauką nie wyrównam Waszej królewskiej mości, i nie raz widziałem, że bardzo szpetni ludzie byli dzielnymi żołnierzami. Nieprawdaż Henryku?
Joyeuse zwrócił się do brata, jakby szukając pomocy w zdaniu jego; lecz Henryk, pogrążony w głębokich dumaniach, patrzył, niewidząc, słuchał, nie słysząc, król dopiero wyręczył go w odpowiedzi.
— Ej! dla Boga! kochana Anno — zawołał monarcha — któż ci powiada, że i ten nie był waleczny? Owszem! był odważny jak niedźwiedź, jak wilk, jak wąż. Alboż nie pamiętasz rozmaitych sztuczek jego? We własnym domu spalił nieprzyjaznego sobie szlachcica normandzkiego. Dziesięć razy pojedynkował się i zabił trzech przeciwników; schwytano go przy fałszowaniu pieniędzy i za to na śmierć skazano.
— Jednakże — wtrąciła Katarzyna Medicejska — ułaskawiono go za wstawieniem się księcia Gwizyusza, twojego kuzyna, moja córko.
Ludwice teraz już sił zabrakło; poprzestała więc na westchnieniu.
— Ha — rzekł Joyeuse — czynne wiódł życie, to też prędko je zakończy.
— Sądzę, panie de Joyeuse — powiedziała Katarzyna — iż przeciwnie, zakończy je bardzo powoli.
— Pani — kręcąc głową odparł Joyeuse — widzę tam pod gankiem tak dobre i tyle bezczynnością zniecierpliwiono konie, o iż nie przypuszczam aby muskuły, ścięgna i chrząstki pana de Salcède długo się im opierać mogły.
— Prawda, jeżeli tego nic przewidziano, ale mój syn ma tyle litości — dodała królowa matka z właściwym sobie uśmiechem, — że rozkaże, aby konie zlekka ciągnęły.
— Słyszałem jednak, a przynajmniej zdaje mi się, że pani mówiłaś dzisiaj rano do pani de Mercoeur — lękliwie wtrąciła królowa Ludwika — iż nieszczęśliwy tylko dwa targnięcia będzie musiał wytrzymać.
— A tak, skoro się dobrze sprawować będzie — odparła Katarzyna — w takim razie wyekspedyują go, jak można najprędzej; ale pojmujesz; moja córko, że skoro cię Salcdèe tyle obchodzi, wypadałoby więc, abyś mu kazała oznajmić, jak się ma sprawować. To zupełnie od niego zależy.
— Pani — odpowiedziała królowa, ponieważ Bóg nieobdarzył mię taką siłą jak ciebie, nie mogę spokojnie patrzeć na cierpienia.
— Ha! to nie patrz, moja córko.
Ludwika zamilkła.
Król nic nie słyszał; całą uwagę zwrócił na skazanego, którego zdejmowano z wozu i umieszczano na małom rusztowaniu.
Tymczasem halabardnicy, łucznicy i szwajcarowie znacznie rozszerzyli przestrzeń, tworząc w koło rusztowania dosyć obszerną próżnię, tak, aby wszyscy mogli rozpoznać Salcèda, mimo dosyć małej wysokości jego grobowego piedestału.
Salcède mógł mieć lat trzydzieści cztery do trzydziestu pięciu, silny był i barczysty; blade jego rysy, gdzie niegdzie pokryte kroplami potu i krwi, ożywiała na przemian nieopisana nadzieja lub trwoga, ilekroć spojrzał w około siebie.
Zrazu skierował swój wzrok ku królewskiej loży; lecz jakby pojmował, że ztamtąd nie przyślą mu ocalenia, ale śmierć raczej, natychmiast też przestał patrzeć na lożę.
W tłumach to szukał on pomocy, w łonie tego burzliwego morza przeglądał się pałającym wzrokiem duszy i drżącemi usty.
Tłumy milczały.
Salcède nie był pospolitym mordercą; owszem, pochodził z dobrego rodu, ponieważ Katarzyna Medicejska doskonała znawczyni genealogii, odkryła kroplę krwi królewskiej w jego żyłach; nadto Salcède był dość znakomitym wojownikiem.
Jego ręka, haniebnym sznurem skrępowana, dzielnie mieczem władała; blada głowa, teraz przejęta trwogą na widok blizkiej śmierci, trwogą, którąby skazany bez wątpienia ukrył był w głębi duszy, gdyby nadzieja nie zajmowała tam zbyt wiele miejsca, ta, mówimy blada głowa, obfitowała w wielkie plany.
Z tego, co powiedzieliśmy, wynika, że jedni, widzowie poczytywali Salcèda za bohatera, drudzy za ofiarę, inni zaś za zbójcę, atoli tłumny motłoch zwykle mierzy równą pogardą zwyczajnych zbrodniarzy, jak i tych, co się kusili o wielkie morderstwa, jakie księga historyi jednocześnie w księgę sprawiedliwości zapisuje.
I tak, opowiadano sobie w tłumie, że Salcède pochodził z rodu rycerskiego; że ojciec jego walecznie bił się z kardynałem Lotaryngii i dlatego zginął zaszczytną śmiercią w pośród rzezi świętego Bartłomieja, lecz, że później, syn niepomny tej śmierci a raczej nienawiść poświęcając ambicyi, zawsze nad prostym ludem mającej przewagę, że syn ten, powtarzamy, zawarł umowę z Hiszpanią i Gwizyuszami, dla zniweczenia rodzącego się we Flandryi jedynowładztwa księcia Andegaweńskiego, tyle francuzom nienawistnego.
Mówiono o stosunkach jego z Bazą i Balouinem, domyślnymi sprawcami spisku, którego o mało co nie przypłacił życiem książę Franciszek, brat Henryka III-go; opisywano, z jaką zręcznością Salcède wywinął się z tej sprawy i uniknął koła, szubienicy, albo stosu, który jeszcze dymił krwią jego wspólników.
Lotaryńczycy utrzymywali, że on fałszywemi i podstępnemi zeznaniami tak dalece omamił sędziów, iż książę Andegaweński aby się coś więcej jeszcze dowiedzieć, kazał go zawieźć do Francyi, zamiast ściąć w Antwerpii lub Brukselli.
Prawda, że w końcu taki sam osiągnął rezultat, atoli Salcède miał nadzieję, że w drodze, przedsięwziętej jakby w celu poczynienia zeznań, stronnicy przyjdą mu z pomocą i uratują go.
Nieszczęściem, liczył on na pana de Bellièvre, który miał go dostawić do Paryża, i tak pilnie strzedz, aby ani Hiszpanie ani lotaryńczycy, ani ligiści ku niemu zbliżyć się nie mogli.
Salcède nie tracił nadziei ani w więzieniu, ani na torturach, ani na śmiertelnym wozie, ani nawet na rusztowaniu.
Był on odważny i uległy losowi, lecz należał do rzędu istot energicznych, które bronią się, aż do ostatniej chwili życia z wytrwałością i potęgą, na jakie podrzędne dusze prawie nigdy zdobyć się nie mogą.
Król zarówno jak i naród dostrzegli tę nieustanną myśl Salcèda.
Katarzyna, ze swojej strony, trwożliwie śledziła najmniejsze nawet poruszenie nieszczęśliwego; atoli zbyt oddalona, nie mogła śledzić kierunku jego spojrzeń i dostrzedz ciągłej ich gry.
Za przybyciem skazanego, w tłumie jakby mocą czarów, wzniosły się dwa piętra mężczyzn, kobiet i dzieci; ilekroć zjawiała się nowa głowa po nad ruchomą powierzchnią, którą już czujne oko Salcèda zbadało zaraz, on ją rozpoznał i rozebrał w jednej sekundzie, która jednak w tyle wzburzonym człowieku więcej znaczyła niż całogodzinne rozważanie, drogie bowiem i kosztowne dlań ostatnie chwile żywota, podwoiły a raczej stokroć podwyższyły w nim wszelkie jego zdolności.
Potem, zmierzywszy szybkiem jak błyskawica spojrzeniem tę twarz nową i nieznaną, Salcède znowu stawał się ponury i gdzie indziej zwracał swą uwagę.
Tymczasem kat zaczął się już krzątać koło niego i przez środek ciała przywiązywał do środka rusztowania.
Już nawet, na znak Tanchona, sędziego kryminalnego, dwaj łucznicy, przeciskając się przez tłumy, poszli po konie.
W innej okoliczności i w innym celu, nie mogliby oni ani kroku postąpić wśród tej masy ścieśnionej, lecz tłumy wiedziały, czego łucznicy dopełnić mają, skupiły się zatem i dały przejście jak na zapełnionym teatrze dla aktorów, ważniejsze role odgrywających.
W tej chwili powstał szmer u drzwi królewskiej loży i odźwierny, podnosząc obicie, uprzedził Ich królewskie mości, iż prezydent Brisson i czterech radców a pomiędzy nimi sprawozdawca, upraszają o zaszczyt chwilowej rozmowy z monarchą, w przedmiocie egzekucyi.
— I owszem — odpowiedział król.
A potem zwracając się do Katarzyny — dodał:
— No! moja matko, czy będziesz zadowolona? Katarzyna, potakując, lekko skinęła głową.
— Wprowadzić tych panów — rzekł król.
— Najjaśniejszy panie, błagam o pewną łaskę — odezwał się Joyeuse.
— Proś Joyeuse — odparł monarcha — byle tylko nie za skazanym...
— Uspokój się, Najjaśniejszy panie.
— Słucham więc.
— Jedna rzecz, Najjaśniejszy panie, razi szczególniej wzrok mojego brata, a nadcwszystko mój wzrok, to jest czarna i czerwona suknia; racz więc, Najjaśniejszy panie, zezwolić łaskawie, abyśmy wyszli!
— Jakto! panie de Joyeuse, tak cię mało obchodzą moje sprawy, iż pragniesz odejść w podobnej chwili? zawołał Henryk.
— Nie racz tak sądzić, Najjaśniejszy panie, wszystko, co dotyczę Waszej Królewskiej Mości, głęboko mię obchodzi; ale ciało moje nędzne i litości godne, a najsłabsza nawet kobieta, w tym względzie, silniejsza jest odemnie. Nie mogę patrzeć na stracenie, bo pewno cały tydzień to odchoruje. Otóż, kiedy u dworu już ja jeden tylko śmieje się, a brat mój, niewiem dla czego, zapomniał śmiechu, pomyśl Najjaśniejszy panie w co się zmieni biedny Louvre, już i tak smutny, skoro ja uczynię go jeszcze smutniejszym. Tak więc, łaski, Najjaśniejszy panie...
— Chcesz mię opuścić Anno? — rzekł Henryk zmartwiony niewypowiedzianie.
— A!.. Najjaśniejszy panie, jakżeś wymagający! stracenie na placu Grève, to zarazem zemsta i widowisko, a jeszcze jakie widowisko! boś go ciekawszy aniżeli ja. Niedość że tego obojga, czyż trzeba Ci jeszcze nasycać się słabością twoich przyjaciół?..
— Zostań, Joyeuse, zostań; obaczysz jak to zajmujące.
— Nie wątpię, a nawet, jak miałem honor oświadczyć Waszej królewskiej mości, lękam się, czyli zdołam znieść tyle wrażeń; tak więc, pozwalasz Najjaśniejszy panie?
I Joyeuse ku drzwiom zmierzył.
— Ha — wzdychając, rzekł Henryk III-ci, czyń co ci się podoba, widzę, że dla mnie przeznaczone życie samotne.
I monarcha, zmarszczywszy czoło, spojrzał na matkę, w obawie, czy nie słyszała jego rozmowy z ulubieńcem.
Katarzyna miała słuch równie jak wzrok bystry; lecz skoro słyszeć nie chciała, nikt nie był nad nią głuchszym.
Tymczasem Joyeuse pochylił się ku bratu i rzekł mu do ucha.
— Żywo, żywo, du Bouchage! skoro radcy wejdą, ukryj się za ich togi i zmykajmy, król teraz pozwala, a za pięć minut zabroni.
— Dzięki, dzięki ci, bracie — odpowiedział młodzieniec — i mnie się śpieszy, również jak tobie.
— Dalej, dalej, kruki już nadciągają, zmykaj, czuły słowiku!
W istocie widziano, że za wejściem panów radców, obaj młodzieńcy znikli szybko jak dwa cienie.
Za nimi zapadła ciężka zasłona drzwi.
Gdy król odwrócił głowę, już ich nie dostrzegł.
Henryk westchnął i znowu pieska pocałował.
Radzcy, stojąc w głębi królewskiej loży, czekali w milczeniu, aż monarcha raczy przemówić.
Jakoż po chwilowem oczekiwaniu, zwrócił się ku nim, pytając:
— I cóż mi nowego przynosicie, mości panowie? Witam, panie prezydencie Brisson.
— Najjaśniejszy panie! — odrzekł prezydent z godnością, którą u dworu zwano ugrzecznieniem hugonockiem, — stosownie do żądania pana de Thou, przybywamy, aby błagać Waszą królewską mość, o darowanie życia winnemu. Gotów on widocznie do zeznań, które wymódz na nim można, darowując mu życie.
— Albożeście ich jeszcze nie wymogli, mości prezydencie? — zarzucił król.
— W części zaledwie; czy to dostateczne dla Waszej królewskiej mości?
— Co wiem, to wiem, mój panie.
— Wasza królewska mość wie zatem, co sadzić o udziale Hiszpanii w tej sprawie?...
— Tak jest, mości prezydencie, nietylko Hiszpanii, ale i innych mocarstw.
— Potwierdzenie tego udziału, byłoby ważną rzeczą Najjaśniejszy panie.
— To też, panie prezydencie — przerwała Katarzyna — król ma zamiar na później odłożyć stracenie, jeżeli winny podpisze zeznania odpowiednie zeznaniom, jakie złożył sędziemu, który go badał na torturach.
Brisson pytająco spojrzał na monarchę.
— Taki jest w istocie mój zamiar — rzekł Henryk — i dłużej go nie taję; przekonasz się o tem, mości Brisson, skoro zalecisz sędziemu kryminalnemu, aby badał winnego.
— Czy Wasza królewska mość nie ma nic więcej do rozkazania?
— Nic; ale żadnych zmian w zeznaniach, bo cofnę moje słowo. Są ogłoszone, powinny zatem być takie same.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie. Wraz z nazwiskami skompromitowanych osób?
— Z nazwiskami, ze wszelkiemi nazwiskami!
— Nawet gdyby zeznania winnego obciążyły te nazwiska winą zdrady stanu lub buntu, przeciw głowie kraju?
— Nawet gdyby to były nazwiska moich najbliższych krewnych! — odparł król.
— Stanie się zadość woli Waszej królewskiej mości.
— Jeszcze raz powtarzam, panie Brisson. Tylko bez żadnych nieporozumień. Niech podadzą skazanemu papier i pióro; niech podpisze swoje zeznania i tym sposobom okaże publicznie, że się odwołuje do Naszej litości, że się zdaje na Naszą laskę. A potem — zobaczymy.
— Jednakże obiecywać mogę?
— Ale tak! obiecuj, zawsze obiecuj.
— Chodźmy, moi panowie — żegnając rzekł prezydent do radców.
I z uszanowaniem oddawszy ukłon królowi, wyszedł za nimi.
— On zezna, Najjaśniejszy panie, zezna — drżąco odpowiedziała Ludwika Lotaryńska, — a Wasza królewska mość ułaskawisz go. Patrz, jak mu piana z ust płynie.
— Nie, nie, on szuka — rzekła Katarzyna — i nic więcej. Ale czego on tak szuka?
— Do licha! — zawołał Henryk III-ci — to łatwo zgadnąć? szuka księcia Parmy, księcia Gwizyusza; szuka mojego brata, arcy-katolickiego króla. O! szukaj! szukaj! ale poczekaj! mniemasz może, iż plac Grève przystępniejszy dla zasadzek, niż droga z Flandryi? Mniemasz, że ja tu nie mam stu Bellièvr’ów, którzy ci nie pozwolą zejść z rusztowania, dokąd zaprowadził cię jeden tylko?
Salcède widział, jak łucznicy poszli po konie.
Dostrzegł prezydenta i radców w loży królewskiej, potem widział jak znikli; domyślił się, że król wydał rozkaz spełnienia kary.
Wtedy na usta jego wystąpiła owa krwawa piana, którą dostrzegła młoda królowa.
Nieszczęśliwy, pożerany śmiertelną niecierpliwością, aż do krwi gryzł usta.
— Nikt, i nikt! — szepnął. — Gdzież są ci, którzy mi pomoc przyrzekli! Podli! podli! podli!...
Sędzia Tanchon przystąpił do rusztowania i rzeki do kata:
— Przygotuj się, mistrzu.
Wykonawca skinął ku drugiemu końcowi placu i ujrzano, jak konie, przebijając tłum, zostawiały za sobą ślad falujący, który się zamykał za niemi, jakby za okrętem, morze prującym.
Ślad ten tworzyli widzowie, których roztrącało lub obalało szybkie przejście koni; lecz zburzony mur natychmiast wznosił się na nowo, a nieraz pierwsi zostawali ostatnimi i nawzajem, gdyż silniejsi wpadali zawsze w przestrzeń próżną.
Wówczas to gdy konie przebiegały róg ulicy, de la Vannerie, można było spostrzedz jak przystojny, znany nam młodzieniec, skoczył ze słupka na którym się utrzymywał, bo go ztamtąd zepchnęło piętnasto czy szesnastoletnie dziecię, zbyt żarliwie przypatrujące się tej okropnej scenie.
Był to tajemniczy paź i wice hrabia Ernauton de Carmainges.
— Żywo! żywo! — szepnął paź do ucha towarzysza swojego — wpadnij pan w próżnię, nic mamy ani chwili do stracenia.
— Ależ zaduszą nas — odpowiedział Ernauton — szalonyś mój mały przyjacielu.
— Chcę widzieć, widzieć zblizka — rzekł paź tak rozkazująco, iż łatwo było poznać, że ten rozkaz wydały usta do rozkazywania przywykłe.
Ernauton usłuchał.
— Biegnij pan tuż za końmi, tuż za końmi — wołał paź, — nie odstępuj od nich ani na krok, bo się nie dostaniemy.
— Ale nim się dostaniemy, to cię roztratują.
— Nie troszcz się pan o mnie... dalej naprzód!...
— Konie wierzgać będą.
— Schwyć pan ostatniego za ogon, koń nigdy nie wierzga, skoro się go w ten sposób trzyma.
Ernauton mimowolnie ulegał szczególniejszemu wpływowi tego dziecka; usłuchał i ujął konia za ogon, a paź znowu trzymał się jego pasa.
I w pośród tłumu, bujającego jak morze, ciernistego jak krzak, tu zostawiając kawał płaszcza, tam urywek kaftana, dalej kołnierz od koszuli, wraz z zaprzęgiem stanęli na trzy kroki przed rusztowaniem, na którem Salcède wił się w rozpaczliwych konwulsyach.
— Czyśmy już przybyli?... — zapytał, pozbawiony tchu młodzieniec, skoro uczuł, że Ernauton zatrzymał się.
— Już — odparł wice hrabia — szczęście nasze, bo mi już sił brakowało.
— Ale ja nic nie widzę.
— Stań przedemną.
— Nie, jeszcze nie... Cóż tam robią?
— Robią węzły na końcach sznurów.
— A on co robi?
— Co za, on?...
— Skazany.
— Rzuca spojrzenia w około siebie, jak sęp na zdobycz czyhający.
Konie stały tak blizko rusztowania, że służalcy wykonawcy przywiązali do nóg i rąk Salcèda postronki od ich zaprzęgu.
Salcède ryknął, skoro przy kostkach poczuł twarde dotknięcie postronków, których węzły w ciało się jego wpijały.
Wówczas rzucił ostatnie, nieopisane spojrzenie na cały ogrom placu i zakreślając koło promieniem oka swojego, objął niem sto tysięcy widzów.
— Panie — rzekł doń grzecznie sędzia Tanchon — czy masz co powiedzieć ludowi, za nim przystąpimy do dalszego ciągu?
A zbliżywszy się do ucha skazanego, dodał po cichu:
— Uczyń dobre zeznanie... a ocalisz życie.
Salcède spojrzał mu aż na dno duszy.
Spojrzenie to było zbyt wymowne, bo wyrwało prawdę z serca Tanchona i odbiło ją w jego oczach.
Salcède nie zawiódł się, pojął, że sędzia mówi szczerze i że dotrzyma słowa.
— Widzisz — mówił dalej Tanchon — że cię opuszczają, że na tym święcie już tylko we mnie możesz pokładać nadzieję.
— Dobrze więc! — rzekł Salcède, chrapliwie wzdychając — nakaz milczenie, będę mówił.
— Król wymaga zeznania napisanego i podpisanego.
— No, to rozwiążcie mi ręce i podajcie pióro, będę pisał.
— Zeznanie?
— Tak jest, zeznanie.
Uradowany Tanchon dał znak, i natychmiast dostarczono, czego żądał, bo przypadek ten przewidziano.
Jeden z łuczników podał mu pióro, kałamarz, papier, które Tanchon położył na rusztowaniu.
Jednocześnie, zwolniono, blizko na trzy stopy sznur, krępujący prawą rękę Salcèda, i podniesiono go tak, aby mógł pisać.
Salcède usiadł, najprzód silnie odetchnął, a następnie podniósł rękę, obtarł usta i usunął włosy, które potem przesiąkłe, spadały mu na oczy.
— No, no — rzekł Tanchon — uszykuj się, jak najdogodniej i opisz wszystko dokładnie.
— O!.. nie lękaj się, panie — odpowiedział Salcède, sięgając ręką po pióro. — Bądź spokojny, ja nie zapomnę tych, którzy mnie zapomnieli.
I, mówiąc to, jeszcze raz spojrzał w tłumy.
Paź uznał zapewne za stosowne, aby się pokazać, schwycił bowiem Ernautona za ramię mówiąc:
— Przez litość, panie, weź mię na rękę i podnieś tak, abym mógł widzieć, bo mi te głowy zasłaniają.
— Ależ, wistocie, jesteś nienasycony, mój młodzieńcze!
— Jeszcze ta tylko usługa, proszę pana.
— Nadużywasz!...
— Panie, ja muszę widzieć skazanego, czy pojmujesz pan!... muszę...
Ze zaś Ernauton zapewne nie dosyć szybko ulegał jego żądaniu, paź dodał:
— Panie, przez litość o tę jeszcze tylko łaskę błagam.
Paź nie był już teraz fantastycznym tyranem, ale raczej nieodpartym żebrakiem.
Ernauton podniósł go i zadziwił się, że trzyma na ręku tak delikatne ciało.
Tym sposobem głowa pazia przewyższyła wszystkie inne głowy.
Wtedy właśnie Salcède, cofając wzrok z tłumów, brał pióro do ręki.
Ale, postrzegł naraz młodzieńca i zdumiał.
Natychmiast paź położył dwa palce na ustach, a niewypowiedziana radość zakwitła na twarzy skazanego.
Rzekłbyś, że to było upojenie niegodziwego bogacza, któremu na wyschły język Łazarz spuszcza kroplę wody.
Salcède poznał ten znak, niecierpliwie oczekiwany i pomoc mu zapowiadający.
Przypatrzywszy się przez chwil kilka, chwycił papier, który mu podał Tanchon, niespokojny wobec jego wahania i z gorączkową szybkością zaczął pisać.
— Pisze, pisze — szepnęły tłumu.
— Pisze — z widoczną radością powtórzyła królowa matka.
— Pisze!.. — powiedział król — jak Bóg żywy! ułaskawię go.
Nagle Salcède przestał pisać i spojrzał na młodzieńca.
Młodzieniec powtórzył — znak, i Salcède znowu pisać zaczął.
Potem, po daleko krótszej przerwie, znowu przestał pisać i jeszcze raz spojrzał na młodzieńca.
Paź dawał znaki głową i palcami.
— Czy skończyłeś? — spytał Tanchon, ciągle sięw papier wpatrując.
— Już — machinalnie odpowiedział Salcède.
— Podpisz więc.
Salcède podpisał i nie spojrzał nawet na papier, bo oko jego ciągle tkwiło w młodzieńcu.
Tanchon sięgnął ręką po zeznanie.
— Królowi, samemu tylko królowi — rzekł Salède.
I oddał papier sędziemu, lecz wahając się, jak zwyciężony żołnierz, który ostatnią broń składa.
— Jeżeli wszystko należycie zeznałeś — powiedział sędzia — jesteś ocalony, panie de Salcède.
Szyderczy, niespokojny uśmiech przebiegł po ustach skazanego, który niecierpliwie zdawał się zapytywać osobę, co z nim tajemniczo rozmawiała.
Nakoniec, utrudzony Ernauton, zapragnął pozbyć się ciężaru.
Otworzył ramiona, a paź zsunął się na ziemię.
Wraz z nim znikła mara, która, podtrzymywała skazanego.
Gdy Salcède stracił go z oczu, obejrzał się i jak błędny, zawołał:
— Cóż!.. cóż!..
Nikt mu nie odpowiedział.
— Żywo!.. żywo!.. śpieszcie się, król już trzyma papier i przeczyta go.
Nikt się nie ruszył.
Król szybko rozwinął zeznanie.
— O!.. do tysiąca szatanów!.. — zawołał Salcède — mianożby szydzić ze mnie?... jednak ja ją poznałem. To ona, ona!
Zaledwie król przebiegł pierwsze wyrazy podanego mu pisma Salcèda, natychmiast przejęło go oburzenie.
Potem zbladł i zawołał:
— O! nędznik! o niegodziwiec!
— Co to, mój synu?... — zapytała Katarzyna.
— Oto, on się zapiera, utrzymuje, że nigdy nic nie zeznawał.
— Cóż więcej?
— Oświadcza, że panowie Gwizyusze są niewinni i obcy wszelkiemu spiskowi.
— W istocie — wyjąkała Katarzyna — jeżeli to prawda?...
— On kłamie!... — zawołał król — kłamie jak poganin.
— Cóż cię o tem przekonywa, mój synu? Może panów Gwizyuszów oczerniono? Może sędziowie zbyteczną gorliwością przejęci, fałszywie zeznania przedstawili?
— E! pani — nie mogąc się dłużej powstrzymać zawołał Henryk — ja wszystko sam słyszałem.
— Ty, mój synu?
— Tak jest, ja.
— A kiedy, jeżeli spytać wolno?
— Byłem za zasłoną ukryty, kiedy winnego brano na tortury; pamiętam dobrze każde jego słowo, bo mi utkwiło w głowie, jak gwóźdź, młotem wbijany.
— A więc, każ go znowu wziąć na tortury, skoro inaczej nie można nakłonić go do mówienia; rozkaz, niech konie ciągną.
Henryk, uniesiony gniewem, skinął ręką.
Sędzia Tanchon powtórzył ten znak.
Sznury już były przywiązane do czterech członków skazanego; czterech ludzi wsiadło na koń, cztery razy zacięto biczem i cztery konie ruszyły w przeciwnych kierunkach.
Okrutny trzask kości, przeraźliwy krzyk, dały się słyszeć na podłodze rusztowania. Widziano, jak nieszczęśliwy Salcède posiniał, jak się wyprężyły i krwią, zabiegły wszystkie jego członki; twarz jego niepodobna była do twarzy ludzkiej, ale raczej do maski szatana.
— A! zdrada! zdrada! — wołał. — Dobrze! będą, mówił, będę mówił, i wszystko wyjawię, A! przeklęta księ....
Mimo rżenia koni i zgiełku tłumów, słychać było glos jego; w tem nagle głos ten umilkł.
— Czekajcie! czekajcie — wołała Katarzyna.
Lecz już było zapóźno. Głowa Salcèda, dotąd zesztywniała cierpieniem i wściekłością, nagle opadła na deski rusztowania.
— Pozwólcie, mu mówić, — wołała królowa matka. — Czekajcie, czekajcie!
Oko Salcèda całkowicie było wysadzono, i uporczywie spoglądało w stronę, gdzie się paź zjawił.
Tanchon zręcznie śledził jego kierunek.
Ale Salcède nie mógł mówić, bo już nie żył.
Tanchon pocichu wydał jakieś rozkazy łucznikom, a ci natychmiast zaczęli przetrząsać tłumy w kierunku, wskazanym przez oskarżające spojrzenie Salcèda.
— Jestem odkryta — powiedział młody paź do ucha Ernautona — przez litość, pomóż mi, ratuj mię, panie; idą! już idą!
— Ale czegóż jeszcze, mój chłopcze, więcej żądasz?
— Pragnę uciekać, alboż pan nie widzisz, że mię szukają?
— Lecz któż jesteś?
— Kobieta... ratuj mię! broń!
Ernauton zbladł; atoli wspaniałomyślność wzięła w nim górę nad zdziwieniem i obawą.
Umieścił więc przed sobą swoję protegowaną, i roztrącając tłumy rękojeścią szpady, przeprowadził ją aż do ulicy Mouton, ku otwartym drzwiom.
Młody paź poskoczył i znikł za temi drzwiami, które jakby oczekiwały go i natychmiast się zamknęły.
Nie miał nawet czasu zapytać o jej nazwisko, ani też gdzie ją znajdzie.
Lecz młody paź, jakby myśl jego odgadywał, bo znikając dał mu znak, wiele obiecujący.
Wówczas dopiero swobodny Ernauton zwrócił się ku środkowi placu i jednem spojrzeniem objął rusztowanie i lożę królewską.
Na rusztowaniu leżał Salcède blady i zakrzepły, w loży stała Katarzyna również blada i drżąca.
— Synu — rzekła nakoniec ocierając potem zlane czoło — synu, dobrze uczynisz skoro zmienisz wykonawcę, bo ten trzyma z ligą!
— A po czemże poznajesz to moja matko? — spytał Henryk.
— Patrz, patrz tylko.
— Dobrze! już patrzę.
— Salcède ledwo jedno targnięcie wycierpiał i zaraz umarł.
— Bo zbyt był czuły na boleść.
— O nie, nie!... mój synu — rzekła Katarzyna pogardliwie uśmiechając się na tak małą przenikliwość syna — oto uduszono go cienkim sznurkiem, wyprowadzonym z pod rusztowania, bo właśnie miał oskarżyć tych, za których umarł. Rozkaz, niech biegły lekarz zrewiduje trupa, a jestem pewna, że na jego szyi znajdą ślady stryczka.
— Masz słuszność, matko — odpowiedział Henryk i oko jego na chwilę zabłysło — lepiej widzę służą panu Gwizyuszowi mojemu krewnemu, aniżeli mnie.
— Sza!.. sza!... mój synu — rzekła Katarzyna — bez wybuchów, boby nas wyśmiano, gdyż i tym razem jeszcze partya nie przegrana.
— Dobrze zrobił Joyeuse, że gdzieindziej poszedł się bawić — powiedział król — bo na tym świeci© na nic już, nawet i na stracenie, liczyć nie można. Jedźmy, moje panie, jedźmy!...
Jak powiedzieliśmy, panowie de Joyeuse wyszli z ratusza w ciągu powyższej sceny, a zostawiwszy służących i konie przy powozach królewskich, poprowadzili się pod ręce, dążąc pustemi w owym dniu ulicami tego ludnego cyrkułu, gdyż plac Grève zebrał wszystkich przechodniów.
Szli w milczeniu.
Henryk niegdyś tak wesoły, teraz był roztargniony i prawie ponury.
Anna wyglądał niespokojny i niejako zakłopotany milczeniem brata.
On więc pierwszy przemówił:
— Dokądże prowadzisz mię, Henryku?... — zapytał.
— Nie prowadzę cię bracie, ale idę przed siebie — odpowiedział Henryk, niby nagle przebudzony. Czy masz zamiar gdzie iść bracie?
— A ty?
Henryk smutnie się uśmiechnął.
— O! mało mię to obchodzi dokąd idę.
— Jednak co wieczór gdzieś chodzisz — rzekł Anna, bo co wieczór oddalasz się z domu i wracasz dosyć późno, a czasem nawet wcale nie wracasz...
— Czy ty mię badasz bracie?... — łagodnie i z niejakiem uszanowaniem dla starszego brata spytał Henryk.
— Ja, miałbym cię wybadywać?... — odparł Anna — broń Boże! niech każdy chowa tajemnice swoje.
— Jeżeli pragniesz bracie — powiedział Henryk, nie będę miał dla ciebie żadnej tajemnicy. Wszak znasz mię...
— Nie będziesz miał tajemnicy dla mnie Henryku?
— Nigdy bracie; alboż nie jesteś ząrazem moim panem i przyjacielem?
— Ba! mniemałem, że masz tajemnice dla mnie świeckiego; mniemałem, że znasz naszego uczonego brata, ten filar teologii, tę pochodnię religii, tego światłego twórcę, przypadków sumienia dworu, który z czasem zostanie kardynałem; mniemałem że mu się zwierzasz, spowiadasz, że on udziela ci rozgrzeszenia, a kto wie?.... może i rady, bo nasza rodzina, śmiejąc się dodał Anna — do wszystkiego dobra, jak ci wiadomo, świadkiem tego najukochańszy nasz ojciec.
Henryk du Bouchage ujął rękę brata i serdecznie ją uścisnął.
— Ty jesteś dla mnie więcej niż przewodnikiem, niż ojcem, mój kochany Anno — rzekł — bo powtarzam, jesteś przyjacielem moim.
— Skoro tak, mój przyjacielu, dla czegóż ty niegdyś wesoły, teraz coraz bardziej w smutek zapadasz; dlaczego zamiast wychodzić w dzień, zawsze tylko w nocy wychodzisz?
— Jam nie smutny bracie — z uśmiechem odpowiedział Henryk.
— A jakim że jesteś?
— Zakochanym.
— Dobrze! a twoje roztargnienie?
— Pochodzi ztąd, że ciągle myślę o mojej miłości.
— I wzdychasz gdy mi to mówisz?
— Tak jest.
— Ty wzdychasz, ty Henryku, hrabia du Bouchage, brat Joyeusa, ty którego złośliwe języki nazywają trzecim królem Francyi. Wiesz przecie, że Gwizyusz, jest drugim, jeżeli nawet nie pierwszym; ty bogaty, przystojny, ty który z czasem zostaniesz równie jak ja parem Francyi, przy pierwszej lepszej sposobności, którą ci znajdę, tyś zakochany, zamyślony i wzdychający; ty którego dewizą jest „hilariler” (wesoło)?
— Mój kochany Anno, wszystkich darów przeszłości i wszystkich obietnic przyszłości nigdy niestawiałem w rzędzie rzeczy uszczęśliwić mię mających. Ja wcale nie jestem ambitny.
— Powiedz raczej, że straciłeś ambicyę.
— Albo przynajmniej, że się nieubiegam za rzeczami, o których mi wspominasz.
— W tej chwili, być może; ale później będziesz się znowu ubiegał.
— Nigdy bracie. Ja nic nie pragnę, nic nie chcę.
— Źle czynisz, bracie. Kto się nazywa Joyeuse, to jest nosi jedno z najpiękniejszych nazwisk we Francyi; czyj brat jest ulubieńcem króla, ten pragnie wszystkiego, i ma wszystko.
Henryk melancholijnie zwiesił swą jasną głowę i pokręcił nią smutnie.
— Patrz — rzekł Anna, jesteśmy sami. Niech mię szatan porwie, przeszliśmy wodę i dostali się na most de la Tournelle, sami niewiedząc kiedy. Nie sądzę aby na tym pustym brzegu, przy tak chłodnym wietrze, i tej zielonej wodzie, chciał nas kto podsłuchiwać. Czy masz mi coś ważnego wyjawić, Henryku?
— Nic, nic, chyba, że jestem zakochany, o czem już wiesz bracie, bom ci to przed chwilą wyjawił.
— Cóż u dyabla! przecież to wcale nie ważne — rzekł Anna tupiąc nogą. Ja także, na papieża! jestem zakochany.
— Jednak nie tyle co ja, mój bracie.
— Ja także myślę czasami o mojej kochance.
— Tak, ale nie zawsze.
— Ja także doznaję przeciwności, a nawet i zmartwień.
— Ale doznajesz także i radości, bo jesteś kochany.
— O! ja mam także wielkie przeszkody; wymagają odemnie tajemnicy strasznej.
— Wymagają? Powiadasz wymagają, kochany bracie. Jeżeli twoja kochanka wymaga, to znaczy, że jest zupełnie twoją.
— Zapewne, że jest moją, a raczej moją i pana de Mayenne; bo ufność za ufność Henryku, moją kochanką jest właśnie kochanka tego birbanta de Mayenne, dziewczyna, która za mną szaleje, i gotowa natychmiast porzucić pana de Mayenne, ale się lęka aby jej nie zabił. Wiesz, że on zwykle zabija kobiety. Wreszcie, ja nienawidzę Gwizyuszów, i cieszy mię to... że się bawię kosztem jednego z nich. Otóż! powiadam ci i powtarzam: czasem miewam nieprzyjemności, sprzeczki, ale dla tego nie jestem ponury jak kartuz; dla tego nie płaczę... Owszem śmieję się, a jeżeli nie ciągle, to przynajmniej kiedy niekiedy. Lecz, powiedz mi kogo kochasz, Henryku, i czy przynajmniej ładna ta twoja ulubiona?
— Niestety! bracie, ona wcale nie jest moją ulubioną.
— Ale czy ładna?
— Bardzo ładna.
— Jak się nazywa?
— Nie wiem.
— Cóż znowu!
— Na honor.
— Mój przyjacielu, zaczynam sądzić, że to coś niebezpieczniejszego niż się spodziewałem.
To nic smutek, na papieża! to szaleństwo.
— Raz tylko ze mną mówiła, a raczej raz tylko wobec mnie mówiła, i od tego czasu nie słyszałem więcej dźwięku jej głosu.
— I nie dowiadywałeś się?
— U kogo?
— Jakto u kogo? u sąsiadów.
— Sama jedna mieszka i nikt jej nie zna.
— No proszę, to chyba jakaś mara?
— Owszem, to kobieta, słuszna i piękna jak nimfa, a poważna i pełna godności jak anioł Gabryel.
— Jakże ją poznałeś? gdzie spotkałeś?
— Raz biegłem za jakąś młodą dziewczyną na rynku de la Gypécienne; wpadłem do małego ogródka przyległego kościołowi; znalazłem tam ławkę pod drzewami. Byłeś kiedy w tym ogrodzie, mój bracie?
— Nie, ale mniejsza oto, mów dalej; znalazłeś ławkę pod drzewami, cóż więcej?
— Już zaczynało ściemniać się; straciłem z oka moję dziewczynę, a szukając jej trafiłem na ową ławkę.
— Dobrze, dobrze, słucham.
— W tem spostrzegłem suknię kobiecą i wyciągnąłem ręce.
— Przepraszam — rzekł mi nagle głos jakiegoś mężczyzny, którego nie widziałem, przepraszam.
I ręka tego mężczyzny usunęła mię łagodnie ale śmiało.
— On śmiał dotknąć ciebie, Joyeuse?
— Słuchaj, mężczyzna ten miał twarz zakapturzoną; wziąłem go za mnicha, wreszcie jego uprzejmy i przyjazny głos wywarł na mnie wrażenie, gdyż jednocześnie mówiąc do mnie, wskazał mi o dziesięć kroków przed sobą, ową kobietę, której biała odzież sprowadziła mię w tamtą stronę, i która klęczała przy kamiennej ławce jakby przy ołtarzu.
Zatrzymałem się, bracie; ta przygoda miała miejsce na początku września; powietrze było chłodne; fiołki i róże jakiem i pobożni zasiewają groby, rozsiewały zapach przyjemny; księżyc po za dzwonnicą kościoła przebijał się przez białawą chmurkę, wierzchołki okien kościoła srebrzyć się zaczynały, a spody ich złociły się odbiciem gorejącego wewnątrz światła.
Mój przyjacielu, czy majestatyczność miejsca, czy też osobista godność sprawiły, że ta klęcząca kobieta zajaśniała dla mnie w pośród ciemności, niby marmurowy posąg i wyglądała jakby rzeczywiście z marmuru wykuta. Dosyć, że przejęła mię takiem uszanowaniem, iż aż mię dreszcz przeszedł.
Chciwie na nią patrzyłem.
Pochyliła się na ławkę, objęła ją oburącz, przyłożyła do niej usta i natychmiast spostrzegłem jak jej piersi unosiły się wzdęte westchnieniami i łkaniem...
— Bracie, tyś nigdy jeszcze nie słyszał takiego jęku; nigdy ostre żelazo boleśniej nie rozdarło serca twojego!
Płacząc, całowała kamień z zapałem, który mię zgubił; łzy jej rozrzewniły mię a pocałunki do szaleństwa przywiodły.
— Ależ, dla Boga! to chyba ona sama była szalona — rzekł Joyeuse — alboż to kto w ten sposób całuje kamienie?.. alboż kto zalewa się łzami bez przyczyny?...
— O! jej łzy wyciskała jakaś niezmierna boleść, jej pocałunki na kamieniu składane, oznaczały głęboką miłość; niewiadomo tylko, kogo kochało, kogo opłakiwała, za kogo się modliła?
— A tego człowieka nie zapytywałeś?
— Owszem.
— I cóż ci odpowiedział?
— Że męża straciła.
— Alboż to kiedy żona tak gorzko opłakuje męża — powiedział Joyeuse — to mi dopiero piękna odpowiedź i ty na niej poprzestałeś?
— Musiałem, bo mi innej dać niechciał.
— A ten człowiek, cóż to był za jeden?
— Coś nakształt służącego, który przy niej mieszka.
— Jego nazwisko?
— Niechciał mi go wyjawić.
— Młody czy stary?
— Może mieć lat dwadzieścia ośm do trzydziestu.
— Cóż więcej... Przecież nie cała noc modliła się i płakała.
— Nie, ale gdy płakać przestała, to jest, gdy już łez jej zabrakło, gdy usta od ciągłego całowania ławki zabolały, podniosła się, bracie. O!.. w rysach tej kobiety malował się tak tajemniczy smutek, że zamiast postąpić ku niej, co byłbym uczynił w obec każdej innej, cofnąłem się; wówczas to ona zbliżyła się ku mnie, a raczej ku mojej stronie; bo mnie wcale nawet nie widziała; wówczas to promień księżyca padł na jej twarz rozjaśnioną, surowa powaga znowu na niej osiadła, ale znikły kurczenia się, drgania, oschły łzy. Oczy jej znowu błyszczały. Lekko otwartemi usty znowu wciągała życie, które ją na chwilę opuścić chciało; kilka kroków postąpiła niedbale, ociężale, jak lunatyczka; wtedy służący podbiegł ku niej i poprowadził ją, bo zdawało się, iż zapomina, że po ziemi stąpa. Ol... mój bracie, cóż za wzruszająca piękność!... co za nadludzka potęga!... Jeszczem nic na świecie do niej podobnego nie widział; czasem tylko w marzeniach moich, widziałem jak z otwartego nieba zstępują zjawiska do tej rzeczywistości podobne...
— Cóż dalej Henryku, co dalej?... — spytał Anna mimowolnie zajęty opowiadaniem, z którego z razu śmiać się zamyślał.
— O! już zaraz koniec będzie mój bracie. Służący coś jej do ucha powiedział, bo natychmiast kwef spuściła; ostrzegł zapewne, że nie są sami; ona nawet nie spojrzała w moję stronę, ale spuściwszy zasłonę odeszła, i już jej więcej nie widziałem, bracie. Mniemałem, że się niebo zaćmiło, że to nie była istota żyjąca, lecz raczej mara wyszła z grobów, które z pomiędzy bujne trawy, w milczeniu przedemną wystawały.
Wyszła z cmentarza; ja udałem się za nią.
Kiedy niekiedy, służący oglądał się i mógł mię widzieć, bo roztargniony, nie ukrywałem się. Cóż chcesz, bracie? w umyśle moim tkwiły jeszcze dawne gminne przyzwyczajenia, a w sercu wrzała dawna fermentacya.
— Co ty mówisz Henryku?... — zapytał Anna. Nierozumiem cię.
Młodzieniec uśmiechnął się.
— Mówię, mój bracie — odpowiedział — że młodość moja była hałaśliwa, że nie raz mniemałem, iż kocham, i że aż do tej chwili wszystkie kobiety uważałem za przedmiot, któremu miłość moję ofiarować mogłem.
— O! ho! a cóż w tej widzisz tak osobliwego?... — zawołał Joyeuse usiłując odzyskać wesołość, której go mimowolnie pozbawiło zwierzenie się brata. Strzeż się Henryku, zaczynasz prawić od rzeczy, ta kobieta chyba nie ma ani ciała ani kości?
— Bracie — rzekł młodzieniec gorączkowym uściskiem obejmując rękę Joyeusa, bracie — rzekł tak cicho, iż zaledwie jego tchnienie doszło ucha starszego brata; jak Bóg w niebie, nie wiem czy to istota z tego świata.
— Na papieża!... — zawołał tenże — przeraziłbyś mię, gdyby Joyeusa przerazić można.
I usiłując odzyskać wesołość — dodał:
— Lecz nakoniec, ona chodzi, płacze i bardzo dobrze całuje, sam mi to powiedziałeś, sądzę, mój przyjacielu, że to wcale niezła wróżba; ale jeszcze nie koniec, cóż dalej, słucham?
— Dalej, już mało co; poszedłem więc za nią, ale nie usiłowała bynajmniej unikać mię, zmienić drogę, lub coś podobnego, zdawało się nawet, że wcale o tem nie myśli.
— Gdzież więc ona mieszka?
— W stronie Bastylli, przy ulicy de Lesdiguiéres; u drzwi mieszkania, towarzysz jej odwrócił się i zobaczył mnie.
— Wówczas skinieniem dałeś mu do zrozumienia, że pragniesz z nim mówić?
— Nie śmiałem; śmieszna to rzecz, ale przyznam ci się, że służący wywierał na mnie prawie to samo wrażenie co i jego pani.
— Mniejsza o to, wszedłeś więc do jej domu?
— Nie, bracie.
— W istocie Henryku, mam wielką ochotę zarzucić ci, żeś nie Joyeuse; lecz przynajmniej powróciłeś nazajutrz?
— Wróciłem, lecz nadaremnie; nadaremnie powtarzam, chodziłem na cmentarz i na ulicę Lesdiguiéres.
— Ona znikła?
— Jak cień przelotny.
— Ale się o nią dowiadywałeś?
— Ulica to mało zamieszkana, nikt więc nie mógł mię zaspokoić; śledziłem służącego, aby go wyciągnąć na słówka, lecz nie pokazał się podobnie jak i jego pani. Jednak światełko, które wieczorem zabłysło przez żaluzye, pocieszyło mię, bo mi wskazywało, że ona jest tam zawsze. Tysiąca środków szukałem, aby się dostać do tego domu; listy, posłańcy, kwiaty, podarunki, wszystko nadaremnie... Pewnego wieczoru znikło światełko i więcej się nie pokazało; dama strudzona zapewne mojem natręctwem, wyprowadziła się z ulicy Lesdiguiéres; nikt nie wiedział gdzie obrała nowe mieszkanie.
— Jednak ty ją znalazłeś, tę twoję dziką piękność?
— Traf mi dopomógł; lecz, niesprawiedliwy jestem mój bracie, bo raczej Opatrzność zlitowała się nademną. Posłuchaj mię, jest to w istocie rzecz szczególna. Dwa tygodnie temu, o północy, przechodziłem ulicą de Bussy; wiesz mój bracie, jak ściśle wypełniane są ostrożności co do ognia; otóż, w okach pewnego domu nie tylko ujrzałem światło, ale nadto zdało mi się, że istotny pożar wybuchł na drugiem jego piętrze. Silnie zapukałem do drzwi, jakiś człowiek wyjrzał przez okno.
— Pali się u was! zawołałem.
— Cicho przez litość, cicho, — odparł, właśnie gaszę ogień.
— Czy chcesz abym na straż zawołał?
— Nie, nie, na imię nieba, nie wołaj pan nikogo.
— Lecz może ci pomódz można?
— Jeżeliś pan łaskaw, proszę na górę, wyświadczysz mi pan usługę, za którą będę wdzięczny przez całe życie.
— A jakże wejdę, kiedy drzwi zamknięte?
— Oto klucz.
I wyrzucił mi klucz przez okno.
Żywo wbiegłem na schody i wszedłem do pokoju, do miejsca pożaru.
Paliła się podłoga; znalazłem się w laboratoryum chemika; robił on jakieś doświadczenia i rozlał na ziemię płyn zapalny, co pożar roznieciło. Gdy wszedłem już był panem ognia, dla tego mogłem mu się przypatrzeć.
Był to dwudziesto-ośmio lub trzydziesto letni mężczyzna, a przynajmniej na takiego wyglądał; okropna blizna przerzynała mu policzek, druga zaś biegła przez czaszkę; gęsta broda pokrywała mu resztę twarzy.
— Dziękuję panu; lecz jak pan widzisz, już się wszystko skończyło, jeżeliś pan tyle uprzejmy jak się wydajesz, racz natychmiast odejść, bo moja pani może tu przybyć lada chwila i rozgniewać się, widząc o tej godzinie obcego człowieka u mnie, a raczej u siebie.
Na dźwięk tego głosu stanąłem jak wryty i prawie przerażony.
Otworzyłem usta chcąc zawołać: „Ty jesteś człowiekiem z cmentarza, z ulicy Lesdiguiéres, tyś towarzysz nieznajomej damy!..“ bo przypominasz sobie bracie, że był zakapturzony, że nie widziałem jego twarzy, lecz tylko głos słyszałem. Miałem więc mu to powiedzieć, miałem go badać, błagać, w tem nagle otworzyły się drzwi i weszła jakaś kobieta.
— Co to jest, Remy? — spytała majestatycznie, zatrzymując się na progu — dlaczego ton hałas?
— O! mój bracie, to była ona, jeszcze piękniejsza przy gasnącem świetle pożaru, aniżeli przy promieniach księżyca; to była ona, kobieta, której obraz nieustannie toczył mi serce. Krzyknąłem, służący teraz na mnie spojrzał.
— Dziękuję panu — rzekł — jeszcze raz dziękuję, ale pan widzisz, że ogień już zagasł.
Wychodź pan zatem, błagam, wychodź.
— Przyjacielu — odparłem, żegnasz mię bardzo ostro.
— Pani — powiedział służący, to on.
— Kto, on? — spytała.
— Ten młody kawaler, któregośmy spotkali w ogrodzie Gypécienne, który szedł za panią na ulice Lesdigniéres.
Wówczas spojrzała na mnie, i po tem sp-jrzeniu przekonałem się, że mię widzi po raz pierwszy.
— Panie — rzekła, przez litość oddal się.
Wahałem się, chciałem mówić, prosić, lecz słowa stygły mi na ustach, stałem nieruchomy, niemy i tylko na nią patrzyłem.
— Strzeż się panie — powiedział, służący więcej smutno niż surowo — strzeż się, zmusisz panią do nowej ucieczki.
— O! niech Bóg broni — odpowiedziałem z ukłonem — sądzę, że bynajmniej nie obrażam pani.
Nie odpowiedziała mi wcale.
Nieczuła, niema i jak lód zimna, odwróciła się, niby niesłysząc mię i stopniowo znikła w ciemnościach, jak upiór zstępując po schodach, na których nie słychać było nawet jej kroków.
— I już wszystko? — spytał Joyeuse.
— Wszystko. Wtedy służący odprowadził mię do drzwi, mówiąc:
— Na imię Chrystusa i Maryi Panny — zapomnij panie, zapomnij!
Uciekłem, szalony, obłąkany, głupi, oburącz ściskając głowę i pytając się czylim nie zwaryował. Odtąd, co wieczór chodzę na tę ulicę i dlatego to, gdy wyszedłem z ratusza, kroki moje bardzo naturalnie ku tej stronie zmierzyły. Co wieczór, mówię, chodzę na tę ulicę, ukrywam się za rogiem domu przeciwległego jej domowi, pod małym balkonem, którego cień zupełnie mię osłania; niekiedy widzę jak się przesuwa światełko po jej pokoju, i to stanowi całe moje życie, całe szczęście moje...
— Co za szczęście! — zawołał Joyeuse.
— Niestety!.. postradam je, skoro zapragnę innego.
— Lecz jeżeli cię zgubi ta twoja rezygnacya?...
— Cóż chcesz bracie? — ze smutnym uśmiechem powiedział Henryk — z tem jest mi bardzo błogo.
— To niepodobna.
— Cóż począć, bracie? szczęście jest względne; wiem, że ona tam jest, że tam żyje, tam oddycha; widzę ją przez ściany, a raczej wyobrażam sobie, że widzę; gdyby więc wyprowadziła się z tego domu, gdyby mi przyszło przeżyć jeszcze dwa tygodnie takie jak wówczas, gdy ślad jej straciłem, sądzę, mój bracie, że albo bym oszalał, albo do zakonu wstąpił.
— Nie, do pioruna!... naszej rodzinie dosyć już na jednym głupcu i mnichu; poprzestańmy na nieb, kochany przyjacielu.
— Tylko bez uwag, Anno, bez szyderstwa; uwagi byłyby nadaremne, a szyderstwem nic nie wskórasz.
— A któż ci tu mówi o uwagach lub szyderstwach?...
— A! to co innego. Ale...
— Pozwól mi tylko powiedzieć sobie coś jeszcze.
— Co?
— To, żeś sobie strasznie po studencku postąpił.
— Mie czyniłem żadnych kombinacyj, ani żadnych wyrachować, nic nie przedsiębrałem, lecz polegałem na rzeczy daleko silniejszej odemnie. Skoro pęd wody unosi nas, lepiej się z nim puścić, niż walczyć przeciw niemu.
— A jeżeli w przepaść unosi?
— Trzeba w niej utonąć, bracie.
— Tak mniemasz?
— Tak.
— Ja jednak nie podzielam twojego zdania i na twojem miejscu...
— Co byś uczynił, Anno?..
— Przynajmniej tyle, że dowiedziałbym się o jej nazwisku, latach; na twojem miejscu...
— Anno, Anno, ty jej nie znasz.
— Nie, ale ciebie znam. Jakto!... Henryku, wszak podzieliłem się z tobą, stu tysiącami talarów, które mi król darował w dniu swoich imienin.
— Mam je dotąd w moim kufrze, Anno, ani jednego nie brakuje.
— Tem gorzej, do licha! Gdybyś ich nie chował w kufrze, kobieta byłaby w twojej alkowie.
— O! mój bracie!
— Niema tu żadnego; o! mój bracie. Zwyczajny sługa sprzedaje się za dziesięć talarów, dobry za sto, wyborny za tysiąc, przewyborny zaś za trzy tysiące. Przypuśćmy, że mamy do czynienia z feniksem służących, wymarzmy sobie bożka wierności, a za dwadzieścia tysięcy talarów, na honor! będzie on twoim. Tak więc, pozostanie ci sto trzydzieści tysięcy liwrów na opłacenie feniksa kobiet, wydanego przez feniksa sługę. Henryku, przyjacielu, tyś jeszcze do niczego.
— Anno — wzdychając, odparł Henryk — są ludzie, których przekupić niepodobna; są serca których sam nawet król majątkiem swoim nie opłaci.
Joyeuse uspokoił się.
— Dobrze!... przypuszczam — rzekł — ale nie masz takich, którzyby nie ulegli.
— To co innego.
— Cóż więc uczyniłeś, aby serce tej pięknej nieczułej uległo tobie?
— Mam to przekonanie, Anno, że czyniłem wszystko co mogłem.
— E, głupiś mój hrabio du Bouchage. Widzisz kobietę smutną, zamkniętą, jęczącą, i stajesz się jeszcze smutniejszym, daleko ściślej zamkniętym i daleko więcej jęczącym, to jest, daleko nudniejszym aniżeli ona!.. Wistocie, jak dzieciak traktujesz o miłości. Powiadasz, że jest sama, a więc staraj się towarzyszyć jej; powiadasz że smutna, bądź więc wesół; że w żalu pogrążona, a więc pociesz ją i zastąp to, co utraciła.
— Niepodobna, bracie.
— Czy próbowałeś?
— A to na co?
— Ba! choćby tylko dla próby. Wszak mówisz, żeś zakochany?
— Brak mi słów na wyrażenie mojej miłości.
— A więc, za dwa tygodnie twoja ulubiona będzie twoją.
— Bracie!
— Słowo Joyeusa. Sądzę przecież, że jeszcze nie zwątpiłeś?
— Nie, bo nawet nadziei nie miałem żadnej.
— O której godzinie widujesz ją?
— O której godzinie widuję ją?
— A tak.
— Ależ mówiłem ci bracie, że jej wcale nie widuję.
— Nigdy?
— Nigdy.
— Ani nawet w oknie?
— Ani nawet jej cienia.
— To się raz skończyć musi. Słuchaj no, ma ona kochanka?
— Niewidziałem aby do jej domu wchodził jaki inny mężczyzna, prócz tego Remy, o którym ci wspominałem.
— Jakże ten dom wygląda?
— Ma dwa piętra, małe drzwi i taras przy drugiem oknie.
— A czy nie można wejść do domu przez ten taras?
— Kiedy dom ten stoi o podał od innych zabudowań.
— Cóż jest na przeciw niego?
— Drugi dom prawie podobny, chociaż, jak sądzę, nieco wyższy.
— Kto mieszka w tym domu?..
— Jakiś obywatel.
— Wesoły czy złośnik?
— Wesoły, bo nieraz słyszę, jak się śmieje sam do siebie.
— Kup u niego ten dom.
— A któż ci powiedział, że jest do sprzedania?
— Ofiaruj mu wartość podwójną.
— A jeżeli dama zobaczy mię?
— To co?!
— To znowu zniknie, kiedy tymczasem ukrywając obecność moję, możebym ją z czasem zobaczył.
— Zobaczysz ją dzisiaj wieczór.
— Ja?
— Czekaj o godzinie ósmej pod balkonem.
— Będę tam czekał jak codzień, ale zawsze prawie bez nadziei.
— Ale, ale, daj mi dokładny adres.
— Między bramą Bussy a hotelem Saint-Denis, prawie na rogu ulicy Augustyanów, o dwadzieścia kroków od wielkiej oberży pod „Mieczem walecznego rycerza.”
— Bardzo dobrze. Więc o ósmej wieczorem.
— Cóż uczynić zamierzasz?... — zapytał Henryk.
— Zobaczysz, usłyszysz. Tymczasem wróć do domu, ubierz się jak najstrojniej, przywdziej najkosztowniejsze klejnoty, skrop włosy najdelikatniejszemi pachnidłami; dzisiaj wieczór zdobędziesz twierdzę.
— Oby cię Bóg wszechmocny wysłuchał, bracie!
— Henryku, kiedy Bóg nie słyszy, to szatan wówczas pewno nie głuchy. Żegnam cię, bo moja kochanka czeka; nie, chciałem raczej powiedzieć, kochanka pana do Mayenne. Na papieża! ta się wcale nie wzdraga.
— Bracie!
— Przepraszam, mój ty piękny kupidynku, nieczynię żadnego porównania między temi dwiema damami, bądź o tem przekonany, chociaż wnosząc z tego co mi powiadasz, wolę moją, a raczej naszą. Ale ona czeka na mnie, a niechcę aby czekała. Bądź zdrów Henryku, do widzenia wieczorem.
— Do widzenia, Anno.
Bracia ścisnęli się za ręce i rozeszli każdy w swoję stronę.
Jeden, gdy uszedł blizko dwieście kroków, śmiało zapukał do drzwi pięknego domu na placu Nôtre-dame i również śmiało zatrzasnął je za sobą.
Drugi, milcząc zapuścił się w ciasne i kręte uliczki, przytykające do Palais.
W ciągu przytoczonej powyżej rozmowy, zapadła noc i wilgotnym płaszczem mgły osłoniła, tak hałaśliwe w ciągu dnia miasto.
Nadto, ponieważ Salcèda już stracono, wszyscy widzowie powrócili do mieszkań swoich, a na ulicach widniały już tylko rozproszone gromadki, zamiast nieprzerwanego łańcucha ciekawych, którzy za dnia zebrali się w jeden punkt wszyscy.
Straszne wstrząśnienie doznane na placu Grève, udzieliło się najodleglejszym nawet od niego cyrkułom miasta.
I tak naprzykład w stronie bramy Bussego, gdzie udamy się teraz dla bliższego poznania osób wprowadzonych na scenę na początku tej powieści, oraz dla zabrania znajomości z osobami nowemi, w tej mówimy stronie słyszano szmer, niby w ulu pszczół przy zachodzie słońca, a był to zgiełk pochodzący z domu różowo pomalowanego, zdobnego niebieskiemi i białemi przystrojeniami, który nosił nazwę „Oberży pod mieczem walecznego rycerza,” niedawno w tym nowym cyrkule miasta założonej.
W owej epoce, każda dobra oberża w Paryżu miała szumne godło.
„Miecz walecznego rycerza” należał również do rzędu wspaniałych wystaw, które wszelki smak zaspokoić i wszelkiej skłonności zadosyć uczynić miały.
Najprzód widziano tam walkę Archanioła, czy też jakiegoś świętego ze smokiem, ciskającym kłęby płomienia i dymu, jak potwór Hippolita.
Malarz ożywiony zarazem bohaterskim i pobożnym uczuciem, od stóp do głów uzbrojonemu rycerzowi, dał w rękę nie tylko miecz, ale i ogromny krzyż; tym krzyżom rycerz lepiej niż najostrzejszą klingą, przecinał na dwoje nieszczęśliwego smoka, którego zakrwawione części na ziemi leżały.
W głębi szyldu a raczej obrazu, gdyż znak na tę nazwę zasługiwał, malarz umieścił widzów ręce w niebo wznoszących; tymczasem aniołowie zdobili hełm dzielnego rycerza laurowemi wieńcami i palmowemi gałązkami.
Nakoniec, na pierwszym planie, artysta pragnący dowieść, że maluje w każdym rodzaju, ugrupował dynie, winogrona, chrabąszcze, jaszczurki, ślimaka na róży, wreszcie dwa króliki, jeden biały drugi siwy, które mimo różnicy kolorów, mogącej wskazywać różnicę opinii, oba umywały się łapkami, zapewne z radości, że dzielny rycerz odniósł pamiętne zwycięztwo nad symbolicznym smokiem, który w istocie był szatanem.
Właściciel znaku, niebardzo musiał być zadowolony z utworu artysty, bo w rzeczy samej malarz zapełnił całą przestrzeń tak ściśle, iż najmniejszej nawet muszki nie byłoby gdzie umieścić.
Teraz, z boleścią serca ulegając głosowi sumienia, jako historyk uczynić muszę jedno zeznanie. Piękny ten znak bynajmniej nie wpływał na to, aby oberża była równio jak on zapełniona; owszem, z powodów, które zaraz przytoczymy, a które publiczność zapewne zrozumie, w oberży pod „Walecznym rycerzem“, nietylko czasem, ale nawet prawie zawsze, pustki były wielkie.
Jednak, jak mówią za dni naszych, dom sam był obszerny i wygodny.
Zbudowany w czworobok, oparty na silnych podstawach, dumnie z po nad znaku strzelał w górę czterema wieżami, z których każda mieściła w sobie ośmiokątną izbę.
Prawda, że cały był drewniany, lecz wyglądał zalotnie i tajemniczo, jak każdy dom, który powinien podobać się mężczyznom a mianowicie kobietom; ale to właśnie było całem jego nieszczęściem.
Wszystkim podobać się nie podobna.
Wszakże pani Fournichon, gospodyni „Walecznego Rycerza“ inaczej utrzymywała.
W skutek więc tego przekonania, skłoniła małżonka swojego do opuszczenia łazienek, w których mieszkali przy ulicy Saint-Honoré, a natomiast wymogła na nim, aby obracał rożen i szynkowa! wino na korzyść kochanków z placu Bussy i nawet z innych okolic Paryża.
Lecz na przekorę nadziejom pani Fournichon, oberża ich leżała za blizko przy Prés-aux-Clercs, tak blisko, iż znalazło się tyle par przyciągniętych sąsiedztwem i znakiem „Miecza walecznego rycerza“, które się bić chciały, że inne pary mniej wojownicze, uciekały od biednej oberży jak od zapowietrzonego miejsca, lękając się hałasów i napaści.
Kochankowie są to ludzie spokojni, nielubiący zgoła aby im przeszkadzano, ztąd więc, w małych, ładnych wieżyczkach mieszkać mogli sami tylko żołnierze i ludzie chciwi walki, a wszyscy kupidynkowie, których malarz znaku poumieszczał sam na drewnianych ścianach, ujrzeli się ozdobieni wąsem i innemi mniej więcej przyzwoitomi dodatkami, któremi ich obdarzył węgiel zwyczajnych gości oberży.
Dlatego pani Fournichon, nie bez przyczyny dotychczas utrzymywała, że znak przynosi nieszczęście domowi, i że gdyby chciano ufać jej doświadczeniu, wypadałoby nade drzwiami, w miejsce „Walecznego rycerza” i szkaradnego smoka, który wszystkich zrażał, wymalować coś przyjemnego, jak naprzykład „Różany krzak miłości”, grupując zamiast róż gorejące serca, a niezawodnie jej oberża, stałaby się siedzibą wszystkich dusz czułych.
Na nieszczęście, pan Fournichon, niemogąc wyznać, że żałuje swojego pomysłu i wpływu, jaki ten pomysł wywarł na znak jego, nie zważał wcale na uwagi swojej połowicy, i wzruszając ramionami odpowiadał, iż jako sam niegdyś żołnierz z kompanii pana Dauville, powinien naturalnie starać się o klientelę wojskowych; dodawał nadto, iż rajtar, który tylko o piciu myśli, pije jak sześciu zakochanych, i że gdyby tylko połowę tego co wypije zapłacił, zawsze czysty zysk przyniesie, gdyż najrozrzutniejsi kochankowie, nigdy tyle nie zapłacą, co trzech rajtarów.
Kończył wreszcie, iż wino jest moralniejsze aniżeli miłość.
Na te słowa pani Fournichon nawzajem wzruszała ramionami, których pulchność nie dozwalała złośliwie tłumaczyć jej pojęć o moralności.
Taki był stan rzeczy w domu państwa Fournichon, i oboje małżonkowie wegetowali na placu Bussy, podobnie jak wegetowali przy ulicy Saint-Honoré, w tem nieprzewidziana okoliczność wywołała zmianę korzystną dla opinii pana Fournichon, bo podwyższającą sławę przepysznego znaku, w którym każde królestwo natury miało swojego reprezentanta.
Na miesiąc przed straceniem Salcèda, z powodu wojennych ćwiczeń, odbywających się na Prés-aux-Clercs, pani Fournichon i małżonek jej, według zwyczaju, zajęli miejsca w narożnych wieżyczkach swojego zakładu, i stali tam nieczynni, zamyśleni i obojętni, gdyż wszystkie stoły w oberży pod „Walecznym rycerzem“ zupełnie były puste.
Tego dnia „Różany krzak miłości ** wcale nie zakwitł różami, a miecz „Walecznego rycerza“ rąbał tylko powietrze.
Oboje małżonkowie smutnie poglądali na równinę, z której żołnierze wracając do Luwru odpływali promem z wieży Nesle, a patrząc i ubolewając nad karnością wojskową, która nakazywała strudzonym żołnierzom udać się wprost do kordygardy; jeden tylko oficer w towarzystwie ordynansa, zmierzał w kierunku bramy Bussy.
Oficer ten z piórem u kapelusza, siedział dumnie na białym koniu a złocona rękojeść jego szpady, wyglądała z pod pięknego płaszcza z sukna flandryjskiego.
W dziesięć minut ukazał się on przed oberżą.
Lecz nie myślał wstąpić do niej, miał tylko przejechać nie spojrzawszy nawet na znak, był bowiem mocno zamyślony i zajęty.
W tem pan Fournichon, który już zaczynał wątpić czy w tym dniu uda mu się jaki handelek, wychylił się z wieżyczki mówiąc:
— Patrz-no żono, co za piękny koń!
A pani Fournichon, jako przebiegła gospodyni, odparła:
— A jeździec, alboż także nie piękny!
Kapitan, jak widać czuły na pochwały i mniej dbający zkąd pochodzą, podniósł głowę niby nagle ze snu przebudzony.
Ujrzał gospodarza, gospodynię i oberżę, wstrzymał konia i przywołał ordynansa.
Potem, nie zsiadając z konia, bacznie przypatrzył się domowi i całemu otoczeniu, Fournichon szybko zbiegł po schodach i stanął we drzwiach, przekładając czapkę z ręki do ręki.
Kapitan po chwilowym namyśle zsiadł z konia.
— Czy jest tu kto? — zapytał.
— W tej chwili niema nikogo, panie — pokornie odpowiedział gospodarz.
I już miał dodać:
— Wszakże niezawsze tak bywa.
Lecz pani Fournichon, jak wszystkie prawie kobiety, przebieglejsza od męża, czemprędzej zawołała z okna:
— Jeżeli pan szuka samotności, u nas będzie mu najdogodniej.
Jeździec spojrzał w górę, a widząc twarz równie przyjemną jak odpowiedź, odparł:
— W tej chwili togo właśnie szukam, moja dobra kobieto.
Pani Fournichon natychmiast pośpieszyła na spotkanie przybyłego, mówiąc sama do siebie:
— Tą razą, „Różanny krzak miłości” zwycięża, nie zaś „Miecz walecznego rycerza.”
Kapitan, który w tej chwili zwrócił na siebie uwagę obojga małżonków, i który również zasługuje na uwagę czytelnika, był to trzydziesto, lub trzydziesto-pięcio-letni mężczyzna, lecz wyglądał na dwudziesto-ośmio-letniego, bo wielce dbał o siebie.
Słuszny, dobrze zbudowany, miał twarz delikatną i pełną wyrazu; może, dobrze mu się przypatrzywszy, można byłoby dostrzedz w nim niejaką przesadę; lecz, tak czy nie, znać w nim było człowieka dobrego tonu.
Rzucił on w ręce towarzyszącego mu żołnierza cugle dzielnego wierzchowca, który kopytem tłukł ziemię, i rzekł:
— Przeprowadzaj konie i czekaj tu na mnie.
Żołnierz wziął cugle i wykonał rozkaz.
Skoro kapitan wszedł do głównej sali oberży, zatrzymał się, a spojrzawszy w około z zadowoleniem, rzekł:
— O! ho! tak obszerna sala a niema ani jednego pijaka. Bardzo dobrze!
Pan Fournichon spojrzał nań zdziwiony, jego żona zaś roztropnie uśmiechnęła się.
— Ale — mówił dalej kapitan — albo wasz dom, albo też wasze postępowanie odstręcza ztąd konsumentów?
— Dzięki Bogu, ani jedno ani drugie, panie — odparła pani Fournichon — tylko, że to nowy cyrkuł, a przy tem robimy wybór w gościach.
— A! bardzo dobrze — rzekł kapitan.
Tymczasem pan Fournichon raczył kiwnąć głową, potwierdzając odpowiedź małżonki.
— I tak naprzykład — dodała znacząco, mrugając i zdradzając się, że jest autorką pomysłu o „Różanym krzaku miłości” — dla takiego gościa, jak Wasza wielmożność, chętnie odprawilibyśmy tuzin innych.
— To grzecznie, moja piękna gosposiu... dziękuję.
— Może pan raczy skosztować wina?... — spytał Fournichon mniej chrypliwym głosem.
— Może pan raczy zwiedzić mieszkanie — spytała pani Fournichon głosem, jak najprzyjemniejszym.
— Gotów jestem na jedno i drugie — odpowiedział kapitan.
Fourniclwn zbiegł do piwnicy, a jego żona tymczasem wskazała gościowi schody prowadzące do wieżyczek, a poprzedzając go, zalotnie podniosła spódniczkę i na każdym stopniu skrzypnęła prawdziwym paryzkim trzewiczkiem.
— Ileż tu osób pomieścić możecie?... — zapytał kapitan, gdy wszedł na pierwsze piętro.
— Trzydzieści, a pomiędzy niemi dziesięciu panów.
— To mało, piękna gosposiu — odparł kapitan.
— A dla czego, proszę pana?
— Miałem pewien zamiar, ale nie mówmy już o nim.
— A! pan nie znajdziesz nigdzie lepszej oberży, jak pod „Różanym krzakiem miłości...”
— Jakto! „Różanym krzakiem miłości“?
— Pod „Mieczem walecznego rycerza“, chciałam powiedzieć, chyba w Luwrze i jego przyległościach...
Nieznajomy utkwił w niej dziwne spojrzenie.
— Masz pani słuszność — rzekł — chyba w Luwrze...
A na stronie dodał:
— Dla czegóż nie? tam byłoby lepiej i wygodniej. Mówisz więc moja dobra kobieto, — znowu na głos powiedział — że mogłabyś przyjąć trzydzieści osób na mieszkanie?
— Bezwątpienia.
— Ale to tylko na jeden dzień?
— O!... na jeden dzień, mogłabym przyjąć czterdzieści, a nawet czterdzieści pięć.
— Czterdzieści pięć?... krwi boska, to właśnie moja liczba!
— Wistocie?... no proszę co za szczęśliwy traf!...
— I pomieścisz ich moja kobieto tak, że na podwórzu żadnego hałasu słychać nie będzie?
— Czasami, w niedzielę, miewamy tu po ośmdziesięciu żołnierzy.
— A przed domem niema zbiegowiska, ani ciekawych między sąsiadami?
— O!.. nigdy, na imię boskie; naszym sąsiadem jest tylko jeden bardzo zacny obywatel, który się nigdy w cudze interesa niewdaje; sąsiadką zaś jakaś pani żyjąca tak samotnie, iż chociaż już trzy tygodnie w tym cyrkule mieszka, jeszczem jej wcale nie widziała. Wszyscy inni są z nizkiej klasy ludu.
— Otóż to mi się podoba.
— A!... tem lepiej — rzekła pani Fournichon.
— A zatem od dnia dzisiejszego za miesiąc — mówił dalej kapitan — pamiętaj pani dobrze, od dnia dzisiejszego za miesiąc...
— To jest 26 października?
— Tak, 26 października.
— Co panie?
— Najmuję twoję oberżę.
— Całą?
— Całą. Pragnę zrobić niespodziankę kilku moim współziomkom, oficerom, a przynajmniej po większej części wojskowym, którzy przybywają szukać szczęścia w Paryżu; tymczasem odbiorą zawiadomienie aby się u was zebrali.
— Odbiorą zawiadomienie, a pan pragniesz uczynić im niespodziankę? nieroztropnie spytała pani Fournichon.
— A! odpowiedział kapitan widocznie tem pytaniem obrażony; a! jeżeli pani będziesz niewyrozumiała lub ciekawa, krwi boska!
— Nie, nie, panie, spiesznie odpowiedziała strwożona pani Fournichon.
Małżonek jej wszystko słyszał, na słowa: „oficerowie albo wojskowi” serce jego podskoczyło z radości. Przybiegł więc:
— Panie — zawołał — będziesz tutaj gospodarzem, panem domu; dla Boga, bez kwestyi, wszystkich pańskich przyjaciół przyj mierny z otwartemi rękami.
— Ja ich nienazwałem przyjaciółmi, mój kochany — dumnie odparł kapitan — lecz tylko współziomkami.
— Tak, tak, to są współziomkowie waszej Wielmożności; omyliłem się, przepraszam.
Rozgniewana pani Fournichon, odwróciła się; róże miłości bowiem zmieniły się w stos halabard.
— Dacie im wieczerzę — mówił dalej kapitan.
— Bardzo dobrze.
— A nawet przygotujecie dla nich nocleg, jeżelibym jeszcze nieznalazł dla nich mieszkania.
— Bardzo dobrze.
— Słowem musicie zupełnie poddać się ich wyrozumiałości i o nic zgoła nie wypytywać.
— Zgoda panie.
— Oto trzydzieści liwrów zadatku.
— Umowa już zawarta, łaskawy panie, współziomków pańskich przyjmiemy po królewsku, a jeżeli pan zechcesz się sam o tem przekonać i skosztować wina...
— Dziękuję, nie pijam nigdy.
Kapitan zbliżył się do okna i przywołał żołnierza pilnującego koni.
Tymczasem panu Fournichon przyszła na myśl pewna uwaga.
— Łaskawy panie — rzekł on (bo skoro dostał tak wspaniałomyślnie zapłacone trzy pistole zadatku, zaraz nieznajomego nazwał łaskawym panem:) a jakże poznam tych panów?
— Prawda, krwi boska! zapomniałem; podaj mi lak, papier i świecę.
Pani Fournichon wszystkiego dostarczyła.
Kapitan wycisnął na laku sygnet, który nosił na lewej ręce.
— Czy widzisz tę figurę? — zapytał.
— Na honor, co za piękna kobieta.
— Tak, to Kleopatra. Otóż, każdy z moich współziomków okaże ci podobny wycisk, przyjmiesz więc takiego... Czy zrozumiałeś?...
— Na jak długo?
— Jeszcze nie wiem; później otrzymacie w tym względzie moje rozkazy.
— Będziemy ich oczekiwać.
Piękny kapitan zszedł po schodach, wsiadł na koń i dobrym kłusem odjechał.
Małżonkowie Fournichon oczekując na powrót jego, schowali do kieszeni trzydzieści liwrów zadatku, z wielką radością gospodarza, który nieustannie powtarzał:
— Wojskowi! a widzisz, mój znak ma słuszność, miecz niezawodnie szczęście nam przyniesie.
I oczekując sławnego 26 października, zaczął czyścić wszystkie swoje rądelki.
Nie śmiemy utrzymywać, że pani Fournichon należycie dochowała sekretu, jaki jej nieznajomy powierzył.
Wreszcie, mniemała ona, że z powodu pierwszeństwa, jakie tenże przyznał jej mężowi, co do „Miecza walecznego rycerza”, wolną jest od wszelkich względem niego zobowiązań; lecz zmuszona domyślać się więcej, niż jej wyjawił, aby przypuszczenia swoje oprzeć na pewnej podstawie, usiłowała naprzód dowiedzieć się, kto jest ów nieznajomy, który tak wspaniałomyślnie opłacał gościnność swoich współziomków.
Skoro więc spotkała pierwszego lepszego żołnierza, zaraz zapytała go o nazwisko kapitana, który odbywał przegląd.
Żołnierz, który lepiej umiał dochowywać tajemnicy, aniżeli gospodyni, nim odpowiedział zagadnął ją, dlaczego zadaje mu takie pytanie?
— Ponieważ tylko co ztąd wyjechał — odparła pani Fournichon — i rozmawiał z nami, a człowiek przecie rad wiedzieć z kim rozmawia.
Żołnierz roześmiał się, mówiąc:
— Moja pani Fournichon, kapitan, który odbywał przegląd, nie byłby pewno wstąpił do oberży pod „Mieczem walecznego rycerza”.
— A to dlaczego? — zarzuciła gospodyni — czy to taki wielki pan?
— Być może.
— A gdybym też powiedziała wasanu, że on nie dla siebie wstępował do oberży pod „Mieczem walecznego rycerza.”
— A dlakogóź?
— Dla swoich przyjaciół.
— Ręczę pani, że kapitan, który dowodził przeglądem, nie umieszczałby swoich przyjaciół w oberży pod „Mieczem walecznego rycerza”.
— Ba!... ba!... mój zuchu! A cóż to za taki wielki pan, że swoich przyjaciół nie może umieszczać w najlepszej oberży w Paryżu?
— Wszak pani mówisz o tym, który odbywał przegląd?
— A tak.
— Otóż moja poczciwa kobiecino, ten który odbywał przegląd jest poprostu księciem Nogaret de Lavalette d’Epernon, parem Francyi, jeneralnym dowódzcą królewskiej piechoty i nieco więcej królem jak sam Najjaśniejszy pan. No, i cóż pani na to?
— Jeżeli to był on, to nam wielki zaszczyt wyświadczył.
— A słyszałaś pani, jak mówił: „krwi boska“.
— El... e!.... — zawołała pani Fournichon, która już wiele nadzwyczajnych rzeczy widziała, a której zaklęcie „krwi boska”, już nieco było znane.
Teraz, sądzić można, jak niecierpliwie oczekiwano 26 października.
Dnia 25 wieczorem, wszedł jakiś mężczyzna i złożył na bufecie Fournichona dosyć ciężki worek.
— Oto zapłata za ucztę na jutro zamówioną — powiedział.
— A po ile na osobę? — spytali razem oboje małżonkowie.
— Po sześć liwrów.
— Więc współziomkowie pana oficera raz tylko obiadować tutaj będą?
— Raz tylko.
— To pan oficer znalazł już dla nich mieszkanie?
— Tak się zdaje.
I posłaniec wyszedł nie odpowiadając na żadne pytanie „różanego krzaka i miecza“.
Nakoniec po nad kuchniami „Walecznego rycerza“ zajaśniał dzień tyle pożądany.
Pół do pierwszej wybiło na wieży Augustyanów, gdy dwóch jeźdźców zatrzymało się przy drzwiach oberży.
Zsiedli z koni i weszli.
Przybyli przez bramę Bussy, a więc pierwsi stanęli na miejscu, bo mieli konie, a oberża pod „Mieczem“ leżała tylko o sto kroków od wspomnionej bramy.
Jeden z nich, który zdawał się być przewódcą, już to z powodu dobrej miny, już dla zbytku jakim się otoczył, miał przy sobie dwóch konnych służących.
Każdy okazywał swą pieczątkę z wyobrażeniem Kleopatry, a oboje małżonkowie przyjęli ich jak najuprzejmiej, mianowicie zaś młodzieńca, który miał służących.
Jednak, prócz niego wszyscy inni wchodzili do oberży bojaźliwie i dosyć niespokojnie; widać było, że zajmuje ich jakaś ważna okoliczność, zwłaszcza gdy machinalnie ręką sięgnęli do kieszeni.
Jedni obcięli wypocząć, drudzy przed wieczerzą mieli zamiar przebiedz miasto.
Młodzieniec z dwoma służącymi zapytał, czy w Paryżu nie ma co nowego do widzenia.
— Na honor — rzekła pani Fournichon, której ten młodzieniec bardzo przypadł do gustu, jeżeli się pan nie lękasz tłumów i jeżeli to pana nie przerazi, że przez cztery godziny będziesz musiał stać na nogach, możesz pan rozerwać się idąc patrzeć na stracenie pana de Salcèda, hiszpana, który knuł spiski.
— Prawda — odparł młodzieniec — coś o tem słyszałem, pójdę zatem!
I wyszedł z dwoma służącymi.
Około godziny drugiej przybyło piętnastu nowych podróżnych, idąc grupami po czterech lub pięciu.
Niektórzy nawet przybyli pojedynczo.
Jeden z nich przybył jak sąsiad, z gołą głową i szpicrutą w ręku; przeklinał on Paryż i jego złodziei tyle śmiałych, że mu skradli kapelusz w stronie placu Grève, gdy się przez tłumy przeciskał, a tak się zręcznie sprawili, że nie mógł żadną miarą dostrzedz prawdziwego złoczyńcy.
Zresztą, sobie musiał przypisać całą winę, bo nie powinien był wchodzić do Paryża w kapeluszu ozdobionym piękną zapinką.
O czwartej już czterdziestu współziomków kapitana rozgościło się w oberży państwa Fournichon.
— Dziwna rzecz! — rzekł gospodarz do małżonki, to sami gaskończycy.
— A cóż w tem dziwnego widzisz? — odpowiedziała jejmość — wszakże kapitan powiedział, że przyjmuje tu swoich współziomków?
— Cóż ztąd?
— Skoro sam jest gaskończykiem, to przecież i jego ziomkowie także muszą być gaskończykami.
— Prawda, masz słuszność — rzekł gospodarz.
— Alboź to pan d’Epernon nie pochodzi z Tuluzy?
— Prawda, prawda; ty więc zawsze go masz za pana d’Epernon?
— Alboż mu się nie wymknęło trzy razy to sławne: krwi boska?
— Wymknęło mu się sławne krwi boska? — spytał niespokojny Fournichn — cóż to takiego?
— Niedołęgo!.. to jego ulubione zaklęcie.
— A! prawda.
— Dziwuj się więc jednej tylko rzeczy, — to jest, że masz tylko czterdziestu gaskończyków, kiedy ich powinieneś mieć czterdziestu pięciu.
Około piątej przybyło pięciu brakujących gaskończyków; przez całą godzinę słyszano same tylko „sandioux”, „wordioux”, „cap de Bious”, i tak hałaśliwe wynurzanie radości, iż małżonkowie Fournichon mniemali, że cale Saintonge, Poitou, Aunis i Langwedocja, zalały główną ich salę...
Niektórzy znali się, i tak: Eustachy Miradoux uściskał młodzieńca z dwoma służącymi i przedstawił mu Lardille, Militora i Scypiona.
— Jakiż traf sprowadza cię do Paryża? — spytał tenże.
— A ciebie, kochany Sainte-Maline?
— Ja przystałem do wojska, a ty?...
— Ja przybyłem tu w interesie majątkowym...
— A! a!.. zawsze więc włóczysz za sobą twoję starą Lardille?
— Chciała mi towarzyszyć.
— Niemogłżeś wyjechać potajemnie, zamiast zwalić sobie na kark całą rodzinę?
— Niepodobna, moja żona sama odpieczętowała list prokuratora.
— A więc listownie zawiadomiono cię o spadku? — spytał Sainte-Maline.
— Tak jest — odpowiedział Miradoux — a zmieniając czemprędzej przedmiot rozmowy, rzekł:
— Nieprawdaż, że to rzecz szczególna, iż tę oberżę napełnili jedynie nasi ziomkowie?
— Nie, nie ma w tem nic szczególnego. Znak przynęca honorowych ludzi — przerwał dawny nasz znajomy Perducas de Picorney, wtrącając się do rozmowy.
— A!.. a!.. to ty, kolego — rzekł Sainte-Maline. — Jeszcześ mi nie wyjaśnił tego, coś mi zaczął opowiadać przy placu Grève wówczas, gdy nas tłumy rozłączyły.
— A cóż to miałem ci wyjaśnić?.. — spytał nieco zarumieniony Picorney.
— Miałeś mi wyjaśnić skąd pochodzi, że cię spotkałem na drodze między Angouléme i Angers, podobnie jak dziś, idącego piechotą, ze szpicrutą w ręku i bez kapelusza.
— Obciąłbyś pan o tem wiedzieć?
— Obciąłbym... — odpowiedział Sainte-Maline — ztąd do Poitiers daleko, a ty przybywasz ze stron jeszcze odleglejszych, niż Poitiers.
— Przybywam z Saint-André de Cubsac.
— A widzisz, i tak ciągle szedłeś bez kapelusza?...
— Rzecz bardzo prosta.
— Nie sądzę.
— Owszem, i zaraz się o tem przekonasz. Ojciec mój ma parę dzielnych koni, które tak wysoko ceni, że gotówby wydziedziczyć mię, z powodu nieszczęścia, jakie mię spotkało.
— A cóż to za nieszczęście?
— Przejeżdżałem jednego z nich, w tem nagle ktoś strzelił przy mnie z muszkietu; koń mój przeląkł się i uniósł prosto ku Dordonie.
— I wskoczył w nią.
— Najzupełniej.
— Z tobą?...
— Nie; szczęściem miałem czas zsunąć się na ziemię, inaczej byłbym razem z nim utonął.
— A! to biedne zwierzę utonęło?...
— Dla Boga! przecież wiesz, że Dordona ma pół mili szerokości.
— I cóżeś począł?...
— Wtedy, postanowiłem niewracać już do domu, i jak można najdalej uciekać przed gniewem ojca.
— A twój kapelusz?...
— Czekaj no... cóż u dyabła, mój kapelusz spadł.
— Razem z tobą?
— Nie, ja nie spadłem; ja się tylko na ziemię zsunąłem; Picorney nigdy z konia nie spada, Picorneye jeszcze w pieluchach są masztalerzami.
— Wiem — rzekł Sainte-Maline — ale twój kapelusz?
— A!... mój kapelusz?...
— Tak.
— Mój kapelusz, jak powiedziałem, spadł; pobiegłem za nim, jako za jedynym moim zasobem, gdyż wyszedłem bez pieniędzy.
— A jakimże sposobem kapelusz mógł ci dostarczyć zasobów?..
— zagadnął Sainte-Maline, aby przywieść Picorneya do ostateczności.
— Krwi boska!... nawet wielkich zasobów!.. Wyznać ci winienem, że pióro przy tym kapeluszu przypięte było wielkim brylantem, który niegdyś Cesarz Karol V., darował mojemu dziadowi, gdy przejeżdżając z Hiszpanii do Flandryi, zatrzymał się w naszym zamku.
— A!... ha!... sprzedałeś więc zapinkę wraz z kapeluszem?... No mój kochany, powinieneś być bogatszy od nas wszystkich, i z tych pieniędzy trzeba było kupić sobie drugą rękawiczkę, bo masz nie jednakowe ręce; jedna biała jak u kobiety, druga czarna jak u murzyna.
— Czekaj że; w chwili gdy się obróciłem szutając kapelusza, patrzę, aż tu ogromny kruk spuszcza się nań...
— Na twój kapelusz?
— Raczej na mój brylant; wiesz, że ten ptak porywa każdą rzecz błyszczącą; spada więc na mój brylant i kradnie mi go.
— Twój brylant?
— Tak jest. Naprzód patrzę za nim, potem biegnę i wołam: Trzymajcie! trzymajcie! złodziej!... Ale do pioruna!.. nim pięć minut upłynęło, kruk znikł i już więcej o nim nie słyszałem.
— Tak dalece, iż zmartwiony tą podwójną stratą...
— Nie śmiałem wrócić do ojcowskiego domu i postanowiłem szukać szczęścia w Paryżu.
— Brawo! — rzekł trzeci — wiatr widzę zamienił się w kruka? Zdaje mi się, że słyszałem, jak opowiadałeś panu de Loignac, iż właśnie zajęty byłeś czytaniem listu od twojej kochanki, gdy wiatr wyrwał ci list i kapelusz, ty zaś jako istny Amadis pospieszyłeś za listem, nie dbając bynajmniej o kapelusz.
— Panie — rzekł Sainte-Maline — mam honor znać pana d’Aubignè, który mimo, że jest dobrym żołnierzem, nieźle także i piórem wyrabia. Skoro go spotkasz, opowiedz mu twój wypadek z kapeluszem, a ułoży z tego bardzo ładną bajeczkę.
Tu usłyszano kilka przytłumionych śmiechów.
— E!... moi panowie — zawołał drażliwy gaskończyk — czy przypadkiem niemacie ochoty wyśmiać mię?
Każdy odwrócił się i śmiał do woli.
Perducas badawczo spojrzał w koło siebie i przy kominku ujrzał młodzieńca, który sobie rękami twarz zasłaniał; sądził więc, że on to czyni umyślnie, aby się lepiej ukryć.
Podszedł ku niemu.
— E!... mój panie — rzekł — jeżeli się pan śmiejesz, przynajmniej nie czyń tego ukradkiem, niech każdy widzi twarz pańską.
I uderzył młodzieńca po ramieniu; ten zaś pokazał surowe i poważne oblicze.
Młodzieńcem tym był przyjaciel nasz Ernauton de Carmainges, zamyślony i zdumiony przygodą swoją na placu Grève.
— Proszę pana dać mi pokój — odparł — a mianowicie, jeżeli mię pan jeszcze raz dotkniesz, to dotykaj ręką, na której masz rękawiczkę; widzisz pan przecie, że się panem bynajmniej nie zajmuję.
— A i owszem — mruknął Picorney — skoro się pan mną nie zajmujesz, to niemam nic więcej do powiedzenia.
— A!... panie — rzekł pełen pojednawczych zamiarów Eustachy Miradoux do Ernautona de Carmainges — nie jesteś pan grzeczny dla naszego ziomka.
— A pan po co u dyabła wtrącasz się?... — odparł coraz bardziej rozdrażniony Ernauton.
— Masz pan słuszność — kłaniając się, odpowiedział Miradoux — to do mnie nienależy.
I wykręciwszy się na piętach, poszedł do swojej Lardille, która siedziała w kącie przy wielkim kominie; lecz ktoś mu zastąpił drogę.
Był to Militor.
Obie ręce trzymał za pasem, a na ustach miał uśmiech szyderczy.
— Słuchajcie no ojczymie — zaczął nic dobrego.
— Co?
— I cóż wy na to?
— Na co?
— Na sposób obejścia się z wami tego jegomości?
— Hę?
— Nieźle z was zadrwił.
— A! toś ty to uważał?... — rzekł Eustachy usiłując iść dalej.
Lecz Militor zapobiegł temu i znowu zastąpił mu drogę.
— Nie tylko ja, ale i wszyscy inni — mówił dalej Militor — patrzcie, jak się z was śmieją.
Śmiano się rzeczywiście, ale niewiadomo czy z nich, czy też z czego innego.
Eustachy poczerwieniał jak rozpalony węgiel.
— No, no, ojczymie, nie zasypiajcie sprawy — powiedział Militor.
Eustachy wyciągnął się jak tylko mógł i przystąpił do pana Carmainges.
— Utrzymują, mój panie — rzekł — żeś pan miał zamiar obrazić mię?
— Kiedy?
— Przed chwilą.
— Pana?
— Mnie.
— I któż to tak utrzymuje?
— Ten pan — odpowiedział Eustachy pokazując na Militora.
— To ten pan — rzekł Carmainges, dobitnie wymawiając wyraz „pan” — to ten pan, jest dudek.
— Co! co! zawołał wściekły Militor.
— Ostrzegam go — mówił dalej Carmainges — aby mię nie dziobał, bo inaczej to mu przypomnę rady pana de Loiguac.
— Pan de Loignac nie powiedział, że jestem dudkiem.
— Prawda, ale powiedział, że jesteś osłem; czy to lepsze?... Ale dla mnie to wszystko jedno; bo jeżeli pan jesteś osłem, to cię okiełznam; jeżeli zaś dudkiem, to ci piórka oskubię.
— Panie, odezwał się Eustachy, jest to mój pasierb; przez wzgląd na mnie, chciej go pan lepiej traktować.
— A! to w ten sposób bronicie mię ojczymie?
— zawołał Militor w rozpaczy — skoro tak, to się sam lepiej bronić potrafię.
— Do szkoły, dzieciaku, do szkoły! — rzekł Ernauton.
— Do szkoły?.. — wrzasnął Militor przystępując do pana de Carmainges z podniesioną pięścią — mam lat siedmnaście, czy pan rozumiesz?...
— A ja, dwadzieścia pięć — rzekł Ernauton — i dla tego ukarzę cię według twojej zasługi.
To mówiąc schwycił go za kołnierz i za pas, podniósł w górę i niby jaką paczkę przez okno wyrzucił na ulicę, a Lardille tymczasem wrzeszczała, aż się mury trzęsły...
— Teraz — spokojnie dodał Ernauton — ojczyma, macochę, pasierba i całą, rodzinę na miazgę potłukę, jeżeli mię jeszcze raz zaczepią.
— Na honor — rzekł Miradoux — sądzę, że ten człowiek ma słuszność, po co go niepokoić?
— A! ty nędzniku, pozwalasz bić twojego syna — zawołała Lardille, przystępując do Eustachego, i wstrząsając swe rozpuszczone włosy.
— La, la, la — rzekł Eustachy — bądź spokojna, będzie miał na drugi raz naukę.
— Cóż to znowu!.. czy tu ludzi wyrzucają za okna?... — wchodząc zawołał jakiś oficer — cóż u dyabła! kto się podobnych żartów dopuszcza, powinien przynajmniej zawołać: „na bok!”
— Pan de Loignac!... zawołało na raz dwadzieścia głosów.
— Pan de Loignac — powtórzyli czterdziestu pięciu.
Na to imię, w całej Gaskonii znane, każdy powstał i zamilkł.
Za panem de Loignac, wszedł Militor, powalany i czerwony z gniewu.
— Witam panów — rzekł Loignac — jak uważam, nie źle tu hałasujecie. A!.. a!.. pan Militor, znowu widzę dał powód do sporu, a nos jego cierpi na tem.
— Zapłaci mi za to — mruknął Militor, pokazując pięści panu de Carmainges.
— Dawaj jeść, mości Fournichon!.. — zawołał Loignac, i niech każdy stara się być przyjemnym dla swojego sąsiada, jeżeli to podobna. Od tej chwili, powinniście panowie kochać się jak bracia.
— Hm!... — rzekł Sainte-Maline.
— Miłość bliźniego to rzadka cnota — powiedział Chalabre, zakrywając serwetą swój siwy kaftan, tak, aby mimo wszelkiej obfitości sosów, nie splamił go.
— Kochać się z tak blizka, to trudno — dodał Ernauton; chociaż prawda, że niedawno dopiero jesteśmy razem.
— Patrzcie — zawołał Picorney, któremu jeszcze ciężyły na sercu żarty Birana, mnie wyśmiewają, że nie mam kapelusza, a panu de Monterabeu nic nie mówią za to, że siada do stołu w pancerzu z czasów cesarza Pertinaxa, którego jest potomkiem według wszelkiego prawdopodobieństwa.... Jak to odporna broń wiele znaczy!
Obrażony Monterabeu wstał i rzekł fistułowym głosem:
— Panowie, zdejmuję go i oświadczam to wszystkim, którzy wolą widzieć mię raczej z bronią zaczepną niż odporną.
I majestatycznie odpiąwszy pancerz, skinął na swojego lokaja, grubego, pięćdziesięcio-letniego siwosza, aby się ku niemu zbliżył.
— No, spokojność! spokojność! panowie — powiedział Loignac — siadajmy do stołu.
— Proszę cię, zdejm mi teraz pancerz — rzekł Pertinax do lokaja.
Gruby wziął go w obie ręce.
— A ja — odezwał się po cichu, czy dostanę także jaki posiłek? kaź mi co podać Pertinaxie, bo umieram z głodu.
To wezwanie, mimo całej poufałości swojej, bynajmniej nie zdziwiło tego, do kogo się stosowało.
— Dołożę ku temu wszelkich starań — odpowiedział, lecz dla większej pewności, sam się o tem przekonaj.
— Hm! — markotnie odparł lokaj — to mię wcale nie uspakaja.
— Czy już nie masz nic zgoła przy sobie? — spytał Pertinax.
— W Sens przejedliśmy ostatni nasz talara.
— Ba! to postaraj się cośkolwiek zamienić na pieniądze.
Zaledwie to powiedział, a zaraz na ulicy i następnie na progu oberży dało się słyszeć wołanie:
— „Kupuję stare żelaztwo! kto sprzedaje stare żelaztwo!”
Na to wołanie, pani Fournichon pobiegła ku drzwiom, a jej małżonek pompatycznie ustawiał na stole pierwsze dania.
Kuchnia pana Fournichon musiała być wyborna, sądząc z okazanego jej przyjęcia. Fournichon widząc, że nie poradzi wszystkim komplementom, jakiemi go obsypano, zapragnął podzielić się niemi ze swoją małżonką.
Lecz nadaremnie szukał jej oczami, znikła bowiem.
Wołał więc:
— Cóż ona robi? — i spytał kuchcika widząc, że żona nie wraca.
— A! panie, złoty handel — odpowiedział kuchcik. Sprzedaje wszystko pańskie stare żelaztwo za nowe pieniądze.
— Ale spodziewam się, że ani mój wojenny pancerz, ani też przyłbicę? — zawołał Fournichon rzucając się ku drzwiom.
— E nie, nie — powiedział Loignac, wszakże dekret królewski zabrania sprzedaży broni.
— Nic nie szkodzi, pomyślał Fournichon i pobiegł ku drzwiom.
Małżonka jego wracała z miną tryumfującą.
— No! i cóż ty to? — spytała patrząc na przerażonego męża.
— Oto, ostrzeżono mię, że sprzedajesz broń moję.
— Cóż ztąd?
— A ja nie chcę jej sprzedawać!
— Ba! skoro teraz mamy pokój, lepsze więc dwa nowe rądelki, niż jeden stary pancerz.
— Licho jednak musi iść handel starem żelaztwem, od czasu owego królewskiego dekretu, o którym wspomniał dopiero pan de Loignac — rzekł Chalabre.
— Owszem panie — powiedziała pani Fournichon, kupiec, który tu przyszedł, oddawna mię już namawiał. Ale dzisiaj na honor! nie mogłam mu się dłużej opierać i natychmiast skorzystałam ze sposobności. Dziesięć talarów, panie, to zawsze dziesięć talarów, a stary pancerz, zawsze będzie starym pancerzem.
— Co! dziesięć talarów; tak drogo? — zawołał Chalabre.
I zamyślił się.
— Dziesięć talarów — powtórzył Pertinax rzucając wymowne spojrzenie na swojego lokaja, czy słyszysz panie Samuelu?
Ale Samuela już nie było.
— No proszę! zdaje mi się, że ten kupiec naraża się na szubienicę — rzekł pan de Loignac.
— O! to bardzo uczciwy człowiek, bardzo łagodny i zgodny — odparła pani Fournichon.
— Lecz cóż on robi z tem żelaztwem.
— Sprzedaje na wagę.
— Na wagę? — zarzucił Loignac, a mówisz pani, że ci dał dziesięć talarów, i za cóż to?
— Za stary pancerz i za stary szyszak.
— Przypuszczając, że oba razem zaważą dwadzieścia funtów, to zapłacił pół talara za funt. Krwi boska! — jak mówi pewien mój znajomy — w tem jest jakaś tajemnica.
— Czemuż ja nie mogę trzymać tego poczciwego kupca w moim zamku! — rzekł Chalabre, i aż mu się oczy zaiskrzyły; sprzedałbym mu trzy tysiące centnarów samych hełmów, naramienników i pancerzy.
— Jakto! sprzedałbyś zbroję twoich przodków? — szyderczo spytał Sainte-Maline.
— A! panie — wtrącił Eustachy de Miradoux — źle byś uczynił; to są święte relikwie.
— Ba! — odparł Chalabre — teraz moi przodkowie sami są relikwiami, i już tylko modlitwy potrzebują.
Burgundzkie wino coraz bardziej ożywiało ucztę, bo pan Fournichon postarał się o korzenne zaprawy, które zaostrzały pragnienie.
Głosy podniosły się o oktawę wyżej, talerze dzwoniły, głowy napełniały się wyziewami, wśród których każdy gaskończyk wszystko widział w różowym kolorze, wyjąwszy Militora, który myślał o swoim upadku i pana de Carmainges, który myślą! o swoim paziu.
— Mamy tu wielu wesołych — rzekł Loignac do swego sąsiada, którym właśnie był Ernauton, ale nie wiedzą dlaczego są weseli.
— I ja również nie wiem — odpowiedział Carmainges — chociaż, prawda, że stanowię wyjątek i bynajmniej nie jestem wesoły.
— Źle pan czynisz — odparł Loignac — należysz bowiem do rzędu osób, dla których Paryż jest złotą kopalnią, rajem zaszczytów, światem pomyślności.
Ernauton wstrząsnął głową.
— Obaczymy! obaczymy!
— Nie żartuj ze mnie, panie de Loignac, — rzekł — a że zdajesz się trzymać w twem ręku wszelkie sprężyny, które po większej części poruszają nami, uczyń mi przynajmniej tę łaskę i nie obchodź się z vice hrabią Ernautonem de Carmainges, jak z drewnianą lalką.
— Wyświadczę ci jeszcze inną łaskę, panie vice-hrabio — grzecznie kłaniając się, rzekł Loignac — zaraz na pierwszy rzut oka odróżniłem pana pomiędzy innemi, pana, który masz tak dumne i zarazem łagodne spojrzenie, oraz tego drugiego młodzieńca ze spojrzeniem przebiegłem i ponurem.
— Któregóż to?
— Pana de Sainte-Maline.
— I jakaż jest przyczyna tego odróżnienia, panie, jeżeli to pytanie nie jest dowodem zbyt wielkiej ciekawości z mojej strony?
— To, że znam pana i nic więcej.
— Pan znasz mię? — rzekł zdziwiony Ernauton.
— Pana i jego; jego i wszystkich tu obecnych.
— Dziwna rzecz.
— Tak, ale potrzebna.
— Dlaczego potrzebna?
— Ponieważ dowódca, powinien znać swoich żołnierzy.
— I że wszyscy ci ludzie...
— Jutro będą moimi żołnierzami.
— Lecz ja sądziłem, że pan d’Epernon...
— Sza! nie wymawiaj pan tego nazwiska, albo raczej nie wymieniaj tu nikogo; odetkaj pan uszy a zamknij usta, że zaś przyrzekłem panu wszelką łaskawość, przyjmij więc tę radę na rachunek.
— Dziękuję panu — rzekł Ernauton.
Loignac otarł wąsy i wstając zawołał:
— Panowie, ponieważ traf łączy tu czterdziestu pięciu ziomków, wychylmy zatem kielich tego hiszpańskiego wina za pomyślność zgromadzonych!
Projekt ten przyjęto szalonemi oklaskami.
— Wszyscy są po większej części pijani — rzekł Loignac do Ernautona — teraz najstosowniej byłoby opowiedzieć każdemu jego historyę, ale niemamy na to czasu.
A podnosząc głos dodał:
— Hola!. mości Fournichon, każ stąd wyjść wszystkim kobietom, dzieciom i lokajom.
Lardille wstała złorzecząc, bo nieskończyła jeszcze deseru.
Militor nie ruszył się.
— Czy słyszano mię tam? — spytał Loignac, spoglądając w sposób nie cierpiący żadnej odpowiedzi. Dalej, do kuchni panie Militor!
Po upływie kilku chwil tylko czterdziestu pięciu biesiadników i pan de Loignac pozostali w sali.
— Panowie — rzekł ten ostatni — każdy z was wie a przynajmniej domyśla się, kto go przywołał do Paryża... Dobrze, dobrze, nie wymieniajcie tu jego nazwiska. Wiecie kto, dosyć mi na tem. Wiecie także, żeście przybyli aby mu być posłusznymi.
W całej sali powstał szmer potakujący; jednak ponieważ każdy wiedział o tem tylko co go dotyczyło, niewiedząc bynajmniej, że sąsiad jego przybył powodowany tą samą przyczyną, wszyscy więc spojrzeli po sobie zdziwieni.
— Dobrze, dobrze — mówił dalej Loignac, później będziecie się sobie przypatrywać moi panowie. Bądźcie spokojni., jeszcze się poznacie. Przybyliście więc aby być posłusznymi temu człowiekowi, czy tak?
— Tak jest, tak zawołali czterdziestu pięciu.
— Na początek zatem — rzekł znowu Loignac — wyjdziecie z tej oberży jak najciszej i udacie się do przeznaczonego wam mieszkania.
— Nam wszystkim? — spytał Sainte-Maline.
— Wszystkim.
— Wszyscy jesteśmy powołani, wszyscy tutaj jesteśmy równi — mówił Perducas, który niemogąc się utrzymać na nogach, dla znalezienia środka ciężkości, musiał objąć Chalabra za szyję.
— Tak jest, wszyscyśmy równi — odparł Loignac — lecz w obec woli pana...
— O! ho! panie — rzekł zarumieniony Carmainges — przepraszam, ale nie powiedziano mi, że pan d’Epernon nazywać się będzie moim panem...
— Czekaj-że.
— To ja chyba źle zrozumiałem.
— Czekaj-że uparta głowo.
Jedni zamilkli przejęci ciekawością, drudzy przejęci niecierpliwością.
— Nie powiedziałem panom dotąd, kto będzie waszym panem...
— Tak jest — rzekł Sainte-Maline — ale nadmieniłeś pan, że będziemy mieli pana.
— Każdy ma pana — zawołał Loignac — lecz jeżeli jesteście tyle dumni, że niechcecie poprzestać na tym któregoście wymienili, szukajcie wyżej, nie tylko nie zabraniam wam tego, ale nawet upoważniam.
— Król? — zcicha zapytał Carmainges.
— Sza!.. — przerwał Loignac — przybyliście tutaj aby być posłusznymi, bądźcież zatem; tymczasem bądź łaskaw panie Ernauton przeczytaj mi na głos ten rozkaz.
Ernauton zwolna rozwinął pargamin, który mu podał pan de Loignac i czytał głośno:
„Rozkazujemy panu de Loignac, aby objął dowództwo nad czterdziestu pięciu szlachty, których powołaliśmy do Paryża za zezwoleniem Jego królewskiej mości.
„Nogaret de la Valette, książę d’Epernon“.
— Wszyscy ukłonili się, nie każdy jednak potrafił utrzymać równowagę gdy znowu wyprostować się musiał.
— Słyszeliście zatem moi. panowie — mówił dalej pan de Loignac. Macie natychmiast udać się za mną. Wasza służba i bagaże pozostaną tutaj, u pana Fournichon, który o wszystkiem będzie miał staranie i po które przyślę później; a teraz, spieszcie się, bo łodzie czekają.
— Łodzie? — powtórzyli gaskończycy — a zatem odpłyniemy?
I znowu ciekawie spojrzeli po sobie.
— Nie na wątpliwości, iż odpłyniecie — powiedział Loignac.
— Wszak udając się do Luwru, potrzeba wodę przebyć.
— Do Luwru, do Luwru — szepnęli uradowani gaskończykowie, krwi boska! jedziemy do Luwru!
Loignac wstał od stołu, kazał przejść przed sobą wszystkim czterdziestu pięciu i licząc ich jak baranów, przeprowadził przez uliczki, aż do wieży Nesle.
Tam czekały trzy wielkie lodzie, z których każda zabrała piętnastu pasażerów, poczem natychmiast wszystkie od brzegu odbiły.
— A co my u licha robić będziemy w Luwrze? — pytali się wzajemnie najśmielsi, którzy na chłodzie wytrzeźwieli, gdyż po większej części bardzo licho byli odziani.
— Gdybym przynajmniej miał mój pancerz! — szepnął Pertinax de Monterabeu.
Pertinax bardzo słusznie żałował, swojego pancerza, bo właśnie przed chwilą: pozbył się go na zawsze, za pośrednictwem szczególnego swojego lokaja, który z nim tak poufale rozmawiał.
W rzeczy samej, służący Pertinaxa usłyszawszy, że pani Fournichon wymówiła czarodziejskie słowa „dziesięć talarów“ natychmiast pobiegł za kupcem.
Że zaś noc już była kupiec żelaztwa zapewne śpieszył się, Samuel ujrzał go już o trzydzieści kroków przed sobą, gdy wyszedł z oberży
Musiał więc wołać na niego.
Przerażony kupiec zatrzymał się i przenikliwie spojrzał na śpieszącego ku niemu, lecz widząc, że ten niesie towar, stanął.
— Co żądasz przyjacielu? — zapytał.
— Co żądam!... — przebiegle odpowiedział lokaj — oto pragnę zrobić z tobą interes.
— Dobrze! tylko śpiesz się.
— Czy ci pilno?
— Tak jest.
— No! co u dyabła, przecież pozwolisz mi odetchnąć?...
— Zapewne, ale oddychaj prędko, bo na mnie czekają.
Kupiec widocznie niedowierzał lokajowi.
— Skoro zobaczysz co ci przynoszę — powiedział sługa — to zapewne niezabraknie ci czasu, bo uważam, że trafiłem na amatora.
— A cóż to przynosisz?
— Przepyszną sztukę... robotę, która... ale niesłuchasz mię, widzę...
— Owszem, lecz patrzę.
— Na co?
— Alboż to niewiesz, przyjacielu — powiedział człowiek z pancerzami — że handel zbroją jest zakazany edyktem królewskim?
I znowu niespokojnie spojrzał w koło siebie.
Lokaj osądził za rzecz właściwą udawać, że nie wie o niczem.
— Nie wiem — rzekł — dopiero co przybyłem z Mont-de-Marsan.
— A!... to co innego — odparł kupiec pancerzy, którego ta odpowiedź nieco uspokoiła — lecz chociaż przybywasz z Mont-de-Marsan — mówił dalej — jednak już wiesz, że ja kupuję zbroję.
— Tak jest, wiem.
— A któż ci to powiedział?
— Krwi boska! nikt mi tego mówić niepotrzebował, boś sam niedawno wykrzykiwał dosyć głośno.
— A gdzie?
— U drzwi oberży, pod „Mieczem walecznego rycerza.”
— A więc byłeś tam?
— Tak jest.
— A z kim?
— Z kilku przyjaciółmi.
— Z przyjaciółmi?... W tej oberży zwykle niema nikogo.
— No, toś musiał znaleźć w niej wielką zmianę.
— Rzeczywiście... Ale zkąd przybywają ci twoi przyjaciele?
— Z Graskonii, również jak ja.
— Czy trzymacie z królem Navarry?
— Cóż znowu, jesteśmy duszą, i ciałem francuzi.
— Tak, ale hugonoci?
— Dzięki Bogu, katolicy również jak sam nasz ojciec święty — rzekł Samuel zdejmując czapkę — ale tu nie o to chodzi; spojrzyj-no na ten pancerz.
— Chodźmy pod mur; na ulicy zanadto jesteśmy widoczni.
Mówiąc to podeszli pod dom mieszczański, w którego oknach wcale światła widać nie było.
Drzwi tego domu umieszczone były pod gankiem, nad którym wznosił się balkon. Znajdująca się pod nim kamienna ławka, stanowiła jedyną jego ozdobę, łącząc w sobie przyjemność z pożytkiem, gdyż przechodnie zwykle po niej dosiadali swych koni lub mułów.
— Obaczmyż ten kirys — powiedział kupiec, gdy weszli pod ganek.
— Oto jest.
— Czekaj-no... słyszę jakiś ruch w tym domu.
— Nie... to naprzeciwko.
Kupiec obejrzał się.
Naprzeciwko rzeczywiście znajdował się dom dwu piętrowy, na którego drugiem piętrze, ukazywało się niekiedy przelotne światełko.
— Spieszmy się — rzekł kupiec dotykając pancerza.
— A co! jaki ciężki! — rzekł Samuel.
— Stary, masiw, niemodny.
— Prawdziwe arcydzieło.
— Dam sześć talarów, chcesz?
— Jakto!.. sześć talarów!.. a tam dałeś dziesięć za lichy i stary napierśnik?
— Sześć talarów, bierzesz czy nie?... — powtórzył kupiec.
— Ależ przypatrz się ozdobom!...
— Ja sprzedaję na wagę, cóż mię obchodzą ozdoby.
— O! ho!.. ze mną targujesz się — rzekł Samuel — a tam to zapłaciłeś ile chciano.
— Dodam jeszcze talara — niecierpliwie odparł kupiec.
— Tu same ozdoby warte czternaście talarów.
— No... kończmy żywo, albo wcale nie kończmy.
— Dziwny z ciebie kupiec — powiedział Samuel; ukrywasz się z twoim handlem; przekraczasz rozkazy królewskie, a targujesz się z poczciwymi ludźmi.
— No, no, nie krzycz tak głośno.
— O! ja się nie boję — mówił Samuel podnosząc głos. Nie prowadzę zakazanego handlu i ukrywać się nie potrzebuję.
— Słuchaj-no, bierz dziesięć talarów i bądź cicho.
— Dziesięć talarów?.. powtarzam ci, że same złoto więcej warte; a! chcesz umykać?
— Aleź nie; co za zawzięta sztuka!
— A!.. jeżeli będziesz umykał, to na straż zawołam!
To mówiąc Samuel tak dalece głos podniósł, iż prawie na jedno wyszłoby istotne spełnienie groźby jego.
Ten hałas sprawił, że na balkonie domu, pod którym handel miał miejsce, otworzyło się okno a kupiec z trwogą, to usłyszał.
— No, no — rzekł — widzę, że muszę uczynić jak chcesz; masz piętnaście talarów i ruszaj z Bogiem.
— Tak to co innego — odparł Samuel chowając pieniądze do kieszeni.
— Chwała Bogu żeśmy skończyli.
— Ale te piętnaście talarów to dla mojego pana — mówił znowu Samuel — a i mnie przecież coś się należy.
Kupiec spojrzał w koło siebie i do połowy wydobył swą szablę z pochwy. Widocznie miał zamiar tak dalece pokaleczyć skórę Samuela, iżby go nazawsze uwolnił od potrzeby kupowania nowego pancerza, w miejsce dopiero co sprzedanego; lecz Samuel bystrooki jak wróbel na jagodzie, cofnął się mówiąc:
— Dobrze, dobrze, poczciwy kupcze; widzę twą szablę, ale widzę także jakąś twarz na balkonie, która patrzy na ciebie.
Struchlały kupiec spojrzał na balkon i w istocie dostrzegł tam jakąś wysoką fantastyczną istotę, okrytą szlafrokiem z kociego futra.
Ten Argus słyszał każdy wyraz i widział każde poruszenie powyższej sceny.
— No, no, robisz ze mną co chcesz — rzekł kupiec śmiejąc się jak szakal, który zęby wyszczerza — masz jeden talar i niech cię szatan udusi!... — dodał po cichu.
— Dziękuję ci, poczciwy kupcze — i pożegnawszy człowieka z pancerzami znikł żartując z niego.
Kupiec, gdy pozostał sam na ulicy, zaczął zbierać pancerz Pertinaxa i ładować go w pancerz Fournichona.
Mieszczanin patrzył ciągle, a ujrzawszy mocno zainteresowanego kupca, rzekł:
— Zdaje mi się, mój panie, że kupujesz zbroje.
— Nie, proszę pana — odpowiedział nieszczęśliwy kupiec — to tylko przypadkiem i dlatego, że mi się sposobność nastręczyła.
— W takim razie, jest to i dla mnie równie pomyślny wypadek!...
— Z powodu? — spytał kupiec.
— Wystaw sobie, że mam tu pod ręką mnóstwo starego żelaztwa, z którem nie wiem co robić.
— Nic przeczę, ale na teraz, widzisz pan, mam już tyle, że więcej zabrać niemogę.
— Jednakże, ja ci chcę pokazać moje zapasy.
— To napróżno, panie, bo nie mam pieniędzy.
— Nie turbuj się, ja ci skredytuję, bo wyglądasz na bardzo poczciwego człowieka.
— Dziękuję... czekają na mnie.
— Dziwna rzecz... ale zdaje mi się, że cię gdzieś widziałem! — rzekł mieszczanin.
— Mnie? — powiedział kupiec, napróżno usiłując drżenie powstrzymać.
— Obejrzyj-no ten hełm — rzekł mieszczanin, przyciągając długą nogą zapowiedziany przedmiot, gdyż niechciał ustąpić z okna z obawy. aby mu kupiec nie umknął.
I z balkonu podał hełm kupcowi.
— Pan mię znasz... — odezwał się tenże — to jest, panu się zdaje, że mię znasz...
— Pewny jestem, że cię znam. Wszak jesteś?...
Mieszczanin niby sobie przypominał; kupiec stał i czekał.
— Wszak jesteś Mikołaj?...
Twarz kupca zmieniła się, hełm drżał mu w ręku.
— Mikołaj — powtórzył on.
— Mikołaj Trouchu, tandeciarz z ulicy Cossonerie.
— Nie, nie — odparł kupiec, uśmiechając się i oddychając swobodniej.
— Mniejsza o to, dobrze ci z oczu patrzy, trzeba więc, abyś kupił u mnie całkowitą zbroję: pancerz, naramienniki i miecz.
— Pamiętaj pan, że to zakazany handel.
— Wiem, ten z którym tu się targowałeś przed chwilą, powiedział to dosyć głośno.
— Pan słyszałeś?...
— Doskonale, dobrze mu nawet zapłaciłeś i dlatego właśnie powziąłem myśl zabrania z tobą znajomości; lecz bądź spokojny, nieoszukam cię; wiem, co to jest handel, bo sam długi czas także byłem kupcem.
— A! a co pan sprzedawałeś?
— Co sprzedawałem?
— Tak jest.
— Łaskę.
— Dobry towar, mój panie.
— To też zrobiłem na nim majątek, bo jak widzisz, jestem obywatelem.
— Winszuję panu.
— Ztąd pochodzi, że lubię żyć spokojnie, dlatego sprzedaję wszystkie moje żelaztwo, bo mi zawadza...
— Rozumiem.
— Są tam jeszcze nanożniki i rękawice.
— Ale ja ich nie potrzebuję.
— Ani ja także.
— Wezmę tylko pancerz.
— To więc same tylko pancerze kupujesz?...
— Tak jest.
— Śmieszna rzecz, skoro wszystko sprzedajesz na wagę, bo tak przynajmniej powiedziałeś, a co żelazo to żelazo...
— Prawda, ale widzisz pan, już to takie moje uprzedzenie.
— Jak chcesz, kup pancerz, albo raczej masz słuszność, idź, i nic nie kupuj.
— A to dlaczego?..
— Bo za naszych czasów, zbroja każdemu potrzebna.
— Jakto! podczas pokoju?
— Mój kochany, gdybyśmy mieli pokój, pewnoby nie handlowano pancerzami! Mnie takich rzeczy mówić nie trzeba.
— Panie?..
— Jeszcze tak potajemnie.
Kupiec zabierał się do odejścia.
— Ale, doprawdy — powiedział mieszczanin — im dłużej wpatruję się w ciebie, tem pewniejszy jestem, że cię znam. Nie, ty nie jesteś Mikołaj Trochu, ale mimo to, znam cię...
— Cicho!
— A jeżeli kupujesz pancerze...
— To co?
— To zapewne dla spełnienia dzieła Bogu przyjemnego.
— Milcz pan.
— Zachwycasz mię — rzekł mieszczanin wyciągając z balkonu ogromną rękę, której dłoń objęła dłoń kupca.
— Lecz któż pan u dyabła jesteś? — spytał tenże czując, że mu rękę ściśnięto niby kleszczami.
— Jestem Robert Briquet, zwany postrachem Nowatorów, przyjaciel Unii i zawzięty katolik; teraz już cię zupełnie poznaję.
Kupiec pobladł.
— Jesteś Mikołaj... Grimbelot, garbarz.
— Mylisz się pan. Żegnam, mości Robercie Briquet. Cieszy mię, żem pana poznał.
To mówiąc kupiec odwrócił się od balkonu.
— Jakto! już odchodzisz?
— Jak pan widzisz.
— I nie bierzesz mojego żelaztwa?
— Powiedziałem panu, że nie mam przy sobie pieniędzy.
— Mój służący pójdzie za tobą.
— To być nic może.
— Cóż więc zrobimy?
— Ba! zostawimy rzeczy tak jak są.
— Nie, nie, za nadto wielką mam ochotę poznać cię bliżej.
— A ja przeciwnie, pragnę unikać pańskiej znajomości — odparł kupiec — i tym razem gotów porzucić pancerze i wszystko stracić, byleby nie być poznanym, wziął nogi za pas i umknął.
Lecz Roberta Briquet nie tak łatwo można było pokonać; przełazi on przez balkon i zstąpił na ulicę nie potrzebując prawie zeskakiwać, a zaledwie dał kilka kroków, zaraz kupca dopędził.
— Czyś oszalał przyjacielu? — rzekł kładąc mu swą ciężką rękę na ramieniu; gdybym ci źle życzył, gdybym cię chciał aresztować, potrzebowałbym tylko krzyknąć; patrol właśnie w tej chwili przechodzi przez ulicę Augustyanów; lecz nie, ty jesteś moim przyjacielem, albo niech mię dyabli porwą!.. dowodem tego jest, że teraz jak najzupełniej przypominam sobie twoje nazwisko...
Tym razem kupiec roześmiał się.
Robert Briquet zastąpił mu drogę.
— Nazywasz się Mikołaj Poulain — rzekł — i należysz do sędziego kryminalnego; pamiętałem dobrze, że tam był jakiś Mikołaj.
— Zgubiony jestem... — wyjąkał kupiec.
— Owszem, jesteś zbawiony!... nigdybyś nie uczynił dla dobrej sprawy tego, co ja uczynić pragnę.
Mikołaj Poulain jęknął.
— No, no, odważnie — powiedział Robert Briquet — uspokój się, znalazłeś brata, brata Briquet; weź jeden pancerz, ja zabiorę wszystkie inne; daruję ci moje naramienniki, nanożniki i rękawice. A teraz dalej w drogę i niech żyje Unia!...
— Pan mi chcesz towarzyszyć?
— Pomogę ci nieść broń, która ma pokonać Filistynów; prowadź mię, idę za tobą.
W duszy nieszczęśliwego Mikołaja Poulain, powstało bardzo naturalne podejrzenie, lecz jeszcze prędzej znikło.
— Gdyby mię chciał zgubić — szepnął sam do siebie — niebyłby powiedział, że mię zna!...
A na głos dodał:
— No, skoro pan tego koniecznie żądasz, to proszę ze mną.
— Z tobą aż do śmierci — zawołał Robert Briquet, ściskając jedną ręką dłoń swojego sprzymierzeńca, drugą zaś z tryumfem podnosząc żelaztwo w powietrze.
Obaj ruszyli w dalszą drogę.
W dwadzieścia minut później, Mikołaj Poulain przybył na Marais; cały był spocony, tak z powodu szybkości chodu, jak z powodu żarliwej politycznej rozmowy.
— Co za rekruta ułowiłem!... — szepnął Mikołaj, zatrzymując się w niejakiej odległości od pałacu Gwizyuszów.
— Nie sądziłem, że moja zbroja pójdzie w tę stronę — pomyślał Briquet.
— Przyjacielu — rzekł Mikołaj Poulain, z tragiczną miną odwracając się do Briqueta, udającego niewiniątko — zostawiam ci chwilę czasu do namysłu, nim wejdziemy do jaskini lwa; wolno ci jeszcze cofnąć się, jeżeli sobie niewierzysz.
— Ba!... — odpowiedział Briquet — widziałem ja już nie jednego: „Et non intremuit medulla mea” — zadeklamował — a!.. przepraszam, może nie umiesz po łacinie?
— A pan umiesz?
— Jak widzisz.
— Uczony, śmiały, silny, bogaty, to mi dopiero człowiek? — rzekł Poulain sam do siebie — no, wejdźmy.
I wprowadził Briqueta w olbrzymie drzwi pałacu Gwizyuszów, które otworzyły się za trzeciem klamki bronzowej poruszeniem.
Dziedziniec zapełniali gwardziści i ludzie w płaszcze owinięci, którzy jak mary po nim przebiegali.
W pałacu nie widać było najmniejszego światła.
Ośm osiodłanych i okiełznanych koni czekało w rogu dziedzińca.
Na łoskot otwierających się drzwi, wielu z pomiędzy tych ludzi obróciło się i uszykowało w szereg, dla przyjęcia nowo przybyłych.
Wtedy Mikołaj Poulain pochylił się do ucha tego co stał na straży i wyjawił mu swoje nazwisko, dodając:
— Przyprowadziłem dla nas dobrego kolegę.
— Wejdźcie panowie — rzekł uprzejmie odźwierny.
— Zanieś to do składu — powiedział Poulain, oddając jednemu gwardziście trzy pancerze i żelaztwo Roberta Briquet.
— Aha! mają skład — pomyślał ten ostatni — coraz to lepiej, do pioruna! Jak to waćpan wszystko dobrze urządziłeś!... — powiedział do swojego przewodnika.
— Tak, tak, człowiek niezupełnie głupi — dumnie uśmiechając się odparł Poulain — ale pójdźmy, niech pana przedstawię.
— Daj pokój — rzekł mieszczanin — ja jestem bardzo bojażiiwy. Dosyć mi na tem, aby mię tutaj cierpiano; skoro położę jakie zasługi, to mię moje czyny przedstawią, jak twierdzi grek pewien.
— Czyń pan co chcesz — odpowiedział Poulain — i zaczekaj tu na mnie.
Następnie przywitał kilku przechodzących.
— Na cóż jeszcze czekamy?... — spytał któryś z nich.
— Na pana — odpowiedział drugi.
W tej chwili wszedł do pałacu jakiś wysoki mężczyzna, słyszał on ostatnie wyrazy tajemniczych przechodniów.
— Panowie — rzekł — przybywam w jego imieniu.
— A!... to pan de Mayneville — zawołał Poulain.
— Otóż!... mam tu znajomych — pomyślał Briquet i wykrzywił twarz tak, że się zupełnie zmienił.
— Panowie, jesteśmy już w komplecie, przystąpmy zatem do obrad — rzekł znowu głos, który się dał słyszeć najpierwej.
— A!... brawo — powiedział Briquet — otóż i drugi: ten to jest pan Marteau, mój prokurator.
I znowu wykrzywił się inaczej z nadzwyczajną łatwością, przekonywającą, iż wielce wprawny był w grę fizyonomii.
— Chodźmy na górę, moi panowie — rzekł Poulain.
Pan de Mayneville szedł pierwszy.
Mikołaj Poulain udał się za nim, następnie szli obtuleni płaszczami a na końcu Robert Briquet.
Wszyscy weszli na zewnętrzne schody prowadzące pod sklepienie.
Robert Briquet postępował za niemi, mówiąc z cicha:
— Lecz gdzież u dyabła jest paź?
Gdy Robert Briquet, przybrawszy dosyć przyzwoitą minę spiskowego, wraz z innemi wchodził na schody, postrzegł, że Mikołaj Poulain, porozumiał się z kilku tajemnemi towarzyszami i czekał przy drzwiach sklepienia.
— On zapewne na mnie czeka — pomyślał Briquet.
Poulain rzeczywiście zatrzymał swojego nowego przyjaciela w chwili, gdy ten przebyć miał ów próg straszliwy.
— Nie weźmiesz mi pan tego za złe — rzekł mu — lecz przyjaciele nasi nieznając pana, pragną pierwej powziąć o nim niejakie wiadomości, nim go do swoich obrad przypuszczą.
— Bardzo słusznie — odparł Briquet, a wiadomo panu, że wrodzona skromność moja już ten zarzut przewidziała.
— Sprawiedliwie przyznać panu winienem, żeś człowiek skończony.
— Odchodzę zatem — mówił znowu Briquet, szczęśliwy, że jednego wieczoru widziałem tylu dzielnych obrońców Unii katolickiej.
— Czy pan chcesz, abym cię odprowadził? — spytał Poulain.
— Nie, dziękuję, nie warto zachodu.
— Ale, przy drzwiach mogą panu robić trudności; jednak, z drugiej strony znowu, czekają na mnie.
— Alboż nie macie hasła, za któremby można było wyjść? Wszak sam rozsądek, panie Mikołaju, nakazuje taką ostrożność.
— Owszem, mamy.
— A więc, udziel mi je.
— W rzeczy samej, ponieważ wszedłeś...
— I ponieważ jesteśmy przyjaciółmi.
— Zgoda; powiedz tylko: „Parma i Lotaryngia”.
— Odźwierny otworzy mi?
— Natychmiast.
— Bardzo dobrze, dziękuję. Wracaj do twoich zatrudnień, ja wrócę do moich.
Mikołaj Poulain rozłączył się z towarzyszem i pośpieszył do swoich wspólników.
Briquet udał, że schodzi na dziedziniec, lecz skoro przybył na pierwszy stopień schodów, zatrzymał się, aby rozpoznać miejscowość.
W skutek spostrzeżeń swoich przekonał się, że sklepienie ciągnie się równolegle od zewnętrznego muru, i że go zasłania dachem szerokim. Sklepienie to widocznie prowadziło do jakiejś niskiej sali, właściwej dla tajemniczego zgromadzenia, do którego Briquet nie został przypuszczony.
W domyśle tym, który się wkrótce w pewność zamienił, utwierdziła go okoliczność, że ujrzał światło w zakratowanem okienku, przebiłem w murze, przy którem znajdowała się drewniana zasłona, jak przy oknach więzień lub klasztorów, niedopuszczająca widoku z zewnątrz lecz tylko powietrze i światło z nieba.
Briquet wpadł na myśl, że to jest okno sali zgromadzeń, i że dostawszy się do niego, można najdogodniej robić spostrzeżenia, chociaż samo tylko oko musiałoby zastępować zmysły inne.
Największą trudność stanowiło dostanie się do tego obserwatoryum i umieszczenie tak, aby widzieć nie będąc widzianym.
Briquet spojrzał w koło siebie.
Na dziedzińcu pełno było paziów z końmi, żołnierzy z halabardami i odźwiernych z kluczami a wszystko ludzie zwinni i baczni.
Szczęściem dziedziniec był bardzo obszerny a noc bardzo ciemna.
Nareszcie paziowie i żołnierze, widząc, że sprzymierzeni znikli pod sklepieniem, o nic już nie dbali, odźwierny zaś przekonany, że wszystkie drzwi pozamykane i że nikt nie wyjdzie bez hasła, zajął się przygotowaniem sobie łóżka i wina korzeniami zaprawnego, które się grzało przy ogniu.
Ciekawość ma w sobie równie energiczne podniety, jak wybuchy wszelkiej innej namiętności. Dla tej wielkiej żądzy dowiedzenia się, niejeden życie postradał.
Briquet dotychczas tak dobre miał wiadomości, że wypadało mu koniecznie uzupełnić je.
Znowu więc spojrzał wkoło siebie, a podżegany światłem, które z okna padało na żelazne kraty, mniemał, że w tem odbiciu się widzi znak przywołujący go, w połyskujących zaś kratach, wyzwanie silnych pięści jego.
Aby więc dostać się do drewnianej zasłony, Briquet zsunął się po gzemsie, który zdobiąc ganek dochodził aż do tego okna, i niby kot lub małpa, szedł na nogach i rękach wzdłuż ścian, oparty jedynie na ich ozdobach.
Gdyby paziowie i żołnierze mogli byli w cieniu rozpoznać tę fantastyczną postać, niby beż żadnej podpory po murze chodzącą, pewno byliby narobili hałasu, utrzymując, że to są czary, i najśmielszemu z nich nawet, niezawodnie włosy byłyby na głowie powstały.
Ale Robert Briquet nie dał im czasu na dostrzeżenie czarodziejstw swoich.
Za czwartym krokiem już był przy oknie, uczepił się krat i wcisnął między nie a zasłonę; tak z zewnątrz nie mógł go nikt dostrzedz, od wnętrza zaś kraty prawie zupełnie go zasłaniały.
Nie mylił się i skoro przybył na miejsce, ujrzał trudy swoje i śmiałość obficie wynagrodzone.
W rzeczy samej ujrzał on przed sobą wielką salę, którą oświecała żelazna lampa o czterech ogniskach, a w tej sali wszelkiego rodzaju zbroję; pomiędzy którą dobrze szukając, byłby zapewne rozpoznał swoje naramienniki i pancerz.
Zgromadzonemi tam pikami, halabardami, muszkietami i t. p., które leżały na kupach lub w wiązkach, można było uzbroić cztery dobre pułki.
Briquet jednak nie tyle zważał na pyszno uporządkowanie tego oręża, jak raczej na zgromadzonych, którzy go użyć lub rozdać mieli.
Pałającym wzrokiem przebijał on grube, tłustą warstwą dymu i kurzu pokryte szyby, pragnąc rozpoznać znajome sobie twarze.
— O! ho! — rzekł — oto pan Crucé nasz rewolucyonista; oto nasz mały Brigard, kupiec korzenny z rogu ulicy Lombardów; oto pan Lecler, który każę się nazywać Bussy, a nieśmiałby zapewne popełnić takiego świętokradztwa, gdyby żył Bussy prawdziwy. Muszę kiedy zapytać te « go niegdyś fechmistrza, czy zna on tajemne pchnięcie, jakie w Lyonie przypłacił życiem niejaki Dawid, mój znajomy. Do licha! stan mieszczański ma tu wielu reprezentantów, ale i szlachta także; a! pan de Mayneville; Boże przebacz! on ściska dłoń Mikołaja Poulain; to wzruszające, tu widzę braterstwo panuje. A! a! pan de Mayneville miałżeby być mówcą? Zdaje mi się, że przygotowuje się do przemowy. Giest ma przyjemny i przekonywająco oczami przewraca.
Pan de Mayneville w rzeczy samej zaczął był mieć mowę.
Podczas gdy mówił, Robert wstrząsał głową, nie dla tego, żeby słyszał choć słowo, lecz że tłumaczył sobie jego i słuchaczów poruszenia.
— Crucé się krzywi — myślał Robert; Lachapelle-Marteaux odwraca się od niego, a Bussy-Lecler wzrusza ramionami. No, dalej, panie de Mayneville, mów, poć się, dmuchaj, bądź wymowny, do pioruna! O! przecież, słuchacze poruszają się. O! ho! przystępują ku niemu; ściskają mu dłoń, rzucają kapeluszami w górę. Do dyabła! Jak powiedzieliśmy, Briquet widział ale nie mógł słyszeć; lecz my w duchu obecni obradom burzliwego zgromadzenia, opowiemy czytelnikowi jak się rzecz miała.
Naprzód Crucé, Marteau i Bussy użalali się przed panem de Mayneville, na nieczynność księcia Gwizyusza.
Marteau, jako prokurator, zabrał głos.
— Panie de Mayneville — mówił on — przybywasz pan ze strony księcia Henryka Gwizyusza? Dziękujemy i przyjmujemy pana jako posła, lecz obecność samego księcia jest tu nieodzowna. Po śmierci dostojnego ojca swojego, ośmnasto-letni książę skłonił wszystkich do przyjęcia projektu o Unii, i zaciągnął nas wszystkich pod ten sztandar. Stosownie do złożonej przysięgi, naraziliśmy nasze osoby i poświęcili majątki dla tryumfu tej świętej sprawy. A oto, mimo wszelkich ofiar naszych, nic nie następuje, nic się nie rozstrzyga. Strzeż się panie de Mayneville, paryżanie znudzą się, a w takim razie co Francya pocznie? Książę pan powinienby nad tem pomyśleć.
Wszyscy związkowi pochwalili tę odezwę, najbardziej zaś Mikołaj Poulain odznaczał się gorliwością oklasków.
Pan de Mayneville odpowiedział po prostu:
— Panowie, nic się nie rozstrzyga, bo nic jeszcze nie dojrzało. Zważcie, proszę, położenie rzeczy. Książę pan i jego brat kardynał, są w Nancy na obserwacyi. Jeden zbiera armię, mającą powstrzymać hugonotów flandryjskich, którymi nas książę Andegaweński zatrudnić pragnie; drugi wyprawia gońca za gońcem do całego duchowieństwa Francyi i do papieża, celem nakłonienia ich do Unii. Książę Gwizyusz wie to, czego panowie nie wiecie a mianowicie, że dawne źle zerwane przymierze między księciem Andegaweńskim a Bearneńczykiem ma się znowu skojarzyć. Idzie o zatrudnienie Hiszpanii od strony Nawarry i o zatamowanie nam dowozu broni i pieniędzy. Otóż nim książę pan co rozpocznie, a mianowicie nim przybędzie do Paryża, pragnie pierwej postawić się w możności zwalczenia, herezyi i uzurpacyi. Lecz, w braku pana Gwizyusza, mamy pana de Mayenne, który jest nadzwyczaj czynny jako generał i jako radca, a którego oczekuję lada chwila.
— To znaczy — przerwał Bussy i w tej chwili wzruszył ramionami; to znaczy, że pańscy książęta są wszędzie gdzie nas niema, a nigdy ich niema tam, gdzie potrzebujemy ażeby byli. Cóż naprzykład robi pani de Montpensier?
— Pani de Montpensier dzisiaj rano przybyła do Paryża, mój panie.
— A nikt jej nie widział?
— Owszem panie.
— Któż więc?
— Salcède.
— O! ho! zawołało całe zgromadzenie.
— No — rzekł Crucé, to się chyba uczyniła niewidzialną?
— Niezupełnie, lecz spodziewam się, że niepodobną do ujęcia.
— A zkądże wiadomo, że ona jest tutaj? — spytał Mikołaj Poulain. Nie przypuszczam, żeby Salcède miał to panu objawić.
— Wiem, że jest tutaj — odpowiedział Mayneville, bo towarzyszyłem jej aż do rogatek Ś-go Antoniego.
— Słyszałem, że bramy były pozamykane, przerwał Marteau, szukając sposobności do wystąpienia z drugą mową.
— Tak jest, panie — odparł Mayneville ze ze zwykłą sobie grzecznością, której żadna napaść zachwiać nie mogła.
— Jakże więc przebyła bramę?
— Właściwym sobie sposobem.
— A! to ona ma prawo nakazać, aby dla niej otworzono bramy Paryża? — rzekli związkowi zazdrośnie i podejrzliwie, jak wszyscy mali, co z wielkimi mają stosunki.
— Panowie — rzekł Mayneville — dzisiaj rano miał miejsce u bram Paryża wypadek, o którym albo nie wiecie wcale, albo bardzo mało. Wydano rozkaz, aby przepuścić przez rogatki tych tylko, którzy okażą stosowne bilety. Czyim podpisem winny być opatrzone te bilety? Nie wiem. Dosyć, że w moich oczach, u bramy Ś-go Antoniego, przedstawiło się pięciu czy sześciu ludzi, z których czterej dosyć źle wyglądający i dosyć źle ubrani, okazali żądane bilety i przebyli bramę. Niektórzy z nich wyglądali zuchwale, junacko, jakby znajdowali się w podbitym kraju.
Kto są ci ludzie? co to za bilety? Odpowiedzcie panowie paryżanie, którzy powinniście wiedzieć o wszystkiemt co dotyczy waszego miasta?
A tak Mayneville, z oskarżonego, przemienił się w oskarżającego, co wielką sztuką jest u mówców.
— Bilety, zuchwali ludzie, wyjątkowe przejścia przez bramy Paryża; o! ho! co to znaczy? — spytał zadumany Mikołaj Poulain.
— Jeżeli panowie, którzy tu żyjecie, nic o tem nie wiecie, jakże my wiedzieć mamy, którzy żyjemy w Lotaryngii i ciągle jesteśmy w drodze, celem połączenia dwóch końców koła, Unią zwanego?
— Jakże ci ludzie przybyli?
— Jedni pieszo, drudzy konno, jedni sami, drudzy ze służbą.
— Czy to są królewscy?
— Trzej czy czterej wyglądali jak żebracy.
— Czy to byli wojskowi?
— Na sześciu mieli tylko dwie szpady.
— Może to cudzoziemcy?
— Sądzę, że gaskończycy.
— O! — z pogardą zawołało kilka głosów.
— Mniejsza z tem — rzekł Bussy — choćby to byli turcy, zawsze zasługują na naszą uwagę.
Dowiemy się o nich; panie Poulain, to pańska rzecz... Lecz to wszystko nic nam nie mówi o interesach ligi.
— Ułożono plan nowy — odpowiedział pan de Mayneville. Jutro dowiecie się panowie, że Salcède, który już nas zdradził i jeszcze miał zdradzić, nietylko nic nowego nie zeznał, ale nadto na rusztowaniu odwołał dawne zeznania swoje, a to dzięki księżnie, która dostawszy się do Paryża, w orszaku jednego z posiadaczy biletów, odważyła się przemknąć aż ku rusztowaniu, nie zważając, że ją tysiąc razy stratować mogli i pokazała się skazanemu, nie zważając, że poznaną być może. W tej to właśnie chwili Salcède wstrzymał się ze swojem wyznaniem, a wkrótce potem dzielny nasz kat zapobiegł jego żalowi. A tak, moi panowie, ze strony przedsięwzięć naszych we Flandryi nic się obawiać nie potrzebujecie. Straszliwa tajemnica wraz z nim wpadła do grobu.
Te ostatnie słowa zbliżyły związkowych do pana de Mayneville.
Briquet z poruszeń odgadywał ich radość, a mocno nią zaniepokojony, nagłe powziął postanowienie.
Zsunął się więc ze swojej kryjówki na bruk dziedzińca i poszedł ku bramie, gdzie za wymówieniem dwóch słów: „Parma i Lotaryngia“, odźwierny natychmiast go przepuścił.
Robert Briquet skoro tylko dostał się na ulicę, zaraz tak głośno odetchnął, iż łatwo można było poznać, że długo w sobie dech wstrzymywał.
Narady trwały dalej; historya podaje nam ich treść.
Pan de Mayneville, w imieniu Gwizyuszów, przynosił przyszłym powstańcom Paryża, cały plan buntu.
Chodziło o wyrżnięcie ważniejszych osób w mieście, które się szczyciły laską monarchy, o przebieganie ulic miasta z okrzykiem: „Niech żyje msza! śmierć politykom!” i o wzniecenie tym sposobem nowej nocy Ś-go Bartłomieja, na szczątkach dawnej; w tej jednak obejmowano zarówno źle myślących katolików, jako i wszelkiego rodzaju hugonotów.
Tym sposobem postępując, służono dwom bogom: temu który panuje w niebie i temu, który panować miał we Francyi:
Przedwiecznemu i panu Gwizyuszowi.
Znajdujemy znowu biednego króla Henryka III-go, w owym obszernym pokoju Luwru, gdzie już czytelnicy nasi tyle razy wraz z nami wchodzili, lecz nie widzimy w nim teraz monarchy, ani władzcy rozkazującego, tylko istotę wybladłą, znękaną, niespokojną i bez przerwy prześladowaną marami, jakie pamięć jego przyzywa ciągle pod te sklepienia świetne.
Henryk wielce się zmienił od nieszczęsnej śmierci przyjaciół swoich, którą opowiedzieliśmy gdzeindziej; żal po nich zostawił w umyśle jego ślady, podobne do spustoszeń uraganu.
Nieszczęśliwy król, który pomnąc zawsze, że jest tylko człowiekiem, całą swą siłę i ufność w prywatnej przyjaźni pokładał, widząc, że śmierć zazdrosna pozbawiła go właśnie tego zaufania i siły, sam sobie przyspieszał okropną chwilę, w której królowie idą do Boga sami, bez przyjaciół, bez gwardyi i bez korony.
Henryk III-ci srogiego doznał ciosu.
Wszystko co kochał, kolejno legło przy nim.
Schomberg, Quelus i Maugiron padli w pojedynku z Livarotem i Eutraguetem; Saint-Mégrina zaś zamordował pan de Mayenne; rany więc żywe jeszcze były i krwią przesiąkłe... Przywiązanie do nowych ulubieńców, d’Epernona i Joyeusea było takie, jakie ojciec po utracie najmilszych dzieci, okazuje tym, co mu jeszcze pozostały.
Kocha on je i od śmierci chroni, chociaż zna dobrze ich błędy.
Epernona obsypał król dobrodziejstwy, atoli kochał go tylko niekiedy i dla kaprysu, a czasem nienawidził nawet.
Wtedy to Katarzyna, ta nielitościwa doradczyni, w której myśl zawsze czuwała, jak lampa przy ołtarzu, wtedy to Katarzyna, nawet za młodu do niedorzeczności niezdolna, odzywała się głosem narodu, ganiąc skłonności króla.
Kiedy wyczerpywał skarb na podniesienie ziemi Lavalette do godności księztwa i na upiększenie jej po królewsku, nie mówiła mu nigdy: „Najjaśniejszy panie, nie wierz ludziom, którzy cię nie kochają, albo co gorsza, kochają tylko dla siebie“. Lecz skoro tylko spostrzegła, że się marszczy brew królewska, skoro usłyszała, że w chwili znudzenia oskarża Epernona o chciwość i obłudę, natychmiast umiała znalezć nielitościwe słowo, które obejmowało w sobie wszelkie skargi ludu i królestwa przeciw panu d’Epernon i wydrążało nową bruzdę w królewskiej nienawiści.
D’Epernon, choć niezupełny gaskończyk, z wrodzoną sobie przebiegłością i przewrotnością, zmierzył słabość królewską; umiał on ukryć ambicyę, której celu sam nawet jeszcze nie znał; lecz chciwość zastępowała mu miejsce busoli, jaką się kierował ku dalekiemu i nieznanemu światu, który przed nim zasłaniały jeszcze horyzonty przyszłości i rządził się według tej chciwości jedynie.
Skoro przypadkiem skarb był pełny, Epernon natychmiast pojawiał się z uśmiechem na ustach; skoro zaś przeciwnie, skarb był pusty, Epernon znikał z wyrazem pogardy na twarzy, ze zmarszczoną brwią i zamykał się bądź w swoim pałacu, bądź w którym z własnych zamków, gdzie płakał nad ubóstwem swojem póty, aż trafił w słabą stronę biednego królewskiego serca i znowu wyłudził na nim darowiznę.
On to, rolę ulubieńca, przemienił w rzemiosło, z którego zręcznie umiał ciągnąć wszelkie korzyści.
Najprzód nie dozwalał królowi najmniejszej zwłoki w wypłacie rat terminowych; później zaś, kiedy został dworzaninem a niestałe powiewy łaski królewskiej, dosyć często kazały zastanawiać się jego gaskońskiemu rozumowi, później mówimy, okazał się skłonnym do przyjęcia udziału w pracy, to jest, do wpływania na pieniężny dochód, który z czasem stać się miał jego zdobyczą.
Czuł on dobrze, że ta konieczność wymagała, aby z dworzanina leniwego, co jest najdogodniejszem powołaniem, został dworzaninem czynnym, co właśnie stanowi powołanie najniedogodniejsze.
Wówczas gorzko opłakiwał słodką nieczynność Quelusa, Schomberga i Maugirona, którzy przez całe życie swoje, ani wspomnieli o publicznych lub prywatnych interesach, a tak łatwo przemieniali łaskę w pieniądze, pieniądze zaś w uciechy.
Lecz czasy się zmieniły, wiek żelazny nastąpił po złotym; pieniądz nie tak łatwo przychodził jak dawniej, trzeba było szukać go i z niezmiernym trudem wydobywać z żył ludu, jakby z kopalni nawpół wyczerpanej.
D’Epernon więc zastosował się do okoliczności i zajadle wpadł na niewyczerpane tory administracyi, tu i owdzie swoim przechodem roznosząc spustoszenie i uciskając lud, bez względu na złorzeczenia, a brzękiem złotych talarów, tłumiąc głosy narzekających.
Szybki i niewykończony zarys nasz charakteru Joyousea, może przekonać czytelnika, jaka istniała różnica między ulubieńcami, którzy dzielili się, nie powiemy przyjaźnią, ale wielką miarą wpływu, jaki Henryk zawsze dozwalał wywierać na siebie i Francyę, tym, którzy go otaczali.
Joyeuse, bardzo naturalnie i bez namysłu, postępował śladami Quelusow, Schombergów i Saint-Mégrinów, Kochał króla i bez troski dozwalał mu kochać siebie nawzajem; atoli dziwne wieści o niepojętej przyjaźni króla dla jego poprzedników, wraz z tą przyjaźnią zamarły i najmniejsza haniebna plama nie kalała prawie ojcowskiej życzliwości Henryka dla Joyeusea.
Joyeuse, potomek świetnej i zacnej rodziny, publicznie przynajmniej znał uszanowanie dla królewskiego dostojeństwa, a poufałość jego nigdy pewnych granic nie przekraczała.
W obrębie moralnego życia, Joyeuse był prawdziwym przyjacielem Henryka, lecz obręb ten nie często miewał miejsce.
Anna młody, porywczy, rozkochany i wówczas samolub, mało dbał o to, że jest szczęśliwym z łaski króla i że to przyznać powinien.
Pragnął szczęścia, bez względu na środki.
Mężny, przystojny, bogaty, błyszczał troistym promieniem, który młodzieńcze czoła oblewa aureolą miłości.
Przyrodzenie zbyt szczodrze uposażyło Joyeusea, dlatego też Henryk czasami złorzeczył przyrodzeniu, że jemu, królowi, tak mało już dla przyjaciela wyświadczyć pozwala.
Henryk znał dobrze obu tych ludzi i lubił ich zapewne z powodu sprzeczności, jaką przedstawiali.
Pod powłoką sceptycyzmu i podejrzliwości, ukrywał on zaród filozofii, który gdyby nie Katarzyna, korzystnie byłby się rozwinął.
Często zdradzany, Henryk nigdy przecież oszukać się nie dał.
Przy tak głębokiem pojęciu charakteru przyjaciół swoich, przy doskonałej znajomości ich wad i przymiotów, oddalony od nich, samotny, smutny, w ciemnym pokoju, myślał o nich, o sobie, o swojem życiu i w cieniu przeglądał rysujący się grobowo horyzont przyszłości, jasny dla wielu, nawet mniej niżeli on przewidujących.
Sprawa Salcèda wielce humor jego zmieniła.
W podobnej chwili, sam między dwiema kobietami, poznał Henryk osamotnienie swoje.
Słabość Ludwiki smuciła go; siła Katarzyny przerażała.
Słowem, uczuł on w sobie niepewną i wieczną trwogę, jakiej doznają ludzie, których rodowi nieszczęsny los przeznaczył wygasnąć wraz z niemi.
A jednak, od czasu, do czasu, odzyskiwał on młodzieńczą energię, zagasłą w nim daleko prędzej, aniżeli młodość sama.
— Dlaczegóż wreszcie — pytał sam siebie — mam się niepokoić? Żadnej już wojny wieść nic potrzebuję. Gwizyusz jest w Nancy, Henryk w Pau; jeden zniewolony w sobie samym zamknąć swą ambicyę, drugi zaś nigdy jej nie miał. Umysły uspokajają się, żaden francuz nie chwycił się nierozsądnego przedsięwzięcia zwalenia z tronu monarchy swojego. Owa trzecia korona, przyrzeczona przez złote nożyczki pani de Montpensier, jest tylko wynalazkiem kobiety, której miłość własną zraniono; jedynie matka moja myśli ciągle o swojem widmie uzurpacyjnem, a na seryo uzurpatora nigdy okazać mi nie może. Lecz ja, jako człowiek, jako głowa młoda mimo trosk moich, wiem co rozumieć o pretendentach, których się ona obawia. Henryka Nawarskiego wystawię na pośmiewisko, Gwizyusza na nienawiść, a z mieczem w ręku rozproszę ligi cudzoziemskie. Na śmierć Chrystusa! tyle wart byłem pod Jarnac i Moncontour, ile dzisiaj wart jestem. Tak jest — mówił dalej Henryk, głowę na piersi zwieszając — tak, ale tymczasem nudzę się, a nudy to rzecz zabójcza, Ha! nudy, to moi jedyni i prawdziwi spiskowi, o których matka nigdy mi nie wspomina. Czy też kto przyjdzie do mnie dzisiaj wieczorem? Joyeuse tak przyrzekał, że wcześnie przybędzie; bawi się, ale jakże u dyabła radzi sobie co do zabawy? D’EpernOn? a! ten się nie bawi, ale dąsa, bo jeszcze nie odebrał swoich dwudziestu pięciu tysięcy talarów. Ha! niech się więc dąsa dopóki zechce.
— Najjaśniejszy panie — przerwał glos odźwiernego — książę d’Epernon.
Wszyscy, którzy doświadczyli nudnych chwil oczekiwania, którzy wiedzą, jakim wówczas zarzutom ulega oczekiwany, i jak łatwo za jego pojawieniem się znika wisząca nad nim chmura, pojmą dla czego król rozkazał natychmiast, aby księciu krzesło podano.
— A! dobry wieczór, Mości książę — rzekł — cieszy mię twój widok.
D’Epernon ukłonił się z uszanowaniem.
— Czemużeś nie przybył patrzeć, na ćwiartowanie tego łotra hiszpana?... Wiedziałeś przecie dobrze, że masz miejsce w mojej loży, bom ci kazał o tem donieść.
— Nie mogłem, Najjaśniejszy panie.
— Niemogłeś?...
— Tak jest, Najjaśniejszy panie, byłem zatrudniony.
— Doprawdy, z twojej miny mógłby kto sądzić, że jesteś moim ministrem i że przybyłeś z doniesieniem, iż oczekiwane pieniądze jeszcze nie nadeszły — odparł Henryk, wzruszając ramionami.
— Na honor, Najjaśniejszy panie — powiedział Epernon pochwytując słowa monarchy — Wasza królewska mość zgadłeś, pieniądze jeszcze nie nadeszły i nie mam ani talara.
— Dobrze!... — rzekł zniecierpliwiony Henryk.
— Ale spieszę uprzedzić Waszą królewską mość — zaczął znowu d’Epernon, że nie o to chodzi, bo mógłbyś mniemać Najjaśniejszy panie, iż ten właśnie interes mię zatrzymywał.
— Cóż więc innego, mości książę?
Czy Wasza królewska mość wie co zaszło podczas stracenia Salcèda?...
— Ba!... przecież się na niem znajdowałem...
— Usiłowano porwać skazanego.
— Niewidzialem tego.
— A jednak po mieście taka wieść krąży.
— Wieść bezzasadna; nikt się nawet nie ruszył.
— Mimo to, sądzę, że Wasza królewska mość jest w błędzie.
— A na czemże opierasz twoje przypuszczenia?
— Na tem, że Salcède zaparł się w obec ludu tego, co wyznał w obec sędziów.
— A! to i o tem już wiesz?
— Staram się wiedzieć o wszystkiem co Waszą królewską mość obchodzi.
— Dziękuję, ale do czegóż zmierza ta twoja przemowa?
— Do tego, że człowiek, który umiera podobnie jak Salcède, jest bardzo dobrym sługą, Najjaśniejszy panie.
— I cóż ztąd?
— Pan zaś mający takich służących, jest bardzo szczęśliwym panem.
— I chcesz dodać, że ja nie mam takich służących, a raczej, że mi ich zabrakło. Masz słuszność, jeżeli to chciałeś powiedzieć.
— Nie, nie to powiedzieć chciałem. Ręczę, że lepiej niż ktokolwiek inny Wasza królewska mość, znajdziesz w razie potrzeby ludzi wierniejszych w usłudze, aniżeli ich znalazł pan Salcèda.
— Pan Salcèda!... pan Salcèda!... wymieniajcież przecie choć raz każdego po nazwisku, wy wszyscy, którzy mię otaczacie. Jakże się ten pan nazywa?
— Wasza królewska mość, wie zapewne lepiej odemnie to nazwisko, bo się zajmuje polityką.
— Wiem com wiedzieć powinien... A ty powiedz mi co wiesz...
— Ja nic niewiem; ja się tylko wiele domyślam.
— Ha! — rzekł znudzony Henryk — przychodzisz więc przerażać mię i prawić nieprzyjemne rzeczy? Dziękuję ci Mości książę, poznaję w tem twój charakter.
— A!.. jakże mię łajesz Najjaśniejszy panie! zawołał d’Epernon.
— Sądzę, że na to zasłużyłeś.
— Nie, Najjaśniejszy panie. Przestrogi człowieka przywiązanego mogą być błędne; lecz człowiek ten czyniąc je, zawsze obowiązku swojego dopełnia.
— To do mnie należy.
— A!.. skoro Wasza królewska mość z tej strony rzeczy bierze, to zapewne ma słuszność.
Nie mówmy więc o tem.
Tu nastąpiło milczenie, które król przerwał pierwszy.
— No książę, nie dodawaj mi ponurości — rzekł. Już i tak smutny jestem i stroskany, jak egipski Faraon na swojej piramidzie. Rozwesel mię.
— A!... Najjaśniejszy panie, wesołość rozkazów nie słucha.
Rozgniewany monarcha, pięścią w stół uderzył.
— Książę, tyś zapamiętalec i zły przyjaciel — zawołał. Niestety!... niestety!.. nie sądziłem, że strata dawnych sług moich tak ciężką dla mnie będzie!...
— Wolnoż mi uczynić uwagę, że Wasza królewska mość, niezbyt zachęcasz nowych?...
Tu znowu król zamilkł i zamiast odpowiedzi, utkwił pełne wyrazu spojrzenie w człowieku, którego wzbogacił i wyniósł, D’Epernon zrozumiał to spojrzenie.
— Wasza królewska mość wyrzucasz mi dobrodziejstwa swoje — rzekł tonem skończonego gaskończyka.
— Ja zaś, nie wyrzucam jej mojego poświęcenia.
I książę, który dotąd stał ciągle, wziął krzesło, które sam król przygotować kazał.
— Lavalette, Lavalette — smutnie rzekł Henryk — rozdzierasz mi serce, ty, coś tak dowcipny, ty, co mógłbyś rozweselić mię twoim dobrym humorem. Bóg mi świadkiem, że nie miałem zamiaru mówić o Quelusie tak mężnym, o Schombergu tak dobrym, o Maugironie tak drażliwym co do mojego honoru. Nie, w owym czasie żył nawet Bussy, który, jeżeli ci o to chodzi, wprawdzie nie należał do mnie, lecz którego byłbym sobie pozyskał, gdybym się nie lękał obudzić w innych zazdrości; Bussy, który jest mimowolną przyczyną ich śmierci. Niestety! do tego już przyszło, że nawet nieprzyjaciół moich żałuję! Zaiste, wszyscy czterej dzielni byli. Ale dla Boga! niech cię nie gniewa to co mówię. Cóż chcesz, Lavalette, nie masz tego usposobienia, abyś się w każdej chwili z pierwszym lepszym mógł na ostrze spróbować; ale kochany przyjacielu, jeżeliś nie awanturnik i do szabli nieskwapliwy, toś przynajmniej żartobliwy, dowcipny i niekiedy dobry do rady. Znasz moje interesy równie jak ktoś drugi, daleko skromniejszy, z którym ja się nigdy nie nudziłem.
— O kimże Wasza królewska mość mówi? — spytał książę.
— Powinienbyś być do niego podobny, d’Epernon.
— Ależ, powtarzam, niech wiem kogo Wasza królewska mość tak żałuje?
— O! biedny Chicot, gdzież jesteś? D’Epernon wstał obrażony.
— Cóż to! co czynisz? — rzekł król.
— Uważam, że Wasza królewska mość ma dzisiaj dobrą pamięć; ale naprawdę, to nie dla wszystkich przyjemne.
— Dlaczego?
— Bo Wasza królewska mość może nie myśląc o tem, porównywa mnie z panem Chicot, a to porównanie bardzo mało mi pochlebia...
— To źle mój Epernon, Z Chicotem porównać mogę tylko człowieka, którego kocham i który mię nawzajem kocha. On był rozsądnym i dobrym sługą.
Tu Henryk westchnął głęboko.
— Sądzę, że nie dla podobieństwa z panem Chicot, Wasza królewska mość uczyniłeś mię księciem i parem — rzekł d’Epernon.
— Tylko nie obwiniajmy się wzajemnie — odparł król z tak złośliwym uśmiechem, że gaskończyk mimo całej przebiegłości swojej i bezwstydu, bardziej uczul to lękliwe szyderstwo, niżby był uczuł wyrzut wyraźny. Chicot kochał mię — mówił dalej Henryk, i brak mi go, to tylko powiedzieć mogę. O! skoro pomyślę, że na tem samem miejscu gdzie teraz siedzisz, siadywali wszyscy ci młodzieńcy, przystojni, dzielni i wierni! że na tym fotelu, gdzie leży twój kapelusz, Chicot nieraz zasypiał...
— Może było to bardzo dowcipne — przerwał d’Epernon; ale w każdym razie niezgrabne i bez uszanowania.
— Niestety! — rzekł Henryk, już ten przyjaciel ukochany nie ma dzisiaj ani duszy ani ciała.
I smutnie poruszył koronką z trupich główek, która ponuro zatrzeszczała niby prawdziwe kości.
— A cóż się stało z Chicotem? — obojętnie spytał d’Epernon.
— Umarł! — odpowiedział Henryk; — umarł jak wszystko co mię kochało.
— Najjaśniejszy panie — przerwał książę — ja sądzę, że doprawdy dobrze zrobił, iż umarł, bo chociaż wprawdzie daleko mniej starzał się jak jego dowcipy, lecz powiadano mi, że trzeźwości nie można było uważać za ulubioną jego cnotę. Z czegóż umarł ten biedak, Najjaśniejszy panie? czy z niestrawności?
— Chicot umarł ze zgryzoty, ty niegodziwy języku — cierpko odparł król.
— Zapewne tak powiedział, aby Waszą królewską, mość po raz ostatni rozśmieszyć.
— W tem właśnie mylisz się, bo aby mię niezasmucić, nie doniósł mi nawet o swojej chorobie; wiedział on dobrze ile żałowałem moich przyjaciół i nieraz był świadkiem, jak ich opłakiwałem.
— To chyba jego cień powracał.
— O! daj Boże abym przynajmniej cień jego mógł oglądać! Nie, to zacny przeor Gorenflot jego przyjaciel, doniósł mi tę smutną wiadomość.
— Kto jest ten Gorenflot?
— Święty człowiek, którego zrobiłem przeorem Jakobitów i który mieszka w pięknym klasztorze za rogatkami świętego Antoniego, naprzeciw krzyża Fabin, przy Bel-Esbat.
— Wybornie! jakiś lichy kaznodzieja, któremu Wasza królewska mość dałeś przeorostwo trzydzieści tysięcy liwrów przynoszące i któremu Najjaśniejszy panie wcale tego nie wyrzucasz?
— Cóż to, czyś teraz został bezbożnym?
— Chciałbym... bo może tym sposobem potrafiłbym Waszą, królewską, mość rozweselić.
— Milcz książę; obrażasz Pana Boga!..
— Chicot także był bezbożnym, a zdaje mi się, że mu to przebaczano.
— Chicot żył wówczas, gdy się jeszcze z czegokolwiek śmiać mogłem.
— W takim razie Wasza królewska mość niesłusznie żałuje go...
— Dlaczego?
— Jeżeli, Najjaśniejszy panie, nic już w Tobie śmiechu nie wzbudza, to Chicot mimo całej swojej wesołości, nicby ci nie pomógł.
— Ten człowiek do wszystkiego był dobrym, to też nie tylko jego dowcipu żałuję.
— A czegóż przecie? bo zapewne nie twarzy, gdyż pan Chicot był bardzo brzydki.
— Ale mądre rady dawał.
— Ha!.. widzę, że gdyby żył, to tyś go Wasza królewska mość zrobił Wielkim kanclerzem, jakeś tego mnicha zrobił przeorem.
— Nie żartuj-no książę, proszę cię, z osób, które mi swej przychylności dowodziły i dla których sam miałem ją nawzajem, Chicot, od czasu skonu swojego, jest dla mnie świętym, jak każdy prawdziwy przyjaciel i skoro nie mam ochoty śmiać się, nie lubię aby się drudzy śmieli.
— O!.. zgoda, Najjaśniejszy panie; i ja również nie mam ochoty do śmiechu. Ale przed chwilą Wasza królewska mość żałowałeś wesołości Chicota, przed chwilą, pragnąłeś Wasza królewska mość, abym cię zabawił, a teraz znowu pragniesz, abym cię zasmucał... krwi boska!... O!... Najjaśniejszy panie, przebacz!.. to nałogowe przysłowie zawsze mi się wyrywa.
— Dobrze, dobrze, teraz już ochłodłem, teraz już jestem takim, jakim mię mieć chciałeś, gdyś zaczął rozmowę od złowrogich ostrzeżeń. Opowiedz mi zatem twoje złe nowiny, d’Epernonie; król ma zawsze w sobie siłę człowieka.
— Niewątpię, Najjaśniejszy panie.
— I wielkie to szczęście, — bo gdybym sam siebie nie pilnował, to umarłbym dziesięć razy na dzień, tak mię źle pilnują.
— Znam pewnych ludzi, którymby się to bardzo podobało.
— Przeciwko tym, książę, mam ja halabardy Szwajcarów moich.
— Niemi daleko sięgnąć nie można.
— Przeciw tym, których zdaleka dosięgać trzeba, mam muszkiety strzelców moich.
— Temi znowu niewygodnie uderzać z bliska; dla obrony królewskich piersi lepsi są dobrzy przyjaciele, niż wszelkie halabardy i muszkiety.
— Niestety!.. — zawołał Henryk — miałem ich niegdyś. Za czasów tych żyjących przedmurzy, które nazywano Quelus, Schomberg, Saint-Luc. Maugiron i Saint-Mégrin, niktby się do mnie niebył dostał.
— Ich więc, Najjaśniejszy panie żałujesz? — spytał d’Epernon, w nadziei, że zyska odwet, skoro pochwyci króla na gorącym uczynku samolubstwa.
— Przedewszystkiem — powiedział Henryk, żałuję serc, które biły w tych piersiach.
— Najjaśniejszy panie — rzekł d’Epernon — niech mi wolno będzie oświadczyć Waszej królewskiej mości, że jestem gaskończyk, a tem samem przewidujący i przemyślny; że dowcipem usiłuję wynagrodzić przymioty, których mi natura odmówiła; słowem, że czynię co mogę, to jest co powinienem, a następnie, że mam prawo powiedzieć: niech się dzieje, co chce...
— A!... widzisz jak się wywijasz; przedstawiasz mi obszernie istotne czy też mniemane niebezpieczeństwa, a przeraziwszy, kończysz na: „niech się dzieje co chce.” Wielce obowiązany, mości książę.
— Raczysz więc Wasza królewska mość wierzyć cokolwiek tym niebezpieczeństwom?
— Uwierzę, jeżeli przekonasz, że je pokonać możesz.
— Sądzę, że mogę.
— Możesz?
— Tak jest, Najjaśniejszy panie.
— Wiem, że ci środków nie brak, lisie ty jakiś.
— I nawet niezłych środków.
— No, obaczmy.
— Może Wasza królewska mość wstać raczy?
— Na co?
— Aby się udać ze mną do starych zabudowań Luwru.
— Od strony ulicy de l’Astruce?
— Tak, tam właśnie gdzie budowano skład na meble; niedokończone go z powodu, że Wasza królewska mość niechciałeś innych mebli, prócz klęczników i koronek z główek trupich.
— Ja mam wyjść o tej godzinie?
— Dopiero co wybiła dziesiąta na, wieży Luwru, zdaje mi się, że jeszcze nie późno.
— Cóż zobaczę w tych budowlach?..
— Ba!... jeżeli powiem Waszej królewskiej mości, to Wasza królewska mość nie pójdziesz.
— Kiedy to za daleko, książę.
— Przez galeryę, zajdziemy tam w pięć minut, Najjaśniejszy panie.
— D’Epernon, d’Epernon!
— Jakże! Najjaśniejszy panie?
— Strzeż się, bo jeżeli to co mi chcesz pokazać nie ciekawe...
— Ręczę Najjaśniejszy panie, że będzie bardzo ciekawe.
— Chodźmy więc — powiedział król — z trudnością podnosząc się z krzesła.
Książę wziął płaszcz i podał królowi szpadę; potem wziąwszy wysoką świecę do ręki, poprowadził przez galeryę Jego arcychrześciańską-królewską mość, która zdążała za nim wlokącym się krokiem.
Chociaż, jak powiedział d’Epernon, dopiero było po dziesiątej, jednak cisza grobowa panowała już w Luwrze, a wiatr gwałtownie wiejący, głuszył ociężałe kroki placówek i skrzyp mostu zwodzonego.
Obaj przechodnia rzeczywiście prędzej niż w pięć minut przybyli do zabudowań na ulicy Astruce, które zachowały tę nazwę, nawet mimo wybudowania Saint-Germain l’Auxerrois.
Książę wyjął klucz z kieszeni, otworzył furtkę, zszedł po kilku stopniach, przebył mały dziedziniec i otworzył drzwi łukowate, z góry żółtawemi krzewy, z dołu zaś wysoką trawą zakryte.
Przeszedłszy dziesięć kroków w ciemności, znalazł się na wewnętrznym dziedzińcu, w końcu którego wystawały kamienne schody.
Schody te wiodły do obszernej izby, a raczej do rozległego korytarza.
D’Epernon miał także klucz i od tego korytarza.
Otworzył drzwi po cichu i zwrócił uwagę Henryka, na szczególne urządzenie, które natychmiast w oczy uderzało.
Czterdzieści pięć łóżek zapełniało tę izbę, a w każdym z nich spał człowiek.
Król spojrzał na te łóżka i na śpiących, a potem obrócił się do księcia i spytał ciekawie:
— Cóż to za ludzie?...
— Ludzie, którzy dzisiaj śpią, ale od jutra wówczas tylko spać będą, gdy kolej na nich przyjdzie.
— I dlaczegóż to wówczas tylko?
— Dlatego, abyś Wasza królewska mość spać mógł spokojnie.
— Wytłómacz się jaśniej... Czyż ci ludzie są moi przyjaciele?
— Wybrani przezemnie, Najjaśniejszy panie, niby ziarno z pomiędzy kąkolu; stróże nieustraszeni, którzy równie jak cień Twój, Najjaśniejszy panie, nieopuszczą Cię ani na chwilę, którzy, wszyscy szlachta, mając prawo iść wszędzie, gdziekolwiek Wasza królewska mość pójdziesz, tylko na długość szpady zbliżać się ku Tobie dozwolą, Najjaśniejszy panie.
— I to twój pomysł d’Epernon?
— E!... dla Boga!.. mój, mój własny, Najjaśniejszy panie...
— Wyśmieją cię.
— Owszem, przeciwnie, bać się ich będą.
— A więc ta twoja szlachta bardzo straszna?...
— Najjaśniejszy Panie, temi psami poszczujesz jaką zechcesz zwierzynę; ci ludzie znając tylko Waszą królewską mość i z Nią tylko mając stosunki, do Niej też tylko udawać się będą po światło, ciepło i życie.
— Ależ to mnie zrujnuje.
— Alboż to króla może co zrujnować?
— Ja już nawet Szwajcarom płacić nie mogę.
— Racz tylko, Najjaśniejszy panie, dobrze się tym ludziom przypatrzeć i powiedz, czy wyglądają na wymagających wiele?
Król powiódł okiem po długiej sypialni, która przedstawiała widok dosyć zajmujący, nawet dla króla, przywykłego do różnych stylów architektury.
Salę tę w całej długości budowniczy przedzielił przepierzeniem, a przy niem urządził czterdzieści pięć alków i tyleż obok siebie umieszczonych pokoików, wychodzących na przejście, w końcu którego stał król i d’Epernon.
Drzwi wybite w każdej takiej alkowie, prowadziły do sąsiednich mieszkań.
W skutek tak dowcipnego podziału, każdy z tych ludzi miał swoje życie publiczne i prywatne.
Publicznie, występował w alkowie.
Prywatnie, ukrywał się w pokoiku swoim.
Drzwi każdego z tych pokoików wychodziły na balkon, ciągnący się wzdłuż całego budynku.
Król nie od razu pojął te delikatne różnice.
— Dlaczegóż pokazujesz mi ich śpiących? — zapytał.
— Bo mniemałem, Najjaśniejszy panie, że tym sposobem łatwiej da się dokonać przegląd. A nadto, opatrzone numerami alkowy, tę mają korzyść, iż można tom iż numerami opatrywać także ich mieszkańców, tak, że każdy według potrzeby będzie albo człowiekiem, albo liczbą.
— Nie zły pomysł — rzekł król — mianowicie jeżeli my sami tylko posiadać będziemy klucz do tej arytmetyki. Lecz ci poczciwcy poduszą się, skoro tu żyć ciągle będą.
— Jeżeli Wasza królewska mość pozwoli, obejdziemy każde mieszkanie po szczególe.
— Do licha!.. cóż to znowu za garderobę pokazujesz mi d’Epernon! — powiedział król patrząc na krzesła zapełnione odzieżą śpiących. Paryż śmiać się będzie, skoro zamknę tu łachmany tych zuchów.
— Prawda Najjaśniejszy panie, moi czterdziestu pięciu niezbyt kosztownie są odziani, lecz gdyby wszyscy byli książętami i parami...
— Rozumiem — uśmiechając się przerwał król — kosztowaliby mię drożej trochę, aniżeli kosztować będą.
— Zgadłeś Najjaśniejszy panie.
— A ileż kosztować będą?.. Obaczmy. Może ta wiadomość skłoni mię do jakiego względem nich postanowienia, bo w istocie mój d’Epernon, miny ich nie zbyt powabne...
— Wiem Najjaśniejszy panie, pod południowem słońcem naszych prowincyj wychudli i ogorzeli; lecz ja byłem równie chudy, równie ogorzały kiedy przybyłem do Paryża, i oni więc utyją i wybielej?], podobnie jak ja.
— Hm!... — chrząknął Henryk spoglądając z ukosa na d’Epernona.
A po chwili dodał:
— Wiesz co. ta twoja szlachta przeraźliwie chrapie...
— Najjaśniejszy panie, nie należy sądzić z pozoru, cała rzecz, że dzisiaj jedli dobrą wieczerzę.
— Masz, oto jeden coś przez sen mówi — rzekł król przysłuchując się ciekawie.
— Doprawdy?
— Tak jest, słuchaj no co on mówi?
Wrzeczy samej, głowa i ręce jednego szlachcica opadły z łóżka, a usta na w pół otwarte, z melancholijnem westchnieniem coś szeptały.
Król zbliżył się ku niemu na palcach.
— Jeżeliś kobieta — mówił śpiący — uciekaj! uciekaj!
— Aha!... to jakiś galant — powiedział Henryk.
— Cóż mniemasz o nim Najjaśniejszy panie?
— Z twarzy dosyć mi się podoba.
D’Epernon poświecił w alkowę.
— I ręce ma białe, gładkie i brodę uczesaną — mówił król dalej.
— Jestto pan Ernauton de Carmainges, przystojny chłopiec, który zajdzie daleko.
— Biedak, zapewne zostawił w domu kochankę.
— Odtąd tylko króla swojego kochać będzie, Najjaśniejszy panie; musimy mu się wywdzięczyć za tę ofiarę.
— O!... o!... to znowu jakaś szczególniejsza twarz, co następuje po twoim... jakże go tam nazwałeś?
— Ernauton de Carmainges.
— A!... prawda. Ależ do licha!... jakąż to koszulę ma Nr 3!... możnaby powiedzieć, że to habit pokutnika.
— Jest to pan de Chalabre; ręczę że skoro ten zrujnuje Waszą królewską mość, to nawzajem sam się nieco wzbogaci.
— A ta znowu twarz ponura, co niezdaje się wcale marzyć o miłości?
— Który numer, Najjaśniejszy panie?
— Numer 12.
— Dzielne ramię, kamienne serce, człowiek co sobie radzić umie, słowem pan de Sainte-Maline, Najjaśniejszy panie.
— Wiesz co Lavalette? im bardziej zastanawiam się, poznaję, że wcale nie złą myśl miałeś.
— Tak sądzę; bo racz tylko zważyć Najjaśniejszy panie, jakie wrażenie wywrą te nowe wyżły, które ani na krok Waszej królewskiej mości nieodstąpią; to brytany, których jeszcze nie widziano, a które przy pierwszej lepszej sposobności zaszczytnie się popiszą.
— Prawda, prawda, masz słuszność. To dobry pomysł. Ale poczekaj-no...
— Albo co?
— W tej odzieży przecież, niemogą się włóczyć za mną jak cienie. Ciało moje nie źle wygląda; nie chcę więc aby jego cień, a raczej cienie krzywdę mu wyrządzały.
— A!... Najjaśniejszy panie, wracamy widzę do kwestyi pieniężnej.
— Albożeś mniemał, że jej unikniesz?
— Owszem, przeciwnie, jest to wszędzie kwestya główna; ale co do pieniędzy, mam także myśl pewną.
— D’Epernon, d’Epernon! — rzekł król.
— Cóż począć Najjaśniejszy panie?... chęć podobania się Waszej królewskiej mości, podwaja wyobraźnię moję.
— Objaw-że mi ten pomysł.
— Gdyby to odemnie zależało, każdy z tych ludzi jutro znalazłby na stołku, dzisiaj jego łachmany dźwigającym, worek z tysiącem talarów żołdu za pierwsze półrocze.
— Tysiąc talarów za pierwsze półrocze, dwa tysiące na rok!... Ej!... oszalałeś książę. Cały pułk niekosztowałby tyle.
— Zapominasz, Najjaśniejszy panie, że to mają być Twoje cienie, a sam oświadczyłeś, że pragniesz, aby byli przyzwoicie odziani. Każdy więc za wspomnione tysiąc talarów przyodzieje się i uzbroi w sposób przynoszący zaszczyt Waszej królewskiej mości, a pod względem honoru, nie zawstydzisz się za gaskończyków, Najjaśniejszy panie. Otóż, rachując po tysiąc pięćset liwrów na wyekwipowanie, przypadnie cztery tysiące pięćset liwrów na pierwszy rok, a trzy tysiące na drugi i następne.
— To łatwiejsze do wykonania.
— A więc Wasza królewska mość przyjmuje?...
— Jedna tylko zachodzi trudność.
— Jakaż?..
— Brak funduszów.
— Brak funduszów?...
— Powinieneś przecie lepiej niż kto inny wiedzieć, że to bardzo ważna przyczyna, bo jeszcze sam płacy twojej nieodebrałeś.
— Najjaśniejszy panie, obmyśliłem środek pewien...
— Dostarczenia mi pieniędzy?...
— Tak, dla twojej przybocznej gwardyi, Najjaśniejszy panie.
— Pewno znowu pamięta o sobie — pomyślał król, i z ukosa spojrzał na księcia, a potem dodał:
— Obaczmyż ten środek?...
— Przed półroczem nałożono podatek od zwierzyny i ryb.
— Być może.
— Podatek ten przyniósł sześćdziesiąt pięć tysięcy talarów, które podskarbi miał dzisiaj rano wnieść do kasy, lecz uprzedziłem go, aby się wstrzymał, i zamiast przelać pieniądze do skarbu, zachował je do rozporządzenia Waszej królewskiej mości.
— Miałem ich użyć na wojnę, mój książę.
— Właśnie też, Najjaśniejszy panie, ale pierwszym warunkiem wojny, jest wojsko, a pierwszym interesem królestwa, obrona i bezpieczeństwo monarchy; wypłacając zatem żołd królewskiej gwardyi, dopełnia się obu tych warunków.
— Nie zła racya; lecz podług twojego wyrachowania, widzę tylko czterdzieści pięć tysięcy talarów użytych, pozostanie więc dwadzieścia tysięcy dla moich pułków!
— Racz Najjaśniejszy panie przebaczyć, ale rozrządziłem już temi dwudziestoma tysiącami talarów, chyba że Wasza królewska mość inaczej postanowi.
— A!.. już rozrządziłeś?...
— Tak jest, Najjaśniejszy panie, będzie to na rachunek żołdu mojego.
— Byłem tego pewny — rzekł król — dajesz mi gwardyę, a odbierasz należytość twoję.
— O! Najjaśniejszy panie!...
— Lecz dlaczegóż umyślnie ta liczba czterdzieści pięć?... — spytał król, nadając inny kierunek rozmowie.
— Oto, Najjaśniejszy panie, bożka liczba trzy istnieje od początku świata. Co większa, jest to liczba wygodna. I tak naprzykład: skoro kawalerzysta ma trzy konie, nigdy piechotą nie chodzi, bo drugi zastępuje miejsce pierwszego, strudzonego, trzeci zaś zastępuje drugiego, skoro ten jest raniony lub zmordowany. Będziesz więc miał Najjaśniejszy panie, trzy razy po piętnastu szlachty, z niej piętnastu ludzi będzie na służbie, a trzydziestu na odpoczynku. Każda kolej służby trwać będzie dwanaście godzin, w ciągu których pięciu gwardzistów będzie zawsze przy prawym boku Waszej królewskiej mości, pięciu przy lewym, dwóch z przodu, a trzech z tyłu. Niech-że ośmieli się kto napastować Waszą królewską mość skoro Ją otoczy gwardya taka.
— Jak Bóg żywy!... to zręczna kombinacya mój książę, bardzo ci za nią dziękuję.
— Racz spojrzeć, Najjaśniejszy panie, oni naprawdę bardzo dobrze wyglądają.
— Tak jest, ubrani, źle wyglądać nie będą.
— Jakże, czy przyznaje mi teraz Wasza królewska mość prawo mówienia o grożących jej niebezpieczeństwach?
— Przyznaję.
— Miałem więc słuszność?
— Miałeś.
— Panu de Joyeuse pewnoby to nigdy na myśl nie przyszło!
— D’Epernon! d’Epernon!.. niegodzi się obmawiać nieobecnych.
— Krwi boska!... Wasza królewska mość nawet obecnych obmawiasz.
— A!... Joyeuse ciągle mi towarzyszy. Dzisiaj nawet był ze mną na placu Grève.
— Ja zaś, Najjaśniejszy panie, byłem tutaj i jak Wasza królewska mość widzisz, czasu niestraciłem.
— Dziękuję ci Lavalette.
— Ale, ale, Najjaśniejszy panie — rzekł d’Epernon po chwili milczenia — chciałem prosić Waszą królewską mość o pewną łaskę.
— Mocno mię też dziwiło, że dotąd jeszcze o nic nie prosiłeś.
— Jakżeś dzisiaj cierpki, Najjaśniejszy panie!...
— E!.. nie, nierozumiesz mię, przyjacielu — rzekł król, szyderstwem nasyciwszy swą zemstę — albo raczej źle rozumiesz; mówiłem, że wyświadczywszy mi przysługę, masz prawo żądać coś odemnie, żądaj więc.
— To co innego, Najjaśniejszy panie. Wreszcie ja tylko proszę o obowiązek.
— Obowiązek!... ty. generalny dowódzca piechoty, ty jeszcze pragniesz nowego obowiązku?... Ależ niewydołasz!...
— W usługach Waszej królewskiej mości gotów jestem dźwigać niebo i ziemię.
— Żądaj więc — powiedział król wzdychając.
— Pragnę abyś mi Najjaśniejszy panie poruczył dowództwo tych czterdziestu pięciu.
— Jakto! spytał zdumiony monarcha, chcesz jeździć przedemną i za mną? Chcesz się aż do tego stopnia poświęcić? chcesz być kapitanem przybocznej mojej gwardyi?
— Nie, Najjaśniejszy panie, nie!
— Czegóż więc pragniesz? mów.
— Pragnę aby ta gwardya, aby ci współziomkowie moi, lepiej pojmowali moje rozkazy niż kogo innego; lecz ja ani ich poprzedzać ani za nimi postępować będę. Słowem ja będę miał drugiego siebie.
— W tem się znowu coś ukrywa — pomyślil Henryk, ruszając głową — ten szatan nie człowiek, zawsze daje ale i bierze.
Poczem dodał na głos:
— No, dobrze! będziesz miał dowództwo.
— Tajemne?
— Tak jest. Lecz któż urzędownie będzie dowódcą moich czterdziestu pięciu?
— Mały Loignac.
— A! tem lepiej.
— Czy on się podoba Waszej królewskiej mości?
— Zupełnie.
— A więc to już rzecz postanowiona Najjaśniejszy panie?
— Tak jest ale...
— Ale?
— Jakąż on rolę gra przy tobie, ten Loignac?
— Jest to mój d’Epernon, Najjaśniejszy panie.
— Musi cię zatem drogo kosztować — szepnął król.
— Co wasza Królewska mość mówi? — Mówię, że przyjmuję.
— Najjaśniejszy panie, idę do podskarbiego po owe czterdzieści pięć worków.
— Jeszcze dzisiaj, tak późno?
— Wszak nasi ludzie powinni je znaleźć jutro rano na swoich stołkach.
— Prawda. Idź ja wrócę do siebie.
— Zadowolony, Najjaśniejszy panie?
— Dosyć.
— I w każdym razie dobrze strzeżony.
— Tak, przez ludzi, którzy śpią, jak zabici.
— Ale jutro czuwać będą, Najjaśniejszy panie.
D’Epernon odprowadził króla aż do drzwi galeryi, i opuścił go mówiąc sam do siebie:
— Chociaż nie jestem królem, jednak mam gwardyę, która mię nic nie kosztuje, krwi boska!
Powiedzieliśmy nie dawno, że król nigdy się nie zawodził na swoich przyjaciołach.
Znał ich wady i przymioty, a chociaż tylko król ziemski, równie dobrze umiał czytać w głębi serc, jak król niebieski.
Zaraz więc domyślił się, do czego zmierza d’Epernon, lecz gdy niespodziewał się nic otrzymać w zamian za to, co miał dać, a otrzymywał czterdziestu pięciu gwardzistów za sześćdziesiąt pięć tysięcy talarów, przeto, pomysł gaskończyka uważał za rzecz znalezioną.
Co większa, była to nowość, a biednemu królowi Francyi, nie zawsze dostarczano tego towaru.
Henryk III-ci, skoro odbył swoje procesye, wyczesał pieski, ułożył swoje trupie główki i wydał dowolną ilość westchnień, nic już więcej nie miał do czynienia.
Tak więc gwardya przez księcia d’Epernon ustanowiona, podobała się królowi, mianowicie dlatego, iż spodziewał się, że o niej mówić będą i że na otaczających go twarzach czytać będzie coś innego, niż to co czytał od dziesięciu lat, jak z Polski powrócił.
Powoli i w miarę jak zbliżał się do pokoju swojego, gdzie czekał odźwierny, dosyć zaintrygowany tą niezwyczajną nocną wycieczką, Henryk rozwijał sam przed sobą korzyści instytucyi czterdziestu pięciu i jak wszelkie słabe lub osłabione umysły, przewidywał i wyjaśniał sobie zamiary jakie d’Epernon objawił w niedawnej z nim rozmowie.
— Ci ludzie, mówił sam do siebie, będą niewątpliwie bardzo waleczni, a może nawet bardzo przywiązani. Oblicza jednych dosyć ujmujące, drugich zaś dosyć odrażające, każdy zatem dzięki Bogu, znajdzie w nich co zechce... a wreszcie orszak czterdziestu pięciu mieczów, gotowych wyjść z pochew na każde zawołanie, jest to rzecz wcale piękna.
To ostatnie ogniwo łańcucha myśli Henryka, łącząc się z wspomnieniem innych tak przywiązanych mieczy, których głośno żałował mocno, a w cichości daleko mocniej, znowu pogrążyło Henryka w smutku głębokim, jaki w owej epoce tak często go ogarniał, iż rzec można było, że to stan jego zwyczajny.
Ciężkie czasy, źli ludzi, chwiejące się na głowach królów korony, powtórnie obudziły w nim niezmierną potrzebę zakończenia żywota, lub rozerwania się, byleby tylko mógł pozbyć się na chwilę choroby, którą już w owej epoce, anglicy mistrze nasi w melancholii, splinem nazywali.
Szukał więc Joyeusa, lecz nie spostrzegając go nigdzie, pytał gdzie jest w tej porze.
— Książę pan jeszcze nie wrócił — rzekł odźwierny.
— Dobrze. Przywołaj moich ludzi i odejdź.
— Najjaśniejszy panie, sypialnia Waszej królewskiej mości już przygotowana, a królowa pan zapytywała o rozkazy Waszej królewskiej mości.
Henryk udał, że nie słyszy.
— Czy mam powiedzieć Najjaśniejszej pani, aby posłała łóżko?
— Nie — odparł Henryk, nie. Muszę odprawić modlitwy i mam jeszcze dużo do czynienia, a nadto jestem cierpiący, sam zatem spać będę.
Odźwierny ukłonił się.
— Ale, ale — rzekł Henryk przywołując go, zanieś królowej te usypiające konfitury wschodnie.
I oddał odźwiernemu puszkę z cukierkami.
Potem poszedł do swojej sypialni.
Tam Henryk rzucił okiem na wyszukane i drobiazgowe szczegóły dziwacznej gotowalni, które mu niegdyś służyły do uczynienia z siebie przynajmniej najpiękniejszego w chrześciaństwie mężczyzny, skoro nie mógł być największym królem.
Atoli nic w nim nie przemówiło na korzyść pracy, której się dawniej tak odważnie oddawał.
Znikło na zawsze wszystko co miał w sobie kobiecego, bo Henryk na wzór starej zalotnicy, zwierciadło zamienił na książkę do nabożeństwa i teraz prawie się brzydził przedmiotami niegdyś mu najmilszemi.
Oddawna już zarzucił perfumowane i mastykami przesiąkłe rękawiczki i takież maski z cienkiego płótna, oraz rozmaite chemiczne preparaty do fryzowania włosów, czernienia brody, rumienienia uszu i nadawania blasku oczom.
— Moje łóżko — rzekł wdychając.
Dwaj lokaje rozebrali go, wdzieli nań cienkie bawełniane spodnie i ostrożnie unosząc, położyli na pościeli.
— Czytelnik Waszej królewskiej mości! zawołał głos jakiś.
Bo wiedzieć należy, że Henryk cierpiący na długą i utrudzającą bezsenność, niekiedy czytaniem usypiać się kazał, a teraz nawet samo tylko czytanie polskich książek cudu tego dokazać mogło, kiedy przeciwnie dawniej, to jest pierwiastkowe, książki francuskie ten sam skutek osiągały.
— Nie, nie potrzeba nikogo — powiedział Henryk, albo niechaj czyta modlitwy u siebie na moję intencyę; przyprowadźcie mi tylko pana de Joyeuse skoro przybędzie.
— A jeśli późno przybędzie, Najjaśniejszy panie?
— Niestety! — rzekł Henryk, on zawsze się spóźnia, lecz mniejsza o to, przyprowadzić o której bądź przybędzie godzinie.
Służący pogasili światła, zostawiając jedynie napełnioną esencyami lampę, której blado niebieskawy płomyk przedstawiał niby fantasmagoryczną zabawkę, bardzo milą królowi od czasu jego grobowych myśli; potem na palcach wyszli z tego milczącego pokoju.
Henryk, mężny wobec istotnego niebezpieczeństwa, pełen był mimo to trwogi i słabości właściwych dzieciom lub kobietom. Lękał się upiorów, zjawisk, a jednak ciągle o nich myślał, gdyż bojąc się, mniej się nudził.
W tym względzie podobny był więźniowi, który znudzony bezczynnością w długiem zamknięciu, odpowiedział donoszącym mu, iż ma uledz badaniom:
— Dobrze, tym sposobem przynajmniej zabiję kilka chwil czasu.
Gdy więc Henryk śledził na ścianie połyski lampy; gdy zagłębiał wzrok w najciemniejsze kąty pokoju, usiłując pochwycić najdrobniejszy szmer, któryby mógł mu oznajmić wejście tajemniczego cienia, oczy jego strudzone dziennem widowiskiem i wieczorną przechadzką, przymknęły się i wkrótce usnął a raczej zdrętwiał wśród tej ciszy i samotności.
Atoli niedługo spoczywał, podkopywany wewnętrzną gorączką, która go trawiła we śnie i w ciągu czuwania, usłyszał jakiś szelest w pokoju i przebudził się.
— Czy to ty Joyeuse? — zapytał.
Nikt nie odpowiedział.
Płomień niebieskiej lampy przygasł i na dębowym suficie odbijał się kołem bladawem, które rzucało zielonawy odcień na złocone ozdoby.
— Sam! i zawsze sam! — szepnął król. A! słusznie powiedział prorok: „Majestat zawsze wzdychać będzie” lecz czemuż raczej nie powiedział, „że zawsze wzdycha”.
A po krótkiej przerwie dodał niby modląc się.
— Panie! spraw, abym miał silę znosić samotność moję za życia, równie jak znosić ją będę po śmierci!
— Co! co znowu! to fałsz, po śmierci samotności już znać nie będziesz, odparł głos dźwięczny, który niby metaliczna sprężyna zabrzęczał o kilka kroków od łóżka, a robaki... czy zapomniałeś o nich?
Przerażony monarcha podniósł się i usiadł, trwożliwie wodząc okiem po wszystkich meblach.
— O! ja znam ten głos — szepnął.
— Masz to szczęście — odparł głos.
Zimny pot wystąpił na czoło króla.
— Możnaby powiedzieć, że to głos Chicota — z westchnieniem szepnął Henryk.
— Gorączkujesz Henryku, gorączkujesz!.. — odparł głos.
Wtedy Henryk jedną nogą wychodząc z łóżka, ujrzał o kilka kroków od kominka, na tym samym fotelu, który przed godziną przeznaczył był dla księcia d’Epernon, głowę oświeconą płowym połyskiem ognia, jakiego zwykle Rembrand używał do rozwidnienia swoich osób na obrazach, które na pierwszy rzut oka dostrzedz trudno było.
Połysk ten spadał naprzód na poręcz fotela, na której jakaś postać rękę oparła, następnie na kościste i wystające kolano tej postaci, wreszcie na stopę tworzącą kąt prosty z żylastą, chudą i nad miarę długą nogą.
— Boże wspieraj mię! — zawołał Henryk — to cień Chicota!
— A! biedny mój Henryczku — rzekł głos, z ciebie zawsze niedołęga?
— Co to znaczy?
— Cienie przecież nie mówią, dziwaku, bo nie mają ciała, a tem samom i języka — odparła postać siedząca na fotelu.
— To ty Chicot! — zawołał upojony radością monarcha — nieprawdaż?
— W tym względzie nic stanowczego wyrzec nie mogę; później obaczymy kto jestem, później.
— Toś ty nie umarł, mój biedny Chicot?...
— Masz tobie!... czegóż wrzeszczysz jak orzeł; owszem, przeciwnie, umarłem, stokroć umarłem.
— Chicot, jedyny mój przyjacielu!
— Ty przynajmniej masz tę korzyść nademną, że zawsze jedno i to samo powtarzasz. Do pioruna! nie zmieniłeś się, widzę!
— A ty! ty Chicot! — smutnie spytał król — czy się zmieniłeś?
— Tak sądzę.
— Chicot, przyjacielu — powiedział król, obie nogi stawiając na posadzce — dlaczegóż opuściłeś mię?
— Bom umarł.
— Ależ mówiłeś przed chwilą, żeś nie umarł.
— I teraz to powtarzam.
— Cóż znaczy ta sprzeczność?
— Ta sprzeczność, mój Henryku, znaczy, że dla jednych umarłem, a dla drugich żyję.
— A dla mnie, czemże jesteś?
— Umarłym.
— Dlaczegóż to jesteś dla mnie umarłym?
— Rzecz zbyt łatwa do pojęcia. Posłuchaj mię.
— Dobrze.
— Nie jesteś panem u siebie.
— Jakto?
— Nie możesz nic uczynić dla tych, którzy ci służą.
— Mości Chicot!
— Nie gniewaj się, bo mnie rozgniewasz.
— Prawda, masz słuszność — odparł król w obawie, aby nie znikł cień Chicota; mów!...
— Otóż! miałem pewien interesik z panem de Mayenne; wszak przypominasz sobie?
— Doskonale.
— Interes ten załatwiłem wybornie, bom dzielnie wykropił skórę temu niezrównanemu wojownikowi. On kazał mię śledzić i pochwycić, a ty, na którego liczyłem, że mię obronisz przeciw takiemu bohaterowi, zamiast bronić, opuściłeś, zamiast dobić go, pogodziłeś się z nim. Cóż ja wówczas czynić miałem? oto ogłosiłem, że umarłem i że mię mój przyjaciel Gorenflot pogrzebał; odtąd pan de Mayenne przestał mię ścigać.
— A! co za okropna odwaga, mój Chicot! Albożeś nie wiedział ile mi zada boleści śmierć twoja?
— Prawda, że odwaga, lecz wcale nie okropna, bo właśnie od czasu, jak przekonałem wszystkich o śmierci mojej, żyję sobie jak najspokojniej.
— Chicot! Chicot! — zawołał król — przerażasz mię przyjacielu, ja głowę tracę.
— A ba! dzisiaj dopiero to spostrzegasz?
— Nie wiem co myśleć.
— Przecież trzeba coś raz postanowić. No, obaczmy, co też myślisz?
— Myślę, żeś umarł i że po śmierci stajesz przedemną.
— W takim razie masz mię za kłamcę, bardzo dziękuję za grzeczność...
— Jeżeli nie kłamiesz, to przynajmniej niezupełną prawdę mówisz; a teraz będziesz mi zapewne prawił okropności, jak niegdyś owe starożytne upiory.
— A! tego się wcale nie zapieram. Przygotuj się zatem biedny królu.
— Tak, tak — mówił dalej Henryk — wyznaj, że jesteś duchem od Boga zesłanym.
— Wyznam co zechcesz.
— Jakżebyś inaczej przebył napełnione strażą korytarze? Jakże byłbyś się dostał tu, do mojego pokoju; do mnie? Czyż teraz każdy pierwszy lepszy może wejść do Luwru? Także to pilnują króla?
I Henryk zupełnie poddając się napastującej go trwodze, opadł na łoże, gotów z głową ukryć się pod kołdrę.
— La! la! la! — rzekł Chicot nieco litościwym, a bardzo przychylnym tonem — nie unoś się, ale tylko dotknij mię a przekonasz się.
— Nie jesteś więc posłańcem zemsty?
— Do pioruna! alboż ja mam rogi jak szatan, lub miecz ognisty jak archanioł Michał?
— No, to jakim sposobem tu wszedłeś?
— Czy znowu wracasz do tej kwestyi?
— Naturalnie.
— Oto, przypomnij sobie, że mam zawsze klucz, który mi dałeś i który zawiesiłem sobie na szyi, aby drażnić szambelanów twoich, którym wolno go tylko nosić z tytułu. Otóż! kto ma taki klucz, ten wchodzi i ja więc wszedłem.
— Przez skryte drzwi?
— To się rozumie.
— Dlaczego przyszedłeś dzisiaj a nie wczoraj?
— A! prawda, ważne pytanie... Zaraz się dowiesz wszystkiego.
Henryk odrzucił kołdrę i rzekł z dziecięcą naiwnością.
— Nie mów mi nic nieprzyjemnego, mój Chicot, proszę cię; o! gdybyś wiedział z jaką rozkoszą słucham głosu twojego!
Powiem ci tylko czystą prawdę, tem gorzej, jeżeli ta prawda nieprzyjemną będzie.
— Wszak nie na seryo obawiasz się pana de Mayenne? — spytał król.
— Owszem, bardzo na seryo. Wyobraź sobie, pan de Mayenne kazał mi wyliczyć pięćdziesiąt kijów, ja zaś dla odwetu odpłaciłem mu setką płazów pałasza; przypuszczając więc, że dwa płazy warte jednego kija, to między nami kwita. A przypuszczając znowu, że jeden płaz, wart jednego kija, jak zapewne utrzymuje pan de Mayenne, w takim razie winien mi on jeszcze albo pięćdziesiąt kijów, albo pięćdziesiąt płazów, otóż ja najbardziej lękam się tego rodzaju dłużników, i, chociażbyś mię najgwałtowniej potrzebował, pewno nie byłbym tu przyszedł, gdybym nie wiedział, że pan de Mayenne bawi w Soissons.
— Skoro tak, mój Chicot, i ponieważ dla mnie wróciłeś, biorę cię zatem w opiekę, i pragnę...
— Czego pragniesz?... uważaj Henryku, bo ilekroć zaczynasz od słowa: „pragnę”, pewno powiesz jakie głupstwo.
— Pragnę abyś zmartwychwstał, abyś na jaw wyszedł.
— A co, czy nie mówiłem?
— Będę cię bronił.
— Dobrze!
— Chicot, masz na to moje królewskie słowo.
— Ba! mam ja cóś lepszego.
— Cóż?
— Moję dziurę, w której się ukryję.
— Będę cię bronił, powtarzam! — energicznie zawołał król, zrywając się z łóżka.
— Henryku — rzekł Chicot — dostaniesz kataru; połóż się, błagam.
— Dobrze mówisz, ale też do rozpaczy mię przyprowadzasz — odparł król znowu kładąc się w łóżko. Jakto!... kiedy ja, Henryk Walezyusz, król Francyi, mam dość straży w szwajcarach, Szkotach, francuzkich gwardyach i szambelanach, to pan Chicot z tego wszystkiego niezadowolony i nieuważa się bezpiecznym!
— Czekaj-no. Jakeś to powiedział? Masz szwajcarów...
— A tak, dowodzi nimi Tocquenot.
— Dobrze... masz także szkotów.
— Tak jest, dowodzi nimi Larchant...
— Bardzo dobrze. Masz francuzkie gwardye...
— Któremi dowodzi Crillon.
— Wybornie. Cóż więcej masz?
— Co więcej? Niewiem czy ci to powiedzieć.
— Nie mów. A któż tego żąda?
— Oto mam coś nowego, mój Chicot.
— Nowego?
— Tak jest, wyobraź sobie mam czterdziestu pięciu dzielnej szlachty...
— Czterdziestu pięciu! Co ty mówisz?
— Czterdziestu pięciu szlachty.
— Gdzieżeś ich znalazł? Pewnie nie w Paryżu.
— Nie, ale dzisiaj do Paryża przybyli.
— Prawda! prawda!... — zawołał naglą myślą oświecony Chicot. Ja znam tę twoję szlachtę.
— Doprawdy?
— Czterdziestu pięciu żebraków, którym tylko sukien brakuje.
— Nie przeczę.
— A jakie twarze, jakie figury, aż pękać trzeba ze śmiechu.
— Cbicot, są pomiędzy nimi dzielni ludzie.
— Słowem gaskończycy, jak naczelny wódz piechoty twojej.
— I jak ty, Chicot.
— O!... ale ja Henryku, jestem zupełnie co innego. Od czasu jak wyszedłem z Gaskonii, przestałem być gaskończykiem.
— Kiedy oni?
— Oni: w Gaskonii nie byli gaskończykami, a tutaj są nimi podwójnie.
— Mniejsza o to. Dosyć, że mam czterdzieści pięć mieczów straszliwych.
— Któremi dowodzi ów równie straszliwy czterdziesty szósty miecz, zwany d’Epernon.
— Nie zupełnie.
— A któż?
— Loignac.
— Pfe.
— Cóż to! miałżebyś teraz ganić Loignaca?
— Broń Boże, to mój krewny w dwudziestym siódmym stopniu.
— Wy gaskończycy, wszyscy jesteście krewni.
— Tem się właśnie różnimy od was Walezyuszów, którzy nigdy krewnemi nie jesteście.
— Odpowiesz ty mi nakoniec?
— Na co?
— Na moich czterdziestu pięciu.
— I ty liczysz na ich obronę?
— Tak jest, na Boga!... tak — zawołał rozgniewany Henryk.
Chicot, czy też cień jego (gdyż nie lepiej w tym względzie powiadomieni niż sam król, musimy czytelnika pozostawić w wątpliwości), Chicot, powtarzamy, skupił się na fotelu, opierając pięty na jego brzegu, tak, że kolanami utworzył wierzchołek kąta wynioślejszy nawet nad swą głowę.
— No — rzekł — to ja mam liczniejsze wojsko aniżeli ty.
— Wojsko!... ty masz wojsko?..
— Dlaczego nie?..
— I jakież to wojsko?
— Obaczysz... Mam naprzód całą armię, którą panowie Gwizyusze organizują w Lotaryngii.
— Czyś oszalał?
— Nie, nie, prawdziwą armię, najmniej sześć tysięcy ludzi.
— Lecz z jakiego powodu, ty co się tak boisz pana de Mayenne, chcesz umyślnie szukać obrońców w żołnierzach pana Gwizyusza?...
— Bom umarł.
— Znowu żartujesz.
— Pan de Mayenne miał złość do Chicota, Chicot więc korzystając ze swojej śmierci, zmienił postać, nazwisko i swoje położenie na świecie.
— To więc już nie jesteś Chicotem?.. — zapytał król.
— Nie.
— A kim?...
— Jestem Robertem Briquet, niegdyś kupcem i stronnikiem ligi.
— Ty, Chicot, stronnikiem ligi?...
— Zapamiętałym. Dlatego też, pod warunkiem, abym się z panem de Mayenne za nadto blizko nie widywał, mam jako Briquet, członek świętej Unii, do mojej osobistej obrony, najprzód armię lotaryngską, wynoszącą sześć tysięcy ludzi... Pamiętaj dobrze liczby.
— Pamiętam.
— Potem około sto tysięcy paryżanów.
— Sławni mi żołnierze!
— Dosyć sławni, bo im poradzić nie możesz, mój Henryku. Otóż, sto tysięcy i sześć tysięcy, czyni sto sześć tysięcy. Następnie mam parlament, papieża, hiszpanów, pana kardynała de Bourbon, flamandczyków, Henryka z Nawarry, księcia Andegaweńskiego...
— Prędkoż tam skończysz tę listę? — zapytał zniecierpliwiony Henryk.
— Mam jeszcze trzy rodzaje ludzi.
— Mów jakie.
— Którzy wielki mają na ciebie apetyt.
— Mów, mów...
— Najprzód, katolicy.
— !..L. bo tylko trzy części hugonotów wytępiłem.
— Potem hugonoci, boś ich trzy części wytępił.
— A! prawda... a trzeci rodzaj?
— A cóż myślisz o politykach, Henryku?
— Prawda, ci niechcą ani mnie, ani mojego brata, ani pana Gwizyusza.
— Ale chcą twojego szwagra z Nawarry.
— Tak, jeżeli się swojej wiary wyrzecze.
— Piękny interes! a ponieważ to go niezbyt obchodzi?
— Ależ ludzie, o których mi mówisz...
— No?..
— To cała Francya.
— Zgadłeś. Otóż to jest właśnie cale moje wojsko, moje, jako sprzymierzeńca ligi. Teraz dodaj i porównaj.
— My żartujemy, Chicot, nieprawdaż?... — spytał Henryk, czając dreszcz po całem ciele.
— Czyż teraz czas żartować, kiedyś sam przeciwko wszystkim, biedny mój Henryczku?...
Henryk przybrał minę rzeczywiście pełną, monarszej godności i rzekł.
— Sam jestem, prawda, ale i sam też rozkazuję. Przedstawiłeś mi armię, dobrze; a teraz pokaz mi jej wodza. O!. może mi wymienisz Gwizyusza?... Alboż niewidzisz, że go trzymam w Nancy?... Może pana de Mayenne?.. Wszak sam powiadasz, że bawi w Soissons. Może księcia Andegaweńskiego?... Wiesz, że ten jest w Brukselli. Może króla Nawarry?... Ten znowu jest w Pau, kiedy tymczasem ja, wprawdzie sam jestem, ale wolny, w domu i patrzę na nadciągającego nieprzyjaciela jak myśliwy, który stojąc w pośród równiny, widzi jak z okolicznych lasów wybiega lub wylatuje zwierzyna jego.
Chicot potarł sobie nos.
Król sądził, że go pokonał.
— I cóż ty na to? — spytał Henryk.
— Widzę, Henryku, żeś zawsze wymowny; jeszcze nie straciłeś języka, czego się wcale nie spodziewałem i czego ci szczerze winszuję; ale mowie twojej jeden tylko zarzut uczynię.
— Jaki
— O!.. dla Boga, żaden, prawie żaden, oto, niezgadzam się na twą retoryczną figurę, na twoje porównanie?...
— Jakie porównanie?
— Porównywasz siebie z myśliwym, który w zasadzce czatuje na zwierzynę, ja zaś utrzymuję, że raczej sam jesteś zwierzyną, którą myśliwy nawet w samej kniei niepokoi.
— Chicot!
— Powiedz no, naprzykład, mój ty myśliwy na zasadzce, widziałżeś kogo nadciągającego?...
— Nie, niewidziałem nikogo.
— A jednak ktoś nadciągnął?
— Czy z osób, które wymieniłem?
— Nie zupełnie, ale prawie.
— Któż taki?..
— Pewna kobieta.
— Moja siostra Małgorzata?
— Nie, księżna de Montpensier.
— Ona! w Paryżu?
— Tak jest.
— Choćby i tak było; przecież kobiet nigdy się nie lękałem!
— Prawda, bo też jedynie mężczyzn lękać się należy. Ale poczekaj trochę, a przekonasz się, że ona przybywa jako goniec zapowiadający przyjazd jej brata.
— Przybycie Gwizyusza?
— Tak jest.
— I ty myślisz, że to mię kłopocze?
— O! nie, ty się niczem nie kłopoczesz.
— Podaj mi papier i atrament.
— A to na co?... Czy chcesz wydać rozkaz, aby pan Gwizyusz w Nancy pozostał?..
— Zgadłeś!... Widać, że to myśl dobra, skorośmy obaj razem na nią wpadli.
— Owszem, to wcale zła myśl.
— Dla czego?
— Bo skoro taki rozkaz otrzyma, natychmiast domyśli się, że obecność jego w Paryżu nieodbicie potrzebna i pospieszy tutaj...
— Król uczuł, że go gniew przejmuje i z ukosa spojrzał na Chicota.
— Jeżeliś tu przyszedł tylko z tego rodzaju wiadomościami, to mogłeś sobie raczej w domu siedzieć.
— Cóż czynić Henryku?... widma nie zwykły pochlebiać.
— Wyznajesz zatem, że jesteś widmem?
— Nigdym temu niezaprzeczał!
— Cbicot!
— No!.. nie gniewaj się, bo z krótko widzącego, przemienisz się w zupełnie ślepego. Wszakże sam powiedziałeś, że zatrzymujesz twojego brata we Flandryi?...
— Tak jest, i sądzę, że to dobra polityka.
— Posłuchaj mię zatem, tylko bez gniewu.
W jakimże mniemasz zamiarze pan Gwizyusz pozostaje w Nancy?
— W zamiarze zbierania armii.
— Dobrze!.. tylko spokojnie... Jakież będzie przeznaczenie tej armii?
— A!... Chicot, utrudzasz mię twojemi pytaniami.
— Trudź się! trudź!... Henryku, później za to wypoczniesz, ręczę ci. Mówiliśmy więc, że przeznacza tę armię?
— Na pokonanie północnych hugonotów.
— Albo raczej na niepokojenie twojego brata Andegaweńskiego, który się mianował księciem Brabancyi, który usiłuje wznieść sobie mały tron we Flandryi, i ciągle żąda od ciebie posiłków dla dopięcia tego celu.
— Posiłków, które mu zawsze przyrzekam a których mu rozumie się, nigdy nie udzielę.
— Co wielce cieszy księcia Gwizyusza, ale posłuchaj mojej rady Henryku.
— Jakaż to rada?
— Udaj raz, że posyłasz mu owe przyobiecane posiłki, i że te posiłki ciągną ku Brukselli, a niechby nawet wyszły i na połowę drogi...
— A!.. rozumiem, zawołał Hanryk, w takim razie pan Gwizyusz nie odstąpi od granicy.
— I obietnica, jaką nam związkowym uczyniła pani de Montpensier, że pan Gwizyusz za tydzień przybędzie do Paryża...
— Spełznie na niczem.
— Sam to wyrzekłeś, panie — odparł Chicot z całą swobodą. A teraz, co myślisz o mojej radzie Henryku?
— Myślę, że dobra... ale...
— Jakie ale?...
— Podczas gdy ci obaj panowie zajęci będą na północy...
— Co uczynimy z południem, nieprawdaż? Masz słuszność Henryku, burze zawsze idą z południa.
— Alboż trzecia moja plaga będzie spokojna? Wszak wiesz co czyni Bearneńczyk?
— Nie, nic niewiem!
— Dopomina się...
— Czego?
— Miast stanowiących posag jego małżonki.
— Ba!.. widzisz jaki zuchwały, niedosyć mu, że ma zaszczyt być spokrewnionym z domem francuskim, jeszcze się dopomina tego, co mu się należy!
— Naprzykład, pragnie miasta Cahors, jakby zgadzało się z dobrą polityką, odstępować nieprzyjacielowi rzecz podobną.
— Nie, zaiste, to by nie oznaczało dobrego polityka, wszakże oznaczałoby szlachetnego człowieka.
— Mości Chicot!
— Przypuśćmy, że ja nic nie powiedziałem; wiesz, że się nie wtrącam w twoje sprawy familijne.
— Oto jestem spokojny, i wcale co innego mam na myśli.
— Dobrze.
— Wróćmyż więc do tego co pilniejsze.
— Do Flandryi?
— Tak jest. Wyprawię kogo do Flandryi do mojego brata; ale kogo?... komuż zaufać mogę, o mój Boże!.. a to tak ważne posłannictwo?..
— Do licha...
— A!... już mam.
— I ja także.
— Jedź tam, ty, Chicot.
— Ja mam jechać do Flandryi?...
— Dlaczegóż nie?
— Umarły ma jechać do Flandryi!... Do czego to podobne!...
— Przecież już nie jesteś Chicot, tylko Robert Briquet.
— Doskonale, mieszczanin... związkowy... przyjaciel pana Gwizyusza, ma sprawować obowiązki posła przy księciu Andegaweńskim.
— A więc odmawiasz?..
— Najzupełniej!
— Nic jesteś mi posłusznym?
— Ja, nie jestem ci posłusznym!.. Albożem ci winien posłuszeństwo?
— Ty nie winieneś mi posłuszeństwa?.. niegodziwcze!...
— Czemże mię kiedykolwiek ku sobie zobowiązałeś?... Wszak mały mój majątek odziedziczyłem. Jestem ubogi i nieznany. Zrób mię księciem i parem, urządź ordynacyę w mojej posiadłości Chicoterie, uposaż mię pięciukroć stu tysiącami talarów, a wówczas pomówimy o poselstwie.
Henryk miał właśnie odpowiedzieć na ten zarzut, gdy usłyszano, że ciężka aksamitna zasłona u drzwi, zsuwa się po żelaznym pręcie.
— Książe de Joyeuse! — zawołał głos odźwiernego.
— Niech mię szatan porwie! masz co chciąłeś — powiedział Chicot. Znajdź mi, proszę, posła, któryby cię godniej zastąpił, jak jegomość pan Anna!
— W rzeczy samej — szepnął Henryk — ten człowiek lepiej radzi, niż którykolwiek z moich ministrów.
— A! zgadzasz się zatem? — spytał Chicot i znowu skulił się na fotelu, tak, że najzręczniejszy marynarz w całem królestwie, przywykły dostrzegać najdrobniejsze punkciki na powierzchni horyzontu, nie zdołałby nic dostrzedz na rzeźbach fotelu, w którym się Chicot ukrył.
Pan de Joyeuse również nic nie dostrzegł, chociaż był wielkim admirałem Francyi.
Na widok młodego ulubieńca, król z okrzykiem radości podał mu rękę.
— Siadaj Joyeuse, siadaj moje dziecko — rzekł.
— Dla Boga, jakże późno przychodzisz!..
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Joyeuse — zbyt jesteś łaskaw, skoro to spostrzegasz.
I książę wstępując na wzniesienie łóżka, siadł na liliami wyszywanych poduszkach, umyślnie na stopniach tego wzniesienia rozpostartych.
Chicot siedział ukryty w fotelu, Joyeuse prawie leżał na poduszkach, Henryk zaś wygodnie otulił się pościelą, i rozmowę dalej prowadził.
— I cóż!.. Joyeuse — zapytał król — czy dosyć nawałęsałeś się po mieście?...
— Aż nadto, Najjaśniejszy panie, dziękuję — z niechcenia odpowiedział książę.
— Czegożeś tak prędko zniknął nam z placu Grève?..
— Najjaśniejszy panie, szczerze mówiąc, widowisko niebardzo było zabawne, a zresztą nie lubię patrzeć na cierpienia drugich...
— Jaki litościwy!..
— Nie, jam tylko samolub... a widok cierpień bliźniego drażni nerwy moje.
— Czy wiesz co się stało!...
— Gdzie, Najjaśniejszy panie?
— Na placu Grève.
— Nie, na honor, niewiem.
— Salcède wyparł się wszystkiego.
— A!...
— Ty bardzo obojętnie bierzesz tę okoliczność.
— Ja?..
— Tak jest.
— Wyznaję, Najjaśniejszy panie, że nie wielką, wagę przywiązywałem do zeznań jego; zresztą, byłem pewny, że wszystkiemu zaprzeczy.
— Przecie pierwej zeznał.
— Właśnie też dlatego później zaparł się. Pierwsze jego zeznania ostrzegły Gwizyuszów aby się mieli na baczności; rzecz naturalna zatem, iż pracowali, podczas gdy Wasza królewska mość odpoczywałeś.
— Jakto!... przewidujesz podobne rzeczy i nic mi o nich nie mówisz?
— Nie jestem ministrem, niewtrącam się więc do polityki.
— Dajmy temu pokój, Joyeuse.
— Dobrze, Najjaśniejszy panie.
— Będę potrzebował twojego brata.
— Brat mój, równie jak i ja, jest zawsze gotów na usługi Waszej królewskiej mości.
— Mogę zatem liczyć na niego?...
— Bezwątpienia.
— Otóż poruczę mu małe poselstwo.
— Zewnątrz Paryża?
— Tak jest.
— W takim razie, niebędzie mógł być posłusznym Waszej królewskiej mości.
— Dlaczego?
— Du Bouchage w tej chwili nie może wyjechać.
Henryk podniósł się nieco i wielkiemi oczami spojrzał na Joyeusa.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał.
Joyeuse z największą pogodą wytrzymał badawczy wzrok króla.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział — to bardzo łatwo pojąć; du Bouchage zakochał się, tylko że źle rozpoczął miłosne układy; poszedł fałszywą drogą biedak i dlatego coraz bardziej mizernieje.
— Wistocie, uważałem to — rzekł król.
— I coraz smutniejszy, coraz bardziej ponury, jakby żył na dworze Waszej królewskiej mości.
Jakieś chrząknięcie przy kominku przerwało panu de Joyeuse, i zdziwiony spojrzał w koło siebie.
— Nie zważaj na to Anno, pewno który pies chrapie na fotelu. Mówiłeś więc, mój kochany, że biedny du Bouchage posmutniał.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie, gotów umrzeć ze zmartwienia. Zdaje się, że spotkał gdzieś bardzo grobowego humoru kobietę, a podobne spotkania są okropne. Wszakże i z tego rodzaju kobietami można wygrać sprawę, równie jak i ze śmieszkami, byleby tylko umieć zacząć dobrze.
— A!.. ty libertynie, pewnobyś sobie umiał poradzić.
— Otóż masz!.. Wasza królewska mość nazywa mię libertynem, dla tego, że lubię kobiety.
Henryk westchnął.
— Powiadasz więc, że ta kobieta ma bardzo grobowy charakter?
— Tak przynajmniej utrzymuje du Bouchage, bo ja jej nie znam.
— A ty, mimo jej smutku, trafiłbyś z nią do ładu?
— Ba!.. idzie tylko o to, aby zawsze działać na przekorę; trudności doświadczałem jedynie z kobietami umiarkowanego temperamentu; one bowiem od swojego wielbiciela wymagają, i ujmujących wdzięków i powagi, co mało kto w sobie jednoczy. Du Bouchage trafił na kobietę smutną, dla tego też i miłość jego smutna.
— Biedny chłopiec! — rzekł król.
— Pojmujesz Najjaśniejszy panie — mówił dalej Joyeuse — że skoro tylko wyjawił mi miłość swoje, postanowiłem natychmiazt wyleczyć go z niej.
— Tak że...
— Tak, że teraz już kuracya rozpoczęta.
— I już mniej zakochany?
— Nie, Najjaśniejszy panie, ale ma nadzieję, że jego dama coraz mocniej zaczyna uczuwać miłość, co właśnie przyjemniejszem jest dla mężczyzn lekarstwem, aniżeli pozbawienie ich miłości. Począwszy więc od dzisiejszego wieczora, zamiast wzdychać wraz ze swoją damą, du Bouchage będzie ją wszelkiemi sposobami rozweselał, i tak naprzykład dzisiaj wieczorem, posyłam jego kochance trzydziestu włoskich muzykusów, aby wyprawili serenadę pod jej balkonem.
— Fi!... — rzekł król — to bardzo pospolite.
— Jakto!... pospolite, trzydziestu muzykusów, którym podobnych niema na całym świecie?..
— Do licha!... gdyby mię kto chciał był rozweselać taką muzyką, kiedy się kochałem w pani de Condé?..
— Tak, ale Wasza królewska mość byłeś zakochany.
— Szalenie.
Znowu dało się słyszeć chrząkanie, ale teraz bardzo podobne do śmiechu szyderczego.
— Widzisz Najjaśniejszy panie, że to nie pies — powiedział Joyeuse, napróżno usiłując dostrzcdz zkąd pochodzi tak szczególna przerwa. Ale tu rzecz się ma inaczej, nasza dama nieczuła jak posąg i zimna jak bryła lodu.
— I mniemasz, że muzyka roztopi ten lud, ożywi posąg?
— Zapewno, że mniemam.
Król wstrząsnął głową.
— Rozumie się — mówił dalej Joyeuse — że nasza dama nie rzuci się w objęcia mojego brata, zaraz za pierwszym pociągnięciem smyczka; nie, ale cały ten hałas umyślnie dla niej zrobiony, wywrze na niej wrażenie przyjemne; powoli przywyknie do takich koncertów, a jeżeli nie przywyknie, mniejsza o to!.. pozostaje nam jeszcze komedya, kuglarze, czarnoksiężnicy, poezya, konie, słowem wszystkie głupstwa tego świata, tak, że skoro nasza niepocieszona piękność nieodzyska wesołości, to przynajmniej du Bouchage ją odzyska.
— Mocno mu życzę tego — rzekł Henryk; lecz dajmy pokój bratu twojemu, skoro obecnie z przykrością by mu przyszło opuszczać Paryż; nie koniecznie potrzebuję aby on dokonał zamierzonego poselstwa, lecz mam nadzieję, że ty, tak dobry doradca, nie jesteś przecie skrępowany więzami jakiej piękności?
— Ja!.. — zawołał Joyeuse — jeszcze nigdy w życiu nie byłem swobodniejszy.
— Wybornie; a więc nie masz nic do czynienia?
— Zupełnie nic Najjaśniejszy panie.
— Sądziłem jednak, że masz stosunki z jakąś piękną damą?
— Tak, prawda, z kochanką pana do Mayenne, z kobietą, która przepadała za mną.
— A teraz?
— Teraz!.. wyobraź sobie Najjaśniejszy panie, pożegnawszy mojego brata i udzieliwszy mu stosowną naukę, udałem się do niej. Przybywam zagrzany teoryami, jakie przed chwilą wykładałem, bo przysięgam Waszej królewskiej mości, iż sądziłem, że jestem prawie równie jak Henryk zakochany, lecz cóż znajduję? Oto, moja dama, drży, truchleje. Z początku mniemałem, że komu przeszkadzam; oglądam się w koło, niema nikogo; usiłuję uspokoić ją, nadaremnie; pytam, nieodpowiada; chcę ją pocałować, odwraca się, a że zmarszczyłem brwi, rozgniewała się, wstała, kłócimy się i w kłótni moja dama oświadcza nakoniec, że ilekroć do niej przyjdę, nigdy jej w domu niezastanę.
— Biedny Joyeuse! — śmiejąc się rzekł król — cóż uczyniłeś?
— Ba?.. Najjaśniejszy panie, wziąłem szpadę i kapelusz, pięknie się ukłoniłem i wyszedłem ani się nawet nie obejrzawszy.
— Brawo!... Joyeuse!... to mi dopiero odwaga!..
— Tem większą odwaga, Najjaśniejszy panie, iż zdawało mi się, że biedaczka westchnęła.
— Może teraz żałujesz twojego stoicyzmu?.. — zagadnął Henryk.
— Nie, Najjaśniejszy panie; gdybym choć przez chwilę żałował, pobiegłbym do niej czemprędzej, to się rozumie... lecz myśl, że ta biedaczka mimowolnie rozstała się ze mną, nigdy mię nie opuści.
— A jednak wyszedłeś od niej?
— Prawda, i oto jestem.
— I niewrócisz nigdy?...
— Nigdy... Gdybym był tak pulchny jak pan de Mayenne, to nie mówię; ale jam szczupły i dlatego mam prawo być dumnym.
— Mój przyjacielu — poważnie rzekł Henryk — to zerwanie przyczyni się wiele do twojego zbawienia.
— Nie przeczę, Najjaśniejszy panie; ale tymczasem przez cały tydzień okropnie nudzić się będę, bo niemam nic do czynienia i niewiem co począć. To też przychodziły mi już nieocenione myśli o próżniactwie; nudzić się, musi to być rzecz arcy zabawna.,. wprawdzie, do nudów nie przywykłem, ale uważam je za coś znakomitego.
— I ja tak mniemam — odparł król — bom nudy w modę wprowadził.
— Otóż mam taki plan, Najjaśniejszy pa nie, a skreśliłem go wracając z placu Notre-Dame do Luwru. Codziennie każę się tu przynosić w lektyce; Wasza królewska mość będziesz odprawiał modlitwy, ja zaś czytać będę książki o alchemii albo raczej o marynarce, bo przecież jestem marynarzem. Będę miał małych piesków, albo raczej kotków, bo to przyjemniejsze, które się będą bawiły z twojemi, Najjaśniejszy panie; potem będziemy razem jadali kremy, a pan d’Epernon będzie nam opowiadał bajeczki. Chciał bym utyć, Najjaśniejszy panie, a później jak kochanka du Bouchagea ze smutnej przemieni się w wesołą, poszukamy innej, która znowu z wesołej zostanie smutną; i tak będziemy mieli odmianę, a żaden z nas nawet się z miejsca nie ruszy. Zwykle siedzieć jest bardzo wygodnie, a leżeć jeszcze wygodniej: O!... co za wyborne poduszki, Najjaśniejszy panie! zaraz widać, że tapicerowie Waszej królewskiej mości pracują dla króla, który się nudzi.
— Wstydź się Anno! — rzekł król.
— Dlaczego mam się wstydzić?..
— Człowiek twojego wieku, twojego stopnia chce zostać leniuchem, tłuściochem; co za szkaradne myśli!
— Nie sądzę, Najjaśniejszy panie.
— Czekaj, ja ci znajdę zatrudnienie.
— Jeżeli nudne, to i owszem.
Chrząknięcie dało się słyszeć po raz trzeci, rzec było można, że pies wyśmiewa słowa Joyeusea.
— To bardzo roztropny pies — powiedział Henryk, zgaduje, czem cię zatrudnić myślę.
— Czemże, Najjaśniejszy panie myślisz mię zatrudnić? Obaczmy.
— Naprzód wdziejesz buty.
Joyeuse zadrżał.
— O! nie, nie żądaj tego, Najjaśniejszy panie, to zupełnie przeciwne moim pomysłom.
— Potem, wsiądziesz na koń.
Joyeuse podskoczył.
— Na koń, ja! nie, nie, teraz już tylko lektyki używam. Czyś nic nie słyszał, Najjaśniejszy panie?
— No, Joyeuse, przestań żartować; powiedziałem: wdziejesz buty i wsiądziesz na koń, rozumiesz?
— Nie, Najjaśniejszy panie — z największą, powagą odpowiedział książę — to niepodobna.
— Dlaczego niepodobna? — spytał król rozgniewany.
— Bo... bo... jestem admirałem.
— I cóż ztąd?..
— Admirałowie konno nie jeżdżą.
— A! to tak — rzekł Henryk.
Joyeuse za całą odpowiedź kiwnął głową jak uparte dziecko, które usłuchać niechce, a boi się nieodpowiedzieć.
— Dobrze, zgoda panie admirale Francyi!... niepojedziesz konno, bo masz słuszność, że to niezgodne z powołaniem marynarza; ale marynarz może płynąć okrętem, ty więc natychmiast odpłyniesz do Rouen; tam znajdziesz twą admiralską galerę, wsiądziesz na nią niezwłocznie i rozwiniesz żagle, udając się do Antwerpii.
— Do Antwerpii!.. — zawołał Joyeuse z taką rozpaczą, jakby otrzymał rozkaz wyruszenia do Kantonu lub Valparaiso.
— Zdaje mi się, że już powiedziałem — rzekł król tonem zimnym, który świadczył o niecofnionem jego prawie, jako zwierzchnika i o niecofnionej woli, jako monarchy; zdaje mi się, że powiedziałem i że powtarzać nie potrzebuję.
Joyeuse nieokazując najmniejszego oporu, zarzucił płaszcz na siebie, przypiął szpadę do boku i wziął z krzesła swój beret aksamitny.
— Do licha!... ileż mię kosztuje trudu nakazanie posłuszeństwa — szepnął Henryk — wszak jeżeli zapominam czasami, że jestem panem, to przecież wszyscy inni powinniby o tem pamiętać.
Joyeuse, milczący i obojętny, ukłonił się i według istniejących przepisów, położył dłoń na rękojeści szpady.
— Proszę o rozkazy, Najjaśniejszy panie! — rzekł tonem tak uległym, że wola monarchy zmiękła jak wosk topniejący.
— Udasz się do Rouen — powiedział Henryk — gdzie pragnę, abyś wsiadł na okręt, chyba, że wolisz lądem jechać do Brukselli.
Król mniemał, że Joyeuse coś odpowie, lecz ten poprzestał na ukłonie.
— Czy wolisz podróż lądową?... — zapytał król.
— Skoro idzie o wykonanie rozkazu Waszej królewskiej mości, to mi wybierać w tem lub owem niewolno — odpowiedział Joyeuse.
— No dąsaj się, dąsaj, szkaradniku!.. — zawołał Henryk. — A! królowie nie mają przyjaciół! Udasz się więc do Rouen, mości panie — mówił dalej obrażony monarcha — tam wsiądziesz na twą galerę, ściągniesz załogi z Caudebec, Harfleur i Dieppe, które zastąpię innemi; wyładujesz niemi sześć okrętów, i oddasz je pod rozkazy mojego brata, który oczekuje na przyobiecane mu posiłki.
— A gdzież moje pełnomocnictwo, Najjaśniejszy panie?.. — zapytał Joyeuse.
— I od kiedyż to — odparł król — nie działasz na mocy twojego admiralskiego urzędu?...
— Mam tylko prawo być posłusznym, Najjaśniejszy panie, a odpowiedzialności unikam o ile mogę.
— Dobrze, mości książę, pełnomocnictwo otrzymasz w twojem mieszkaniu, w chwili wyjazdu.
— A kiedyż ta chwila nadejdzie, Najjaśniejszy panie?...
— Za godzinę.
Joyeuse z uszanowaniem ukłonił się i zmierzył ku drzwiom.
Serce króla o mało co nie pękło.
— Jakto! — zawołał — niechcesz nawet pożegnać mię?... niegrzecznyś, panie admirale, a ten zarzut czynią powszechnie wszystkim marynarzom. Ha! może więcej przyjemności znajdę z moim głównym dowódzcą piechoty.
— Racz mi przebaczyć, Najjaśniejszy panie — wyjąkał Joyeuse — ale jeszcze gorszy ze mnie dworak, aniżeli marynarz, i widzę, że Wasza królewska mość żałujesz tego, co dla mnie uczyniłeś.
I wyszedł, wstrząsając drzwiami tak gwałtownie, iż parta wiatrem zasłona wzdęła się okropnie.
— Tak to kochają mię ci, którym tyle wyświadczyłem! — zawołał król, a!... Joyeuse!... niewdzięczny Joyeuse!..
— Co!.. może go przywołasz?... — rzekł Chicot, zbliżając się do łóżka. Może już żałujesz, żeś choć raz, przypadkiem, miał własną wolę?
— Słuchaj Chicot — odparł król — mów co chcesz, ale czy myślisz, że to bardzo przyjemnie w październiku pływać po morzu, na wietrze i deszczu?... Chciałbym cię tam widzieć, samolubie.
— Wolno ci, wielki monarcho, wolno... A nawet w tej chwili podróż jest najgorętszem pragnieniem mojem.
— Gdybym cię więc chciał dokąd wyprawić, podobnie jak Joyeusea, przystałbyś na moje żądanie?...
— Nie tylko przystałbym, ale nawet proszę o to, błagam.
— O poselstwo?..
— Tak jest.
— Pojechałbyś do Nawarry?...
— Pojechałbym nawet do samego dyabła, wielki królu...
— Czy ty żartujesz, głupcze?
— Najjaśniejszy panie, już za życia mojego niezbyt byłem wesoły, a przysięgam, że od czasu śmierci mojej, jeszcze bardziej posmutniałem.
— Ale przed chwilą niechciałeś wyjeżdżać z Paryża?...
— Źle czyniłem, mój najłaskawszy monarcho, bardzo źle i mocno tego żałuję.
— Tak, że teraz pragniesz wyjechać z Paryża?...
— Natychmiast, prześwietny królu, natychmiast, wielki monarcho.
— Teraz już nic nie rozumiem — powiedział Henryk.
— Nie słyszałeś więc słów wielkiego admirała Francyi?...
— Jakich słów?
— Tych, któremi oświadczył ci zerwanie swoje z kochanką pana de Mayenne.
— I cóż ztąd?...
— Jeżeli ta kobieta zakochana w tak przystojnym młodzieńcu, bo przyznać należy, że Joyeuse wcale przystojny...
— Zapewne.
— Jeżeli ta kobieta wzdycha gdy się z nim rozstaje, to nie bez powodu.
— Bezwątpienia, bo inaczej pocóżby miała się rozstawać.
— A wiesz-że, jaki to powód?
— Nie.
— Oto, pan de Mayenne przyjeżdża.
— O! ho! — zawołał król.
— Rozumiesz nakoniec, winszuję.
— Tak, rozumiem, jednakże...
— Co jednakże?
— Twój powód, podług mnie, nie ma zasady.
— Przytocz że mi swoje powody, Henryku, wszak tego tylko pragnę, aby były niezbite.
— Dlaczegóż ta kobieta niezerwała raczej z panem de Mayenne, aniżeli z księciem de Joyeuse?... Mniemasz może, iż Joyeuse nie byłby jej wdzięcznym za nastręczenie mu. sposobności spotkania się z panem de Mayenne na Pré-aux-Clerc i przeszycie jego tłustego brzucha; o! bo Joyeuse nie źle szpadą włada!
— Bardzo dobrze, ale pan de Mayenne nosi zdradzieckie sztylety. Przypomnij sobie Saint-Mégrina. (Tu Henryk westchnął i wzniósł oczy w niebo). Prawdziwie zakochana kobieta nie pozwoli zabić swojego kochanka, i woli raczej opuścić go, zyskać na czasie, nadewszystko zaś woli sama uniknąć śmierci; a ten kochany dom Gwizyuszów dyabelnie nieokrzesany.
— A! kto wie, może ty masz słuszność.
— Wielkie szczęście.
— Tak jest, i zaczynam wierzyć w przybycie pana de Mayenne; ale ty Chicot, ty nie jesteś bojaźliwą i zakochaną kobietą?
— Ja, Henryku, jestem człowiekiem roztropnym, człowiekiem, który ma czysty rachunek z panem de Mayenne, który z nim grę rozpoczął; skoro zatem spotka mię, może dalej grać zechce, a z takim graczem, jak szanowny pan de Mayenne, trudno iść w zapasy.
— Cóż ztąd!
— To, że w ciągu gry, gotów mię nożem przebić.
— Ba!... znam ja mojego Chicota, on bierze ale i oddaje.
— Masz słuszność, to też oddam mu dziesięć pchnięć za jedno, ale pewno ich nie przeżyje.
— Tem lepiej, bo gra się skończy.
— Do kata! przeciwnie, tem gorzej, bo jego rodzina okropnie wrzeszczeć będzie, cała Liga tobie się na kark zwali i z czasem powiesz mi: „Przyjacielu Chicot, wybacz, ale muszę kazać wykropić ci skórę.”
— Ja, to powiem?...
— Powiesz, a nawet co gorsza, dotrzymasz słowa, wielki monarcho. Wolę zatem, ażeby rzeczy inaczej poszły, pojmujesz?... Nieźle mi w teraźniejszym moim stanie, jeszcze więc go nie zmienię. Bo widzisz, postępy zemsty dla mnie niebezpieczne, i dlatego pojadę do Nawarry, jeżeli mię tam wyprawić pragniesz.
— Pragnę, bezwątpienia.
— Czekam więc na twoje rozkazy, najłaskawszy panie.
I mówiąc to, Chicot przybrał taką samą postawę jak Joyeuse.
— Ale nie wiesz — powiedział król — czy ci się to poselstwo podoba.
— Widać, że się podoba, skoro o nie proszę.
— Widzisz mój Chicocie — mówił dalej Henryk — mam zamiar poróżnić Małgorzatę z jej mężem.
— Rozumiem, tej polityki trzymasz się już od dawma.
— Nie czujesz więc w sobie żadnego wstrętu?
— Co mi to szkodzi — odpowiedział Chicot — czyń co chcesz wielki monarcho. Jestem posłem i nic więcej: mnie sprawy zdawać nie potrzebujesz, a bylebym tylko był nietykalny... O!.. bo pojmujesz zapewne, że o to dbać muszę.
— Ale — rzekł Henryk — prócz tego jeszcze, powinieneś wiedzieć, co powiesz mojemu szwagrowi.
— Ja mam co powiedzieć! nie, nie!
— Jakto? nie, nie!..
— Pojadę gdzie chcesz, ale nic mówić nie będę. Mamy w tym względzie przysłowie, „kto za nadto drapie...”
— Odmawiasz więc?..
— Odmawiam słów, ale przyjmuję list. Posłannik ustny zawsze ma pewną odpowiedzialność, ale doręczyciel listu dopiero z drugiej ręki otrzymuje pchnięcia.
— No, zgoda!.. dam ci list, to się nawet zgadza z polityką moją.
— A widzisz jak to gładko idzie, dawaj.
I Chicot wyciągnął rękę.
— Nie myślże przecież, iż podobny list natychmiast napisać można. Pierwej należy się nad nim zastanowić, trzeba go rozważyć.
— Dobrze, dobrze, zastanawiaj się, rozważaj. Wrócę tu jutro o świcie, albo przyślę po ten list.
— A czemuż nie chcesz nocować?...
— Tu?
— Tak jest, w twoim fotelu.
— Ba!.. minęły już te czasy. W Luwrze nigdy już sypiać nie będę. A któż to widział, aby widmo spało w fotelu, co za niedorzeczność!
— Lecz nakoniec — zawołał król — pragnę abyś poznał moje zamiary co do Małgorzaty i jej męża. Jesteś gaskończykiem, list mój narobi hałasu na dworze Nawarskim. Będą ci zadawać pytania, trzeba zatem abyś umiał odpowiedzieć na nie. Cóż u dyabła!... jesteś moim reprezentantem, niechcę więc, abyś głupio wyglądał.
— Dla Boga!... jakże ci brak pojęcia, wielki monarcho!... I ty myślisz, że powiozę list o dwieście pięćdziesiąt mil ztąd, niewiedząc, co się w nim zawiera!.. Bądź spokojny, mój drogi!... na pierwszym lepszym zakątku ulicy, lub pod pierwszem lepszem drzewem, zatrzymam się i list twój otworzę. Jakto!... od przeszło dziesięciu lat wyprawiasz posłów do różnych części świata a nie znasz ich jeszcze!.. No odpocznij-że sobie na ciele i duszy, ja wracam do mojego ustronia.
— A gdzież jest to twoje ustronie?..
— Na cmentarzu Niewiniątek wielki monarcho.
Henryk rzucił na Chicota wzrok pełen zdziwienia, które go nie opuszczało przez ciąg dwugodzinnej z błaznem rozmowy.
— Wszak prawda, że się tego niespodziewałeś? — spytał Chicot, biorąc płaszcz i kapelusz.
— A jednak co to jest mieć stosunki z ludźmi z tamtego świata!... A więc, stało się, do jutra, ja lub mój posłaniec...
— Zgoda, ale twój posłaniec musi znać hasło, aby wiedziano, że przybywa od ciebie i aby mu drzwi otworzono.
— Słusznie!.. Jeżeli ja sam przyjdę, hasło niepotrzebne; jeżeli posłaniec, powie, że go „Cień” przysyła.
To powiedziawszy, Chicot znikł tak łatwo, iż zabobonny Henryk nie był pewny, czy to istotnie człowiek żywy, lub czy tylko cień jaki; przebył drzwi, nawet niemi nie skrzypnąwszy, i nie poruszywszy żadnym fałdem ich zasłony.
Chicot, rzeczywiście żyjący, (chociaż czytelnikom naszym lubiącym cudowność, wolno mniemać, żeśmy ośmielili się wprowadzić do naszej powieści istotę pozagrobową), wyszedł, powiedziawszy królowi, niby żartem, taką prawdę, jaką mu się powiedzieć podobało.
Obaczmy teraz co dalej nastąpiło.
Po śmierci przyjaciół króla, od czasu niespokojności i spisków poduszczanych przez Gwizyuszów, Chicot zaczął zastanawiać się nad okolicznościami.
Jakkolwiek odważny i o nic niedbający, wielką jednak przywiązywał wagę do życia, które go bawiło, równie jak wszystkich niezwyczajnych ludzi.
Sami tylko głupcy bowiem nudzą się na tym świecie i na drugim rozrywki szukać idą.
W skutek wspomnianej rozwagi uznał, że od straszliwej zemsty pana de Mayenne nie uchroni go nawet opieka króla; a jako znakomity filozof, powiedział sobie, iż na tym świecie nic się nie odstanie co się już raz materyalnie stało; że więc ani halebardy, ani sądowe trybunały francuskiego króla nie naprawią, choćby najnieznaczniejszego nawet otworu, jaki sztylet pana de Mayenne zrobić może w kaftanie Chicota.
Powziął więc ostateczne postanowienie, jako człowiek zkąd inąd znudzony komiczną rolą, którą co chwila pragnął zamienić na rolę seryo, oraz ufnością króla, która w owym czasie wiodła go prosto do zguby.
Chicot zatem zaczął od ustanowienia o ile można największej odległości, pomiędzy szpadą pana de Mayenne a własną skórą.
Jakoż wyjechał do Beaune, w potrójnym celu, aby opuścić Paryż, uściskać swojego przyjaciela Gorenflota i skosztować sławnego wina z 1550 roku, o którem uczyniliśmy tak żarliwą wzmiankę w pamiętnym liście, kończącym opowiadanie nasze o „pani de Monsoreau”.
Przyznajmy, że Chicot wkrótce widocznej doznał pociechy.
W dwa miesiące później spostrzegł, że tyje i że ta otyłość zmienia go do niepoznania, lecz spostrzegł zarazem, że tyjąc staje się bardziej podobnym do ojca Gorenflot, bardziej, aniżeli to rozsądnemu człowiekowi przystało.
Rozsądek więc przemógł nad materyalizmem i gdy Chicot wypił kilkaset butelek sławnego wina z 1550 r., gdy przewertował dwadzieścia dwa tomy, składające bibliotekę przeoratu, z której przeor wyczerpywał to łacińskie „bonum vinum laetificat cor hominis“, poczuł wielki ciężar w żołądku a w głowie próżnię wielką.
— Wstąpiłbym do zakonu, pomyślał w duchu; lecz u Gorenflota, byłbym zanadto panem, w innem zaś opactwie, byłbym nim za mało. Habit zapewne zmieniłby mię na zawsze w oczach pana de Mayenne; lecz cóż u wszystkich dyabłów! po cóż uciekać się do pospolitych środków. Poszukajmy lepszych. Czytałem w jakiejś książce, która się wprawdzie nie znajduje w bibliotece Gorenflota: „Quaere et invenies“.
Chicot zatem szukał i oto co znalazł.
Za czasów jego była to jednakże nowość.
Zwierzył się ojcu Gorenflot i podyktował mu list do króla.
Gorenflot wprawdzie niezbyt piśmienny, zdołał jednak napisać, że Chicot schronił się do przeoratu, że zmartwiony koniecznością opuszczenia swojego pana, gdy ten pojednał się z panem de Mayenne, podupadł na zdrowiu, że nadaremnie walczył z troską wyszukując rozmaitych rozrywek, lecz że boleść przemogła i że nakoniec uledz jej musiał.
Ze swojej strony Chicot przesłał królowi list własnoręczny.
List ten datowany w 1580 roku, dzielił się na pięć paragrafów.
Każdy paragraf był niby pisany co kilka dni i odpowiednio postępom choroby.
Pierwszy skreśliła i podpisała ręka dosyć pewna.
Drugi napisała ręka dosyć jeszcze silna, wszakże w podpisie znać było jej drganie.
Na końcu trzeciego już tylko Chic... widziano, a Ch... na końcu czwartego.
Wreszcie piąty kończyło samo jedynie C i kleks ogromny.
Ten kleks konającą ręką wykonany, najboleśniejsze wywarł wrażenie na królu, który, wiemy już teraz dla czego wziął Chicota za widmo, za cień.
Chętnie byśmy tu ten list przytoczyli, lecz wedle dzisiejszego wyrażenia, Chicot był to wielki ekscentryk; a że zwykle jaki człowiek taki styl, jego więc styl tak dalece był ekscentryczny, iż nie śmiemy powtarzać tu owego listu, mimo że niepłonną mamy nadzieję o silnem wrażeniu, jakie by sprawił.
Znaleźć go można w dziele „Mémoires do l’Etoile”, datowany jest w roku 1580, obfitym w przyprawianie rogów, jak dodaje Chicot.
W przypisku do tego listu i aby nieosłabić współczucia Henryka, Gorenflot nadmienił, że od śmierci przyjaciela pobyt w przeoracie de Beaune stał się dla niego zbyt przykrym i że woli zamieszkać w Paryżu.
To post-Scriptum zaledwie po wielkich trudach Chicot wydobył z pod pióra Gorenflota, gdyż właśnie w Beaune najprzyjemniej było ojcu Gorenflot.
Z godną politowania miną; zwracał on uwagę Chicota, że wino zawsze bywa fałszowane, skoro go na miejscu wybrać nie można, lecz Chicot przyrzekł szanownemu przeorowi, iż co rok osobiście przyjedzie dla zrobienia zapasów wina Romanné, Volnay i Chambertin, a że i w tym względzie, równie jak w wielu innych, Gorenflot przyznawał pierwszeństwo Chicotowi, w końcu przeto uległ żądaniu przyjaciela.
Król ze swojej strony, odpowiadając na list Gorenflota i na ostatnie pożegnanie Chicota, napisał własnoręcznie:
„Mości przeorze, wyprawisz świątobliwy i poetyczny pogrzeb biednemu Chicotowi, którego z całej duszy żałuję, był to bowiem nietylko najprzywiązańszy mój przyjaciel, ale nadto i dosyć dobry szlachcic, chociaż w genealogii swojej sam zaledwie pradziada mógł dojrzeć. Na grobie jego zasadzisz kwiaty i postarasz się, aby spoczywał na słońcu, które lubił bardzo, jako syn południa. Co do ciebie, którego smutek szanuję tembardziej, że go podzielam, pragnę, abyś stosownie do objawionego mi życzenia, opuścił klasztor w Beaune. Potrzebuję w Paryżu ludzi przychylnych i teologów uczonych, dla tego w oddaleniu trzymać cię nie myślę. Mianuję, cię zatem przeorem Jakobitów, i za miejsce pobytu oznaczam klasztor przy bramie Ś-go Antoniego, w Paryżu, którą to okolicę biedny nasz przyjaciel lubił szczególniej.”
Łatwo pojąć, że przeor na widok tego autografu królewską ręką skreślonego, zrobił wielkie oczy, że podziwiał całą potęgę gieniuszu Chicota, i że czemprędzej rozwinął skrzydła do lotu naprzeciw czekającym go zaszczytom.
Ambicya bowiem dawno już głębokie korzenie zapuściła w serce Gorenflota, który zawsze nosił przydomek „skromnego” i od czasu jak został przeorem w Beaune, nazwał się ojcem Modestem.
Wszystko więc poszło według życzeń króla i Chicota.
Wiązka cierniu, fizycznie i alegorycznie wyobrażająca trupa, pogrzebana została na słońcu, wśród kwiatów, pod cieniem pięknej winnej latorośli: po czem Chicot zmarły i na pozór pogrzebany, pomagał ojcu Goronflot do przenosin.
Instalacya jego w przeoracie Jakobitów odbyła się z wielką okazałością.
Chicot zaś nocą wcisnął się do Paryża. Kupił on przy bramie Bussy, mały domek za trzysta talarów; a gdy chciał odwiedzić Gorenflota, prowadziły go tam trzy drogi: pierwsza najkrótsza, przez miasto; druga naj poetyczniej sza, bo brzegiem wody idąca; i nakonicc trzecia najbezpieczniejsza, bo ciągnąca się wzdłuż murów Paryża.
Lecz Chicot, jako marzyciel, obierał zawsze drogę po nad Sekwaną; a że w owych czasach kamienne płyty nie krępowały jeszcze koryta tej rzekł, woda zatem, jak mówi poeta, rozlewała się po szerokich brzegach swoich, na których mieszkańcy miasta widywali nieraz przy pięknym blasku księżyca, rysującą się długą postać Chicota.
Skoro Chicot rozgościł się w domu i zmienił nazwisko, zaraz pomyślał o zmianie twarzy.
Wiemy już, że się nazwał Robertem Briquet i że chodził nieco naprzód pochylony; następnie niepokój /i kolejny przebieg kilku lat sprawiły, że prawie zupełnie wyłysiał, bo niegdyś czarny i kędzierzawy włos jego niby morze wśród odpływu, cofnął się z czoła ku karkowi.
Wreszcie, nadmieniliśmy poprzednio, że Chicot pilnie ćwiczył się w ulubionej starożytnym komedyantom sztuce, zmieniania przez dobrze wyrachowane kurcze naturalnej gry muskułów i zwyczajnej swej fizyonomii.
W skutek tak usilnej wprawy, Chicot, za dnia widziany, skoro chciał zadać sobie nieco trudu, stawał się prawdziwym Robertem Briquet, to jest człowiekiem z ustami od ucha do ucha otwartemi, z brodą dotykającą nosa i oczami przeraźliwie zezowatemi; a wszystko to czynił bez grymasów i z niejakim wdziękiem, podług zdania lubowników zmiany, gdyż twarz jego z wysmuklej, podłużnej i kątowatej, stawała się szeroką, rozlaną, spłaszczoną i głupowatą.
Jedynie tylko długich rąk i ogromnych nóg Chicot skrócić nie mógł; lecz że był bardzo przemyślny, przeto skurczył grzbiet, co sprawiło, że ramiona jego prawie nogom wyrównywały.
Obok ćwiczeń z wyrazem twarzy, miał się zawsze na baczności i z nikim nie zawiązywał stosunków.
Bo w rzeczy samej, mimo całej giętkości swojej, nie mógł wiecznie zachować jednakiej postawy.
Jakże bowiem może być garbatym w południe ten, kto był prostym o dziesiątej z rana?
Jak można wytlómaczyć przyjacielowi, który spostrzega, że się nagle postać nasza zmienia, bośmy przechadzając się z nim, przypadkiem spotkali podejrzaną osobę?
Robert Briquet zatem wiódł życie pustelnicze, co z resztą odpowiadało jego skłonnościom.
Całą jego rozrywkę stanowiły odwiedziny u Gorenflota, i wypijanie wraz z nim resztek sławnego wina z 1550 roku, które szanowny przeor pamiętał zabrać z piwnic Beaune.
Atoli umysły pospolite zarówno jak i umysły znakomite, ulegają zmianie; to też i Gorenflot zmienił się, lecz dzięki Bogu nie fizycznie a moralnie.
Ujrzał on w swojej mocy i na swojej łasce tego, w którego ręku spoczywało dotąd całe jego przeznaczenie.
Chicot przybywający na obiad do przeoratu, teraz w oczach jego był niewolnikiem, i Gorenflot od tej chwili zaczął zbyt wiele myśleć o sobie, a zbyt mało o Chicocie.
Ten bez urazy patrzył na zmianę przyjaciela; ci bowiem, których obserwował przy królu Henryku, wykształcili go w tym rodzaju filozofii.
Poprzestał więc na jeszcze pilniejszej ostrożności.
Zamiast uczęszczać co drugi dzień do przeoratu, bywał tam ledwie raz na tydzień, potem raz na dwa tygodnie, a następnie tylko raz na miesiąc.
Gorenflot tak był nadęty, że tego nie uważał.
Chicot za wielki filozof, nie dbał o to, a pokryjomu drwił z niewdzięczności Gorenflota i według zwyczaju, gładził nos i brodę.
— Woda i czas — mawiał — są to dwa najsilniejsze czynniki. Pierwsza podmywa i unosi kamienic, drugi zaś miłość własną. Czekajmy.
I czekał.
W ciągu tego oczekiwania, zaszły wyżej opisane wypadki, które według Chicota, napełnione były żywiołami zapowiadającemi wielkie katastrofy polityczne.
Gdy więc zdawało mu się, że królowi, którego mimo śmierci swojej kochał zawsze, w pośród przyszłych wypadków, mogą zagrozić niebezpieczeństwa podobne tym, od jakich go już uchronił, postanowił ukazać się w kształcie mary, jedynie w celu przepowiedzenia mu jego przyszłości. Widzieliśmy jak oznajmienie blizkiego przybycia pana de Mayenne, pokryte oddaleniem księcia de Joyeuse, i mocą małpiej przebiegłości Chicota, wydobyte z pod tej powłoki, przemieniło go z mary w istotę żyjącą i ze stanowiska proroka, przeniosło na stanowisko posła.
Teraz gdyśmy wyjaśnili wszystko, co mogło wydawać się ciemnem w naszem opowiadaniu, jeżeli czytelnicy nasi pozwolą, wyjdziemy z Luwru wraz z Chicotem i udamy się za nim aż do jego domku na placu Bussy.
Z Luwru do mieszkania swojego Chicot miał niedaleko.
Zeszedł na brzeg i zaczął przepływać Sekwanę na małej łodzi, którą przywiódłszy z przeciwnej strony rzeki, sam był przymocował u pustego wybrzeża Luwru.
— Dziwna rzecz — mówił robiąc wiosłem i spoglądając po oknach pałacu, z których jedno, a mianowicie okno w królewskiej sypialni, mimo zbyt późnej pory nocnej, światłem połyskiwało; dziwna rzecz, że po tylu latach Henryk się jeszcze nie zmienił; jedni porośli, drudzy pomaleli, inni znowu pomarli, on zaś dostał tylko kilka zmarszczek na twarzy i sercu, i nic więcej; jest to wiecznie ta sama dusza słaba i znakomita, fantastyczna i poetyczna, wiecznie ta sama istota samolubna, wymagająca zawsze więcej niż jej dać można, bo od obojętności żądająca przyjaźni i miłości, od miłości poświęcenia, a obok tego wszystkiego jest to król nieszczęśliwy, ubogi i smutniejszy od każdego ze swoich poddanych. Mniemam zaiste, że ja tylko sam zgłębiłem tę mięszaninę rozpusty i żalu, bezbożności i zabobonu; jak również ja tylko jeden znam Luwr, po którego korytarzach tylu ulubieńców przeszło do grobu, na wygnanie lub w zapomnienie; jak również ja tylko jeden bez niebezpieczeństwa igram z koroną, która dopóty rozpala umysły tylu ludzi, aż póki sobie o nią palców nie poparzą.
Mówiąc to Chicot wydał raczej filozoficzne niż smutne westchnienie i silnie oparł się na wiośle.
— Ale, ale — dodał nagle — król nic mi nie wspominał o pieniądzach na podróż; ta ufność zaszczyt mi przynosi bo dowodzi, że zawsze jestem jego przyjacielem.
I milcząc, według zwyczaju, roześmiał się; potem silnem pchnięciem wiosła posunął czółno na miałki piasek i osadził je na nim.
Następnie, sztucznym węzłem przymocował przód czółna do pala, gdyż w owych czasach winności, stanowiło to dostateczne bezpieczeństwo, i ruszył ku domowi, położonemu, jak wiadomo, o dwa strzały od brzegu rzeki.
Gdy wyszedł na ulicę Augustyanów, uderzyły go naprzód i mocno zdziwiły odgłosy muzyki i śpiewy napełniające harmonią cały cyrkuł, zwykle spokojny o tak późnej godzinie.
— Ktoś tu wyprawia wesele?... — pomyślał zrazu — do pioruna!... miałem tylko pięć godzin do przespania, a widzę, że będę musiał czuwać chociaż się nie żenię.
Zbliżywszy się, ujrzał wielkie światło połyskujące na oknach domów rzadkich na tej ulicy; to światło pochodziło od pochodni, jakiemi paziowie i słudzy przyświecali dwudziestu czterem muzykantom, pod przewodnictwem opętanego włocha przygrywającym na wiolach, psałteryonach, triangułach, skrzypcach, trąbach i bębnach.
Cała ta hałaśliwa armia stała uszykowana w pięknym porządku przed domem, który Chicot z wielkiem zdziwieniem poznał jako swój własny.
Niewidzialny generał kierujący tym manewrom, uszykował muzykantów i paziów tak, aby wszyscy, twarzą ku domowi Roberta Briquet zwróceni; z okiem w niego utkwionem, tem zapatrywaniem się żyli i oddychali jedynie.
Chicot przez chwilę stał osłupiały, patrząc na te obroty i słuchając zgiełku całego.
Wreszcie rękami kościstemi uderzył się po łydkach i rzekł:
— To chyba pomyłka; niepodobna aby dla mnie robiono tyle hałasu.
A zbliżywszy się znowu, stanął w szeregu ciekawych, których ta serenada przywiodła, i bacznie w koło siebie spoglądając, przekonał się, że całe światło pochodni odbijało się na jego domu, że cała harmonia w nim tonęła, nikt zaś nie troszczył się ani o dom naprzeciwko, ani o żaden inny.
— To widzę naprawdę dla mnie — powiedział sobie Chicot — czyby przypadkiem jaka nieznana księżniczka miała się we mnie zakochać?
Jednak to pochlebne przypuszczenie, niezdawało się przekonywać go zupełnie.
Spojrzał więc na dom przeciwległy.
Blask pochodni padał niekiedy na dwa tylko okna na drugiem piętrze, które nie miały okiennic; lecz biedny ten domek nie okazywał najmniejszego znaku życia i żadna twarz ludzka nie wyjrzała z niego.
— Do pioruna! — rzekł Chicot — muszą, tam twardo sypiać; taki hałas mógłby nawet umarłych przebudzić.
W ciągu tych pytań i odpowiedzi samemu sobie czynionych, orkiestra nieprzestawała wygrywać symfonij swoich.
— Przebacz przyjacielu — rzekł wtedy Chicot do jednego z trzymających pochodnię — ale czy niemógłbyś powiedzieć mi, dla kogo cała ta muzyka?
— Dla obywatela, który tam mieszka — odpowiedział sługa, pokazując Chicotowi dom Roberta Briquet.
— Teraz widzę stanowczo, że dla mnie — pomyślał Chicot, i przeciskając się przez tłumy, chciał wyczytać rozwiązanie zagadki na rękawach i piersiach paziów, lecz wszystkie herby ich liberyi znikły zupełnie, pokryte płaszczami koloru ciemnego.
— A do kogo należysz przyjacielu? — spytał Chicot jednego z grających na bębnie, który w tej chwili chuchał w palce, bo nie miał nic do bębnienia.
— Do obywatela, który tu mieszka — odpowiedział muzykant, pałeczką wskazując na dom Roberta Briquet.
— A ha! — rzekł Chicot — nie tylko przyszli tu dla mnie, ale nawet do mnie należą. Coraz to lepiej; nakoniec zobaczymy co to znaczy...
I wykrzywiwszy twarz jak mógł najszkaradniej, poroztrącał łokciami paziów, lokajów, muzykantów, pragnąc dostać się do drzwi, do czego nie łatwo przyszło; tam zaś oświetlony blaskiem otaczających go pochodni, wyjął klucz z kieszeni, otworzył, wszedł, zaparł drzwi znowu i mocno zaryglował.
Następnie wyszedł na balkon, postawił tani skórzane krzesło, zasiadł w niem wygodnie, oparł brodę na poręczy balkonu i niezważając na śmiech jakim go przyjęto, rzekł:
— Raczcie mi panowie powiedzieć, czy się nie mylicie i czy wasze tryle, kadencye, rulady, w istocie dla mnie są przeznaczone?
— Czy pan jesteś Robert Briquet? — spytał dyrektor orkiestry.
— Ja, we własnej mojej osobie.
— A więc! jesteśmy tu wszyscy na pańskie usługi — odparł włoch i znowu swoim kijem skinąwszy, wzniecił hałaśliwą melodyę.
— Teraz to już zupełnie nic nie rozumiem — pomyślał Chicot, wiodąc bacznem okiem po całym tłumie i po sąsiednich domach.
Wszyscy ich mieszkańcy, albo wyglądali przez okna, albo stali na progach lub też podzielili się na grupy przededrzwiami rozłożone.
Fournichon, jego małżonka i cała świta czterdziestu pięciu, to jest ich żony, dzieci i służba, wyglądali przez otwory oberży pod Mieczem walecznego Rycerza.
Sam tylko dom na przeciwko ciemny był i jak grób milczący.
Chicot ciągle szukał wzrokiem rozwiązania tej trudnej zagadki, w tem nagle zdało mu się, że pod gankiem swojego domu, widzi przez szczeliny w podłodze balkonu, jakąś osobę zupełnie ciemnym płaszczem osłoniętą, w czarnym kapeluszu z czerwonem piórem i długą szpadą u boku.
Ta osoba sadząc, że jej nikt nie widzi, całą duszą patrzyła, w pusty, niemy i obumarły dom naprzeciwko.
Od czasu do czasu naczelnik orkiestry opuszczał stanowisko swoje i przystępując ku tej osobie, coś z nią mówił po cichu.
Chicot wnet odgadł, iż to stanowi cały interes sceny i że pod czarnym kapeluszem ukrywa się twarz szlachcica.
Odtąd więc cala swą uwagę zwrócił na tę osobę.
Rolę spostrzegacza łatwo mógł odegrać, bo oparty na poręczy balkonu, poznawał każdego na ulicy i pod gankiem; nie uszło więc baczności Chicota żadne poruszenie tajemniczego nieznajomego, a najmniejsza nieostrożność mogła mu niechybnie odkryć rysy jego.
Nagle i gdy Chicot cały oddał się swoim spostrzeżeniom, jakiś jeździec w towarzystwie dwóch masztalerzy, pokazał się na rogu ulicy i energicznemi razami szpicruty porozpędzał ciekawych, którzy uporczywie skupiali się wkoło muzyki.
— Pan Joyeuse — szepnął Chicot poznając w jeźdzcu wielkiego admirała Francyi, ubranego w boty i ostrogi, stosownie do rozkazu króla.
Gdy rozpędzono ciekawych, orkiestra umilkła zapewne na znak pana.
Jeździec zbliżył się do szlachcica pod gankiem ukrytego.
— No! Henryku — spytał — co słychać nowego?
— Nic, bracie, nic.
— Nic?
— Nic, nawet się nie pokazała.
— To te niedołęgi nie narobiły tu wrzawy?
— Owszem, zagłuszyli cyrkuł cały.
— Nie rozgłosili więc, że grają na cześć tego mieszczanina?
— Owszem, rozgłosili, bo nawet osobiście wyszedł na balkon i przysłuchuje się serenadzie.
— A ona się nie pokazała?
— Ani ona, ani nikt.
— Nasz pomysł jednak dowcipny — rzekł urażony Joyeuse — bo przecież mogła bez skompromitowania się, równie jak ci poczciwcy, korzystać z muzyki wyprawionej dla jej sąsiada.
Henryk pokręcił głową.
— Widać, że jej nieznasz bracie — rzekł.
— Owszem, owszem, znam; a raczej znam wszystkie kobiety, a że i ona należy do ich liczby, przeto nie traćmy odwagi!
— O! dla Boga! bracie, mówisz tonem zniechęconym zupełnie.
— Bynajmniej; tylko począwszy od dnia dzisiejszego, potrzeba co wieczór wyprawiać serenadę mieszczaninowi.
— To ona zmieni mieszkanie.
— Dla czego, jeżeli będziesz milczał, jeżeli ej nie wskażesz nikomu, jeżeli ukrywać się nie przestaniesz. Ale, ale, cóż powiedział mieszczanin na naszą galanteryę?
— Miał przemowę do orkiestry. I patrz bracie, oto znowu mówić będzie!
W rzeczy samej Briquet, chcąc się jasno o całej rzeczy wywiedzieć, wstał aby po raz drugi zapytać naczelnika orkiestry.
— Milczeć tam, na górze — gniewnie zawołał Anna — cóż u dyabła, kiedy ci wyprawiono serenadę, to niemasz nic do powiedzenia, siedź zatem spokojnie.
— Serenadę, serenadę — jak najgrzeczniej odpowiedział Chicot — niechże przynajmniej wiem z jakiego powodu panowie mi ją wyprawiacie.
— Z powodu twojej córki, niedołęgo.
— Przepraszam, lecz niemam córki.
— No to z powodu twojej żony.
— Dzięki Bogu! nie jestem żonaty.
— A więc z twojego własnego powodu i dla twojej osoby.
— Tak jest, dla twojej osoby i jeżeli nie ustąpisz z balkonu.. — rzekł Joyeuse podjeżdżając ku Chicotowi.
— Do pioruna! — zawołał Chicot — jeżeli to moja muzyka, któż więc śmie tratować ją końmi?
— Stary głupcze — wrzasnął Joyeuse, podnosząc głowę — jeżeli natychmiast nie skryjesz twojej szkaradnej głowy w twoje kruche gniazdo, to muzykanci instrumenty o nią potłuką.
— Daj pokój, bracie, temu biedakowi — rzekł du Bouchage — on w rzeczy samej musi być bardzo zdziwiony.
— I czegóż u licha miałby się dziwić?... zresztą pojmujesz, że wszcząwszy kłótnię, kogokolwiek sprowadzimy do okna; a więc obijmy skórę mieszczaninowi, spalmy jego dom, jeżeli będzie potrzeba, ale do pioruna! nie próżnujmy!
— Przez litość, bracie — rzekł Henryk — nie zwracajmy gwałtem na siebie uwagi tej kobiety, jesteśmy zwyciężeni, poddajmy się zatem.
Briquet co do słowa słyszał tę rozmowę i powikłane jeszcze myśli jego, wielce się rozjaśniły; znając zatem humor tego, kto go napastował, w duszy przygotowywał się do obrony.
Ale Joyeuse, ulegając przedstawieniom Henryka, nienalegał dłużej; odesłał więc paziów, służących, muzykantów i maestro.
A potem odprowadzając brata na stronę, dodał:
— Widzisz mię w rozpaczy, wszystko się przeciw nam sprzysięgło.
— Co ty mówisz?...
— Nie mam czasu pomagać ci...
— Wistocie, widzę żeś w ubraniu podróżnem, czego zrazu wcale nieuważałem.
— Z polecenia króla dzisiejszej nocy jeszcze wyjeżdżam do Antwerpii.
— Kiedyż ci wydał ten rozkaz?
— Dzisiaj wieczór.
— Mój Boże!
— Jedź ze mną, błagam cię.
Henryk opuścił ręce.
— Czy mi to rozkazujesz, bracie?.. — spytał blednąc na samę myśl o wyjeździe.
— Proszę cię, du Bouchage, nic więcej.
— Dziękuję ci, bracie.
Joyeuse wzruszył ramionami.
— Niech będzie jak chcesz, Joyeuse, ale gdyby mi przyszło zaprzestać przepędzania nocy na tej ulicy, gdybym musiał zaniechać patrzenia w to okno...
— To co?..
— To umarłbym!
— Biedny szaleńcze!
— Widzisz bracie, serce moje tam, życie moje tam — powiedział Henryk, wyciągając ręce ku domowi; nie żądaj więc, abym żył, skoro mi serce z piersi wyrwiesz.
Książę z pełnym litości gniewem załamał ręce, przygryzł delikatnego wąsa i po chwili milczenia dodał:
— Gdyby ojciec prosił cię, Henryku, abyś się oddał w opiekę Mironowi, temu filozofowi i zarazem lekarzowi...
— Odpowiedziałbym, że nie jestem chory, że głowa moja zdrowa i że Miron bólu serca nie uleczy.
— Trzeba więc podzielać twój sposób widzenia; lecz pocóż się troszczyć? Twoja piękność jest kobietą; tyś wytrwały, niema więc nic straconego i mam nadzieję, że za powrotem ujrzę cię raźniejszym, dowcipniejszym i weselej niż ja wyśpiewującym.
— Tak, tak, dobry bracie — odparł młodzieniec, ściskając dłoń przyjaciela; — tak jest, wyleczę się, będę szczęśliwy, wesoły; dziękuję ci za twą przyjaźń, dziękuję! jest to najkosztowniejsze mienie moje.
— Po twojej miłości.
— Ale cenię je więcej, niż życie.
Joyeuse mimo pozornej płochości, mocno wzruszony, nagle przerwał bratu, pytając:
— Czy pójdziemy?... Pochodnie zagasły a muzyka i paziowie, do domu już wracają.
— Chodźmy bracie — wzdychając, odpowiedział du Bouchage.
— Rozumiem cię — rzekł Joyeuse — ostatnie pożegnanie dla tego pustego okna, słusznie się należy. A potem powiesz także i mnie, bywaj zdrów.
Henryk oburącz objął szyję brata, a ten pochyliwszy się z konia, czule go pocałował.
— Nie — rzekł — odprowadzę cię aż do bramy, ale poczekaj na mnie o sto kroków. Sądząc, że ulica już pusta, moja nieznajoma może się pokaże.
Anna podjechał ku swojemu orszakowi, który go czekał o sto kroków dalej.
— No idźcie, idźcie — rzekł — już was nie potrzebujemy, aż do dalszego rozkazu.
Pochodnie znikły, rozmowy muzykantów i śmiechy paziów umilkły, równie jak ostatnie brzęki strun błędną ręką ze skrzypców i lutni wyrwane.
Henryk po raz ostatni spojrzał na dom, ostatnią proźbę wysłał ku oknom i zwolna, ciągle się oglądając, połączy! się z bratem, którego poprzedzało dwóch masztalerzy.
Robert Briquet widząc, że obaj młodzieńcy oddalają się wraz z muzykantami, osądził, że wkrótce nastąpi rozwiązanie tej sceny, jeżeli tylko ta scena miała mieć rozwiązanie.
Poczem, głośno cofnął się z balkonu i zamknął okno.
Kilku upartych ciekawych pozostało jeszcze na swoich miejscach; lecz w ciągu dziesięciu minut ustąpili najwytrwalsi nawet.
Tymczasem Robert Briquet wszedł na dach swojego domu, zębaty nakształt dachów flamandzkich, i ukryty za jednym z takich zębów, patrzył w sąsiednie okna.
Skoro tylko ucichł zgiełk na ulicy, i gdy umilkły instrumenty, kroki i głosy, słowem skoro wszystko wróciło do zwykłego porządku, jedno z górnych okien tego domu dziwnego otworzyło się tajemniczo i czyjaś głowa ostrożnie z niego wyjrzała.
— Już nic niema — szepnął głos męzki — niebezpieczeństwo minęło zupełnie; była to zapewne jakaś mistyfikacya wymierzona do naszego sąsiada; możesz pani wyjść z twojej kryjówki i wrócić do pokoju.
To mówiąc, mężczyzna zamknął okno, skrzesał ognia i zapalił lampę, którą podał czyjejś wyciągniętej ręce.
Chicot patrzył całą mocą bystrego wzroku swojego.
Lecz zaledwie dostrzegł blade i piękne oblicze kobiety odbierającej lampę, zaledwie pochwycił łagodne i smutne spojrzenie pani na swojego sługę, natychmiast sam zbladł i uczuł, że lodowaty dreszcz przebiega mu po żyłach.
Następnie ta młoda, bo zaledwie dwudziestocztero letnia kobieta, zeszła ze schodów, a służący postępował za nią.
— A!... szepnął Chicot — ręką ocierając spocone czoło i chcąc niby odegnać jednocześnie napastującą go straszną marę — a!... hrabio du Bouchage, dzielny, przystojny młodzieńcze, kochanku zapamiętały.. mówisz, że będziesz wesół, raźny, śpiewający, ustąp bratu twojej dewizy, bo nigdy więcej niepowiesz już: kilariter.[1]
Wreszcie sam także wrócił do pokoju, z czołem zachmurzonem, jakby wyszedł z jakiej straszliwej przepaści, krwią napełnionej.
Usiadł w kącie, głowę opuścił na rękę, i owładnięty melancholią, pozostał tak w ciężkiej zadumie do świtu samego.
Chicot przez noc całą marzył na fotelu.
Marzył, trafne wyrażenie, bo zajmowały go raczej sny, niż rzeczywistość.
I w rzeczy samej, nie myśli ten, kto cofnąwszy się w przeszłość, widzi rozjaśnioną blaskiem jednego spojrzenia całą epokę, prawie już zupełnie w pamięci jego zatartą.
Chicot zatem całą noc znajdował się w święcie oddawna już opuszczonym, a zaludnionym wsławionemi i przyjemnemi cieniami, które wzrok bladej kobiety, nakształt wiernej lampy, przesunął przed nim wraz z całym orszakiem wspomnień szczęśliwych i przerażających.
Chicot, który tak mocno snu żałował, gdy powrócił z Luwru, teraz ani myślał się nawet położyć.
To też skoro ujrzał, że jutrzenka srebrzy szyby okien — rzekł do siebie:
— Minęła godzina zjawisk; czas teraz pomyśleć o żyjących.
Wstał, przypasał długą szpadę, zarzucił płaszcz bajowy, wytrzymały na najgwałtowniejsze deszcze, i ze stoicką stałością mędrca, obejrzał dno swojego worka oraz podeszwy trzewików.
Przekonał się, że w takich trzewikach można rozpocząć wyprawę, lecz że worek zasługuje na szczególniejszą uwagę.
Przerwiemy zatem nasze opowiadanie, a korzystając z czasu, opiszemy czytelnikom ten worek.
Chicot, jak wiadomo, człowiek pełen dowcipnych pomysłów, wydrążył główną belkę przerzynającą w szerz dom jego i tym sposobem dodał ozdoby, bo ją pomalował różno-kolorowo, oraz mocy, bo miała przynajmniej ośmnaście cali średnicy.
Wydrążenie na półtory stopy długie, a na sześć cali szerokie, w tej belce urządzone, służyło mu za kufer, w którego wnętrzu mieściło się tysiąc talarów złotem.
Otóż Chicot następne miał wyrachowanie:
— Wydaję dziennie — mawiał — dwudziesta część jednego z tych talarów; mam więc za co żyć przez dwadzieścia tysięcy dni. Nigdy ich nie przeżyję, ale mogę dociągnąć do połowy, w miarę zaś jak się starzeć będę, powiększą się potrzeby a tem samem i wydatki, bo podług mnie, dobrobyt powiększać się winien w miarę ubytku życia. Wszystko dobrze zważywszy, żyć jeszcze mogę lat dwadzieścia pięć do trzydziestu, a to dosyć, dzięki Bogu!
Chicot zatem podług tego wyrachowania, był jednym z najbogatszych kapitalistów w Paryżu, a spokój o los przyszły czynił go nieco dummym.
Nie dla tego iżby Chicot skąpym był, bo owszem, długi czas był rozrzutnym, lecz nędza przejmowała go zgrozą, wiedział bowiem, że spada na barki jak ołowiany płaszcz i przygniata najsilniejszych nawet.
Otwierając więc tego poranku swą kasę, aby ją w samotności obliczyć — rzekł:
— Do pioruna!... czasy ciężkie a wspaniałomyślność znikła z tego świata. Z Henrykiem niepotrzebuję być delikatnym. Te tysiąc talarów w złocie nie pochodzą od niego, lecz od stryja, który mi obiecał sześć razy więcej. Prawda, że stryj nie miał żony. Gdyby to noc była, poszedłbym zaczerpnąć jakie sto talarów z kieszeni króla, ale teraz dzień, muszę się. zatem spuścić na siebie samego i na Gorenflota.
Na myśl o żądaniu pieniędzy od przeora, Chicot mimowolnie uśmiechnął się.
— Ciekawy jestem, jakby to wyglądało, mówił dalej sam do siebie, gdyby pan Gorenflot, który mnie winien cały swój majątek, odmówił stu talarów przyjacielowi, chcącemu wyświadczyć przysługę królowi, temu samemu, który go mianował przeorem Jakobitów.
— Ach!. — dodał — już to nie ten sam Gorenflot, lecz Robert Briquet jeszcze nie przestał być Chicotem...
— Lecz ten list króla, to pismo mające objąć płomieniem cały dwór Nawarry; przyrzekłem pójść po nie przed świtem, a oto już dnieje. Ba! ten bodziec mieć będę koniecznie, a nawet straszliwy cios zadam nim głowie Gorenflota, jeżeli bym nie potrafił zrozumiale przemówić do jego mózgownicy.
Chicot zasunął deskę zamykającą jego kryjówkę, przymocował ją czterema gwoździami, przykrył kamieniem i przysypał kurzem wszystkie szczeliny, potem gotów do drogi, po raz ostatni spojrzał na swą małą izdebkę, w której przez tyle dni szczęśliwych przesiadywał bezpieczny i nieprzenikniony, jak serce w głębi piersi.
Wreszcie rzucił okiem na dom sąsiedni.
— Ci przeklęci Joyeuses, mogą rzeczywiście podpalić której nocy chatkę moje, aby choć na chwilę przywołać do okna niewidzialną damę. Ba! skoro spalą mój dom, to zarazem stopią także i moje talary. Doprawdy, rozsądniej postąpię skoro gdzie te pieniądze zakopię. Ha! jeżeli panowie des Joyeuses spalą mój dom, to król musi mi zań zapłacić.
Tak uspokojony Chicot, zamknął drzwi, a klucz do kieszeni włożył, ale idąc nad brzeg rzeki, pomyślał:
— Hm! hm! ten Mikołaj Poulain może tu także przyjść kiedy, i jeżeli nieobecność moja wyda mu się podejrzaną... Ale, cóż u licha, przez cały ranek napastują mię takie zajęcze myśli. No, w drogę, w drogę.
Gdy Chicot zamykał drzwi od ulicy, równie troskliwie jak drzwi od pokoju, spostrzegł w oknie służącego nieznajomej damy, który używał świeżego powietrza, zapewne w przekonaniu, że tak rano nikt go widzieć nie będzie.
Blizna na lewej skroni, aż na policzek zachodząca, jak już wspomnieliśmy, mocno tego człowieka zmieniła.
—Nadto jedna brew, zapewne gwałtownością ciosu z właściwego miejsca wysadzona, prawie zupełnie zakrywała mu lewe głęboko zapadło oko.
Rzecz dziwna, że mimo łysego czoła i siwej brody, spojrzenie miał żywe, a na zdrowym policzku kwitła świeżość młodzieńcza.
Skoro spostrzegł, że Robert Briquet schodzi z progu, natychmiast zakrył głowę kapturem, i chciał się cofnąć w głąb domu, ale Chicot skinął nań aby pozostał.
— Sąsiedzie! — zawołał — wczorajszy hałas wypędza mię z domu, udaję się zatem na wieś na kilka tygodni; może będziesz tyle łaskaw i kiedy niekiedy spojrzysz w tę stronę?
— Dobrze — odpowiedział nieznajomy — bardzo chętnie.
— A jeżeli spostrzeżesz złodziei...
— Bądź pan spokojny, mam ja dobry muszkiet.
— Dziękuję; wszakże mam cię jeszcze o jednę grzeczność prosić sąsiedzie.
— Mów pan, słucham.
Chicot spojrzeniem zmierzył odległość dzielącą go od nieznajomego.
— Nie bardzo to bezpiecznie z daleka i na głos o takich — rzeczach rozmawiać, kochany sąsiedzie.
— Czekaj pan, zejdę na dół — odpowiedział nieznajomy.
W rzeczy samej Chicot zobaczył, że znikł a zbliżywszy się tymczasem do mieszkania, usłyszał kroki, poczem otworzyły się drzwi i obaj stanęli z sobą oko w oko.
Tym razem, służący zupełnie twarz swoję ukrył w kapturze.
— Bardzo chłodny poranek — rzekł dla usprawiedliwienia tej ostrożności tajemniczej.
— Prawda sąsiedzie, północny wiatr wieje — odparł Chicot, udając że nie patrzy na nieznajomego i tem samem umniejszając mu kłopotu.
— Słucham tedy pana.
— Otóż wyjeżdżam — powtórzył Chicot.
— Miałem już zaszczyt słyszeć o tem z ust pańskich.
— Pamiętam; ale wyjeżdżając zostawiam w domu pieniądze.
— To źle, panie, to źle, lepiej zabierz je pan z sobą.
— O nie, człowiek cięższy, i nie tak śmiały, skoro zarazem stara się ocalić swój worek i życie. Zostawiam zatem pieniądze, wszakże tak dobrze ukryte, że tylko pożaru obawiać się mogę. Na wypadek pożaru jednak, chciej kochany sąsiedzie czuwać nad zgaszeniem belki, której koniec wygląda tam na prawo, chciej czuwać powtarzam, a potem szukaj w popiele.
— Szanowny panie, stawiasz mię doprawdy w zbyt przykrem położeniu — z widocznem nieukontentowaniem rzekł nieznajomy. — Lepiej byłoby zwierzyć się w tym względzie przyjacielowi, nie zaś człowiekowi, którego pan nie znasz, ani znać możesz.
To mówiąc błyszczącym okiem wpatrywał się w przymiloną twarz Chicota.
— Prawda — odparł tenże — że nie znam pana, lecz zbyt ufam fizjonomiom, a pan zdajesz mi się wyglądać na uczciwego człowieka.
— Zważ pan jednak, jaką na mnie wkładasz odpowiedzialność. Wszak wnosić można także, że muzyka, która wczoraj pana znudziła, znudzi także i panię moją i że w takim razie może i my się ztąd wyprowadzimy.
— W takim wypadku nie będę miał żadnej pretensyi do ciebie, sąsiedzie — odpowiedział Chicot.
— Dzięki ci panie, że pokładasz tyle ufności w nieznajomym — rzekł sługa, kłaniając się — będę się starał dowieść, że na nią zasługuję.
I pożegnawszy Chicota, wrócił do domu.
Chicot również pożegnał go po przyjacielsku, a spostrzegłszy, że drzwi zamknął za sobą, szepnął:
— Biedny młodzieńcze, teraz wyglądasz jak mara, a jednak dawniej widziałem cię tak wesołym, żywym i przystojnym!..
Przeorat, którym król udarował Gorenflota, dla wynagrodzenia prawych zasług jego, a mianowicie wymowy świetnej, leżał o dwa strzały karabinowe po drugiej stronie bramy świętego Antoniego.
Cyrkuł bramy świętego Antoniego, podówczas licznie był przez znakomitych mieszkańców odwiedzany, król bowiem bardzo często w zamku Vincennes przebywał.
Po drodze tu i owdzie leżały domki wielkich panów, a wspaniałe dziedzińce i piękne ogrody, stanowiąc niejako przyległość zamkową, nieraz świadkami były schadzek, z których śmiało wyznać można, zawsze wyłączano politykę, mimo, iż w owej epoce interesy stanu zajmowały nawet najpodrzędniejszych obywateli.
Wskutek takich tam i napowrót przejażdżek dworu, droga ta, rozumie się stosunkowo, posiadała wtedy ważność, jakiej dzisiaj nabyły Pola Elizejskie.
Każdy zatem przyzna, że przeorat dumnie wznoszący się po prawej stronie drogi do Vincennes, zajmował piękne stanowisko.
Składał się zaś z czworobocznej budowli, obejmującej rozległe podwórze, wysadzane drzewami, z warzywnego ogrodu położonego w tyle zabudowań i z mnóstwa przyległości nadających mu postać wioski.
W celach, położonych w głębi podwórza równolegle od drogi, mieszkało dwustu zakonników.
Od frontu, cztery piękne okna, prowadzące na żelazny balkon, udzielały gmachowi przeoratu, światła, powietrza i życia.
Na wzór miasta, któremu oblężenie zagrozić może, przeorat posiadał wszelkie środki obrony w podległych sobie terytoryach Charonne, Montreuil i Saint-Mandé.
Na pastwiskach tuczyło się zawsze co najmniej pięćdziesiąt wołów i dziewięćdziesiąt dziewięć baranów, wiedzieć bowiem należy, iż zakony religijne, czy to na mocy podania, czy też prawa pisanego, niemogły nic posiadać w liczbie stu.
Osobna budowla dawała schronienie również dziewięćdziesięciu dziewięciu wieprzom wyłącznego gatunku, które z zamiłowaniem pielęgnował wieprzarz, osobiście przez dom Modesta ustanowiony.
Tę zaszczytną posadę wieprzarz winien był wybornym kiełbaskom, faszerowanym uszom i innym przysmakom, któremi dawniej zaopatrywał oberżę pod Rogiem obfitości.
Dom Modest, pomny na wyborne wieczerze jakie zjadał niegdyś u pana Bonhommet, tym sposobem uiszczał się z długu brata Gorenflot.
O kuchniach i piwnicach wspominać niepotrzebujemy.
Szpalery klasztorne, ciągnące się na wschód i południe, dostarczały nieporównanych brzoskwiń, moreli i winogron, prócz tego niejaki brat Euzebiusz wyrabiał z tych owoców konfitury oraz rozmaite słodycze, a był to autor sławnych konfitur, któremi ratusz miasta Paryża traktował obie królowe na uczcie ostatniej.
Piwnicę napełnił sam Gorenflot, wypróżniwszy poprzednio wszystkie piwnice w Burgundyi, dzielił bowiem wraz z wszystkimi lubownikami wina, to wrodzone przekonanie, że samo tylko burgundzkie wino, jest winem prawdziwem.
Na łonie rzeczonego przeoratu, istnego raju leniuchów i żarłoków, w przepysznym apartamencie na pierwszem piętrze, którego balkon wychodził na drogę, znajdujemy ojca Gorenflot ozdobionego podwójnym podbródkiem i poszanowanie nakazujący powagą, jaką ciągły spoczynek i dobrobyt nadają najpospolitszym nawet fizyonomiom.
W białym jak śnieg habicie i czarnej pelerynie, która mu szerokie barki ogrzewa, Gorenflot niemoże mieć tak swobodnych ruchów, jak niegdyś w siwej sukmanie prostego zakonnika, lecz natomiast wygląda daleko majestatyczniej.
Jego pulchna ręka opiera się na książce i zupełnie ją zakrywa, obie grube nogi gniotą ogrzewalnię, a ramiona zbyt już krótkie, niemogą objąć brzucha wypukłego.
Pół do ósmej z rana tylko co wybiło.
Przeor korzystając z przepisów dozwalających przełożonym spać godzinę dłużej, aniżeli innym mnichom, wstał ostatni; lecz spokojnie kończył swój nocleg w obszernym fotelu, z poduszkami jak puch miękkiemu.
Pokój, w którym drzemie szanowny opat, umeblowany jest raczej światowo niż po duchownemu; stół na toczonych nogach bogatym kobiercem pokryty, obrazy pełne szczególnego poleczenia miłostek z bigoteryą, jakiej dostarczała jedynie owoczesna sztuka, kosztowne naczynia kościelne lub stołowe; w oknach wielkie firanki z weneckiego złotogłowia, pyszniejsze, mimo swojej starości, aniżeli najdroższa nowoczesna materya.
Oto szczegóły bogactw, których posiadaczem został dom Modest Gorenflot, z łaski Boga, króla a nadewszystko Chicota.
Tak więc przeor drzemał w fotelu, a tym czasem dzień przybył oddać mu zwykłą wizytę i srebrne światełko swoje rozlał na purpurowej twarzy śpiącego.
Wtem zwolna otworzono drzwi do pokoju, i weszło dwóch zakonników, nie budząc wcale przeora.
Pierwszy miał lat trzydzieści do trzydziestu pięciu, był chudy blady i skurczony; głowę nosił dumnie, spojrzenie, niby grot ciśnięty z sokolich oczu, nakazywało szacunek, wprzód nawet nim przemówił, a jednak łagodziła je gra długich białych powiek, które zniżając się, okazywały szeroką siną obwódkę okalającą oczy.
Lecz skoro przeciwnie czarną źrenicą błysnął z pod gęstych brwi i ciemnego okolenia, rzekłbyś, że to błyskawica tryskająca z pomiędzy dwóch chmur, co się z sobą starły.
Zakonnik ten nazywał się brat Boromeusz; od trzech tygodni piastował w klasztorze urząd podskarbiego.
Drugi, był to siedmnasto a najwięcej ośmnasto-letni młodzieniec, z okiem czarnem i żywem, miną zuchwałą, brodą wystającą, mały, lecz dobrze zbudowany.
Gdy zawinął szerokie rękawy, z niejaką dumą pokazywały się żylaste jego ramiona.
— Przeor jeszcze śpi bracie Boromeuszu — rzekł młodszy zakonnik, czy go obudzimy?
— Nie, niech nas Bóg od tego zachowa, bracie Jakóbie — odparł podskarbi.
— Wielka szkoda, naprawdę, że mamy przeora, który tak długo sypia — zaczął znowu młody braciszek, bobyśmy mogli dzisiaj rano popróbować broni. Czy uważałeś jakie to piękne pancerze i muszkiety?
— Cicho, bracie, może cię usłyszeć.
— Co za szkoda!.. — mówił dalej mały zakonnik tupiąc nogą, co jednak stłumił gruby kobierzec; co za szkoda!.. dzisiaj dzień tak pogodny, na podwórzu sucho, moglibyśmy odbyć doskonałe ćwiczenia, bracie podskarbi!..
— Trzeba czekać, moje dziecko — rzekł brat Boromeusz z udaną uległością, której zaprzeczał ogień spojrzeń jego.
— Czemuż jednak nie każesz rozdać broni?.. porywczo spytał Jakób, znowu zawijając opadłe rękawy.
— Ja, mam rozkazać?
— Tak jest, ty.
— Wiesz dobrze, mój bracie, że ja tu nie rozkazuję — odrzekł pokornie Boromeusz — tam oto jest nasz pan!..
— Tak, uśpiony w fotelu, wówczas gdy wszyscy czuwają — powiedział Jakób raczej niecierpliwie aniżeli bez uszanowania, cóż mi to za pan?...
I dumnym a przebiegłym wzrokiem chciał zajrzeć aż na dno serca brata Boromeusza.
— Szanujmy jego stopień i sen — rzekł tenże postępując na środek pokoju, lecz nieszczęście chciało, że obalił stołek.
Chociaż kobierzec złagodził łoskot upadającego stoika, równie jak był złagodził tupnięcie nogą brata Jakóba, jednakże dom Modest przebudzony, zerwał się wołając drżącym głosem placówki zaspanej:
— Kto tam?
— Racz wielebny ojcze przebaczyć — rzekł brat Boromeusz — że przerywamy pobożne twoje rozmyślanie; lecz, przychodzę po rozkazy.
— A! dzień dobry bracie Boromeuszu — odezwał się Gorenflot i lekko kiwnął głową.
A po chwilowym namyśle, w ciągu którego widocznie naciągał wszystkie struny swojej pamięci, zapytał, mrugnąwszy kilka razy:
— Po jakie rozkazy?
— Co do broni i uzbrojenia.
— Co do broni i uzbrojenia? — powtórzył Gorenflot.
— Tak jest, Wasza wielebność rozkazałeś przynieść jedno i drugie.
— Komu?
— Mnie.
— Tobie, ja rozkazałem przynieść broń, ja?
— Bez żadnej wątpliwości, księże przeorze — jednakim i pewnym głosem odparł Boromeusz.
— Ja! — powtórzył dom Modest w nadmiarze zdziwienia — ja! i kiedyż to?
— Tydzień temu.
— A! skoro już tydzień temu... ale po cóż ta broń?
— Powiedziałeś mi panie, a powtórzę tu własne twoje wyrazy, powiedziałeś mi więc: „Bracie Boromeuszu, nieźle byłoby zaopatrzyć się w broń, uzbroić naszych zakonników i braciszków; gimnastyczne ćwiczenia rozwijają siłę ciała, równie jak pobożne ćwiczenia rozwijają siłę duszy.”
— Ja to powiedziałem? — rzekł Gorenflot.
— Tak jest, wielebny księże przeorze, a ja niegodny i posłuszny brat, czemprędzej wypełniłem rozkazy twoje, i postarałem się o rynsztunki wojenne.
— Dziwna rzecz — szepnął Gorenflot — nie przypominam sobie nic podobnego.
— Wasza wielebność dodałeś nawet po łacinie: Militat spiritu, militat gladio.
— O! — zawołał dom Modest szeroko otwierając oczy — ja to dodałem?
— Mam dobrą pamięć, wielebny panie — odpowiedział Boromeusz, skromnie wzrok w dół spuszczając.
— Jeżeli tak powiedziałem, bracie Boromeuszu — mówił znowu Gorenflot, pokręciwszy głową — to widać, że miałem ku temu pewne powody. W istocie, zawsze utrzymywałem, że należy ćwiczyć ciało, a będąc jeszcze zwyczajnym zakonnikiem, walczyłem nietylko słowem ale i mieczem. „Militat spiritus...” Bardzo dobrze, bracie Boromeuszu, jest to natchnienie boskie.
— Niechże więc w zupełności wykonam wasze rozkazy, księże przeorze — powiedział Boromeusz, odchodząc wraz z bratem Jakóbem, który wrzący radością, ciągnął go za habit.
— Idź... — majestatycznie odrzekł Gorenflot.
— A!... wielebny księże przeorze — rzekł brat Boromeusz, prawie natychmiast wracając — zapomniałem...
— Czego?...
— W przedpokoju czeka jakiś przyjaciel Waszej wielebności, który pragnie z nią pomówić.
— Jak się nazywa? — Pan Robert Briquet.
— Pan Robert Briquet — powtórzył Gorenflot — to nie jest przyjaciel, bracie Boromeuszu, to tylko prosty mój znajomy.
— A więc Wasza wielebność nie przyjmie go?...
— Owszem, owszem — niedbale rzekł Gorenflot — ten człowiek rozrywa mię... powiedz mu niech wejdzie.
Brat Boromeusz znowu ukłonił się i wyszedł.
Brat Jakób zaś za jednym podskokiem, z apartamentów przeora, dostał się do składu broni.
W pięć minut później, otworzyły się drzwi i wszedł Chicot.
Dom Modest niezmierni przybranej poprzednio miny świętoszka pochylonego, gdy Chicot przechodząc przez pokój, zbliżył się ku niemu.
Szanowny przeor raczył jednak lekko pochylić głowę, aby tym sposobem dać poznać przybyłemu, że go spostrzega.
Ta obojętność ze strony przeora, ani na chwilę niezadziwiła Chicota, szedł dalej, a gdy osądził, że stoi w odległości, jaką uszanowanie mu nakazywało, ukłonił się mówiąc:
— Dzień dobry.
— A!.. jesteś?... — rzekł Gorenflot — zmartwychwstałeś, jak widzę?...
— Alboż mniemałeś księże przeorze, iż umarłem?...
— Ba! nigdzie cię nie było widać.
— Miałem interesy...
— A!...
Chicot wiedział dobrze, iż Gorenflot zawsze był skąpy w słowa, jeżeli się nie rozgrzał dwiema lub trzema butelkami starego burgunda.
Otóż, ponieważ przeor, według wszelkiego do prawdy podobieństwa, z powodu zbyt rannej pory, był jeszcze na czczo, Chicot zatem wziął fotel i cichutko zasiadł przy kominku, wyciągnął nogi i oparł plecy o grzbiet materacami wysłany.
— Czy będziesz jadł ze mną śniadanie, parne Briquet? — spytał dom Modest.
— Być może, księże przeorze.
— Nie powinieneś gniewać się na mnie, panie Briquet, jeżeli niemogę poświęcać dla ciebie wszystkich chwil moich, jakbym pragnął tego...
— A któż u dyabła!... żąda chwil twoich, księże przeorze?... do pioruna!... ja nawet twojego śniadania nie żądałem, sam je ofiarowałeś.
— Zapewne, panie Briquet — odpowiedział dom Modest z niespokojnością, którą usprawiedliwiał dosyć pewny ton mowy Chicota — tak jest, bezwątpienia, ja sam ci je ofiarowałem, ale...
— Ale sądziłeś, że nie przyjmę?..
— O!.. nie. Przecie wiesz parne Briquet, że nie zwykłem politykować...
— Człowiek twojego znaczenia, księże przeorze, przybiera wszelkie zwyczaje, jakie tylko przybrać pragnie — odparł Cbicot z właściwym sobie uśmiechem.
Dom Modest spojrzał nań, mrugając.
Żadną miarą nie mógł odgadnąć, czy Cbicot żartuje, czy też mówi na seryo.
Chicot wstał.
— Dlaczegóż wstajesz, panie Briquet?...
— zapytał Gorenflot.
— Bo odchodzę.
— A dlaczegóż odchodzisz, kiedy powiedziałeś, że będziesz jadł ze mną śniadanie?..
— Naprzód, ja tego niepowiedzialem.
— Przepraszam, ja sam cię zapraszałem.
— A ja odpowiedziałem: „być może”, co bynajmniej nie znaczy: „tak jest”.
— Czy gniewasz się?...
Chicot roześmiał się.
— Ja miałbym gniewać się — rzekł — a za co?... Czy za to, żeś pan bezwstydny, nieuk i grubianin?... O!.. kochany księże przeorze, zbyt już dawno znam cię, iżby mię twoje drobne niedoskonałości obrażać miały.
Gorenflot, jak piorunem rażony tym naiwnym przycinkiem gościa swojego, otworzył usta i wyciągnął ręce.
— Bywaj zdrów, księże przeorze — mówił dalej Chicot.
— O! nie odchodź odemnie.
— Podróży mojej opóźniać nie mogę.
— A więc wyjeżdżasz?..
— Wyjeżdżam z polecenia króla.
Gorenflot spadał z przepaści w przepaść.
— Z polecenia króla!... — zawołał — a więc widziałeś go znowu?..
— Widziałem.
— I jakże cię przyjął?..
— Z największą radością; o!... on ma dobrą pamięć, chociaż jest królem.
— Z polecenia króla — wyjąkał Gorenflot — a ja bezwstydny, nieuk i grubianin!
Serce jego ściągało się niby balon igłą przekłóty, z którego powietrze ulata.
— Bywaj zdrów, księże przeorze — powtórzył Chicot.
Gorenflot podniósł się z fotela i szeroką ręką przytrzymał zbiega, który wyznać należy, łatwo zezwolił na dokonanie tego gwałtu na osobie swojej.
— Czekaj.... porozumiejmy się — rzekł przeor.
— Względem czego? — spytał Chicot.
— Względem twojej dzisiejszej drażliwości.
— Ja jestem dzisiaj taki jak zawsze.
— Nie.
— Pan się śmiejesz i ja również; pan dąsasz się i ja czynię to samo.
— Nie, nie, nie!..
— Tak, tak, tak!..
— No!... zgoda, przyznaję, byłem roztargniony.
— Doprawdy?
— Ale ty będziesz pobłażliwy dla człowieka obciążonego najprzykrzejszą pracą?.. Dla Boga!.. ja już myślę, że głowę straciłem!... kierować tutejszym przeoratem, jest jedno, co rządzić prowincyą. Zważ przecie, iż rozkazuję dwustu ludziom, że zarazem jestem ekonomem, budowniczym, intendentem; a obok tego pełnić muszę moje duchowne obowiązki.
— O!.. to rzeczywiście za wiele, na niegodnego sługę bożego.
— Po cóż ta ironia, panie Briquet — rzekł Gorenflot — czyliż zapomniałeś już o chrześciańskiej miłości bliźniego?...
— Alboż ja kiedy o niej pamiętałem?
— Uważam także, iż zazdrość tobą powoduje; strzeż się, zazdrość to grzech śmiertelny.
— Zazdrość!... A czegóż ja zazdrościć mogę?... pytam księdza przeora.
— Hm! mówisz sobie: przeor Dom Modest Gorenflot coraz wyżej się wznosi; jest na drodze postępu...
— A ja przeciwnie, jestem na drodze wstecznej, nie prawdaż?... — szyderczo odparł Chicot.
— Jest to wina twojego fałszywego stanowiska, panie Briquet.
— Księże przeorze, przypomnij sobie słowa Ewangelii.
— Które?
— Kto się podwyższa, poniżon będzie, kto się poniża, podwyższon będzie.
— Ba!.. — rzekł Gorenflot.
— Masz tobie, oto ten heretyk powątpiewa o tekście pisma Świętego — zawołał Chicot załamując ręce.
— Heretyk!.. — powtórzył Gorenflot — tylko hugonoci są heretykami.
— No, to niewierny.
— E!... dajmy pokój, lecz co przez to obciąłeś rozumieć, panie Briquet?.. bo doprawdy nie pojmuję ciebie.
— Nie, tylko że wyjeżdżam i że przychodzę z pożegnaniem. Bywaj mi zatem zdrów dom Modeście.
— Ty mię tak nie opuścisz.
— Owszem, dlaczego nie!
— Ty.
— Tak jest, ja.
— Przyjaciel?
— Wielkość nie ma przyjaciół.
— Ty, Chicot?
— Ja już nie jestem Chicot, wszakżeś mi to przed chwilą zarzucał.
— Ja, a kiedy?
— Kiedy wspomniałeś o mojem fałszywem stanowisku.
— Zarzucałem!... A!.. jakże się dzisiaj wyrażasz!...
I przeor zwiesił tłustą głowę, której trzy podbródki spłaszczyły się w jeden, przygniecione do szyi bawolej.
Chicot patrzył nań z pod oka i dostrzegł, że blednie.
— Do widzenia i bez urazy za to, że powiedziałem prawdę.
I chciał wyjść.
— Mów mi co tylko zechcesz, panie Chicot — rzekł dom Modest — ale nie patrz na mnie takim wzrokiem.
— A!... a!... już późno.
— Owszem, jeszcze czas!... Przecież, cóż u dyabła, na czczo odjechać nie możesz, to nie zdrowo, sam mi to nie raz mawiałeś!... A zatem, śniadajmy razem!....
Chicot postanowił od razu odzyskać utracone korzyści.
— Nie, na honor, nie!... wy tu bardzo niesmaczne jadacie.
Gorenflot odważnie wytrzymał wszelkie napaści, ale tej oprzeć się nie mógł.
— U mnie niesmaczno jadają?... — wyjąkał pognębiony.
— Tak przynajmniej sądzę — rzekł Chicot.
— Może narzekałeś na ostatni obiad?
— Jeszcze dotąd smaku w ustach dojść nie mogę, pfe!..
— Powiedziałeś pfe!... — zawołał Gorenflot, wznosząc ręce ku niebu.
— Tak jest, powiedziałem pfe — śmiało powtórzył Chicot.
— I cóż ci niesmakowało?... powiedz.
— Wieprzowe kotlety niegodnie były przypalone...
— O!..
— Faszerowane uszy nie trzeszczały w zębach.
— O!..
— Kapłona z ryżem wodą czuć było.
— Sprawiedliwe nieba!
— Rakowej zupy nie odszumowano.
— Litości!
— Na sosach była tłustość, która mi dotąd w żołądku pływa.
— Chicot!.. Chicot!.. — jęknął dom Modest, tonem konającego Cezara, gdy mówił do mordercy swojego: Brutusie! Brutusie!
— A przytem ksiądz przeor dla mnie czasu tracić nie może.
— Ja?
— Wszak powiedziałeś, że jesteś zatrudniony, tak czy nie?... Jeszcze ci tylko brak tego, abyś kłamcą został.
— E!... zatrudnienie na później odłożyć można. Mam tylko przyjąć prośbę od pewnej kobiety, nic więcej.
— To przyjmij.
— Nie!.. nie!.. kochany panie Chicot!.. chociaż przysłała mi sto butelek wina sycylijskiego.
— Sto butelek sycylijskiego wina?
— Nie przyjmę jej, chociaż to musi być zapewne jakaś znakomita dama; nieprzyjmę, bo ciebie tylko przyjmować pragnę, kochany panie Chicot. Ta znakomita dama, która mi beczkami przysyła sycylijskie wino, chciała zostać moją penitentką. Otóż!... jeżeli pragniesz tego, odmówię rad duchownych, każę jej oświadczyć, aby sobie wybrała innego spowiednika.
— I uczynisz to wszystko?...
— Dla tego abym mógł z tobą zjeść śniadanie, kochany panie Chicot, abym naprawił błędy, jakich się względem ciebie dopuściłem.
— Błędy twoje pochodzą z twojej wścieklej dumy, dom Modeście.
— Upokorzę się, kochany przyjacielu.
— Z twojego nikczemnego lenistwa.
— Chicot, Chicot, od jutra zacznę martwić ciało moje, bo każę codzień odbywać wojenne ćwiczenia moim zakonnikom.
— Wojenne ćwiczenia, twoim zakonnikom?.. — rzekł Chicot wytrzeszczając oczy — i jakież to ćwiczenia, czy z widelcem?
— Nie, z bronią.
— Ćwiczenia z bronią?
— Tak jest, bo przecież komenderować, to rzecz bardzo utrudzająca.
— Komenderujesz wojennemi ćwiczeniami Jakobitów?
— A przynajmniej komenderować będę.
— Od jutra?
— Od dziś zaraz, jeżeli tego pragniesz.
— Komuż to przyszło na myśl, nakazywać mnichom obroty wojenne?
— Mnie, jak się zdaje — odrzekł Gorenflot.
— Tobie!?.. niepodobna.
— Owszem, bo nawet wydałem stosowne rozkazy bratu Boromeuszowi.
— Któż jest ten brat Boromeusz?
— A! prawda, ty go nieznasz.
— Cóż to za jeden?..
— Nasz podskarbi.
— Jak to, masz podskarbiego, którego ja nieznam?
— Zostaje tu dopiero od czasu twojej ostatniej bytności.
— Z kąd przybył ten podskarbi?
— Zalecił mi go książę kardynał Gwizyusz.
— Osobiście?
— Listownie... kochany panie Chicot, listownie...
— Czy to ten z orlą twarzą, którego widziałem na dole?
— On sam.
— Który mię tu oznajmił?..
— Tak jest.
— O!... ho!... — mimowolnie zawołał Chicot — jakież posiada przymioty ów podskarbi, tak żarliwie protegowany przez księcia kardynała?...
— Rachuje jak Pythagores.
— I to za jego radą zaleciłeś wojenne ćwiczenia?...
— Tak, przyjacielu.
— To jest, on ci podał projekt uzbrojenia twoich zakonników, nieprawdaż?...
— Nie, kochany panie Chicot, to mój wyłączny pomysł.
— A jakiż cel tego pomysłu?
— Cel uzbrojenia braciszków.
— Tylko bez pychy, zatwardziały grzeszniku, pycha, to grzech śmiertelny, to nie jest wcale twój pomysł.
— Mój czy jego, tego już dobrze niepamiętam. Ale nie, nie, stanowczo mój, zdaje się nawet, że z tego powodu wyrzekłem łacińskie zdanie, bardzo słuszne i świetne.
Chicot przysunął się do przeora.
— Łacińskie zdanie, ty, kochany księże przeorze — powiedział — a niepamiętasz jak brzmiało?...
— „Militat spiritu”.
— „Militat spiritu, militat gladio”.
— To, to właśnie — zawołał uradowany dom Modest.
— No — rzekł Chicot — niepodobna uniewinnić się lepiej od ciebie, dom Modeście, dlatego przebaczam ci.
— O!... — rzekł rozrzewniony Gorenflot.
— Tyś zawsze moim przyjacielem, moim prawdziwym przyjacielem.
Gorenflot otarł łzę.
— Ale śniadajmy, dla śniadania pobłażliwym będę.
— Słuchaj — rzekł Gorenflot w zachwyceniu — każę powiedzieć bratu kucharzowi, że go do więzienia wtrącę, jeżeli nam królewskiej uczty niezastawi.
— Czyń co chcesz, kochany księże przeorze, jesteś tu panem.
— Odpieczętujemy kilka butelek naszej penitentki.
— Udzielę ci mojego świata w tej mierze, kochany przyjacielu.
— Niechże cię uściskam, mój Chicocie!..
— Dobrze, tylko nie uduś mię... pomówmy oto raczej.
Gorenflot wnet wydał rozkazy.
Jeżeli zacny przeor znajdował się rzeczywiście na drodze postępu, jak przynajmniej mniemał, to zapewne w tem co dotyczyło szczegółów dobrego obiadu i sztuki kucharskiej.
Dom Modest kazał przywołać brata Euzebiusza, który stanął nie jak przed zwierzchnikiem, ale jak przed sędzią swoim, gdyż ze sposobu przyjęcia odgadł, że u wielebnego przeora, zaszła jakaś rzecz nadzwyczajna.
— Bracie Euzebiuszu!.. — surowo rzekł Gorenflot — posłuchaj, co powie przyjaciel mój, pan Robert Briquet. Widać, że się zaniedbujesz. Mówiono mi o wielkiej niepoprawności w ostatnim twoim obiedzie, o niegodziwem zaniedbaniu w przyprawie twoich potraw. Strzeż się, bracie Euzebiuszu, strzeż się, jeden krok uczyniony na złej drodze, pociąga za sobą całe ciało.
Mnich poczerwieniał i pobladł, wreszcie wyjąkał coś na swoje usprawiedliwienie, ale go nie słuchano.
— Dosyć — rzekł Gorenflot.
Brat Euzebiusz umilkł.
— Co masz dzisiaj na śniadanie?.. — spytał wielebny przeor.
— Będą jaja smażone z koguciemi grzebieniami.
— Co więcej?
— Grzybki nadziewane.
— Co więcej?
— Raki z Maderą.
— To tylko same bagatelki, drobnostki, trzeba coś mocniejszego, coby dało dobry grunt, no, mów prędko.
— Mam szynkę z pistacyami.
— Pfe!.. — zawołał Chicot.
— Przepraszam, bojaźliwie przerwał brat Euzebiusz; gotowana w prawdziwem winie xeres. Szpikowana mięsem wołowem marynowanem w Akwizgańskiej oliwie, co sprawia, że tłustość wołową można jeść z chudą szynką i nawzajem.
Gorenflot z zadowoleniem spojrzał na Chicota.
— Wszak to nie złe, parne Robercie — spytał.
Chicot skinął zaledwie na wpół zadowolony.
— A co masz jaszcze? — spytał Gorenflot.
— Możnaby węgorza przyrządzić na prędce.
— Precz z węgorzem! — zawołał Chicot.
— Sądzę, panie Briquet — coraz śmielej mówił brat Euzebiusz — że pan niepożałujesz mojego węgorza, skoro go skosztujesz.
— Cóż tak szczególnego mają twoje węgorze?
— Karmię je wyłącznym mi sposobem.
— O! ho!..
— Tak jest — dodał Gorenflot — zdaje się, że rzymianie czy grecy, bo już niepamiętam, dosyć, że jakiś włoski naród, żywili węgorze na sposób Euzebiusza. Wyczytał on to w dawnym autorze zwanym Swetoniusz, który traktował o kuchni.
— Jakto, bracie Euzebiuszu — zawołał Chicot — twoje węgorze karmisz ludzkiem mięsem?
— Nie, panie, siekam na drobno wnętrzności i wątroby ptastwa i zwierzyny, dodaję trochę wieprzowiny, robię z tego kiełbaski, i ciskam moim węgorzom, które pływając w słodkiej i często odświeżanej wodzie, w ciągu miesiąca znacznie tyją i rosną. Ten naprzykład, którego dzisiaj podam wielebnemu przeorowi, waży dziewięć funtów.
— To chyba wąż — powiedział Chicot.
— Połykał od razu sześciodniowe kurczę.
— I jakże go przyrządziłeś? — spytał Chicot.
— Tak jest, jak go przyrządziłeś? — powtórzył przeor.
— Odarty ze skóry, przyrumieniony, zmaczany w sardelowem maśle, posypany tartym chlebem, a potem znowu przez dziesięć minut na ruszcie potrzymany; daje się na stół w sosie zaprawnym tureckim pieprzem i czosnkiem.
— A sos z czego?
— Tak jest, z czego sos?
— Sos po prostu z prowanckiej oliwy, ubitej z cytryną i musztardą.
— Wyborne — rzekł Chicot.
Brat Euzebiusz odetchnął.
— Teraz brak już tylko konfitur — wtrącił Gorenflot.
— Wynajdę coś, co się księdzu przeorowi podoba.
— Dobrze, polegam na tobie — rzekł Gorenflot — okaż się godnym zaufania mego.
Euzebiusz ukłonił się.
— Czy mogę już odejść? — spytał.
Przeor pytająco spojrzał na Chicota.
— Niech idzie — powiedział Chicot.
— Idź i przyślij mi brata piwniczego.
Euzebiusz ukłonił się i wyszedł.
W krotce przybył brat piwniczy i otrzymał równie dokładne i równie szczegółowe rozkazy.
W dziesięć minut później, obaj biesiadnicy zasiedli na szerokich poduszkami wyściełanych fotelach, obok stołu cienkim obrusem pokrytego, i niby dwaj przeciwnicy, wypowiedzieli sobie walkę na noże i widelce.
Stół, mogący dziesięć osób w koło siebie pomieścić, był mimo to zupełnie zastawiony, bo piwniczy nagromadził nań mnóstwo butelek rozmaitego kształtu i z rozmaitemi napisami.
Euzebiusz, stosownie do programu, przysłał jaja, raki i grzyby, z których zionął najpowabniejszy zapach trufli, świeżego masła, tymianku i madery.
Chicot natarł jak wilk zgłodniały; przeor zaś przeciwnie, jak człowiek, który niedowierza samemu sobie, swojemu kucharzów i współ biesiadnikowi.
Atoli po upływie kilku minut, Gorenflot pożerał a Chicot przypatrywał się.
Zaczęto od wina reńskiego, potem przystąpiono do burgunda z roku 1550; potem skosztowano Saintperey; wreszcie zakończono winem od penitentki.
— A cóż myślisz o niem? — spytał Gorenflot, odważywszy się przemówić dopiero po trzykrotnem skosztowaniu.
— Doskonałe, ale lekkie — rzekł Chicot — jakże się nazywa ta twoja penitentka?
— Nieznam jej.
— Hm! nie wiesz jak się nazywa?
— Nie, na honor, traktujemy przez posła.
Chicot zamilkł na czas niejaki i z wolna zmrużył oczy, pragnąc niby tem lepiej przekonać się o smaku wina, które zatrzymał w ustach nim połknął, a w rzeczy samej tylko dla namysłu.
— Tak więc — rzekł w pięć minut później — mam zaszczyt obiadować z dowódzcą armii?
— O! tak jest, dla Boga!
— Co! wzdychasz gdy to mówisz?
— A! cóż chcesz, jest to rzecz zbyt utrudzająca.
— Zapewne, lecz zaszczytna, piękna...
— Przepyszna! tylko, że mi ciągle hałasują nad uszami... a! przedwczoraj musiałem ująć jedno danie z wieczerzy.
— Jakto ująć jedno danie!... dla czego?
— Bo wielu z moich najlepszych żołnierzy, ośmieliło się oświadczyć, że półmisek wygniecionych jagód burgundzkich w piątek na trzecie danie przepisany, nie jest dostatecznym.
— Patrzaj? niedostateczny!... dla czego niedostateczny?
— Utrzymywali, że jeszcze głodni i żądali coś z mięsa, jak naprzykład kaczki, raków morskich albo ryby korzennej. Pojmujesz ty takich żarłoków?
— Ba! jeżeli twoje mnichy odbywają utrudzające ćwiczenia, niedziw, że mają apetyt.
— A w czemże byłaby zasługa? — odparł brat Modest — dobrze jeść i dobrze pracować, cały świat potrafi. Cóż u dyabła! aby się podobać Bogu, trzeba umieć odmawiać sobie wszystkiego — mówił zacny opat, kładąc porządną ćwiartkę szynki na spory kęs galarety, o której brat Euzebiusz nie wspomniał, jako o potrawie zbyć pospolitej dla figurowania w jadło-spisie.
— Pij, Modeście, pij — rzekł Chicot — udusisz się przyjacielu, coś poczerwieniałeś.
— Bom zgrozą przejęty. — odparł przeor i nalał sobie półkwartową szklankę, Chicot dał mu pokój, lecz gdy Goronflot wypróżnił szklankę i postawił na stole, rzekł wtedy:
— No, dokończże mi twoję historyę, bo na honor, mocno mię zajęła. Ująłeś im więc jedno danie, ponieważ utrzymywali, że za mało jedli?
— Bardzo sprawiedliwie postąpiłem.
— Roztropnie.
— To też mocno tę karę uczuli; mniemałem, że się zbuntują; oczy się zaiskrzyły a zęby zadzwoniły.
— Do pioruna! bo głodni byli; to rzecz bardzo naturalna.
— Otóż tego wieczora dziwną okoliczność dostrzegłem i poddam ją pod rozpoznanie uczonych. Przywołałem więc brata Boromeusza, udzieliłem mu moich instrukcyj co do ujęcia tego dania, a z powodu buntowniczego poruszenia, zaleciłem także i ujęcie wina.
— Nakoniec? — spytał Chicot.
— Nakoniec, aby uwieńczyć dzieło, nakażalem nowe ćwiczenia, pragnąc tym sposobem zniszczyć hydrę buntu; bo wiesz przecie, że psalmista mówi, czekaj no, jakże to: Cabic poriabis diagonem, e! do licha! musisz znać ten ustęp.
— Proculcabis draconem — rzekł Chicot napełniając szklankę przeora.
— Draconem, zgadłeś, brawo! Ale co do smoka, skosztuj że tego węgorza, doskonały.
— Dziękuję, już zaledwie tchnę! Opowiadaj, opowiadaj.
— Co?
— Tę tam jakąś nadzwyczajną okoliczność.
— Jaką? Już niepamiętam.
— Tę co chciałeś oddać pod rozpoznanie uczonych.
— A! prawda, już wiem.
— Słucham.
— Nakazałem więc ćwiczenie wieczorne, spodziewałem się, że moich łotrów znajdę znużonych, zmęczonych, potem zlanych i przygotowałem sobie dosyć ładne kazanie na temat: Ten kto chleb mój pożywa.
— Chleb suchy — wtrącił Chicot.
— Właśnie, suchy — zawołał Gorenflot, w śmiechu otwierając ogromne szczęki. Udał mi się doskonały dwuznacznik, z którego naprzód już śmiałem się przez godzinę, ale na dziedzińcu znajduję grono zuchów żywych, silnych, wyskakujących jak polne koniki... i względem tego właśnie złudzenia pragnę zasięgnąć rady uczonych.
— Mówisz, złudzenia?
— Bo ich o milę winem czuć było.
— Winem? A więc brat Boromeusz zdradził cię?
— O! ręczę za Boromeusza — zawołał Gorenflot — jest to wcielone ślepe posłuszeństwo, choćbym mu kazał spalić się na wolnym ogniu, to natychmiast pójdzie po ruszt i sam ogień podłoży.
— Co to znaczy być złym fizyonomistą — rzekł Chicot trąc sobie nos — w moich oczach on bynajmniej nie wygląda na takiego.
— Być może, ale ja znam mojego Boromeusza, tak jak znam ciebie, mój kochany Chicot — odparł dom Modest, tem czulszy im pijańszy.
— Mówisz więc, iż wino czuć od nich było?
— Czy od Boromeusza?
— Nie, od twoich mnichów.
— Jak6 od beczek, a przytem każdy był jak rak czerwony; zwróciłem na to uwagę Boromeusza.
— Brawo!
— O! bo ja nie zasypiam sprawy.
— I cóż on na to?
— Czekaj, odpowiedział mi coś bardzo dowcipnego.
— Wierzę.
— Odpowiedział, że zbyt mocny apetyt sprowadza prawie te same skutki co i sytość.
— O! ho! — rzekł Chicot — to rzeczywiście bardzo dowcipna odpowiedź, jak powiadasz.
Rozsądny to człowiek ten twój Boromeusz; nie dziw, że ma nos i usta tak cienkie. Więc z odpowiedzi tej byłeś zadowolony?
— Zupełnie, i ty sam także będziesz zadowolony; ale, czekaj no, przysuń się trochę do mnie, bo mnie nie tak się łatwo poruszyć.
Chicot przysunął krzesło, Gorenflot zrobił z swojej szerokiej dłoni tubę akustyczną i przyłożył ją do ucha Chicota.
— I cóź? — spytał tenże.
— Czekaj, niech zbiorę myśli. Pamiętasz ty Chicot owe czasy, kiedyśmy to byli młodzi?
— Pamiętam.
— Kiedy to krew wrzała... a człowiek miał żądze wcale nie skromne?...
— Przeorze, przeorze! — rzekł skromnie Chicot.
— Boromeusz tak mówi, a ja mniemam że mówi słusznie; czyż apetyt nie wywierał na nas częstokroć wrażenia rzeczywistości?...
Chicot tak gwałtownym wybuchnął śmiechem, że stół ze wszystkiemi butelkami, zatrząsł się jak deski na okręcie.
— Dobrze, dobrze, pójdę do szkoły Boromeusza, a skoro przejmie mię swojemi teoryami, będę cię prosił o pewną łaskę, wielebny ojcze.
— Której ci nie odmówię, bo przyjacielowi takiemu jak ty, nic odmówić nie mogę. A teraz, powiedz: co to za łaska?
— Pozwolisz mi tylko przez tydzień być gospodarzem w tutejszym przeoracie.
— A cóż zrobisz przez ten tydzień?
— Będę karmił brata Boromeusza jego teoryami, postawię mu próżny półmisek, próżną szklankę i powiem: „pragnij całą mocą twojego głodu i pragnienia abyś tu miał indyka z truflami i butelkę szambertyna; ale strzeż się abyś się tym szambertynem nie upił; pamiętaj abyś strawił tego indyka, kochany bracie filozofie.”
— A więc — rzekł Gorenflot — nie wierzysz w apetyt poganinie?
— Dobrze! dobrze! w co wierzę to wierzę, dajmy pokój tym teoryom.
— Zgoda — rzekł Gorenflot — pomówmy o rzeczywistości.
I nalał sobie pełną szklankę wina.
— O owych dobrych czasach, które przed chwilą wspomniałeś, mój Chicot, o naszych wieczerzach pod „Rogiem Obfitości.”
— Bravo! sądziłem, że już o tem wszystkiem zapomniałeś wielebny ojcze.
— Profanie, wszystko to zasypia na łonie majestatu mojego stanowiska; ale do licha! ja sam, zawsze jestem jednaki.
I mimo próśb Chicota, Gorenflot zaczął nucić ulubioną piosnkę swoję:
A burgund odkorkowany,
Osiołek strzyże uszkiem,
— Ależ cicho, nieszczęśliwy — rzekł Chicot — jeżeli brat Boromeusz nadejdzie może pomyśleć, żeś już cały tydzień nic ani jadł ani pił.
— Jeżeli brat Boromeusz przyjdzie, to razem z nami śpiewać będzie.
— Nie zdaje mi się.
— A ja ręczę za to...
— Milcz lepiej i odpowiadaj na moje pytania.
— Pytaj więc.
— Kiedy mi ciągle przeszkadzasz pijaku.
— Co! ja, pijak!
— Otóż, z tych obrotów wojennych wynika, żeś swój klasztor zamienił w prawdziwe koszary.
— Tak przyjacielu, dobrze mówisz, w prawdziwe koszary; ostatniego czwartku, ale czy to było w czwartek? tak, w czwartek; czekaj no, bo już niepamiętam czy w czwartek.
— W czwartek czy w piątek mniejsza o to.
— Prawda, fakt to rzecz główna, wszak tak? Otóż! w czwartek czy w piątek, znalazłem na kurytarzu dwóch nowicyuszów bijących się na pałasze i dwóch sekundantów, którzy się także próbować chcieli.
— I cóż uczyniłeś?
— Kazałem przynieść sobie batog, aby oćwiczyć nowicyuszów; łotry poumykali, ale Boromeusz...
— Aha! znowu Boromeusz.
— Zawsze Boromeusz.
— Cóż więc ten twój Boromeusz?
— Złapał ich i tak im w skórę wykropił, że dotąd jeszcze leżą, w łóżkach biedaki.
— Chciałbym obejrzeć ich plecy, abym mógł osądzić dzielność ramienia brata Boromeusza — powiedział Chicot.
— Co? mielibyśmy się trudzić oglądaniem innych pleców aniżeli baranich, nigdy! Oto skosztuj lepiej tych pasztecików z brzoskwiniami.
— Nie, dziękuję, mógłbym zadławić się.
— To Pij.
— Dosyć już piłem, a mam jeszcze drogę przed sobą.
— Cóż to! myślisz, że i ja nie mam drogi przed sobą? a przecież piję.
— O! ty, to co innego, do komendy potrzebujesz piersi dobrze odwilżonych.
— No, to tylko jeden kieliszeczek, jeden tego trawiącego likieru, który brat Euzebiusz tak doskonale przyrządza.
— Zgoda.
— Ten likier tak skutkuje, że choćbyś jadł dwa razy tyle, to w parę godzin po obiedzie znowu głodny będziesz...
— Wyborna recepta dla ubogich! Wiesz co, gdybym był królem, tobym kazał ściąć brata Euzebiusza! Jego likier może ogłodzić całe królestwo. Lecz co to za hałas?
— A! ćwiczenia rozpoczynają się — rzekł Gorenflot.
W rzeczy samej, na dziedzińcu dały się słyszeć rozmaite głosy i szczęk broni.
— Jakto! bez dowódzcy? — spytał Chicot — coś nie w wielkiej karności utrzymujesz żołnierzy twoich.
— Bezemnie ćwiczenia nigdy się nie odbywają — rzekł Gorenflot — bo przecież ja komenderuję, ja jestem instruktorem, a na dowód tego, słuchaj, oto brat Boromeusz idzie po moje rozkazy.
W istocie, po chwili wszedł Boromeusz, i zmierzył Chicota szybkim, zdradliwym wzrokiem.
— O! ho! — pomyślał Chicot — nie zbyt roztropne spojrzenie, bo cię zdradziło.
— Księże przeorze — rzekł Boromeusz — już tylko na Waszę wielebność czekam ze spróbowaniem broni i pancerzy.
— Pancerzy! o ho! — powiedział Chicot sam do siebie — idę, idę.
I wstał czemprędzej.
— Zechcesz zapewne widzieć moje manewry, powiedział Gorenflot, również podnosząc się jak kloc marmurowy, któremu nogi przyprawiono; podaj mi rękę przyjacielu, obaczysz coś arcy pięknego.
— Rzecz niezaprzeczona, że wielebny przeor jest doskonałym taktykiem — rzekł Boromeusz, znowu badając niezmienną fizyonomię Chicota.
— Dom Modest jest pod każdym względem znakomity człowiek — odparł Chicot, kłaniając się.
A po cichu rzekł sam do siebie.
— O! ho!.. ostrożnie mój orzełku, bo ten sęp może cię z piórek oskubać.
Gdy Chicot podtrzymując wielebnego przeora, dostał się przez wielkie schody na dziedziniec przeoratu, dziedziniec ten przedstawiał rzeczywiście widok będących w ruchu szeregów.
Zakonnicy podzieleni na dwa hufce po stu ludzi, niby żołnierze, z halabardami, pikami lub muszkietami u nogi, czekali na pojawienie się dowódzcy.
— Około pięćdziesięciu najsilniejszych i najgorliwszych, przywdziało kaski lub szyszaki; długie miecze wisiały im u boków, a jedynie dla braku tarcz nie byli podobnemi do starożytnych Medów, albo też dla braku zezowatych oczu, do nowoczesnych Chińczyków.
Jedni z dumą przechadzali się ubrani w pancerze, po których ochoczo uderzali żelaznemi rękawicami.
Inni znowu, przywdzieli naramienniki i nagolenniki i wprawiali się we władanie członkami, pozbawionemi tym sposobem sprężystości.
Brat Boromeusz wziął hełm z rąk nowicyusza i włożył go na głowę tak szybko i zgrabnie, jakby prawdziwy pieszy lub konny żołnierz.
Gdy go zapinał, Chicot z uśmiechem patrzył na hełm, a oglądając go chodził w koło Boromeusza, jakby go chciał ze wszech stron podziwiać.
Co większa przystąpił do podskarbiego i ręką dotknął hełmu.
— Pyszną masz zbroję bracie Boromeuszu — rzekł — gdzieżeś ją kupił kochany przeorze?
Gorenflot nie mógł odpowiedzieć, bo go właśnie pakowano w błyszczący pancerz, który chociaż mógł by był pomieścić farnezyjskiego Herkulesa, gniótł jednak boleśnie obrzmiałe ciało szanownego przeora.
— Do pioruna!.. nie ściskajcie tak mocno, — wołał Gorenflot — nie będę mógł mówić. Dosyć! dosyć!..
— Podobno pytałeś pan wielebnego księdza przeora, gdzie kupił mój hełm?.. — rzekł Boromeusz.
— Pytałem przeora, ale nie ciebie — odparł Chicot — bo sądzę, że w tym klasztorze, równio jak i w innych, nic się nie dzieje bez wiedzy przełożonego.
— Zapewne — rzekł Gorenflot — że się tu nic nic dzieje bez mojej woli i wiedzy, o co pytałeś kochany panie Briquet?
— Pytam brata Boromeusza czy nie wie, zkąd ten hełm pochodzi.
— Należał do różnej zbroi, którą wczoraj wielebny przeor dla klasztoru zakupił.
— Wasza wielebność, przypomni sobie, że rozkazała, aby tu przyniesiono kilka hełmów, i pancerzy, a rozkazy waszej wielebności zostały wypełnione.
— Prawda, prawda — rzekł Gorenflot.
— Ha!.. — zawołał Chicot — widać, że mój hełm bardzo przywiązany do swojego pana, bo wczoraj sam go odprowadziłem do pałacu Gwizyuszów, a dzisiaj jak stracony pies przychodzi tu znaleźć mię w przeoracie Jakobitów?
W tej chwili, na skinienie brata Boromeusza, szeregi stanęły w porządku i nastąpiła cisza powszechna.
Chicot usiadł na ławce, aby mógł wygodnie przypatrzyć się manewrom.
Gorenflot stał mocno na nogach, niby na dwóch słupach.
— Baczność!.. — szepnął brat Boromeusz.
Dom Modest wyjął ogromną szablę z żelaznej pochwy i wznosząc ją w powietrze, wrzasnął głosem stentora:
— Baczność!..
— Może komenda utrudzi waszą wielebność, — z uprzedzajacem przymileniem rzekł Boromeusz.
— Wasza wielebność cierpiący byłeś z rana, jeżeli więc pragniesz oszczędzać swoje kosztowne zdrowie, ja dzisiaj komenderować będę obrotami.
— I owszem — powiedział dom Modest — rzeczywiście jestem cierpiący, duszno mi; komenderuj więc sam.
Boromeusz ukłonił się i jak człowiek przywykły do tego rodzaju przyzwoleń, stanął na czele zbrojnych.
— Co za uprzejmy sługa!.. — rzekł Chicot; to perła nie człowiek.
— Mówiłem ci, że przewyborny — odparł dom Modest.
— Jestem pewny, że co dzień tak z tobą postępuje — rzekł znowu Chicot.
— O! co dzień, uległy jak niewolnik, zawsze muszę mu wymawiać jego nadskakiwanie. Pokora wprawdzie nie jest niewolą, sentencjonalnie powiedział Gorenflot.
— Takim sposobem tutaj naprawdę niemasz nic do czynienia i możesz spać wygodnie, bo brat Boromeusz czuwa za ciebie!
— O! prawda, jak Bóg żywy prawda!
— To właśnie wiedzieć pragnąłem — rzekł Chicot i całą baczność zwrócił na Boromeusza.
Widok podskarbiego klasztoru, który się w zbroicy swojej zżymał niby rumak bojowy, był w istocie godny podziwienia.
Rozszerzone oko jego ciskało płomienie, silne ramię tak biegle mieczem wstrząsało, iż rzekłbyś, że to fechmistrz robiący bronią wobec plutonu żołnierzy.
Ilekroć brat Boromeusz wydał jaką komendę, Gorenflot powtarzał ją natychmiast, dodając:
— Boromeusz ma słuszność; ale już wam to mówiłem; przypomnijcie sobie wczorajszą lekcyę. Przełóżcie broń z jednej ręki w drugą; trzymajcie piki, ależ, trzymajcie ostrze na wysokości oka; tylko prosto, na świętego Jerzego! prosto; pól obrotu w lewo jest zupełnie to samo co pół obrotu w prawo, z różnicą, że w przeciwnym kierunku.
— Do pioruna!... — rzekł Chicot — z ciebie widzę dzielny instruktor.
— Tak, tak — odparł Gorenflot, gładząc potrójny podbródek, nie źle znam się na manewrach.
— A w Boromeuszu masz wybornego ucznia.
— Zrozumiał mię — powiedział Gorenflot — nie można być pojętniejszym.
Zakonnicy wykonali marsz pospieszny w owej epoce bardzo wzięty, robili bronią, pałaszami, pikami i strzelali.
Gdy przyszło do tego ostatniego ćwiczenia — przeor rzekł do Chicota: — obaczysz mojego małego Jakóbka.
— Któż jest ten twój mały Jakób?
— Miły chłopak, którego chciałem umieścić przy sobie, bo ma łagodną powierzchowność i silną dłoń, a przytem wszystkiem żywy jak saletra.
— Doprawdy! Gdzież jest ten dzielny chłopiec?
— Czekaj, czekaj, zaraz ci pokażę; patrz, tam, ten co trzyma muszkiet i chce pierwszy strzelić.
— A czy dobrze strzela?
— O sto kroków trafia zawsze w sam środek róży.
— Zuch, musi także dobrze do mszy służyć. Ale czekaj że i ty teraz.
— Albo co?
— Tak, tak... nie.
— Znasz małego Jakóba?
— Ja, bynajmniej.
— A z rana zdawało ci się, że go poznajesz?
— Tak, sądziłem żem go widział w jakimś kościele, gdzie pewnego dnia, a raczej pewnej nocy, zamknięty byłem w konfesjonale. Ale nie, omyliłem się, to nie on.
Wyznać winniśmy, że tą rażą Chicot skłamał.
Był on bardzo dobrym fizyonomistą, a skoro raz kogo widział, już jogo twarzy nigdy niezapomniał.
Mały Jakób, niedomyślając się wcale, że jest przedmiotem uwagi przeora i jego przyjaciela, nabijał tymczasem ciężki i jego osobie wyrównywujący muszkiet; nabiwszy, dumnie stanął o sto kroków od celu i cofnąwszy prawą nogę w tył, wycelował z prawdziwie wojskową dokładnością.
Strzelił, a kula ugrzęzła w samym środku celu, z głośnym poklaskiem wszystkich mnichów.
— Doprawdy, dzielnie wymierzył!... — rzekł Chicot — na honor, to ładny chłopak.
— Dziękuję panu — odpowiedział Jakób — a blade jego oblicze zarumieniło się z radości.
— Zręcznie robisz bronią, mój chłopcze — rzekł znowu Chicot.
— Dopiero się uczę, proszę pana — odparł Jakób.
To powiedziawszy, rzucił niepotrzebny już muszkiet a z rąk sąsiada wziął pikę i zrobił nią młynka, który Chicot pochwalił, jako doskonale wykonany.
Chicot znowu mu powinszował.
— Mianowicie w robieniu szpadą celuje Jakób — rzekł dom Modest. Znawcy mu to przyznają; prawda, że łotr ma żelazne nogi, stalowe ręce i że się fechtuje od rana do nocy.
— No! obaczmy — powiedział Chicot.
— Czy chcesz pan spróbować jego siły?... — spytał Boromeusz.
— Chciałbym widzieć jej próbkę — odparł Chicot.
— O!... — mówił dalej podskarbi — tutaj nikt mierzyć się z nim nie może, chyba tylko ja jeden; lecz może pan posiadasz niejaką zręczność?
— Ja jestem tylko ubogi mieszczanin — rzekł Chicot wstrząsając głową — dawniej wywijałem klingą jak każdy inny; ale dzisiaj nogi już drżą podemną, ręka chwieje się a głowa już nie bardzo przytomna.
— Jednak, czasem pan jeszcze używasz szpady?... — spytał Boromeusz.
— Tak, czasem — odpowiedział Chicot, rzucając na uśmiechającego się Gorenflota spojrzenie, które mu wyrwało z ust nazwisko Mikołaja Dawid.
Ale Boromeusz nie dostrzegł tego uśmiechu, niesłyszał tego nazwiska, i z największą spokojnością kazał podać florety i maski.
Jakób, mimo zimnej i ponurej powłoki swojej, drżący z radości, do kolan podwinął habit i wyzywająco sandałem tupnął w ziemię.
— Ponieważ nie jestem ani zakonnikiem, ani żołnierzem — rzekł Chicot — dawno więc już nierobiłem bronią, proszę cię zatem bracie Boromeuszu, ażebyś jako człowiek muskularny i silny, dał lękcyę bratu Jakóbowi. Wszak pozwalasz kochany przeorze?... — spytał Chicot dom Modesta.
— Rozkazuję!... — zadeklamował przeor, zawsze rad, skoro mógł użyć tego wyrazu.
Boromeusz zdjął hełm; Chicot zaś czemprędzej wyciągnął ręce, a umieszczony w nich hełm, dozwolił dawnemu panu swojemu przekonać się jeszcze raz o jego tożsamości; gdy zaś nasz mieszczanin tem był zajęty, podskarbi podwinął habit i przygotował się.
Wszyscy zakonnicy natychmiast otoczyli mistrza i ucznia.
Gorenflot pochylił się do ucha swojego przyjaciela.
— Nieprawdaż, że to równie zabawne jak śpiew nieszporny?... — rzekł naiwnie.
— Tak mówią dragoni — równie naiwnie odparł Chicot.
Dwaj walczący stanęli do boju; Boromeusz, chudy i kościsty, nietylko miał za sobą wzrost, ale pewność i doświadczenie.
Oczy Jakóba żywym ogniem zabłysły, a policzki gorączkowo poczerwieniały.
Widać było jak powoli opadała zakonna maska Boromeusza, który, czując floret w ręku, uniesiony zapałem walki, przemienił się w wojownika.
Każde pchnięcie łączył on albo z napomnieniem, albo też z radą lub naganą; lecz częstokroć siłą, szybkość i zapał Jakóba tryumfowały nad korzyściami jego mistrza, i brat Boromeusz otrzymał kilka należytych pchnięć w same piersi.
Chicot pożerał wzrokiem to widowisko i liczył wszystkie pchnięcia.
Skoro nastąpiła pierwsza przerwa — rzekł:
— Jakób tuszował sześć razy, brat Boromeusz dziewięć; to bardzo pięknie dla ucznia, ale nie dosyć dla nauczyciela.
Niepostrzeżona przez nikogo, wyjąwszy przez Chicota błyskawica, przebiegła po oczach Boromeusza i wykryła nowy zarys jego charakteru.
— Dumny — pomyślał Chicot — to dobrze.
— Panie — odparł Boromeusz z wielką trudnością zdobywszy się na łagodność głosu, robienie bronią jest to rzecz dla każdego, a mianowicie dla nas biednych zakonników, bardzo trudna.
— Jednak — powiedział Chicot — aby jak najmocniej dokuczyć Boromeuszowi, mistrz powinien mieć przynajmniej połowę korzyści nad uczniem.
— A! panie Briquet — rzekł Boromeusz blednąc i przygryzając usta, zbyt pan jesteś absolutny w zdaniach swoich.
— Zły — pomyślał Chicot — to dobrze, są to dwa grzechy śmiertelne; mówią, że jeden wystarcza na zgubę człowieka. No, niebędę miał trudności.
I dodał głośno:
— Gdyby Jakób miał więcej zimnej krwi, pewien jestem, że wyrównałby nauczycielowi.
— Nie sądzę — rzekł Boromeusz.
— A ja sądzę przeciwnie, jestem nawet tego pewny.
— Ban Briquet, jako znawca, cierpko powiedział Boromeusz, powinienby może sam spróbować sił Jakóba; wówczas lepiej umiałby zdać sobie z nich sprawę.
— O! jam już za stary — odparł Chicot.
— Tak, ale mądry — mruknął Boromeusz.
— A! ha! drwisz, pomyśl Briquet; czekaj, czekaj, lecz dodał: jest jedna rzecz, która ujmuje wartości mojemu spostrzeżeniu.
— Jaka?
— To, że brat Boromeusz, jako zacny nauczyciel, przez grzeczność pozwolił Jakóbowi dotknąć czasem piersi swoich.
— A! ha!... — powiedział Jakób także marszcząc brwi.
— Nie, nie — odparł Boromeusz wstrzymując się, ale wściekły w głębi duszy — zapewne, że kocham Jakóba, lecz nie psuję go podobnemi grzecznościami.
— Dziwna rzecz — rzekł Chicot mówiąc sam do siebie, a ja inaczej sądziłem, przepraszam.
— Lecz nakoniec — mówił znowu Boromeusz — pan, który tyle rozprawiasz, chciej sam spróbować.
— O!... nie przestraszaj mię pan — rzekł Chicot.
— Bądź pan spokojny... — powiedział Boromeusz — dla pana będziemy pobłażliwi. Znamy prawa kościoła.
— Poganin! — mruknął Chicot.
— No, panie Briquet, tylko jedno pchnięcie.
— Spróbuj — rzekł Gorenflot, Spróbuj.
— Ja panu nic złego niezrobię — odezwał się Jakób, obstając za nauczycielem i pragnąc ugryźć nieznajomego — mam bardzo lekką rękę.
— Kochane dziecię — szepnął Chicot, wpajając w młodego mnicha niewysłowione spojrzenie, które się skończyło na niemym uśmiechu.
— Ha!.. skoro wszyscy pragną...
— Bravo!... — w tryumfie zawołały strony interesowane.
— Uprzedzam cię jednak — rzekł Chicot — że tylko trzy pchnięcia przyjmuję.
— Jak się panu podoba — odparł Jakób.
Chicot zwolna powstał z ławki, na której znowu był usiadł, ścisnął pas, wdział rękawice i zręcznie przywiązał maskę.
— Jeżeli on odparuje twoje prawe pchnięcia — szepnął Boromeusz Jakóbowi — uprzedzam cię, że się już nigdy z tobą bić nie będę.
Jakób kiwnął głową i uśmiechnął się, co miało znaczyć.
— Bądź spokojny, mistrzu.
Chicot, zawsze powolny i ostrożny, zasłonił się i wyciągnął długie ramiona i nogi, których nadzwyczajną wybujałość w tak cudowny sposób ukrywać umiał.
W epoce, której wypadki opowiadamy, której obyczaje i zwyczaje skreślić usiłujemy, sztuka fechtunku nie stała jeszcze na stopie, na jakiej stoi dzisiaj.
Ponieważ szpady bywały obosieczne, jednocześnie zatem nastąpić mogło i cięcie i pchnięcie, a nadto lewa ręka sztyletem uzbrojona, służyła równie do obrony, jak i do natarcia.
Ztąd wynikało mnóstwo lekkich ran, a raczej zadraśnięć, które rzeczywistej walce dodawały coraz potężniejszego bodźca.
Quelus, mimo że mu krew z ośmnastu ran płynęła, ciągle się trzymał na nogach, ciągle walczył i padł dopiero po dziewiętnastej, poczem zaległ łoże boleści, które wkrótce na grób zamienił.
W owej epoce zatem, sztuka fechtunku z Włoch sprowadzona, ale w dzieciństwie jeszcze będąca, zależała na mnóstwie poruszeń, które oddalając znacznie walczącego z miejsca, z powodu najmniejszej nierówności stanowiska, narażały go na liczne przeszkody.
Nie dziw więc, że walczący nieraz musiał się wyciągać, kurczyć, skakać to w prawo to w lewo, opierać się jedną ręką o ziemię; gdyż nietylko sprężystość rąk, ale nóg i całego ciała stanowiła najpierwszy warunek sztuki.
Zdawało się, że Chicot nie w tej szkole pobierał naukę fechtunku; owszem rzec można, że przeczuł sztukę nowoczesną, której cała wyższość, a mianowicie cały wdzięk, zależy na sprężystości rąk i prawie na zupełnej nieruchomości korpusu.
Oparł się więc prosto i silnie na obu nogach, a szpada zabłysła w żylastej i silnej jego dłoni, podobna do giętkiej trzciny, począwszy od ostrza do środka klingi, nieugięta zaś jak stal, począwszy od środka aż do rękojeści.
Brat Jakób widząc przed sobą tego człowieka ze spiżu, którego sama tylko pięść jakieś życie objawiała, wrzał z niecierpliwości przy pierwszych poruszeniach, co sprawiło, że Chicot tylko rękę lub nogę wyciągnąć potrzebował, ilekroć spostrzegł, że przeciwnik jego odkrywa się, a łatwo pojąć, jak często następowały podobne odkrywania, przy nazwyczajeniu do pchnięć i cięć kolejnych.
Ilekroć zatem brat Jakób odkrywał się, wielkie ramię Chicota wyciągało się i zadawało piersiom młodego mnicha raz tak metodyczny, iż można było sądzić, że wymierzał go jakiś mechanizm nie zaś niepewny i nierówny organ ciała.
Za każdym takim razem, czerwony ze złości Jakób, w tył odskakiwał.
Przez dziesięć minut młodzieniec próbował całej swojej podziwiającej zwinności; rzucał się jak tygrys, kurczył jak wąż, wczołgiwał się pod piersi Chicota, skakał na prawo i lewo; ale Chicot, zbrojny w zimną krew i długą rękę, umiał zawsze korzystać z czasu, a usunąwszy floret przeciwnika, nieomylnie w piersi go trafiał.
Brat Boromeusz zbladł, bo stłumić musiał wszelkie namiętności, które w nim poprzednio wrzały.
Nakoniec Jakób ostatecznie natarł na Chicota, który natychmiast spostrzegając, że przeciwnik jego słabo na nogach stoi, umyślnie odkrył się i pozwolił tem silniej uderzać. Jakób niezaniedbał tego, ale Chicot odparował tak silnie, że biedny uczeń stracił równowagę, zachwiał się i upadł.
Chicot pozostał na miejscu nieruchomy jak skała.
Brat Boromeusz aż do krwi pogryzł paznokcie.
— Pan nam wcale niewspominałeś, że gorliwie odwiedzasz salę fechtunków — rzekł.
— O!... — zawołał Gorenflot zdumiały — ale tryumfujący z powodu zbyt łatwego do pojęcia uczucia przyjaźni, on, nigdzie nie wychodzi!..
— Ja, biedny mieszczanin!... — powiedział Chicot — ja, Robert Briquet, miałbym odwiedzać salę fechtunków?... A!.. panie podskarbi!..
— Ależ mój panie — zawołał brat Boromeusz — kto tak dzielnie bronią włada, musiał się w tem wielce ćwiczyć.
— E!.. dla Boga!.. tak jest — dobrodusznie odparł Chicot — wprawdzie nieraz miałem szpadę w ręku, lecz zawsze na jednę rzecz zważałem.
— Na jaką?
— Że dla tego kto szpadę trzyma w ręku, duma jest złym doradzcą, a gniew złym pomocnikiem. A teraz posłuchaj mię, bracie Jakóbie — dodał — rękę masz dzielną, ale niemasz ani nóg, ani głowy; jesteś prędki, ale nierozważny... a dobre robienie bronią, wymaga trzech koniecznych warunków: najprzód głowy, potem ręki i nóg; kto ma pierwszą, ten się bronić może; kto ma pierwszą i drugą, ten często zwyciężyć może, ale kto łączy w sobie wszystko, ten zawsze zwycięża.
— O!.. panie — rzekł Jakób — raczże spróbować się z bratem Boromeuszem. To będzie godne widzenia.
Chicot chciał z pogardą projekt ten odrzucić, lecz zastanowiwszy się, osądził, że dumny podskarbi gotów to na swoje korzyść tłómaczyć.
— Dobrze — odpowiedział — i jeżeli brat Boromeusz pozwoli, jestem na jego rozkazy.
— Nie, panie — odparł podskarbi — wiem, że pokonany będę; wolę raczej przyznać to, aniżeli próbować szczęścia.
— Ol... jaki skromny!... jaki miły!... — rzekł Gorenflot.
— Mylisz się — szepnął mu do ucha nieubłagany Chicot — on tylko próżny; w jego latach, gdyby się podobna sposobność nastręczyła, byłbym na klęczkach błagał o taką lekcyę, jaką dałem Jakóbowi.
To powiedziawszy, Chicot przybrał znowu swą pochyłą postawę, skrzywił nogi w łuk, zmienił twarz jak zwykle, i zasiadł na ławie.
Jakób poszedł za nim; podziwienie przemogło w tym młodzieńcu wszelki wstyd z porażki.
— Chciej mi częściej udzielać podobnych lekcyj, panie Robercie — rzekł — ksiądz przeor pozwoli. Nieprawdaż wielebny ojcze?
— Dobrze, moje dziecię, bardzo chętnie — odpowiedział Gorenflot.
— Niechcę bynajmniej odbierać chleba twojemu mistrzowi, mój przyjacielu — rzekł Chicot.
I ukłonił się Boromeuszowi.
Boromeusz zabrał głos.
— Nie sam jeden tylko jestem mistrzem Jakóba — rzekł — i nie sam tylko uczę tu robienia bronią; skoro więc sam wyłącznie nieposiadam tego zaszczytu, pozwól pan abym i nie sam tylko porażkę przyjmował na siebie.
— Któż więc jest drugim jego nauczycielem?... — spiesznie spytał Chicot, spostrzegając, że Boromeusz rumieni się z obawy, aby się niedopuścił jakiej nieostrożności.
— Nikt — odparł Boromeusz, nikt.
— Owszem, owszem — rzekł Chicot — ja dobrze słyszałem. Któż jest twoim drugim nauczycielem Jakóbie?
— A! prawda, prawda — odezwał się Gorenflot — ten jakiś gruby, krępy, którego mi przedstawiłeś Boromeuszu, i który tu czasem przychodzi; nie źle mu z oczu patrzy, a pije wcale gracko.
— Nieprzypominam sobie jego nazwiska — rzekł Boromeusz.
W tem przystąpił brat Euzebiusz ze swoją uszczęśliwioną miną i nożem za pasem.
— Ale ja pamiętam — rzekł.
Boromeusz dawał mu rozmaite znaki, lecz Euzebiusz nie widział ich.
— To pan Bussy-Leclerc, mówił dalej — który był nauczycielem fechtunków w Brukselli.
— A! ha! Bussy-Leclerc zawołał Chicot. Na honor! niezły rębacz.
I powiedziawszy to jak można najnaiwniej, w przelocie schwycił wściekłe spojrzenie Boromeusza, które padło na grzecznego zakonnika.
— Patrzcie, ja nie wiedziałem, że on się nazywa Bussy-Leclerc. Zapomniano zawiadomić mię o tem — rzekł Gorenflot.
— Nie sądziłem bynajmniej, że nazwisko jego obchodzić może Waszą wielebność.
— Zapewne — wtrącił Chicot — mniejsza czy ten lub ów nauczyciel, byleby był dobry.
— Zapewne, że mniejsza — powtórzył Gorenflot, byleby był dobry.
To powiedziawszy, udał się ku schodom wiodącym do jego apartamentu.
Na tem zakończono ćwiczenia.
Przy schodach, Jakób z wielkiem niezadowoleniem Boromeusza, powtórzył swą prośbę Chicotowi lecz ten odpowiedział:
— Ja uczyć nie umiem przyjacielu, ale wydoskonaliłem się sam przez namysł i wprawę, czyń więc co ja uczyniłem.
Boromeusz zakomenderował i wszyscy zakonnicy obrócili się ku budynkom, co oznaczało, że się rozejść mają do mieszkań swoich, Gorenflot oparty na ramieniu Chicota, majestatycznie wszedł na schody.
— Spodziewam się — rzekł dumnie, że instytucya tutejsza wzorowa, poświęca się dla usług króla i że się na coś przyda, hę!
— Ba! tak sądzę — powiedział Chicot. — Przybywszy do ciebie kochany przeorze, można się pięknych rzeczy napatrzeć.
— I to wszystko dokonane w ciągu jednego miesiąca a nawet i prędzej.
— Dokonane przez ciebie?
— Tak jest, przezemnie samego, jak widzisz — prostując się rzekł Gorenflot.
— Przeszedłeś oczekiwania moje przyjacielu, i skoro wrócę z mojego poselstwa...
— A! prawda, mój kochany, mówmyż zatem o twojem poselstwie.
— I owszem, bo nim wyjadę, muszę kogoś wyprawić do króla.
— Potrzebujesz wyprawić kogo do króla kochany przyjacielu? korespondujesz więc z królem?
— Bezpośrednio.
— I powiadasz, że potrzeba ci posłańca?
— Potrzeba.
— Czy chcesz którego z naszych braci? Gdyby który z nich widział króla, byłby to wielki zaszczyt dla naszego klasztoru.
— Zapewne.
— Oddam ci pod rozkazy dwie najlepsze nogi nasze; lecz opowiedz mi Chicot, jak król, który cię miał za umarłego...
— Już ci wspomniałem, że przekonałem go iż byłem tylko w letargu... i że za nadejściem stosownej chwili, znowu zmartwychwstałem.
— I odzyskałeś dawne łaski?... — zapytał Gorenflot.
— Nawet w daleko wyższym stopniu niż kiedykolwiek — powiedział Chicot.
— Będziesz mógł zatem opowiedzieć królowi wszystko co tu dla jego sprawy czynimy? z namysłem rzekł Gorenflot.
— Niezaniedbam tego, przyjacielu; niezaniedbam, bądź spokojny.
— O! kochany Chicot — zawołał Gorenflot, który się już biskupem widział.
— Ale pierwej, muszę prosić cię o dwie rzeczy.
— O jakie?
— Najprzód, o pieniądze, które ci król zwróci.
— O pieniądze? — zawołał Gorenflot, wstając czemprędzej — mam ich pełne kufry.
— Na honor, bardzo jesteś szczęśliwy — powiedział Chicot.
— Chcesz tysiąc talarów?
— Nie, kochany przyjacielu, to za wiele, ja skromne mam żądania; tytuł posła wcale mi dumy nie dodaje, i raczej ukrywam go, aniżeli się nim chlubię. Sto talarów wystarczy.
— Oto je masz. Czegóż więcej jeszcze żądasz?...
— Proszę o masztalerza, o człowieka, któryby towarzyszył mi w drodze, bo lubię towarzystwo.
— A!... przyjacielu, gdybym był o tyle wolnym co dawniej — wzdychając, odrzekł Gorenflot.
— Tak, ale nie jesteś nim...
— Wielkość przykuwa mię do miejsca — szepnął Gorenflot.
— Niestety!... — powiedział Chicot — nie wszystko można mieć od razu; skoro więc wyrzec się muszę twojego szanownego towarzystwa, ukochany przeorze, poprzestanę na towarzystwie małego brata Jakóba.
— Małego brata Jakóba?...
— Tak jest, ten zuch bardzo mi się podobał.
— Słusznie, to rzadki chłopak, który daleko zajdzie.
— Ja go najpierwej zaprowadzę o dwieście pięćdziesiąt mil ztąd, jeżeli pozwolisz.
— I owszem, przyjacielu.
Przeor zadzwonił. Natychmiast przybiegł brat służbowy.
— Zawołać tu brata Jakóba i brata odbywającego posyłki do miasta.
W dziesięć minut później obaj przywołani stanęli na progu drzwi.
— Jakóbie — rzekł Gorenflot — poruczam ci nadzwyczajną misyę.
— Mnie, wielebny księże przeorze?.. — zapytał zdziwiony młodzieniec.
— Tak jest, będziesz towarzyszył panu Robertowi Briquet w jego wielkiej podróży.
— O!.. — zawołał uradowany młodzieniec — ja w podróży z panem Robertem Briquet, ja na świeżem powietrzu, ja swobodny!.. A!.. panie Robercie Briquet, będziemy się codzień fechtowali, nieprawdaż?
— Tak, mój synu!...
— I będę mógł zabrać mój muszkiet?..
— Zabierzesz...
Jakób podskoczył i z radośnym okrzykiem wybiegł z pokoju.
— Teraz — rzekł Gorenflot — proszę cię przyjacielu, wydaj rozkazy posłańcowi. Przystąp bracie Panurgiuszu.
— Panurgiusz... — odpowiedział Cbicot, w którym to imię obudziło miłe wspomnienia — Panurgiusz?
— Tak jest, niestety! — odrzekł Gorenflot — wybrałem tego brata, bo się nazywa podobnie jak tamten, który dawniej odbywał posyłki.
— A więc dawny nasz przyjaciel, już nie pełni służby?...
— Umarł — odrzekł Gorenflot — umarł.
— O!.. z politowaniem zawołał Chicot — prawda, że już stary być musiał.
— Miał dziewięćdziesiąt lat przyjacielu.
— Piękny wiek, tylko po klasztorach widzieć można podobne przykłady.
Zapowiedziany przez przeora Panurgiusz, przybył wkrótce.
Następstwa po współimienniku swoim niezawdzięczał on zapewne ani rozsądkowi, ani też moralnemu lub fizycznemu ukształceniu, ale raczej oślej swojej nazwie, która roztropnej fizyonomii jego, zbyt wielką krzywdę czyniła.
Brat Panurgiusz, z przyczyny małych oczu, śpiczastego nosa i wystającej szczęki, podobnym był do lisa.
Chicot patrzył nań przez chwilę i mimo, że ta chwila trwała krótko, zdołał ocenić całą wartość posłańca klasztornego.
Panurgiusz pokornie stał przy drzwiach.
— Zbliż się, mości gończe — rzekł Chicot — czy znasz Luwr?...
— Znam panie — odpowiedział Panurgiusz.
— A w Luwrze czy znasz niejakiego Henryka Walezyusza?
— Króla?..
— Niewiem czy on rzeczywiście jest królem — powiedział Chicot — ale tak go zwykle tytułują.
— A więc będę miał do czynienia z królem?...
— Tak jest, czy znasz go?...
— Bardzo dobrze.
— Będziesz zatem prosił, aby cię do niego puszczono.
— Ale czy tylko wpuszczą mię?...
— Aż do kamerdynera, twój habit posłuży ci za paszport; zapewne wiesz, że Jego królewska mość jest bardzo nabożny.
— I cóż powiem kamerdynerowi Jego królewskiej mości?...
— Powiesz, że „Cień” cię przysyła.
— Jaki „Cień”?...
— Ciekawość, to brzydka wada, bracie.
— Przepraszam.
— Powiesz więc, że „Cień” cię przysyła — Dobrze.
— I że przyszedłeś po list.
— Jaki list?...
— Czy znowu!...
— A! prawda.
— Mój przeorze — rzekł Chicot, obracając się do Gorenflota — wołałbym tamtego Panurgiusza.
— Czy tylko to mam dopełnić?... — zapytał goniec.
— Dodasz, że „Cień” tymczasem zaczeka na drodze do Charenton.
— A więc na tej drodze mam się z panem spotkać?...
— Tak.
Panurgiusz zmierzył ku drzwiom i podniósł zasłonę chcąc wyjść; przyczem zdawało się Chicotowi, że Panurgiusz czyniąc to, odsłonił jakiegoś podsłuchiwacza.
Ale zasłona tak szybko napowrót opadła, iż Chicot niemógłby zaręczyć, czyli to, co brał za rzeczywistość, nie było tylko przywidzeniem.
Jednakże wnet prawie zupełnego nabył przekonania, że podsłuchującym jest brat Boromeusz.
— A!.. podsłuchujesz — pomyślał — tem lepiej, bo umyślnie będę mówił tak, abyś słyszał.
— Tak więc, kochany przyjacielu, król zaszczyca cię poselstwem?..
— Tak jest, poselstwem poufnem.
— Które zapewne ma związek z polityką?..
— Tak mniemam.
— Jakto?... nie wiesz jakiego masz dopełnić poselstwa?
— To tylko wiem, że list wiozę.
— Zapewne dotyczący jakiejś tajemnicy stanu?...
— Być może.
— I nic się nie domyślasz?
— Nie wiem czy jesteśmy sami i czy mogę powiedzieć ci wszystko co myślę?
— Mów; tajemnice giną we mnie, jak w grobie.
— Otóż! król postanowił nakoniec posiłkować księcia Andegaweńskiego.
— Doprawdy?
— Pan de Joyeuse miał w tym celu wyjechać dzisiejszej nocy.
— A ty przyjacielu?
— Ja, jadę ku Hiszpanii.
— A jak jedziesz?..
— Ba!... tak jak jeździliśmy dawniej; konno, pieszo, wozem, słowem jak się zdarzy.
— Będziesz miał dobrego towarzysza podróży z Jakóba i dobrze uczyniłeś, żeś o niego prosił; mały łotr rozumie po łacinie.
— Wyznaję, że mi się bardzo podobał.
— Już dlatego samego byłbym ci go dał, przyjacielu; ale mniemam także, że w razie spotkania, będziesz miał w nim pomocnika dzielnego.
— Dziękuję, kochany przyjacielu, teraz już mi tylko pozostaje pożegnać cię.
— Bywaj zdrów.
— Co czynisz?
— Myślę udzielić ci błogosławieństwa.
— Ba! bezpotrzebnie, mówiąc między nami — rzekł Chicot.
— Masz słuszność — odparł Gorenflot — to dobre dla nieznajomych.
I obaj przyjaciele czule się uściskali.
— Jakóbie, — zawołał przeor — Jakóbie!
Panurgiusz wyjrzał z pomiędzy drzwi.
— Co?... jeszcze niepojechałeś?.. — zawołał Cbicot.
— Przepraszam pana.
— Ruszaj żywo — rzekł Gorenflot — bo panu Briquet pilno; a gdzie Jakób?...
W tem pokazał się brat Boromeusz, ze słodziuchną minką i uśmiechem na twarzy.
— Gdzie brat Jakób? — powtórzył przeor.
— Pojechał — odpowiedział podskarbi.
— Jakto pojechał!.. — zawołał Chicot.
— Wszakże pan żądałeś, aby kogo posłać do Luwru.
— Ależ tym posłańcem miał być brat Panurgiusz — rzekł Gorenflot.
— O!... jakiż ja głupi!... a mnie się zdawało, że to Jakób — odparł Boromeusz, uderzając się w czoło.
Chicot zmarszczył brwi, lecz Boromeusz zdawał się tak szczerze pomyłki swojej żałować, iż niepodobna było czynić mu wyrzutów.
— No — rzekł — to zaczekam, aż Jakób wróci.
Boromeusz ukłonił się, marszcząc brwi także.
— Ale, ale, zapomniałem po co przyszedłem... Oto, nieznajoma dama tylko co przybyła i prosi Waszej wielebności o posłuchanie.
Chicot nadstawił ogromne uszy.
— Czy sama przybyła?... — zapytał Gorenflot.
— Tylko z jednym sługą.
Przyjacielu — powiedział Gorenflot do mniemanego Roberta Briquet — pojmujesz...
— Pojmuję — odparł Chicot — i wychodzę; zaczekam w przyległym pokoju lub na dziedzińcu.
— Dobrze mój kochany.
— Ztąd do Luwru daleko — odezwał się Boromeusz — brat Jakób może się spóźnić, tem bardziej, że osoba, do której pan pisałeś, może wahać się będzie z powierzeniem dziecku listu tak ważnego.
— Trochę niewczesna uwaga bracie Boromeuszu.
— Ba! o niczem niewiedziałem, szkoda...
— Nic nie szkodzi — rzekł Chicot — tymczasem pójdę powoli ku Charenton, a posłaniec, ktokolwiek on jest, może mię spotkać na drodze.
I poszedł ku schodom.
— Nie tędy, panie, nie tędy — żywo rzekł Boromeusz — tu droga damy nieznajomej, która nie życzy sobie spotkać się z kimkolwiek.
— Słusznie — z uśmiechem odpowiedział Chicot — udam się przez małe schody.
I skierował ku drzwiom innym.
— Ja zaś — rzekł Boromeusz — będę miał zaszczyt wprowadzić penitentkę do wielebnego przeora; a czy znasz pan drogę?.. — spytał niespokojnie.
— Doskonale.
Chicot wyszedł przez gabinet.
Za tym gabinetem, był znowu pokój, przy progu którego znajdowały się tak zwane małe schody.
Chicot powiedział prawdę, znał drogę, ale pokoju nie mógł poznać.
W rzeczy samej, od czasu ostatniej jego bytności w klasztorze, pokój ten zmienił się zupełnie; dawniej cichy i spokojny, teraz przybrał postać wojenną; na ścianach wisiało pełno broni, na stolach i konsolach leżały pałasze, szpady i pistolety, a wszystkie kąty zastawione były muszkietami i strzelbami.
Chicot zatrzymał się na chwilę w tym pokoju, bo czuł potrzebę zebrania myśli.
— Ukrywają mi Jakóba, ukrywają mi damę, każą mi wychodzić przez małe schody, abym na wielkich niezawadzał, jasna rzecz, że chcą rozłączyć mię z młodym mnichem i nie chcą abym widział tę damę. Jako dobry strategik, powinienem na złość im uczynić właśnie to, czego sobie nie życzą. A zatem, poczekam na powrót Jakóba i znajdę sobie stanowisko, z którego będę mógł dostrzedz tajemniczą damę. A!.. co za prześliczna szmelcowana pancerna koszula leży tu w kącie!
I podniósł ją z podziwieniem.
— Właśnie coś podobnego szukałem — rzekł — lekka, jak lniana, a na przeora zaciasna. Doprawdy, powiedzieć można, że na mnie robiona; pożyczę jej u dom Modesta, a skoro wrócę, to mu ją oddam.
To mówiąc, szybko zwinął koszulę i włożył ją pod kaftan.
Zaledwie tego dopełnił, Boromeusz ukazał się na progu.
— O! ho!.. — szepnął Chicot — jeszcze ty?.. ale spóźniłeś się przyjacielu.
Założył ręce na plecy, w tył się podał i udawał, że podziwia zebrane w pokoju trofea.
— Czy pan Robert Briquet szuka broni, któraby mu do gustu przypadła?.. — zapytał Boromeusz.
— Ja... kochany przyjacielu, a na cóż mi broń?...
— Ba!.. skoro się nią tak dobrze włada.
— Teorya, kochany bracie, teorya, nic więcej; ja biedny mieszczanin mogę mieć zgrabne ręce i nogi, ale brakuje mi i zawsze brakować będzie serca żołnierskiego. W mojej dłoni floret dosyć ładnie błyszczy, lecz, wierz mi, Jakób ze szpadą w ręku, prędko dałby mi radę, na drodze do Charenton.
— Doprawdy?.. — powiedział Boromeusz na w pół przekonany szczerą i dobroduszną miną Chicota. który wyznajmy, zrobił się bardziej niż kiedykolwiek garbaty, pokrzywiony i zezowaty.
— A przytem tchu mi brakuje — dodał Chicot — uważałeś zapewne, że nogi mi już nie służą. Oto cała moja wada.
— Niech mi wolno będzie zrobić panu uwagę, że ta wada szkodliwszą jest jeszcze w podróży, niż w robieniu bronią.
— A! to pan wiesz, że ja mam podróż przed sobą? — niedbale zagadnął Chicot.
— Panurgiusz mi to powiedział — odparł zarumieniony Boromeusz.
— Dziwna rzecz, nie sądzę, abym o tem co wspominał Panurgiuszowi; ale nic nie szkodzi, nie mam powodu ukrywania. Tak bracie, wybieram się w podróż do mojego kraju, gdzie majątek posiadam.
— Czy wiesz panie Briquet, że zbyt wielki zaszczyt czynisz bratu Jakubowi?
— Tem, że ma mi towarzyszyć?
— Raz tem, a drugi raz, że króla zobaczy.
— Albo jego kamerdynera; być może, a nawet najpewniej brat Jakób, nic innego nie zobaczy.
— Pana więc bardzo dobrze znają w Luwrze?...
— O!.. jak najlepiej, ja dostarczałem pończoch królowi i młodym panom dworskim.
— Królowi?..
— Już u mnie kupował, kiedy jeszcze był księciem Andegaweńskim. Za powrotem z Polski, przypomniał mię sobie i mianował dostawcą nadwornym.
— Piękną znajomość masz panie Briquet.
— Znajomość z Jego królewską mością?..
— Tak jest.
— Nie każdy tem się pochlubić może, bracie Boromeuszu.
— O!., mianowicie sprzymierzeńcy ligi.
— Dzisiaj prawie wszyscy są jej sprzymierzeńcami.
— I pan zapewne trochę...
— Ja?... dlaczego?
— Kto osobiście zna króla?...
— E!... e!.. ja równie jak drudzy mam moję politykę — powiedział Chicot.
— Tak, ale polityka pańska zgadza się z polityką króla.
— Nie wierz temu, bracie, często się spieramy.
— Jeżeli się spieracie, dlaczegóż poruczył panu poselstwo?
— To zlecenie tylko...
— Poselstwo czy zlecenie, mniejsza o to, ale czy jedno czy drugie, zawsze jest dowodem zaufania.
— Król żąda tylko, abym potrafi! wziąć debrą miarę.
— Miarę?...
— Tak jest.
— Polityczną czy finansową?..
— Nie, materyalną.
— Jakto?... — spytał zdumiony Boromeusz.
— Czekaj bracie, zaraz ci to wyjaśnię.
— Słucham...
— Wiadomo ci, że król odbywał pielgrzymkę do Najświętszej Panny w Chartres?..
— Tak, dla uproszenia następcy.
— Zgadłeś. Wiadomo ci także, iż istnieje jeden tylko środek otrzymania rezultatu, jakiego król pragnie.
— Jednak zdaje się, że król nie używa tego środka.
— Bracie Boromeuszu! — rzekł Chicot.
— Co?...
— Wiesz dobrze, iż idzie o otrzymanie następcy tronu za pomocą cudu, a nieinaczej.
— Więc o ten cud?...
— Błaga się Najświętszej Panny z Chartres.
— A! prawda, koszula?...
— Tak jest. Król więc zabrał koszulę Najświętszej Panny z Chartres i dał ją królowej, a w zamian pragnie sprawić do Chartres koszulę taką samą, jak ma Najświętsza panna w Toledo, która jak słychać, jest najpiękniejsza i najbogatsza w świecie.
— A więc pan jedziesz..
— Do Toledo, kochany bracie Boromeuszu, do Toledo, wziąć miarę na tę koszulę i kazać zrobić podobną.
Boromeusz zdawał się namyślać, czy ma wierzyć słowom Chicota lub nie.
Mamy prawo mniemać, że po dojrzałej rozwadze, nieuwierzył mu.
— Pojmujesz zatem — mówił dalej Chicot, jakby zupełnie niewiedział, co się dzieje w duszy brata podskarbiego, pojmujesz, iż towarzystwo zakonnika byłoby mi wielce przyjemnem w podobnej okoliczności. Ale czas ubiega, brat Jakób już zapewne wkrótce powróci. Zresztą zaczekam na niego w polu, naprzykład przy krzyżu Faubin.
— Mniemam, że pan dobrze zrobisz — rzekł Boromeusz.
— Będziesz więc łaskaw oświadczyć mu to, skoro przybędzie.
— Bobrze.
— I przyślesz mi go?
— Niezawodnie.
— Dziękuję kochany bracie Boromeuszu, milo mi, że cię poznałem.
Obaj ukłonili się nawzajem; Chicot wyszedł przez schody, a brat Boromeusz zamknął za nim drzwi na klucz.
— Jak uważam — rzekł Chicot do siebie — wiele im na tem zależy, abym tej damy nie widział; muszę ją zatem widzieć.
I dla wykonania zamiaru, Chicot wyszedł z przeoratu Jakobitów o ile można było najwidoczniej, przez chwilę pomówił z bratem odźwiernym i środkiem drogi ruszył ku krzyżowi Daubin.
Lecz skoro tam przybył, natychmiast znikł po za folwarcznym murem, a czując, że się niepotrzebuje lękać argusów przeora, chociażby mieli sokole oczy jak Boromeusz, powlókł się wzdłuż budynków, zdążał rowem dotykającym płotu i niepostrzeżony, na zawrocie, dostał się w dosyć gęste zarośla, tuz naprzeciw klasztoru położone.
Znalazłszy tu stanowisko obserwacyjne, jakiego mu właśnie potrzeba było, usiadł a raczej położył się i czekał, aż brat Jakób wróci do klasztoru a nieznajoma dama wyjdzie z niego.
Wiadomo, że Chicot co pomyślał, to wnet wykonał.
Teraz zaś postanowił czekać i to jak można najwygodniej.
Znalazł więc sobie miejsce, z którego mógł widzieć pomiędzy krzakami, kto będzie tam lub napowrót przechodził.
Na drodze było pusto.
O ile tylko wzrok Chicota zdołał w dal przeniknąć, nigdzie nie dostrzegł ani jezdnego, ani ciekawego, ani wieśniaka.
Cały tłum wczorajszy znikł wraz z widowiskiem, które go sprowadziło.
Chicot zatem nic więcej niewidział, prócz jakiegoś człowieka, dosyć nędznie ubranego, który się przechadzał po drodze i długim ostro zakończonym kijem, mierzył bruk Najjaśniejszego króla Francyi.
Chicot nie miał nic zgoła do roboty, z radością więc zajął się uważaniem co ten człowiek robi.
— Co on mierzy?.. i dla czego?... Nad tem przez parę minut głęboko rozmyślał pan Robert Briquet.
Wreszcie postanowił nie spuszczać go z oczu.
Na nieszczęście, w chwili gdy skończył mierzenie i nasz człowiek miał podnieść głowę, daleko ważniejsze odkrycie ściągnęło całą uwagę Chicota i zmusiło do skierowania spojrzeń na inny przedmiot.
Okno na balkonie Gorenflota otworzyło się na roścież, i ukazała się w niem szanowna okrągłość dom Modesta, który z wytrzeszczonemi oczyma, z uśmiechem tylko na dni uroczyste chowanym i z największą uprzejmością, prowadził jakąś damę osłoniętą salopą aksamitną futrem okradaną.
— O!.. ho!.. — rzekł Chicot do siebie, otóż i penitentka. Jakaś młoda powierzchowność; obaczmyż twarz; tak, dobrze, obróćno się pani jeszcze trochę w tę stronę; wybornie.
Dziwna rzecz doprawdy, upatruję podobieństwo we wszystkich figurach, które widzę. Co to za szkaradna mania!.. Brawo, otóż i masztalerz. O!.. o! co do tego to się nie mylę, to pan Mayneville. Tak, tak, ten wąs pokrętny, szpada z rękojeścią muszlowatą, to jego, ale porozum ujmy trochę: jeżeli się nic mylę względem Maynevilla, do pioruna!... dla czegóż miałbym mylić się względem pani de Montpensier?.... bo ta kobieta, e!... dalibóg to księżna.
Rozumie się, że Chicot zaniechał człowieka mierzącego, a nie spuszczał z oczu osób dostojnych.
Prawie natychmiast ujrzał pojawiającą się za niemi bladą twarz Boromeusza, któremu Mayneville zadawał kilkakrotne pytania.
— Otóż — rzekł Chicot — wszyscy są tutaj; brawo!... knujmy spiski, bo to teraz w modzie; ale cóż u licha!... czy przypadkiem księżna nie chce zamieszkać w klasztorze mojego przyjaciela dom Modesta, chociaż o sto kroków ztąd ma już mieszkanie w Beleshat?
W tej chwili coś nowego zwróciło baczność Chicota.
Podczas gdy księżna rozmawiała z Gorenflotem, a raczej słuchała go, pan de Mayneville skinął na kogoś zewnątrz będącego.
Chicot jednak nie widział nikogo, prócz człowieka, który drogę mierzył.
Właśnie do niego stosowało się to skinienie, bo natychmiast zaprzestał roboty, a stanął naprzeciw balkonu, twarzą ku Paryżowi obrócony.
Gorenflot ciągle nadskakiwał penitentce.
Pan de Mayneville powiedział coś Boromeuszowi do ucha, a ten natychmiast, ukryty za przeorem, zaczął dawać rozmaite znaki, niezrozumiałe dla Chicota, lecz pojęte, jak się zdawało, przez człowieka mierzącego, bo zaraz odszedł i obrał inne stanowisko, na którem go nowe skinienie Boromeusza i Maynevilla, jak gwóźdź przybiło na miejscu.
Po kilko chwilowem zastanowieniu się, na inny znak brata Boromeusza, mierniczy zaczął odbywać nowe ćwiczenia, których celu Chicot pojąć nie mógł, pobiegł bowiem z miejsca na którem stał, a pan de Mayneville, tymczasem patrzył na zegarek.
— Do dyabła! — mruknął Chicot — w tem wszystkiem jest coś podejrzanego; trudna to wprawdzie zagadka, ale mimo to, może dojdę jej znaczenia, skoro ujrzę twarz człowieka mierzącego.
W tej chwili właśnie, spełniło się życzenie Chicota, bo nasz człowiek obrócił się a Chicot poznał w nim Mikołaja Poulain, któremu wczoraj sprzedał starą zbroję swoją.
— Ha — rzekł — niech żyje liga!... już dosyć widziałem, przy Boskiej pomocy zgadnę resztę... a więc zgoda, zadajmy sobie nieco pracy.
Jeszcze czas jakiś trwała rozmowa między księżną, Gorenflotem i Maynevillem, poczem Boromeusz zamknął okno, ponieważ wszyscy ustąpili z balkonu.
Księżna i jej koniuszy wyszli z przeoratu i wsiedli do oczekującej karety.
Dom Modest, ciągle kłaniając się, odprowadził ich aż do bramy.
Księżna odpowiadając na uprzejmość przeora, nie spuściła jeszcze sztorów, gdy młody Jakóbita wracający z Paryża, przez bramę Świętego Antoniego, przeszedł obok koni, i ciekawie na nie spojrzał, potem obok karety, w którą wzrok swój zapuścił.
Chicot poznał w nim młodego brata Jakóba, który szybko wracał z Luwru i stanął oczarowany widokiem księżny de Montpensier.
— No — pomyślał — mam szczęście. Gdyby Jakób prędzej był przybył, nie byłbym widział księżnej, bo musiałbym zdążać na spotkanie pod krzyżem Faubin. Teraz kiedy pani de Montpensier odjechała dokonawszy swojego spisku, kolej na Pana M:kołaja Poulain; ale ja go za dziesięć minut wyekspedyuję.
W rzeczy samej, księżna przejechała obok Chicota wcale go niewidząc, a Mikołaj Poulain zamyślał zdążać za nią do Paryża.
I jemu równie jak księżnie, wypadała droga obok płotu, ukrywającego Chicota.
Chicot patrzył na nadchodzącego, jak myśliwy patrzy na przebiegające zwierzę, gotów strzelić skoro się ku niemu zbliży.
Skoro Poulain zbliżył się, Chicot strzelił.
— Hej! kochanku — zawołał ze swojej dziury, spojrzyj no tutaj z łaski swojej.
Poulain zadrżał i obrócił głowę w stronę rowu.
— Widziałeś mię?. bardzo dobrze!.. — mówił dalej Chicot — nie udawaj więc panie Mikołaju... Poulain!
Mikołaj podskoczył, jak koza postrzelona.
— Kto jesteś? — spytał — i czego żądasz?
— Kto jestem?
— Tak.
— Przyjaciel, wprawdzie nowy ale poufały. Ale czego żądam?... to nie tak łatwo powiedzieć.
— Lecz nakoniec powiedz?
— Żądam abyś tu do mnie przyszedł.
— Do ciebie?
— Tak, do mnie; tutaj, do rowu...
— A to na co?
— Dowiesz się, tylko zejdź...
— Ale...
— I żebyś usiadł tyłem do płotu.
— Cóż więcej?
— Abyś udał, że nie patrzysz na mnie, że się nawet nie domyślasz, iż tutaj jestem.
— Panie?
— Wiem, że za wiele wymagam; ale co czynić? Robert Briquet ma prawo być wymagającym.
— Robert Briquet!... — zawołał Poulain i natychmiast wykonał nakazany sobie obrót.
— Teraz dobrze, siadaj-no tylko... A! ha! zdaje się, żeśmy wymierzali drogę do Vincennes.
— Ja?
— Bezwątpienia; ale cóż dziwnego, że wykonywasz swój obowiązek, skoro się sposobność do tego nastręcza.
— Prawda — rzekł nieco uspokojony Poulain — mierzyłem.
— Zwłaszcza — mówił znowu Chicot — że pod okiem arcy dostojnych osób.
— Arcy dostojnych osób? nie rozumiem.
— Jakto! miałbyś niewiedzieć?...
— Nie wiem co pan myślisz...
— Nie wiedziałeś kto są ta pani i pan, którzy stali na balkonie i dopiero co odjechali do Paryża?
— Przysięgam, że niewiem.
— A! jakżem szczęśliwy, że mogę panu udzielić wiadomość tak wielką! Wystaw sobie panie Poulain, że twoją mierniczą pracę podziwiała księżna de Montpensier wraz z panem hrabią de Mayneville, ale nie ruszaj się, bądź łaskaw...
— Panie — odparł Mikołaj Poulain usiłując przeczyć, ta mowa i sposób w jaki ją do mnie stosujesz...
— Jeżeli się ruszysz, kochany panie Poulain — rzekł znowu Chicot — zmusisz mię do jakiej ostateczności. Siedźże spokojnie.
Poulain westchnął.
— Tak, to dobrze. Mówiłem więc, mój szanowny panie, że byłoby dla ciebie zbyt korzystnem, gdyby inna jaka dostojna osoba, naprzykład król, patrzyła na twą pracę, niby wcale na cię niezważając, jak to podług ciebie, niedawno miało miejsce.
— Król?
— Tak jest, król, panie Poulain; upewniam pana, że lubi patrzeć na wszelką pracę i wynagradzać wszelkie trudy.
— A! panie Briquet, przez litość!
— Powtarzam ci, kochany panie Poulain, że jeżeli się ruszysz, to zginiesz; siedź-że spokojnie, skoro chcesz uniknąć tej niełaski.
— Ależ na imię nieba, co pan chcesz odemnie?
— Dobra twojego, nic więcej; wszak powiedziałem, że jestem twoim przyjacielem?
— Panie!... — zawołał Mikołaj Poulain w rozpaczy, niewiem w istocie w czem zawiniłem Jego królewskiej mości, panu, albo komukolwiek w świecie!
— Kochany panie Poulain, wytłumaczysz się z tego przed tym, kto z prawa będzie cię mógł zapytywać; mnie to wcale nie obchodzi widzisz, ja mam moje przywidzenia i przy nich obstaję; otóż zdaje mi się, że król niepochwaliłby tego wcale, iż jeden z jego urzędników mierząc pole, posłuszny jest skinieniom i znakom pana de Mayneville; a zresztą kto wie, czy król nieuważałby tego za złe, że jego urzędnik zapomniał zamieścić w codziennym raporcie, iż księżna de Montpensier i pan de Mayneville wczoraj rano przybyli do dobrego miasta Paryża? Zważ tylko, panie Poulain, że nawet taka drobnostka, niezawodnie mogłaby cię poróżnić z Jego królewską mością.
— Panie Briquet, opuszczenie nie jest jeszcze zbrodnią, a Jego królewska mość jest niezawodnie tyle światłym....
— Kochany panie Poulain, uważam, żeś pełen urojeń; lecz jaśniej ja widzę w tym interesie.
— I cóż pan widzisz?...
— Ładną i doskonalą szubienicę.
— Panie Briquet?..
— Czekaj-że, do dyabła!... z nowym stryczkiem, czterema żołnierzami, na czterech głównych rogach, nie małą liczbą paryżan w koło szubienicy i z pewnym znanym mi urzędnikiem na stryczku.
Mikołaj Poulain drżał tak mocno, iż całym płotem wstrząsał.
— Panie — rzekł załamując dłonie.
— Ale ja, kochany panie Poulain — mówił dalej Chicot — jestem twoim przyjacielem i z tego tytułu dam ci jedne radę.
— Radę!..
— Tak jest, bardzo łatwą do wykonania. Dzięki Bogu!... Oto, udasz się natychmiast.. tylko mię dobrze zrozumiej... udasz się do...
— Do kogo?... — przerwał pełen trwogi Mikołaj Poulain — do kogo?...
— Czekaj, niech pomyślę — rzekł Chicot — do... do... pana d’Epernon.
— Do pana d’Epernon!.... przyjaciela króla?...
— Właśnie. Weźmiesz go na bok...
— Pana d’Epernon?...
— Tak jest, i opowiesz mu cały wypadek o mierzeniu drogi.
— Czyś pan oszalał?
— Owszem, sama mądrość, najwyższa mądrość, przemawia przezemnie.
— Nie pojmuję.
— A jednak mówię jasno i wyraźnie.... Jeżeli pana po prostu oskarżę, jako trudniącego się miernictwem i handlem zbroi, to cię powieszą.... jeżeli przeciwnie, pan wypełnisz dobrowolnie to, co zalecam, obsypią cię wdzięcznością i zaszczytami... Co?... jeszcze ci nie trafiłem do przekonania?... Ha!... widzę, że będę musiał trudzić się aż do Luwru... ale, na honor pójdę!... bo czegóżbym dla pana nie uczynił.
Mikołaj Poulain usłyszał, że Chicot wstając, poruszył gałęziami.
— Nie... nie... — rzekł — zostań pan, ja sam pójdę.
— To co innego, ale pojmujesz kochany panie Poulain, że mię zwodzić nie można, bo jutro napiszę do króla, z którym tak jak mię widzisz a raczej nie widzisz, mam zaszczyt zostawać w przyjaźni poufałej; tak więc, będziesz dopiero wisiał pojutrze, ale za to wyżej i krócej.
— Idę panie — powiedział pognębiony Poulain, ale mię pan dziwnie nadużywasz...
— Ja!
— O!
— E!.. kochany panie Poulain, stawiaj mi raczej ołtarze; przed pięciu minutami jeszcze byłeś zdrajcą, ja zaś przemieniam cię w zbawcę ojczyzny. Biegaj żywo kochany panie Poulain, bo spieszno mi wyjść ztąd; a nie mogę uczynić tego, aż się oddalisz; a pamiętaj, pałac d’Epernon.
Mikołaj Poulain wstał i rozpaczą przejęty, poleciał jak strzała w kierunku bramy Świętego Antoniego.
— A!.. — rzekł Chicot — już czas, bo oto wychodzą z przeoratu. Ale to nie mój mały Jakób. E!.. e!.. cóż to za dziwak, kształtem przypomina projekt budowniczego Alexandra, który tak wyobrażał górę Athos?... Do pioruna!.. to za duży pies do towarzystwa tak małemu jak ja szczenięciu.
I ujrzawszy przeorowskiego wysłańca, Chicot czemprędzej pobiegł do krzyża Faubin, jako do miejsca schadzki.
Że zaś musiał się tam udać boczny drogą, a zatem mnich idący prosto i do tego sążnistemi kroki, pierwszy stanął pod krzyżem.
Z resztą Chicot stracił nieco czasu na przypatrywanie się przez drogę, temu człowiekowi, którego fizyonomii wcale sobie nie przypominał.
W rzeczy samej, ten mnich był to prawdziwy filistyn.
W pośpiechu zapomniał zapiąć habit, który się nieco odwinął i odsłonił muskularne nogi ubrane w świeckie spodnie, a z pod źle zapuszczonego kaptura, wyglądała czupryna, po której nieprzeszły jeszcze nożyczki przeoratu.
Wreszcie głębokie kąty ust jego zgoła niemiały w sobie wyrazu duchownego, a skoro chciał im coraz to nowy uśmiech nakazać, pokazywał trzy zęby, podobne do palisady, wbitej po za wałem warg grubych.
Długie ale grubsze jak u Chicota ramiona, barki zdolne dźwigać bramę z Gaza, ogromny kuchenny nóż za pasem, worek niby tarcza na piersi wdziany, stanowiły zaczepny i odporną broń tego Goliata Jakobitów.
— Jest on bez zaprzeczenia bardzo brzydki — rzekł Chicot do siebie — a jeżeli nie przynosi mi dobrej wiadomości, mniemam, że takie stworzenie wcale na świecie nie potrzebne.
Mnich widząc, że Chicot nadchodzi, pozdrowił go prawie po wojskowemu.
— Czego chcesz, przyjacielu?... — zapytał Chicot.
— Czy pan jesteś Robert Briquet?..
— Ja w mojej własnej osobie.
— Mam do pana list od księdza przeora.
— Proszę o list.
Chicot wziął list i przeczytał co następuje:
„Od chwili naszego pożegnania namyśliłem się inaczej.”
„Rzeczywiście niepodobna mi narażać na pożarcie przez światowych wilków owieczki, którą mi Pan powierzył.”
„Pojmujesz zapewne, że mówię tu o naszym młodym Jakóbie Clement, którego niedawno król przyjmował, i który najdoskonalej wypełnił zlecenie twoje.
„Zamiast Jakóba, zbyt jeszcze młodego i usługi swoje przeoratowi winnego, posyłam ci dobrego i zacnego brata naszego zgromadzenia.
„Jest to człowiek łagodny i prawie bez żółci, pewno więc przyjmiesz go za towarzysza podróży”
— Dobrze, dobrze — pomyślał Chicot z pod oka patrząc na mnicha — możesz na to rachować.
I czytał dalej.
„Dołączam do tego listu moje błogosławieństwo, ubolewając, że ci go na głos udzielić nie mogę”
„Bywaj zdrów, drogi przyjacielu.”
— To mi dopiero piękne pismo — rzekł Chicot gdy czytać przestał — ręczę, że ten list pisał podskarbi; co to za wprawna ręka!
— W rzeczy samej, brat Boromeusz pisał ten list — odpowiedział Goliat.
— Skoro tak mój przyjacielu — rzekł znowu Chicot słodko się do mnicha uśmiechając — możesz wrócić do klasztoru.
— Ja?
— Tak jest; powiesz Jego wielebności, że zmieniłem zdanie i sam podróżować pragnę.
— Jakto!.. nie zabierasz mię pan z sobą?.... — spytał mnich z groźnem zadziwieniem.
— Nie, przyjacielu, nie zabiorę.
— A dlaczego, jeżeli spytać wolno?..
— Bo muszę być oszczędnym w wydatkach... czasy ciężkie, a ty pewno ogromny masz apetyt.
Olbrzym wyszczerzył trzy wielkie zęby.
— Jakób jada tyle co i ja — rzekł.
— Tak, ale Jakób zakonnik.... — odparł Chicot.
— A ja, co?...
— Ty przyjacielu, alboś parobek, albo drab jaki, co między nami mówiąc, mogłoby przerazić Najświętszą Pannę, do której się z poselstwem udaję.
— Co pan znowu prawisz o parobku lub drabie?... — odparł mnich.
— Jestem Jakóbitą, alboż pan tego po mojej sukni nie poznajesz?..
— Habit nie stanowi mnicha, przyjacielu — rzekł Cbicot — ale nóż stanowi żołnierza; bądź łaskaw powiedz to bratu Boromeuszowi.
Chicot ukłonił się olbrzymowi, który wrócił do klasztoru, warcząc jak pies odpędzony.
Nasz podróżny tymczasem dozwolił oddalić się olbrzymowi, który miał mu towarzyszyć, a skoro dostrzegł, że już znikł za bramą klasztorną, skrył się za płotem, zdjął kaftan i wdział znaną nam cienką żelazną koszulę, pod swoją płócienną.
Tak ubrany, ruszył przez pola, dążąc na drogę do Charenton.
Wieczorem tego samego dnia, w którym Chicot wyjechał do Nawarry, znajdujemy w wielkiej sali pałacu Gwizyuszów, owego młodzieńca z żywem okiem, który przybył do Paryża na jednym koniu z Ernautonem de Carmainges, a którym, jak już wiemy, była piękna penitentka dom Modesta Gorenflot.
Nie potrzebowała teraz bynajmniej ukrywać ani swojej osoby, ani płci swojej.
Księżna de Montpensier, w eleganckiej wygorsowanej sukni, z brylantami we włosach, stosownie do ówczesnej mody, siedząc we wklęsłości okna, niecierpliwie oczekiwała czyjegoś przybycia.
Ponieważ coraz większy zmrok zapadał, księżna zatem zaledwie z wielka trudnością dostrzegała bramę pałacu, w której wzrok jej tkwił nieustannie.
Nakoniec, dał się słyszeć tentent konia, a w dziesięć minut później, głos odźwiernego tajemniczo oznajmił księżnie przybycie pana de Mayenne.
Pani de Montpensier wstała i tak spiesznie pobiegła naprzeciw brata, iż zapomniała stąpać na palcach prawej nogi, co zwykle czyniła aby nie kuleć.
— Sam bracie?... — spytała — sam przybywasz?
— Tak, siostro — rzekł książę siadając i całując rękę księżny.
— Gdzież jest Henryk?.. Czy wiesz, że go tu wszyscy oczekują?
— Henryk, moja siostro, jeszcze w Paryżu niepotrzebny, a przeciwnie wiele ma dotąd do czynienia w miastach Flandryi i Pikardyi. Praca nasza powolna i podziemna, tam mamy robotę; na cóż więc opuszczać ją i przybywać do Paryża, gdzie wszystko już zrobione?
— Prawda; lecz cała robota pójdzie na nic skoro się opóźniać będziecie.
— Ba!
— Ba! myśl co chcesz, bracie, ale ja powiadam, że obywatele już niepoprzestają na tych powodach, że pragną widzieć księcia Henryka, że to jest ich pragnienie, ich szaleństwo..
— Obaczą go w chwili stosownej. Alboż im Mayneville tego wszystkiego niewyjaśnił?
— Wyjaśnił; ale wiesz, że głos jego nie tyle co twój może.
— Mówmy o tem, co pilniejsze, siostro... a Salcède?...
— Umarł.
— I nic niepowiedział?
— Ani słowa.
— Dobrze. A uzbrojenie?...
— Skończone.
— A Paryż?...
— Podzielony na dwanaście okręgów.
— I każdy okręg ma przez nas wyznaczonego naczelnika?...
— Tak jest.
— Siedźmyż więc spokojnie! to samo powtórzę naszym dobrym obywatelom.
— Nie usłuchają cię.
— Ba!...
— Powiadam ci, że są zniecierpliwieni.
— Moja siostro, za nadto przywykłaś sądzić o drugich po sobie.
— Miałżebyś mi to na prawdę wyrzucać?..
— Niech mię Bóg broni!.. ale to co powiada mój brat Henryk, musi być wykonane, on zaś powiada, aby się niespieszyć zgoła.
— Cóż tedy czynić?... — niecierpliwie zapytała księżna.
— Czy nas co nagli, siostro?
— Wszystko, jeżeli mam wyznać.
— Od czegóż więc zacząć?... podług twojego zdania.
— Od pojmania króla.
— To myśl twoja niezmienna. Nie mówię, że zła, gdyby się wykonać dała; ale projektować a wykonać, nie jest jedno i to samo; pomyślno, ile to już razy nam się nie udało.
— Czasy się zmieniły. Król niema już żadnego obrońcy.
— Prawda, ale ma szwajcarów, szkotów i gwardyę francuzką.
— Jeżeli zechcesz bracie, ja, która do ciebie mówię, pokażę ci go na wielkiej drodze, jadącego jedynie w towarzystwie dwóch lokajów.
— Stokroć mi to powtarzano, ale ani razu niepokazano.
— Pozostań w Paryżu choć przez trzy dni, a przekonasz się naocznie. Mam jeszcze projekt jeden!..
— Plan powiedz raczej; udziel mi go zatem.
— O! jest to pomysł kobiecy i zapewne śmiech w tobie wzbudzi.
— Niech mię Bóg broni, abym miał ranić twoję autorską miłość własną! No, jakiż jest ten plan?
— Żartujesz sobie ze mnie, Mayenne.
— Nie, słucham cię owszem.
— Otóż! krótko mówiąc...
Wtem odźwierny uchylił zasłonę.
— Czy Wasze Wysokości raczą przyjąć pana de Mayneville?... — zapytał.
— Mój wspólnik — rzekła księżna, niech wejdzie.
Pan de Mayneville wszedł rzeczywiście, i ucałował rękę księcia de Mayenne.
— Słówko, Jaśnie oświecony panie — rzekł przybywam z Luwru.
— I cóż?... — zawołali razem Mayenne i księżna.
— Domyślają się, że Wasza książęca mość przybyłeś.
— Jakto?
— Rozmawiałem z dowódcą posterunku przy Saint-Germain l’Ąuxerrois, w tem przejeżdżali dwaj gaskończycy.
— Czy znasz ich?
— Nie; byli zupełnie nowi i nieznani.
— Krwi boska!... — powiedział jeden, przepyszny masz kaftan, ale w razie potrzeby, nie wyświadczy ci on takiej przysługi jak wczorajszy pancerz.
— Ba! ba! choć miecz pana de Mayenne bardzo mocny — odparł drugi — załóżmy się, że nie uszkodzi zarówno tego atłasu, jakby nie uszkodził pancerza.
I gaskończyk zaczął się rozszerzać z przechwałkami zapowiadającemi, iż wiedzą, że jesteś blisko.
— A do kogóż należą ci gaskończycy?
— Niewiem.
— I odjechali?
— O! nie, owszem, wśród głośnych okrzyków powtórzyli kilkakrotnie imię Waszej wysokości, a kilku przechodniów zatrzymało się pytając, czy Wasza wysokość przybyłeś na prawdę. Właśnie mieli odpowiedzieć na to pytanie, gdy znagła jakiś człowiek przystąpił do gaskończyka i dotknął jego ramienia; jeżeli się nie mylę, człowiekiem tym był Loignac.
— Cóż więcej?... — spytała księżna.
— Gdy kilka słów pocichu z sobą zamienili, gaskończyk wstał i z największą, uległością, udał się za tym, który mu przerwał.
— Tak że?...
— Tak, że nic więcej dowiedzieć się nie mogłem; jednak niech się Wasza wysokość ma na ostrożności.
— I nie udałeś się za niemi?
— Owszem, zdaleka szedłem, bo lękałem się aby niepoznali we mnie szambelana Waszej wysokości. Udali się ku Luwrowi, i znikli po za składem mebli. Lecz potem słyszałem znowu ciągłe powtarzania: „Mayenne! Mayenne!“
— Bardzo prostym sposobem potrafię odpowiedzieć na to — rzekł książę.
— Jakim?... — spytała go siostra.
— Pójdę dzisiaj wieczorem przywitać króla.
— Przywitać króla?
— A tak... Przybywam do Paryża i przywożę mu wiadomości z jego dobrych miast w Pikardyi; cóż można mieć przeciw temu?
— Dobry sposób — powiedział Mayneville.
— Ale nieroztropny — rzekła księżna.
— Jednak niezbędny, siostro, skoro rzeczywiście domyślają się mojego przybycia do Paryża. Wreszcie i brat nasz Henryk radził, abym w podróżnem ubraniu zsiadł obok Luwru, i w imieniu całej rodziny złożył królowi hołdy. Skoro tego dopełnię, będę mógł przyjmować kogo mi się podoba.
— Naprzykład członków komitetu, którzy czekają na ciebie.
— Przyjmę ich w pałacu Saint-Denis, skoro wrócę z Luwru — rzekł Mayenne. — Każ więc, Mayneville, niech mi przyprowadzą konia, tak jak jest, niewyczyszczonego. Pojedziesz ze mną do Luwru; ty zaś, siostro, racz na nas zaczekać.
— Tu, bracie?...
— Nie, w pałacu Saint-Denis, gdzie zostawiłem moje ekwipaże i gdzie nocuję, jak myślą. Będziemy tam za parę godzin.
Tego samego dnia, pełnego przygód wielkich, król wyszedł ze swojego gabinetu i kazał przywołać pana d’Epernon.
Działo się to około południa.
Książę posłuszny wezwaniu, czemprędzej pośpieszył do króla.
Znalazł Jego królewską mość w pierwszym pokoju, bacznie przypatrującego się mnichowi od Jakóbitów, który rumieniąc się, spuszczał oczy przed wzrokiem monarszym.
Król wziął d’Epernona na stronę.
— Patrz książę — rzekł — jak ten mnich dziwnie wygląda.
— Cóż w nim tak dziwnego upatrujesz, Najjaśniejszy panie; ja owszem widzę w nim tylko zakonnika zwyczajnego.
— Doprawdy?
I król znowu się zamyślił.
— Jak się nazywasz? — spytał.
— Brat Jakób, Najjaśniejszy panie.
— Nie masz innego nazwiska?
— Rodzinne moje nazwisko: jest Clement.
— Brat Jakób Clement — powtórzył król.
— Może Wasza królewska mość i w nazwisku także co dziwnego znajdujesz?.. — śmiejąc się rzekł książę.
Król nie odpowiedział.
— Bardzo dobrze wywiązałeś się z danego ci zlecenia — powiedział do mnicha, nieprzestając mierzyć go wzrokiem badawczym.
— Z jakiego zlecenia, Najjaśniejszy panie? — zapytał spoufalony książę, ze śmiałością, którą mu zwykle ganiono.
— To nic — odparł Henryk — tylko mała tajemnica między mną a osobą, której nieznasz, a raczej, którą znać przestałeś.
— W istocie, Wasza królewska mość szczególnie patrzysz na tego chłopca, i bardzo go kłopoczesz...
— Prawda; nie wiem czemu spojrzeń moich odwrócić od niego nie mogę; zdaje mi się, że go już gdzieś widziałem albo jeszcze widzieć będę. Sądzę, że mi się we śnie objawił. Ale, otóż znowu mówię nie wiedzieć co... Odejdź, mój księżulku, twoja misya skończona; nie turbuj się, list żądany dojdzie do osoby, która go potrzebuje. D’Epernon?
— Co Najjaśniejszy panie?
— Dać mu dziesięć talarów.
— Dziękuję — rzekł mnich.
— Rzec można, żeś tylko półgębkiem podziękował — odezwał się d’Epernon, niepojmując dla czego zakonnik zdaje się pogardzać pieniędzmi.
— Półgębkiem podziękowałem — odparł Jakób — bo wołałbym raczej dostać jeden z tych hiszpańskich sztyletów, które tam wiszą na ścianie.
— Jakto!.. nie chcesz pieniędzy, za które mógłbyś się napatrzeć na aktorów jarmarcznych? — spytał d’Epernon.
— Ślubowałem ubóstwo i czystość — odparł Jakób.
— Dajże mu Lavalette, jednę z tych kling hiszpańskich i niech idzie z Bogiem — rzekł król.
Skąpy książę wybrał najmniej kosztowny sztylet i dał go młodemu zakonnikowi.
Był to nóż kataloński, z szeroką, ostrą klingą, mocno oprawny w rogową rzeźbioną rękojeść.
Jakób uradowany nabytkiem tak pięknej broni, oddalił się.
Książę znowu zaczął wybadywać króla.
— Czy masz książę — spytał król, pomiędzy twoimi czterdziestu pięciu, dwóch lub trzech takich co umieją jeździć konno?
— Mam najmniej dwunastu, Najjaśniejszy panie, a za miesiąc wszyscy będą jeźdźcami.
— Wybiera mi zatem dwóch własną ręką, i natychmiast każ im tu-przybyć.
Książę ukłonił się, wyszedł i przywołał Loignaca do przedpokoju.
Loignac stawił się prawie natychmiast.
— Loignac — odezwał się książę — przyślij mi w tej chwili dwóch dzielnych jeźdźców; otrzymają polecenie wprost od Najjaśniejszego pana.
Loignac szybko przebiegł galeryę i dostał się do budynku, który odtąd mieszkaniem czterdziestu pięciu zwać będziemy.
Tam otworzył drzwi i rozkazująco zawołał:
— Panie de Carmainges! panie de Biran!
— Pan Biran wyszedł — rzekł służbowy.
— Jukto! bez mojego pozwolenia?
— Wskutek rozkazu księcia d’Epernon, rozpoznaje pewną część miasta.
— Dobrze! to zawołaj mi pana de Saint-Maline.
Oba nazwiska rozległy się po sklepieniach i dwaj wybrani wystąpili natychmiast.
— Panowie — rzekł Loignac, chodźcie za mną do księcia d’Epernon.
Gdy tam przybyli, książę odprawił Loignaca, a poprowadził ich do króla.
Król skinął, a książę wyszedł zostawiając obu młodzieńców.
Pierwszy to raz dopiero znajdowali się oni wobec monarchy.
Henryk miał postawę bardzo nakazującą.
Wrażenie każdego z młodzieńców, objawiało się w sposób odmienny.
Sainte-Maline stał z błyszczącem okiem, wyprężoną nogą, wąsem najeżonym.
Carmainges, blady, lecz równie śmiały, chociaż nie tyle dumny, niepoważył się podnieść oczu na Henryka.
— Panowie jesteście z liczby moich „Czterdziestu pięciu” — zapytał król.
— Mamy ten zaszczyt, Najjaśniejszy panie — odparł Saint-Maline.
— A pan?
— Sądziłem, że kolega za nas obu odpowie, Najjaśniejszy Panie i dlatego odpowiedź moję wstrzymałem; lecz na usługi Waszej królewskiej mości jestem gotów równie jak ktokolwiek bądź na świecie.
— Dobrze. Wsiądziecie na koń i udacie się do Tours. Czy znacie drogę?...
— Będę się wypytywał — rzekł Sainte-Maline.
— Będę się starał trafić — rzekł Carmainges.
— Dla pewności udajcie się naprzód do Charenton. Jedźcie póty, aż spotkacie człowieka, który sam pieszo podróżuje.
— Czy raczy Wasza królewska mość udzielić nam jego rysopis? — zapytał Sainte-Maline.
— Wielka szpada przy boku lub na plecach, długie ręce, długie nogi.
— Możemyż wiedzieć jego nazwisko, Najjaśniejszy panie?... — spytał Ernauton de Carmainges, naśladując przykład swojego towarzysza, mimo, że etykieta niedozwalała zadawać królowi pytania.
— Nazywa się „Cień” — odpowiedział Henryk.
— Będziemy zapytywali o nazwiska wszystkich podróżnych, których spotkamy, Najjaśniejszy panie.
— I przetrząśniemy wszystkie oberże.
— A skoro spotkacie i poznacie tego człowieka, oddacie mu ten oto list.
Obaj młodzieńcy razem wyciągnęli ręce.
Król przez chwilę wahał się.
— Jakże się nazywasz?.. — zapytał jednego.
— Ernauton de Carmainges — odpowiedział.
— A pan?
— René de Sainte-Maline.
— Pan de Carmainges powiezie list, a pan de Sainte-Maline doręczy go.
Ernauton wziął to kosztowne pismo i chciał je schować w zanadrze.
Sainte-Maline wstrzymał jego rękę w chwili, gdy list miał zniknąć i z uszanowaniem na pieczęci złożył pocałunek.
Poczem oddał list Ernautonowi.
Henryk III-ci uśmiechnął się na to pochlebstwo.
— No, panowie — rzekł — widzę, że mi dobrze usłużycie.
— Czy już wszystko, Najjaśniejszy panie? zapytał Ernauton.
— Tak moi panowie; oprócz jednej jeszcze przestrogi.
Obaj młodzieńcy ukłonili się i czekali.
— Ten list, moi panowie — powiedział Henryk, droższym jest nad życie człowieka. Zaklinam was na wasze głowy, nie straćcie go, oddajcie go tajemnie „Cieniowi”, który wam udzieli pokwitowanie i te mi przywieziecie, a nadewszystko podróżujcie tak, jakbyście za własnym interesem jechali. Żegnam.
Obaj młodzieńcy wyszli z gabinetu królewskiego, Ernauton, przejęty radością, Sainte-Maline zazdrością; jeden z płomieniem w oku, drugi ze spojrzeniem chciwem, które paliło kaftan jego towarzysza.
Pan d’Epernon czekał na nich i chciał wybadywać.
— Mości książę — powiedział Ernauton — król nieupoważnił nas do mówienia.
Natychmiast udali się do stajni, gdzie masztalerz królewski wydał im parę silnych i dobrze osiodłanych koni.
Pan d’Epernon pewno byłby poszedł za niemi, ale w chwili gdy się oddalili, dano mu znać, że jakiś człowiek pragnie z nim natychmiast mówić koniecznie.
— Co to za jeden?.. — niecierpliwie spytał książę.
— Urzędnik policyjny.
— E!.. do pioruna!... — zawołał książę — alboż to ja jestem jego przełożony, lub naczelnik nocnych patroli?
— Nie, ale Wasza wysokość jesteś przyjacielem króla — pokornie odpowiedział jakiś głos — dla tego więc błagam, racz mię wysłuchać.
Książę obejrzał się.
Tuż przy nim stał z kapeluszem w ręku, strwożony interesant, który co chwila mienił się jak tęcza.
— Kto jesteś?... — opryskliwie spytał go książę.
— Mikołaj Poulain, do usług Waszej wysokości.
— I chcesz mówić ze mną?
— Proszę o tę łaskę.
— Nie mam czasu.
— Nawet dla wysłuchania tajemnicy, Jaśnie oświecony panie?
— Słyszę ich po sto na dzień; pańska byłaby setną pierwszą, a więc zbyteczną.
— Nawet gdyby dotyczyła życia Jego kró lewskiej mości? — rzekł Mikołaj Poulain pochylając się do ucha pana d’Epernon.
— O!.. ho!.. słucham, słucham, ale proszę do gabinetu mojego.
Mikołaj Poulain otarł czoło spocone i poszedł za księciem.
Pan d’Epernon przechodząc przedpokój, zastał tam jednego z „Czterdziestu pięciu”.
— Jak się pan nazywasz?.. — zapytał, bo go nieznał.
— Pertinax de Monterabeu, Jaśnie oświecony panie — odparł gwardzista.
— Stań-że przy drzwiach, panie de Monterabeu i niewpuszczaj nikogo.
— Dobrze, Mości książę.
— Nikogo, rozumiesz?...
— Rozumiem.
Pertinax, pysznie ubrany a dumny z pomarańczowych pończoch i niebieskiego atłasowego kaftana, usłuchał rozkazu księcia. Założył ręce i jak długi oparł się o ścianę.
Mikołaj Poulain wszedł za księciem do gabinetu.
Widział, że się drzwi otworzyły a potem zamknęły, że zakrywająca je zasłona opadła i na seryo drżeć zaczął.
— No, teraz wyjaw twój spisek mości panie — sucho rzekł książę; ale, na Boga, niech będzie dobry, bo dzisiaj miałem wiele przyjemnych rzeczy do spełnienia, a zatem biada ci, jeżeli napróżno czas mi zajmiesz.
— Mości książę — mówił Mikołaj Poulain — idzie tu po prostu o najstraszliwszą zgrozę.
— A więc, obaczmy tę zgrozę.
— Mości książę...
— Chcą mię zapewne zabić, nieprawdaż?.. — przerwał d’Epernon wyprężając się jak spartanin. Zgoda!.. moje życie należy do Boga i króla; niech więc je biorą.
— Tu nie idzie o Waszą książęcą mość.
— A! to szczególna.
— Idzie tu o króla. Chcą go porwać, Mości książę.
— Otóż znowu stara powiastka o porwaniu! — pogardliwie przerwał d’Epernon.
— W tym razie, niema żartów Mości książę, jeżeli z pozorów mam sądzić.
— Kiedyż-to pragną porwać Jego królewską mość?...
— Skoro będzie jechał do Vincennes.
— Jakim-że sposobem porwą króla?
— Zabijając obu jego masztalerzy.
— Któż się podejmuje tego?
— Księżna de Montpensier.
D’Epernon roześmiał się.
— Co też nie wygadują na tę biedną, księżnę! — rzekł.
— Mniej, aniżeli ona zamyśla... Mości książę.
— Więc ona się tem w Soissons zajmuje?
— Księżna pani jest w Paryżu.
— W Paryżu!...
— Mogę zaręczyć księciu panu.
— Widziałeś ją zatem?...
— Tak jest.
— Może ci się zdawało żeś widział.
— Miałem zaszczyt z nią mówić.
— Zaszczyt?...
— Przepraszam, obciąłem powiedzieć: nieszczęście.
— Jednakże, mój kochany panie, księżna sama nie porwie króla... — Owszem, Mości książę.
— Ona sama?..
— Rozumie się, że przy pomocy stronników swoich.
— Zkądże kierować będzie tem porwaniem?...
— Z okna klasztoru Jakóbitów, znajdującego się, jak wiadomo, na drodze do Vincennes.
— Co mi wasan prawisz u licha?
— Najrzetelniejszą prawdę, Mości książę. Przedsięwzięto już wszelkie środki, aby zatrzymać pojazd królewski, skoro pokaże się naprzeciw klasztoru.
— Któż te środki przedsięwziął?..
— Niestety!...
— Dokończ-że, u dyabła!
— Ja, Mości książę.
D’Epernon w tył odskoczył.
— Pan!... — rzekł.
Poulain westchnął.
— Pan, który mi to oświadczasz?.. — dodał d’Epernon.
— Mości książę — odparł Poulain — wierny sługa Króla Jegomości, na wszystko narażać się winien.
— To też, w istocie, narażasz się na stryczek.
— Wolę hańbę lub śmierć własną, aniżeli śmierć króla, i dla tego przyszedłem.
— Piękne to uczucia mój panie, i przejąłeś się niemi zapewne nie bez słusznych powodów.
— Mniemałem, że książę pan jesteś przyjacielem króla, że mię nie zdradzisz, że owszem doniesienia mojego użyjesz na dobre.
Książę długo i badawczo wpatrywał się w oczy Mikołaja Poulain.
— W tem jeszcze coś innego być musi — rzekł — księżna mimo całej śmiałości swojej, nie odważy się sama na takie przedsięwzięcie.
— Czeka na brata swojego — odpowiedział Mikołaj Poulain.
— Na księcia Henryka! — zawołał d’Epernon przerażony, jakby czuł zbliżanie się lwa.
— Nie Mości książę, tylko na księcia de Mayenne.
— A!... — rzekł d’Epernon oddychając — trzeba przeszkodzić tym pięknym zamysłom.
— Zapewne Mości książę — odparł Poulain — dla tego też spieszyłem się...
— Jeżeli prawdę powiedziałeś, panie urzędniku, będziesz wynagrodzony.
— Dla czegóż miałbym kłamać?... Jem chleb królewski, cóż więc mnij powoduje? Wszak królowi winienem usługi moje. Uprzedzam więc Waszą książęcą mość, że skoro mię nie usłuchasz, sam pójdę do króla i umrę, jeżeli tego potrzeba będzie, na udowodnienie zeznania mojego.
— Nie, do pioruna!.. pan nie pójdziesz do króla, mości Mikołaju Poulain!.. ze mną samym tylko będziesz miał do czynienia!
— Bardzo chętnie, łaskawy panie; powiedziałem tylko dla tego, że się Wasza książęca mość wahałeś.
— Nie, ja nie waham się i przedewszystkiem winienem ci tysiąc talarów.
— Książę pan życzysz sobie zatem, aby tajemnica przy nim wyłącznie pozostała?
— Tak jest, zatrzymuję ją dla siebie, bo mam współzawodników, równie jak ja gorliwych. Pan mi ją zatem odstępujesz, nieprawdaż?
— Dobrze, Mości książę.
— I ręczysz za jej prawdę?
— O!.. ręczę jak najzupełniej.
— Przystajesz pan więc na tysiąc talarów tymczasem?
— Mam rodzinę Mości książę.
— Ależ, tysiąc talarów, do pioruna!
— Gdyby wiedziano w Lotaryngii, że uczyniłem doniesienie takie, to każdy jego wyraz krwią musiałbym zapłacić.
— Biedny człowiek!..
— Trzeba więc aby na przypadek nieszczęścia, rodzina moja żyć z czego miała.
— A więc?
— A więc dla tego przyjmę tysiąc talarów.
— Skoro przyjmujesz pieniądze mój panie, co mię obchodzi powód, dla którego je przyjmujesz? Tysiąc talarów są twoje.
Dziękuję Mości książę.
Widząc, że książę zbliża się do kufra i zagłębia rękę, Poulain poszedł za nim. Lecz tenże wydostał z kufra tylko małą książeczkę, w której olbrzymim i szkaradnym charakterem zapisał:
Trzy tysiące liwrów panu Mikołajowi Poulaine.
Niemożna było wiedzieć czy wypłacił te trzy tysiące liwrów, lub czy je był winien.
— To tak jakbyś je pan już miał w ręku — rzekł książę.
Poulain, który już był wyciągnął rękę i nogę, teraz cofnął się i ukłonił.
— A więc zgoda? — powiedział książę.
— Względem czego, dostojny panie?
— Pan mi odtąd zawsze udzielać będziesz wiadomości podobnych.
Paulain wahał się, bo mu chciano narzucić rzemiosło trochę za nadto drażliwe.
— I cóż?.. — spytał książę — czy już przeminęło owe szczytne poświęcenie się pańskie?...
— Nie, Mości książę.
— Mogę więc liczyć na pana?...
Poulain przezwyciężył się i odpowiedział.
— Tak jest.
— Ja sam tylko posiadam tę tajemnicę?..
— Tak jest, książę pan sam tylko.
— Idź, przyjacielu, idź z Bogiem, a pan de Mayenne niech się ma na baczności!
Powiedziawszy to, książę podniósł zasłonę, aby przepuścić Poulaina, a gdy spostrzegł, że ten już przebył przedpokój i znikł, pośpieszył do króla.
Król znudzony zabawą z psami, bawił się czemś innem.
D’Epernon przybrał minę zakłopotaną i stroskaną, lecz król swą ważną pracą zajęty, wcale na to niezważał.
Lecz ponieważ książę milczał uporczywie, król podniósł głowę i spojrzał na niego.
— Co tam nowego znowu, Lavalette... czyś umarł?..
— Dałby to Bóg, Najjaśniejszy panie!.. — odparł d’Epernon — bo niewidziałbym tego co widzę.
— Mojej zabawki?
— Najjaśniejszy panie, w wielkich niebezpieczeństwach poddany bardzo się lękać musi o bezpieczeństwo władzcy swojego!
— Znowu niebezpieczeństwo?.. a!.. niech cię czarny szatan porwie, mój książę!
— Chyba Wasza królewska mość naprawdę nie wiesz co się dzieje? — spytał książę.
— Na honor, może i nie wiem — odparł król.
— W tej chwili, Najjaśniejszy panie, otaczają Cię najstraszliwsi nieprzyjaciele!...
— Ba! i któż to?
— Najprzód, księżna de Montpensier.
— A!... prawda, wczoraj przypatrywała się traceniu Salcèda.
— Wasza królewska mość tak spokojnie o tem mówisz!
— A cóż mi to szkodzi?..
— Wasza królewska mość wiedziałeś już o tem?
— Wiedziałem.
— A wiedziałżeś, Najjaśniejszy panie, że pan de Mayenne przybył także?..
— Wczoraj wieczorem.
— A moja tajemnica?.. — powiedział książę nieprzyjemnie zdziwiony.
— Alboż to dla króla istnieje jaka tajemnica? — niedbale rzekł Henryk.
— Któż mógł uwiadomić Waszą królewską mość?..
— Czyż nie wiesz, że my monarchowie miewamy objawienia?..
— Albo policyę.
— To wszystko jedno.
— A!... Wasza królewska mość masz swoję policyę i nic o tem nie mówisz — rzekł urażony d’Epernon.
— Ha!., któż mię kochać będzie jeżeli nie ja sam siebie?...
— Krzywdzisz mię, Najjaśniejszy panie.
— Lavalette, prawda, że masz wiele dobrych chęci i to wielka twoja zaleta, ale także prawda, żeś za powolny i to znów wielka twoja wada. Wczoraj wieczorem o godzinie czwartej, wiadomość twoja byłaby bardzo dobrą; ale dzisiaj...
— I cóż dzisiaj, Najjaśniejszy panie?
— Przyznaj, że trochę spóżniona.
— Owszem, jeszcze zawcześnie, Najjaśniejszy panie, bo nie znajduję Waszej królewskiej mości skłonnym do wysłuchania mię.
— Wszak-że już od godziny słucham.
— Jakto!... Najjaśniejszy panie!... jesteś zagrożony, otoczony zasadzkami, a przecież spokojny!
— Cóż mam czynić, kiedy mi przydałeś straż przyboczną i wczoraj zapewniałeś, żem nieśmiertelny? Marszczysz brwi. Czyż twoi „czterdziestu pięciu” już wrócili do Gaskonii, albo może już nic nie warci?... Czy oni do mułów podobni?... Kiedy je próbują, to pełne ognia, kiedy kupiono, to z miejsca ruszyć nie chcą.
— Dobrze, Wasza królewska mość zobaczy co to są za ludzie.
— Bardzo chętnie... a czy prędko to nastąpi, mości książę?
— Prędzej może, aniżeli się spodziewasz, Najjaśniejszy panie.
— Brawo, teraz chcesz mię zastraszyć.
— Zobaczysz, zobaczysz, Najjaśniejszy panie. Ale, ale, kiedyż Wasza królewska mość na wieś jedzie?..
— W sobotę.
— A więc za trzy dni?..
— Tak, za trzy dni.
— Dosyć mi na tem, Najjaśniejszy panie.
D’Epernon ukłonił się i wyszedł.
W przedpokoju przypomniał sobie, że nieuwolnił Pertinaxa z warty, ale pan Pertinax już się był sam uwolnił.
Czytelnik pozwoli, że teraz wraz z nim udamy się za obu młodzieńcami, których król, uradowany, że ma także swoje małe tajemnice, wyprawi! za Chicotem posłem swoim.
Ernauton i Sainte-Maline wsiadłszy na koń, omało co się nie pognietli w bramie, tak dalece jeden drugiemu nie chciał ustąpić pierwszeństwa.
Sainte-Maline poczerwieniał, Ernauton zbladł.
— Co pan robisz!... — zawołał pierwszy, gdy wyjechali za bramę — czy chcesz mię udusić?
— I pan mi to samo zrobiłeś, a nie skarżę się jednak.
— Zdaje mi się. że mi pan chcesz dać naukę?
— Ja panu nic dać nie chcę.
— O! mój panie — rzekł Sainte-Maline podjeżdżając bliżej towarzysza, chciej-no to jeszcze raz powtórzyć.
— A to na co?
— Bo nie rozumiem pana.
— Uważam, że pan szukasz kłótni, wszak prawda?... — flegmatycznie zagadnął Ernauton. Tem gorzej dla pana.
— Z jakiegoż to powodu szukałbym kłótni? Alboż znam pana?... — odparł Sainte-Maline pogardliwie.
— Pan mię znasz doskonale — rzekł Ernauton. Obydwa z jednych okolic jesteśmy a domy nasze odległe od siebie tylko o dwie mile, wszędzie mię tam znają, jako potomka starożytnego szczepu; nakoniec, pana do wściekłości pobudza obecność moja w Paryżu, gdzie mniemałeś, że samego tylko ciebie powołano; a powtarzam, do wściekłości tem większej, że król kazał mi wieźć list swój.
— Otóż tak jest — zawołał Sainte-Maline blady z gniewu — przypuszczam, że to prawda.
Lecz wynika ztąd jedna okoliczność...
— Jaka?
— Że mi z panem nie dobrze...
— A to sobie odjedz z Bogiem! ja pana wcale nie zatrzymuję.
— Pan udajesz, że mię nie rozumiesz.
— Przeciwnie, bardzo dobrze rozumiem. Pan wołałbyś odebrać mi list i sam go odwieźć? Ale na nieszczęście, pierwej trzebaby mię zabić.
— A któż panu powiada, że nie chcę tego?
— Chcieć a spełnić, nie jest jedno i to samo.
— Chodź pan tylko ze mną nad brzeg wody a przekonasz się, czy dla mnie chcieć a spełnić, nie jest jedno i to samo.
— Mój kochany panie, skoro mi król rozkazuje odwieźć list...
— To co!
— To go odwożę.
— Ja ci go gwałtem wydrę, próżny człowieku.
— Spodziewam się, że mię pan nie zmusisz do roztrzaskania ci łba jak psu wściekłemu.
— Pana?
— Tak jest; mam tęgi pistolet, a pan nie masz żadnego.
— A! zapłacisz mi za to — rzekł Sainte-Maline na bok z koniem ustępując.
— Bardzo dobrze; ale jak spełnię polecenie...
— Ha! łajdaku!
— Na ten raz, panie de Sainte-Maline, upamiętaj się, proszę, bo mamy zaszczyt należeć do króla i dalibyśmy zły przykład zgromadzając tu lud. A nadto, pomyśl tylko, jakby tryumfowali nieprzyjaciele monarchy, na widok niezgody pomiędzy obrońcami jego.
Sainte-Maline gryzł rękawicę; krew płynęła mu z zębów.
— No, no, mój panie — rzekł Ernauton — szkoda rąk, nie będzie czem trzymać pałasza jak staniemy do rozprawy.
— O! ja chyba umrę!... — zawołał Sainte-Maline.
— I owszem, oszczędzisz mi pan zachodu — odparł Ernauton.
Trudno wiedzieć dokąd byłaby zaszła wzrastająca wściekłość pana de Sainte-Maline, lecz nagle Ernauton przejeżdżając ulicę świętego Antoniego, spostrzegł jakąś karetę, krzyknął zdziwiony i stanął by przypatrzeć się zasłoniętej nieco kobiecie, która w niej jechała.
— Mój wczorajszy giermek!... — szepnął.
Dama widać go nie poznała, bo przejechała ani drgnąwszy, tylko skryła się w głąb karety.
— Dla Boga! pan mi każesz czekać — powiedział Sainte-Maline, a tymczasem kobietom w oczy zaglądasz.
— Bardzo przepraszam — odrzekł Ernauton i ruszył dalej.
Obaj młodzieńcy, odtąd nic z sobą nie mówiąc, wielkim kłusem przejechali ulicę i przedmieście Saint-Marceau.
Sainte-Maline pozornie zdawał się dosyć spokojny; lecz rzeczywiście gniew wstrząsał wszystkiemi muskułami jego ciała.
Poznał zresztą, i to go tem bardziej drażniło, że chociaż jest dobrym jeźdzcem, lecz nie zdąży wraz z Ernautonem, gdyż koń jego już się spocił, mimo że jeszcze nie biegł, a koń Ernautona dotąd nieokazywał znużenia najmniejszego.
Mocno tem zajęty, zapragnął koniecznie dowiedzieć się, co jego wierzchowiec dokazać zdoła i ciągle dręczył go pręcikiem i ostrogą.
To naleganie pokłóciło jeźdzca z koniem. Kłótnia ta nastąpiła w okolicach Biewry. Zwierzę nie było powolne, równie jak Sainte-Maline, ale pamiętne na swój ród Normandzki, wytoczyło proces jeźdzcowi i wygrało.
Najprzód w bok się rzuciło, potem wspięło, wreszcie poskoczyło ku rzece, gdzie pozbyło się jeźdźca, tocząc się wraz z nim do wody.
Chociaż szum rzeki głuszył przekleństwa pana de Sainte-Maline, jednak można je było słyszeć o milę.
Gdy wreszcie znowu zdołał stanąć na nogach, oczy mu z głowy powychodziły, a kilka kropli krwi płynącej z odartego czoła, twarz mu broczyły.
Sainte-Maline spojrzał w koło siebie; koń jego znowu na brzeg się dostał i już tylko tył widać mu było, bo głową musiał być obrócony w stronę Luwru.
Sainte-Maline, pokryty błotem, przemokły aż do kości, zakrwawiony i potłuczony, widział niepodobieństwo schwytania konia; samo kuszenie się o to, byłoby śmiesznością.
Wtedy to przypomniał sobie co powiedział Ernautonowi, kiedy na ulicy świętego Antoniego niechciał chwilę poczekać na towarzysza, dlaczegóżby ten miał być tyle grzecznym i czekać na niego godzinę lub dwie na drodze?
Tą myślą powodowany, z gniewu wpadł w najgwałtowniejszą rozpacz, tembardziej, iż z głębi swojego ukrycia, spostrzegł, że Ernautou obie ostrogi dał koniowi i wyjeżdżał na drogę, którą zapewne uznał za najbliższą.
U prawdziwie porywczych ludzi najwyższy szczyt gniewu dochodzi do szaleństwa.
Jedni prawie zaraz waryują lub umierają, drudzy tracą zupełnie wszelkie siły fizyczne i moralne.
Sainte-Maline machinalnie wydobył sztylet i była chwila, w której chciał go w piersi swej utopić.
Nikt, bo nawet i on sam nie umiałby powiedzieć co wówczas cierpiał.
Takie przesilenie czasem o śmierć przyprawia, kto zaś je przeżyje, o dziesięć lat się starzeje.
Rękami i nogami uczepiwszy się brzegu, wydostał się na ląd i błędnem okiem powiódł po drodze, ale nic nie dostrzegł, bo Ernauton i koń jego znikli w oddali.
Gdy taką rozpaczą przejęty, Sainte-Maline miotał tysiączne złorzeczenia przeciw sobie i drugim; galop nadbiegającego konia doszedł jego uszu i wnet na prostej drodze, którą obrał Ernauton, ujrzał i jeźdźca i konia...
Jeździec ten prowadził drugiego wierzchowca luźnego.
Był to pan de Carmainges, który udał się wprost, wiedząc dobrze, że tym sposobem najprędzej schwyta uciekającego konia, kiedy przeciwnie ścigając go, do tem większej znagli szybkości.
Objechał więc w ukos, zastąpił drogę krępemu Normandczykowi i czekał.
Na ten widok, serce Sainte-Malina zabiło z radości: uczucie wylania się i wdzięczności nadało słodki wyraz spojrzeniu, ale wnet twarz jego znowu się zachmurzyła: poznał całą wyższość Ernautona, bo nie taił przed sobą, że na miejscu towarzysza swojego, ani by pomyślał o postępku podobnym.
Szlachetność czynu gnębiła go, umiał ją ocenić i tem większych cierpień doznawał.
Na podziękowanie Ernautonowi wyjąkał słów kilka, lecz ten na to nie zważał; poczem wściekle pochwycił uzdę i mimo bólu wskoczył na siodło.
Ernauton w milczeniu wyjechał o krok naprzód i pogłaskał swojego wierzchowca.
Jak powiedzieliśmy, Sainte-Maline był wybornym jeźdzcem a wypadku, którego padł ofiarą, wcale nie przewidział; to też po chwilowej walce, którą na teraz wygrał, został panem konia i zmusił go do kłusa.
Pomimo całej dumy swojej, powodowany przyzwoitością, po długim namyśle rzekł do Ernautona po raz drugi: Dziękuję panu.
Ernauton poprzestał na ukłonie i ręką dotknął kapelusza.
Panu de Sainte-Maline droga wydawała się zbyt długą.
Około wpół do trzeciej, spostrzegli człowieka wraz z psem idącego; był słuszny i miał szpadę przy boku, a chociaż nie był to Chicot, jednak posiadał ręce i nogi bardzo długie.
Sainte-Maline chociaż zabłocony, niemógł się wstrzymać widząc, że Ernauton jodzie dalej i wcale na tego człowieka niezważa.
W umyśle gaskończyka przebiegła, jak złośliwa błyskawica, myśl, że jego towarzysz błądzi; skierował więc konia ku przechodniowi i zbliżył się ku niemu.
— A czy nie czekasz na kogo przechodniu?, spytał.
Podróżny spojrzał na Sainte-Malina, który w tej chwili nie bardzo przyjemnie wyglądał.
Twarz gniewem zmieniona, nieoschłe błoto na odzieży, nieostygła krew na policzkach, wielkie czarne brwi mocno zmarszczone, drżąca ręka wyciągnięta raczej z groźbą niż zapytaniem, wszystko to wydało się przechodniowi złowrogiem.
— Jeżeli czekam na coś — rzekł — to nie na kogoś; jeżeli zaś czekam na kogo, to pewno nie na pana.
— Jesteś bardzo niegrzeczny, mój mospanie — odparł Sainte-Maline uradowany, że mu się nastręczyła sposobność puszczania wodzy gniewowi i wściekły, że nową pomyłką przyczynił się do tem większego tryumfu przeciwnika swojego.
Gdy to mówił, podniósł rękę pręcikiem uzbrojoną i chciał uderzyć podróżnego; lecz ten machnął kijem i ugodził Sainte-Malina w ramię poczem gwizdnął na psa, który skoczył do łydek konia i jeźdzca i obu urwał po kawałku mięsa lub odzieży.
Koń, bólem rozdrażniony, znowu naprzód popędził, lecz Sainte-Maline mimo, że go nie mógł wstrzymać, pozostał jednak na siodle.
Tak unoszony, przebiegł obok Ernautona, który nawet się nie roześmiał z tej jego przygody.
Skoro wreszcie uspokoił konia, skoro pan de Carminges z nim się połączył, duma jego wprawdzie się nie zmniejszyła, lecz umiarkowała nieco.
— No!... — rzekł z przymuszonym uśmiechem — widać że dla mnie dzisiaj dzień feralny; a jednak ten człowiek bardzo był podobnym do tego, którego nam król Jegomość opisał i z którym mamy mieć do czynienia.
Ernauton milczał.
— Mówię do pana — rzekł Sainte-Maline, oburzony zimną krwią, którą słusznie uważał za oznakę pogardy, jakiej chciał nawet kosztem własnego życia koniec położyć.
— Mówię do pana, czy pan słyszysz?
— Osoba, którą nam król opisał, niema ani psa ani kija — odparł Ernauton.
— Prawda — mówił znowu Sainte-Maline — i gdybym był się nad tem zastanowił, miałbym jedno mniej stłuczenie na ramieniu a jednę ranę mniej na udzie. Widać, że lepiej być roztropnym i spokojnym.
Ernauton nie odpowiedział, stanął na strzemionach, położył dłoń nad oczami i rzekł:
— Tam oto czeka ten, którego szukamy.
— Do pioruna!... — mruknął głucho Sainte-Maline, zazdroszcząc tej nowej wyższości swojemu towarzyszowi, pan masz dobry wzrok. Ja zaledwie tylko jakiś czarny punkt rozróżnić mogę.
Ernauton nie odpowiadając jechał dalej, a wkrótce i Sainte-Maline spostrzegł i poznał człowieka, którego im król opisał.
Niegodziwa pokusa znowu go opanowała i popędził konia, pragnąc pierwszy stanąć u mety.
Ernauton spodziewał się tego i patrzył na Sainte-Malina bez groźby, bez żadnego na pozór zamiaru.
To spojrzenie opamiętało Sainte-Malina, i zaraz wstrzymał konia swojego.
Ernauton nieomylił się, człowiek którego spostrzegł, był Chicot.
I on także dobre miał oko i ucho, bo zdaleka ujrzał i usłyszał jadących, a domyśliwszy się, że z nim będą mieli do czynienia, zaczekał.
Skoro nie pozostało mu żadnej wątpliwości, skoro się przekonał, że obaj jeźdzcy ku niemu zmierzają, oparł rękę na długiej szpadzie swojej, niby dla przybrania szlachetnej postawy.
Ernauton i Sainte-Maline milcząc, spojrzeli po sobie.
— Mów pan, jeżeli chcesz — rzekł Ernauton, kłaniając się przeciwnikowi swojemu; w tej okoliczności bowiem wyraz „przeciwnik”, stosowniejszym jest, aniżeli „towarzysz”.
Sainte-Mline omal że się nie udusił, tak ta niespodziana grzeczność gardło mu ściskała; odpowiedział tylko uchyleniem głowy.
Ernauton widząc że milczy, tak się odezwał do Chicota:
— Ten pan i ja, jesteśmy na pańskie usługi.
Chicot przywitał ich jak najuprzejmiejszym uśmiechem.
— Jeżeli pan nie poczytasz nam tego za natręctwo, pozwól zapytać o twoje nazwisko?
— Nazywam się Cień — odpowiedział Chicot.
— Pan na coś oczekujesz?
— Tak jest.
— Zapewne raczysz nam pan oświadczyć, na co?
— Czekam na list.
— Przebacz pan naszej ciekawości i nie bierz jej za obrazę.
Chicot znowu się ukłonił z coraz to uprzejmiejszym uśmiechem.
— Skądże pan tego listu oczekujesz? — mówił dalej Ernauton.
— Z Luwru.
— A czyjaż ma być na nim pieczęć?
— Królewska.
Ernauton włożył rękę w zanadrze.
— Pan zapewne poznasz ten list? — rzekł.
— Tak, jeżeli go zobaczę.
Ernauton wyjął list.
— Ten sam — powiedział Chicot — zapewne wiadomo panom, że dla większej pewności coś wam nawzajem wręczyć powinienem.
— Pokwitowanie.
— Tak jest.
— Król — mówił znowu Ernauton — rozkazał mi zawieźć ten list, ale ten oto pan ma obowiązek doręczenia go panu.
I podał list panu de Sainte-Maline, który go wziął i złożył w ręce Chicota.
— Dziękuję panom — rzekł ten ostatni.
— Widzisz pan — dodał Ernauton — żeśmy wiernie dopełnili co nam polecono: nikogo niema na drodze, nikt więc nie widział żeśmy z panem mówili i list mu wręczyli.
— Prawda, przyznaję to panom, a nawet w razie potrzeby poświadczę. Teraz na mnie kolej.
— Prosimy o pokwitowanie — rzekli razem obaj młodzieńcy.
— Któremuś z panów mam je wręczyć?
— Król nic w tym względzie nienadmienił — zawołał Sainte-Maline groźnie na towarzysza spoglądając.
— Racz pan udzielić nam pokwitowanie w duplikcie — powiedział Ernauton — i daj każdemu z nas po jednym, z tąd do Luwru daleko a w drodze tego pana lub mnie nieszczęście spotkać może.
Gdy to mówił, w oczach jego z kolei mignęła błyskawica.
— Jesteś pan bardzo przezorny — rzekł Chicot do Ernautona.
Wydobył z kieszeni pugilares, wydarł dwie kartki i na każdej napisał:
„Odebrałem z rąk pana Rene de Sainte-Maline, list przywieziony przez pana Ernauton de Carmainges.”
— Żegnam pana — powiedział Sainte-Maline odbierając pokwitowanie.
— Zegnam pana i życzę szczęśliwej podróży — dodał Ernauton — czy masz jeszcze inne jakie zlecenie do Luwru?
— Nie, niemam żadnego i bardzo panom dziękuję — rzekł Chicot.
Ernauton i Sainte-Maline odwrócili konie ku Paryżowi, a Chicot ruszył w dalszą drogę krokiem, któregoby mu najlepszy muł pozazdrościł.
Gdy Chicot znikł, Ernauton zaledwie sto kroków ujechawszy, zatrzymał konia i rzekł do Sainte-Malina:
— Teraz, jeżeli pan chcesz, możemy zsiąść z koni.
— A to dla czego? — spytał zdziwiony Sainte-Maline.
— Dopełniliśmy naszej powinności, możemy zatem rozprawić się z sobą. Uważam, że miejsce jest bardzo stosowne do tego rodzaju rozmowy.
— I owszem — odparł Sainte-Maline, zsiadając z konia podobnie jak jego towarzysz.
Wtedy Ernauton przystąpił ku niemu mówiąc:
— Wiadomo panu, że bez żadnego powodu z mojej strony a bez żadnego pomiarkowania z pańskiej, przez całą drogę ciężko mię obrażałeś. Co większa chciałeś mię zmusić, abym się wziął do oręża w chwili niewłaściwej, na co zezwolić niechciałem. Teraz nadeszła chwila właściwa, mogę więc służyć panu.
Sainte-Maline słuchał tych słów stojąc ponury zmarszczony, lecz o dziwy! niechciał bić się, bo już ochłonął był z gniewu, który przeszedł wszelkie granice.
Rozwaga przywróciła mu zmysły, poznał zatem całą niższość położenia swojego.
— Panie — odpowiedział po chwili milczenia — na moje zniewagi odpowiadałeś przysługami, nie umiem więc teraz przemawiać do pana językiem, jakim przemawiałem przed chwilą.
Ernauton zmarszczył brwi.
— Tak, ale pan i teraz jeszcze masz to samo w myśli.
— A któż to panu powiada?
— Sama tylko nienawiść i zazdrość dyktowała panu mowę taką, a niepodobna aby w przeciągu dwóch godzin serce twoje wyrugowało z siebie nienawiść i zazdrość.
Sainte-Maline zarumienił się ale nie odpowiedział.
Ernauton po chwilowej przerwie mówił znowu.
— Król przełożył mię nad pana, zapewne dla tego, że mu się więcej twarz moja podobała; nie wpadłem w rzekę, bom lepszy jeździec, wyzwania pańskiego nieprzyjąłem w chwili gdy się je panu uczynić podobało, bom roztropniejszy; nie pokąsał mię pies wiadomego człowieka, bom rozważniejszy, nakoniec wzywam pana teraz abyś mi zdał sprawę i wydobył szpadę, bo posiadam więcej rzeczywistego honoru, i ostrzegam: nie zwłócz pan dłużej, bo powiem, że posiadam więcej odwagi.
Sainte-Maline drżał, z oczu jego tryskały błyskawice; na bladej twarzy wybiły się piętna wszystkich niegodziwych namiętności, które wyliczył Ernauton i przy którego ostatnich słowach wydobył on szpadę jak wściekły.
Ernauton już swoję trzymał w ręku.
— Cofnij pan ostatnie wyrazy — odparł Sainte-Maline — bo sam zapewne przyznasz, że są zbyteczne, gdyż jak pan nadmieniłeś, znasz mnie doskonale, ponieważ mieszkamy tylko o dwie mile od siebie; cofnij pan zatem to wyrazy i poprzestań na mojem upokorzeniu, nieżądając schańbienia.
— Ponieważ niezwykłem nigdy ulegać popędom gniewu — odparł Ernautou — mówię zatem zawsze to, co powiedzieć pragnę, a tem samem nie cofnę nic zgoła. Jestem także obraźliwy, a przytem nowicyusz u dworu, niechcę więc rumienić się ilekroć spotkam pana.
Niech więc jedno pchnięcie szpadą uczyni zadosyć i mnie i panu.
— O! mój panie, bilem się jedenaście razy — z ponurym uśmiechem rzekł Sainte-Maline — a z jedenastu przeciwników moich, dwóch legło na placu. Zapewne pan wiesz o tem?
— Ja zaś nigdy się jeszcze nie bilem — odpowiedział Ernauton — bom nigdy nie miał ku temu sposobności, teraźniejsza zaś podoba mi się i nastręcza wtedy właśnie, gdy ja jej niewywołałem, a zatem chwytam ją chciwie i czekam na pana.
— Panie — powiedział Sainte-Maline wstrząsając głową — jesteśmy współziomkowie, służymy królowi, a zatem niekłóćmy się; uważam pana za człowieka zacnego i nawet podałbym panu rękę, gdyby to nie było dla mnie prawie niepodobieństwem. Cóż pan żądasz więcej? Oto przedstawiam się panu takim jakim jestem, z sercem aż do głębi zranionem, ale to nie moja wina. Jestem zazdrosny, cóż więc mam począć? natura w złym dniu mię stworzyła. Pan de Chalabre, pan de Monterabeu, albo pan de Picorney nigdyby mię nierozgniewali, lecz pańska wyższość dręczy mię okrutnie. A więc pociesz się pan, że zazdrość moja szkodzić panu nie może, i że z wielkim żalem moim zachowujesz pan całą zasługę swoję. Tak więc pozostaniemy tak jak jesteśmy, wszak prawda? ja niezawodnie zbyt wiele cierpieć będę, jeżeli pan opowiedzieć zechcesz powód sprzeczki naszej.
— O naszej sprzeczce nikt wiedzieć nie będzie, mój panie.
— Nikt?
— Tak jest, bo jeżeli przystąpisz do walki, albo pana zabiję albo sam polegnę. Nienależę do rzędu ludzi nie dbających o życie; owszem, cenię je wysoko. Mam lat dwadzieścia trzy, piękne nazwisko; nie zupełnie, jestem ubogi; pokładam nadzieję w sobie i w przyszłości i bądź pan pewny, że jak lew bronić się będę.
— Otóż ja zupełnie przeciwnie, mam już lat trzydzieści, życie dosyć mi się już sprzykrzyło, bo nie wierzę ani w przyszłość ani w siebie samego; lecz mimo żem przesycony życiem, że nie wierzę w szczęście, wolę nie bić się z panem.
— Cóż to! chcesz się pan przede mną usprawiedliwiać? — spytał Ernauton.
— Nie, dosyć już powiedziałem, dosyć się usprawiedliwiałem. Jeżeli pan na tem niepoprzestajesz, tem lepiej, bo przestajesz zarazem być wyższym odemnie.
— Przypominam panu, że gaskończycy niekończą w ten sposób kłótni, jeżeli się na pośmiewisko narazić nie chcą.
— Tego właśnie pragnę — rzekł Sainte-Maline.
— Pragniesz pan?
— Tak jest, kto mię wyśmieje sprawi mi największy przyjemność!
— A więc odmawiasz pan walki?
— Odmawiam, ale rozumie się, że walki z panem.
— Chociaż sam. mię wyzwałeś?
— Tak jest.
— Lecz, mój panie, jeżeli stracę cierpliwość i uderzę na pana?
Sainte-Maline konwulsyjnie zacisnył pięści.
— Wtedy, cisnę szpadę o dziesięć kroków od siebie — odparł.
— Strzeż się pan, bo w takim razie nieuderzę ostrzem.
— I owszem, ale wówczas będę miał powód nienawidzieć pana, a nienawidzieć będę śmiertelnie, potem skoro kiedyś ujrzę pana słabszym, napadnę na pana jak ty na mnie teraz i z rozpaczy przebiję pana.
Ernauton schował szpadę do pochwy.
— Dziwny z pana człowiek, żałuję cię z całego serca.
— Pan mię żałujesz?
— Tak jest, bo musisz pan cierpieć okropnie.
— O! okropnie.
— Pan kochać nie możesz?
— Nigdy.
— Ale przynajmniej musisz mieć jakąś namiętność.
— Jedną jedyną.
— Prawda, zazdrość, boś się pan do niej przyznał.
— Tak, i ztąd pochodzi, że z największym wstydem i niewypowiedzianem nieszczęściem ulegam wszelkim innym namiętnościom; ubóstwiam kobietę skoro widzę, że kocha innego, lubię złoto skoro go cudza ręka dotyka; jestem dumny zawsze przez porównanie, piję dla stłumienia w sobie gniewu, to jest dla zaostrzenia go skoro nie jest dosyć gwałtownym, to jest aby go uczynić jak piorun grzmiącym i zapalnym. O! tak jest, tak, dobrze powiedziałeś panie de Carmainges, żem bardzo nieszczęśliwy.
— I nigdy nie usiłowałeś pan zostać dobrym? — spytał Ernauton.
— Usiłowałem, lecz nadaremnie.
— Jakąż tedy masz pan nadzieję? co począć myślisz?
— Co czyni roślina zatruta? Kwitnie równie jak i drugie, a niektórzy ludzie umieją z niej korzystać. Cóż czynią, niedźwiedzie i drapieżne ptaki? Kąsają, ale są ludzie umiejący przyuczyć ich do łowów; takim jestem i ja i takim zapewne będę w ręku pana d’Epernona i pana de Loignac aż do dnia, w którym mi posiedzą: „Jest to roślina szkodliwa, wyrwijmy ją; jest to zwierz wściekły, zabijmy go.”
Ernauton uspokoił się powoli.
Odtąd uważał Sainte-Malina nie tylko za przedmiot swojego gniewu ale nadto za przedmiot badań i uczuł niejaką litość dla człowieka, spowodowanego okolicznościami do uczynienia mu zeznań podobnych.
— Wielkie szczęście, które przy znakomitych swoich przymiotach osiągnąć możesz, uleczy pana — rzekł — rozwiń się zatem panie de Sainte-Maline, odpowiednio twoim natchnieniom, a wojna albo intryga sprzyjać ci będzie; wówczas, mogąc rozkazywać, mniej nienawidzieć będziesz.
— Jakkolwiek wysoko się wzniosę, jakkolwiek głęboko zapuszczę korzenie, zawsze nademną istnieć i ranić mię będą świetniejsi losem; podemną zaś śmiech szyderczy uszy moje rozdzierać będzie.
— Żałuję pana — powtórzył Ernauton.
I na tem się skończyło.
Ernauton poszedł do konia, którego był uwiązał u drzewa i wsiadł na niego.
Sainte-Maline ciągle swojego trzymał w ręku.
Obaj ruszyli z powrotem do Paryża, jeden milczący i zasmucony tem co usłyszał, drugi tem co powiedział.
Nagle Ernauton podał rękę Sainte-Malinowi.
— Jeżeli pan pozwolisz, będę się starał uczyć pana? — rzekł.
— Ani słowa więcej, mój panie — odparł Sainte-Maline — nie, nie próbuj pan, bo to się nie uda. Owszem, nienawidź mię raczej, a ja właśnie dlatego podziwiać cię będę.
— Jeszcze raz powtarzam, że żałuję pana — powiedział Ernauton.
W godzinę później obaj jeźdźcy wracali do Luwru, zmierzając ku kwaterze „Czterdziestu pięciu”.
Król był wyszedł i dopiero wieczorem miał powrócić.
Obaj młodzieńcy wyglądając przez okienka kwater swoich, oczekiwali na powrót króla, ale każdego zajmowały myśli odrębne.
Sainte-Maline, pełen nienawiści, wstydu, ambicyi, stał z brwią zmarszczoną i pałającem sercem.
Ernauton zaś zapomniał już o wszystkiem co zaszło, zajęty był jedynie odgadywaniem, kto była kobieta, którą wprowadził do Paryża, jako giermka, a teraz spotkał w karecie bogatej.
Serce jego usposobione raczej do miłosnych przygód, niż do ambitnej rachuby, znalazło obszerny przedmiot do rozmyślań.
To też Ernauton powoli w tak głęboką wpadł zadumę, iż dopiero gdy podniósł głowę spostrzegł, że Sainte-Maline znikł gdzieś.
Sainte-Maline mniej niż on roztargniony, dostrzegł powrót króla i stanął u drzwi monarszych właśnie w chwili, gdy król wchodził do swojego apartamentu.
Zerwał się żywo, przebiegł galerye i również przybył do drzwi królewskich, ale w drodze spotkał wracającego już Sainte-Malina.
— Patrz pan — rzekł promieniejący Sainte-Maline, co dostałem od króla.
I pokazał mu złoty łańcuch.
— Winszuję — odparł Ernauton, ale głos jego nie zdradzał najmniejszego wzruszenia.
I z kolei wszedł do monarchy.
Sainte-Maline spodziewał się, że pan dc Carmainges zazdrościć mu będzie, zdumiony więc taką spokojnością, czekał aż Ernauton wyjdzie.
Ernauton bawił u Henryka blizko dziesięć minut, które dla Sainte-Malina były dziesięcioma wiekami.
Nakoniec wyszedł: Sainte-Maline ciągle stał na miejsca, szybkiem spojrzeniem zmierzył towarzysza i serce jego rozradowało się, bo Ernauton nie niósł nic, a przynajmniej nic widocznego.
— A cóż, panie, czy dostałeś co od króla?.. — spytał.
— Król dał mi swą rękę do pocałowania — z uśmiechem odpowiedział Ernauton.
Sainte-Maline zgniótł swój łańcuch tak silnie, iż skruszył jedno ogniwo.
Obaj w milczeniu udali się do kwater swoich.
Wchodząc do sali usłyszeli głos trąby, hasło to wywołało wszystkich czterdziestu pięciu z ich kwater, jak pszczoły z ula.
Każdy pytał czy nie zaszło co nowego, a korzystając z chwilowego zebrania, podziwiał zmianę osoby i ubioru swojego towarzysza.
Wielu wystąpiło zbytkownie, inni znów bez gustu, ale świetność brak dobrego smaku wynagradzała.
Z resztą posiadali to czego d’Epernon pragnął, jako dosyć zręczny polityk, choć zły żołnierz; jedni byli młodzi, drudzy silni, inni doświadczeni.
W ogóle podobni byli do korpusu oficerów w miejskim stroju, z wojskową postawą.
Po większej części wystąpili z długiemi szpadami, brzęczącemi ostrogami, najeżonym wąsem, w butach i rękawiczkach koźlich lub bawolich, a wszyscy złoceni, upomadowani i strojni we wstążki.
Najskromniejsi odznaczali się ciemnemi barwami, najskąpsi suknem mocnem, najwykwintniejsi koronkami, lub różowemi i białemi atlasami.
Perducas de Picorney znalazł u jakiegoś żyda mosiężny złocony łańcuch, gruby jak łańcuch więzienny.
Pertinax de Monterabeu cały się upstrzył wstążkami i naszywkami; kupił swój ubiór u jakiegoś kupca z ulicy des Haudriettes, który dał był kiedyś u siebie przytułek jakiemuś panu przez rabusiów zranionemu.
Pan ten kazał sobie przysłać z domu inny ubiór, a zawdzięczając gospodarzowi gościnność, darował mu suknie zwalane krwią i błotem.
Kupiec kazał oczyścić te suknie i nadał im dosyć ponętną powierzchowność, a choć zostały dwie dziury od dwóch pchnięć sztyletem, Pertinax zahaftował je złotem i wadę zastąpił ozdobą.
Eustachy de Miradoux nie błyszczał wcale, bo potrzebował ubrać Lardillę, Militora i dwoje dzieci.
Lardilla wybrała sobie ubiór jak najokazalszy, w owej epoce używany zwykle przez najbogatsze kobiety; Militor pokrył się aksamitem i adamaszkiem, przyozdobił srebrnym łańcuchem, beretem z piórami i haftowanemi pończochami; tak więc biednego Eustachego zaledwie skromna sumka od łachmanów ochroniła.
Pan de Ghalabre zachował swój siwo stalowy kaftan, który mu krawiec odświeżył i podszył na nowo, a kilka aksamitnych wstążek tu i owdzie zręcznie rozsianych, nadały temu zużytemu ubraniu nową postać.
Pan de Ghalabre utrzymywał, że koniecznie pragnął zmienić kaftan, lecz mimo najstaranniejszych poszukiwań, niezdołał znaleźć lepiej wyrobionego i mocniejszego sukna.
Zresztą wykosztował się na czerwone spodnie, na buty, płaszcz i kapelusz, wszystko na oko tylko dobrane, jak to zwykle bywa w ubraniu skąpca.
Co do broni, tej nic nie można było zarzucić.
Jako stary wojownik, umiał wynaleźć wyborną hiszpańską szpadę, sztylet doskonałej roboty i wyborny ryngraf, który mu zastąpił miejsce karbowanej krezy.
Gdy więc ci panowie wzajemnie się podziwiali, wszedł pan de Loignac z brwią zmarszczoną; kazał otworzyć koło, wszedł w jego środek i przybrał postawę coś nieprzyjemnego zwiastującą.
Niepotrzebujemy mówić, że spojrzenia wszystkich utkwiły w naczelniku.
— Czy panowie tu wszyscy jesteście? — zapytał.
— Wszyscy — odpowiedziało razem czterdzieści pięć głosów, co stanowiło najlepszą wróżbę przyszłych manewrów.
— Moi panowie — mówił dalej Loignac — przywalano was tutaj abyście tworzyli przyboczną gwardyę królewską; jest to zaszczytny ale wiole wymagający tytuł.
Loignac umilkł, a wszyscy odpowiedzieli mu szmerem zadowolenia.
— A jednak uważam, że wielu niedokładnie pojęło swoje obowiązki; powinienem zatem przypomnieć je panom.
Każdy nadstawił uszu, a choć nie wszyscy gotowi byli spełniać obowiązki swoje, wszyscy jednak żarliwie poznać je pragnęli.
— Nie należy mniemać, moi panowie, że król powołał was do służby i płaci wam dla tego, abyście postępowali jak roztrzepańcy i podług upodobania tu i owdzie rozsiewali razy szabli waszych. Karność jest rzeczą nieodzowną, jakkolwiek zawsze będzie utajona, panowie bowiem stanowicie zgromadzenie szlachty, która powinna być dla całego królestwa wzorom posłuszeństwa i poświęcenia.
Wszyscy milczeli, gdyż tak uroczysty wstęp widocznie zapowiadał, że dalszy ciąg mowy bodzie bardzo ważny.
— Od dnia dzisiejszego zaczynacie być wtajemniczeni w życie Luwru, to jest zaczynacie mieć udział w pracach rządu. Jakkolwiek nie zawsze będziecie obecni naradom, częstokroć jednak będziecie narzędziami przywodzącemi do skutku treść tych narad; tak więc jesteście zarazem urzędnikami, nietylko odpowiadającymi za zachowanie tajemnicy, ale nadto posiadającymi władzę wykonawczą.
Po szeregach gaskończyków przebiegł powtórny szmer zadowolenia, głowy ich śmiało się podniosły i rzekłbyś, że duma dodała im po kilka cali wzrostu.
— Przypuścież teraz — mówił dalej Loignac — iż jeden z takich urzędników, w ręku których niekiedy spoczywa bezpieczeństwo stanu lub spokojność korony, przypuścież, powtarzam, że taki urzędnik zdradzi tajemnicę narad, lub że żołnierz nie wykona otrzymanego rozkazu. Wiecie, że za to kara śmierci?
— Wiemy — odpowiedziało kilka głosów.
— Otóż! moi panowie — groźnie zawołał Loignac — dzisiaj tu zdradzono postanowienie królewskie a może nawet i zniweczono środek, którego Najjaśniejszy pan chwycić się zamierzył.
Miejsce dumy i podziwu zajęła teraz trwoga; wszyscy czterdziestu pięciu z niedowierzaniem i niespokojnością po sobie spojrzeli.
— Dwóch z pomiędzy was, moi panowie, spotkano rozprawiających na ulicy jak dwie stare baby i ciskających na wiatr słowa zbyt ważne, bo każde z nich teraz może ugodzić i zabić człowieka.
Sainte-Maline natychmiast przystąpił do pana de Loignac i rzekł:
— Niech mitu wolno będzie przemówić do pana w imieniu moich towarzyszy; a ponieważ ważną jest rzeczą jak najprędzej uwolnić nas wszystkich służących królowi, od podejrzenia na ogóle naszym ciążącego, racz pan zatem uczynić to spiesznie, abyśmy wiedzieli czego się trzymać i aby dobrych ze złymi nie mieszano.
— To bardzo łatwo — odparł Loignac.
Podwojono uwagę.
— Doniesiono dzisiaj królowi, iż jeden z jego nieprzyjaciół, jeden właśnie z tych, do walki z którymi powołani jesteście, przybył do Paryża, aby go drażnić a raczej knuć przeciw niemu spiski. Nazwisko tego nieprzyjaciela wymówiono tajemnie, lecz słyszał je szyldwach, to jest człowiek, którego za mur uważać należało, a tem samem, który powinien był być głuchym, niemym i niezachwianym. Jednak człowiek ten, niedawno na ulicy powtarzał nazwisko nieprzyjaciela królewskiego, a to z przechwałkami i śmiechem, czem zwrócił uwagę przechodniów i wzbudził niejakie poruszenie. Wiem o tem, bo szedłem tą samą drogą co ów człowiek i wszystko na własne uszy słyszałem; bo aby przeszkodzić dalszemu jego gadulstwu, położyłem mu rękę na ramieniu, gdyż tak się był zapomniał, że tylko jeszcze kilka słów brakowało, aby zdradził najświętsze interesy. Byłbym musiał wtedy na miejscu przebić go sztyletem, gdyby niebyt zamilkł za pierwszem mojem skinieniem.
Postrzeżono że Pertinax de Monterabeu i Pertinax de Picornej pobledli i prawie omdlewający patrzyli na siebie.
Chwiejący się Monterabeu, chciał coś powiedzieć na swoje usprawiedliwienie.
Skoro tylko trwoga zdradziła obu winnych, wszystkie spojrzenia na nich się zwróciły.
— Nic cię usprawiedliwić nie zdoła, mój panie — rzekł Loignac do Monterabeu — jeżeli byłeś pijany, już tem samem ukarać cię należy; jeżeli zaś powodowała tobą duma i chełpliwość, to również na karę zasługujesz.
Nastała okropna cisza. Pamiętamy zapewne, że pan de Loignac, zaraz na początku objawił surowość zdającą się grozić złemi następstwy.
— A zatem — mówił de Loignac — panie de Monterabeu i ty panie de Picorney, będziecie ukarani.
— Przebacz panie — odpowiedział Pertinax; dopiero z prowincji przybywamy, jesteśmy jeszcze nowicyuszami u dworu, i nie znamy sztuki życia politycznego.
— Nie trzeba było podejmować się zaszczytnej służby przy boku Jego królewskiej mości, nie zważywszy pierwej ciężarów i obowiązków tejże służby.
— Przysięgamy, że na przyszłość jak groby milczeć będziemy.
— Wszystko to bardzo dobrze moi panowie, ale czy jutro naprawicie złe, któreście dzisiaj zrządzili?
— Będziemy się starali.
— Niepodobna, moi panowie, niepodobna!
— Przynajmniej na ten raz, racz nam przebaczyć panie.
— Żyjecie, moi panowie — mówił znowu Loignac nie odpowiadając wprost na prośbę obu winnych — w pośród widocznego rozpasania, które surową karnością powściągnę. Ci więc, którym się służba za ciężką wyda, mogą z niej wystąpić, gdyż nie troszczę się z goła o nowych ochotników, którzy zajmą ich miejsce.
Nikt nieodpowiedział, ale wielu zwiesiło głowy.
— Tak więc — mówił dalej Loignac — należy uprzedzić was o tem moi panowie, sami sobie wymierzać będziemy sprawiedliwość tajemnie, niezwłocznie, bez żadnych bazgranin, bez procesów; bo zdrajcy natychmiast śmiercią karani będą. Nie brak ku temu powodów, nikogo więc to niezadziwi. Przypuśćmy naprzykład, że panowie de Monterabeau i Picorney, zamiast po przyjacielsku rozprawiać na ulicy o rzeczach, o których powinni byli zapomnieć, raczej posprzeczali się o to o czem mieli prawo pamiętać, otóż! czy ta sprzeczka nie mogła wywołać między nimi pojedynku? Zdarza się niekiedy, iż w pojedynku znajdują obu tych panów poległych na Pre-aux-Clércs, tak jak znaleziono panów de Quelus, de Schomberg i de Maugiron poległych w Tournelles; rozchodzi się o tem wieść jak o każdym pojedynku i wszystko się kończy. Pojmujecie więc moi panowie, że każę zabić albo w pojedynku lub inaczej, każdego kto zdradzi tajemnicę króla.
Monterabeu zupełnie omdlał i oparł się o towarzysza, coraz mocniej bledniejącego i przeraźliwie zębami dzwoniącego.
— Za lżejsze przewinienia — mówił znowu Loignac, obmyślę lżejsze kary, naprzykład areszt, a użyję go dlatego, że tem ukarzę winnego a króla nie przyprawię o żadną stratę. Dzisiaj daruję życie panu de Montarabeu, który mówił i panu de Pincorney, który słuchał; przebaczam im, bo mogli się omylić przez niewiadomość; nie karzę ich aresztem, bo mogę ich potrzebować jeszcze dzisiaj albo jutro rano. Ale pozostawiam dla nich trzeci rodzaj kary, którą do winnych zastosowywać będę, to jest skazuję ich na karę pieniężną.
Na słowo: „kara pieniężna” twarz pana de Chalabre przedłużyła się jak pysk łasicy.
— Dostaliście moi panowie, po tysiąc liwrów, oddacie zatem po sto i tej kwoty użyję na wynagrodzenie tych, którzy na to zasłużą i którym nie będę miał nic do wyrzucenia.
— Sto liwrów — mruknął Pincorney — ależ krwi boska! ja ich już niemam, wszystkie pieniądze wydałem na ubranie i wyekwipowanie.
— To pan sprzedasz swój łańcuch — rzekł Loignac.
— Owszem, chętnie poświęcę go na usługi króla — odpowiedział Pincorney.
— Nie, mój panie, król niekupuje własności swoich poddanych, sam pan sprzedaj i sam zapłać. Ale mam jeszcze coś dodać — rzekł Loignac. Pomiędzy rozmaitymi członkami tego zgromadzenia, dostrzegłem zarody nieporozumienia lub drażliwości; ilekroć więc przyjdzie do jakiej sprzeczki, pragnę aby mi o niej donoszono, bo sam tylko będę miał prawo sądzenia o jej ważności i nakazania walki, jeżeli ją uznam za konieczną. W naszych czasach wiele osób ginie w pojedynkach, bo taka moda, ale ja nie życzę sobie aby dla dogodzenia modzie, kompania moja ciągle niekompletną była. Pierwszą walkę, pierwsze wyzwanie, które nastąpi bez mojego pozwolenia, ukarzę surowem więzieniem, bardzo wysoką pieniężną karą albo czem jeszcze dotkliwszem, jeżeli ta okoliczność przyniesie jaki uszczerbek służbie. Niech więc ci z was moi panowie, którzy się mogą zastosować do tych rozporządzeń, zastosują się do nich. Teraz możecie panowie odejść.
Ale, ale, dzisiaj wieczór piętnastu z pomiędzy was ma się znajdować przy schodach Jego królewskiej mości, podczas przyjęcia i jeżeli będzie potrzeba, niech się za danym znakiem rozproszą po przedpokojach. Piętnastu drugich uszykują się na dziedzińcu, niby bez żadnego celu i połączą się z grupami ludzi przybywających do Luwru; nakoniec piętnastu innych pozostaną w kwaterach.
— Panie — rzekł Sainte-Maline przybliżając się — pozwól abym nie udzielał rady, broń Boże! ale abym zażądał wyjaśnienia; każde dobre wojsko wymaga dobrego dowództwa; jakże więc zgodnie działać potrafimy, skoro niemamy dowódzcy?
— A ja, czemże jestem?... — zagadnął Loignac.
— Pan jesteś naszym generałem.
— Mylisz się mój panie, generałem waszym jest książę d’Epernon.
— A więc pan jesteś naszym brygadyerem, ale to nie dosyć, bo każdy nasz oddział potrzebuje oficera.
— Prawda — odparł Loignac — ja zaś codzień na trzy części dzielić się nie mogę, a jednak samą tylko zasługą pragnę mieć wyższość nad panami.
— O! choćbyś się jej wypierał panie, to ona sama na jaw wyjdzie, a przy zdarzonej sposobności poznasz pan różnice, których teraz niewidać.
— A więc ustanowię czasowych zwierzchników — powiedział pan do Loignac, zastanowiwszy się przez chwilę nad zdaniem Sainte-Maline; wraz z hasłem wskażę nazwisko zwierzchnika, tym sposobem każdy po kolei nauczy się ulegać i rozkazywać, ale nieznam jeszcze waszych zdolności moi panowie, a dla ustalenia mojego wyboru, potrzebuję aby te zdolności się rozwinęły. Obaczę więc i osądzę.
Sainte-Maline ukłonił się i wrócił do szeregu.
— Otóż — mówił znowu Loignac — słyszeliście moi panowie, że podzieliłem was na piętnastki. Znacie wasze numery: pierwszy przy schodach, drugi na dziedzińcu, trzeci na kwaterze; ton ostatni na wpół ubrany, ze szpadami, ma być gotów do wystąpienia za najmniejszym znakiem. Teraz odejdźcie. Panie de Monterabeu i panie de Picorney, jutro czekam uiszczenia kary, sam jestem podskarbim.
Wszyscy odeszli, pozostał sam tylko Ernauton dc Carmainges.
— Czy pan czego żądasz?... — spytał Loignac.
— Tak jest, panie — kłaniając się odpowiedział Ernauton — zdaje mi się, że pan zapomniałeś wyraźnie oznaczyć co czynić mamy. Służyć królowi, jestto. niewątpliwie rzecz zaszczytna, ale radbym wiedzieć do czego ta służba obowiązuje.
— Jest to mój panie, zbyt drażliwa kwestya i nieumiałbym odpowiedzieć na nią kategorycznie — rzekł Loignac.
— Wolnoż mi zapytać dlaczego?
Ernauton czynił swoje zapytania z tak wyszukaną grzecznością, iż pan de Loignac, mimo zwyczaju, nadaremnie kusił się na surową odpowiedź.
— Bo i ja sam częstokroć nie wiem zrana co będę miał do czynienia wieczorem.
— Względem nas — rzekł Carmainges — zajmujesz pan tak wysokie stanowisko, iż powinieneś wiedzieć wiele takich rzeczy, o których my wcale nie wiemy.
— Czyń panie de Carmainges co ja czynię; ucz się swojej służby tak, aby cię jej nikt nie uczył; ja ci nie przeszkadzam.
— Odwołuję się do pańskiego światła — powiedział Ernauton — jakkolwiek bowiem przybyłem do dworu wolny od wszelkiej przyjaźni i nienawiści, jakkolwiek niepowodowany żadną namiętnością, jakkolwiek nie więcej wart od innych, mogę jednak być panu użyteczniejszym niż drudzy.
— Jesteś pan wolny od przyjaźni i nienawiści?
— Tak panie.
— Przypuszczam jednak, że pan kochasz króla.
— Powinienem i pragnę kochać, panie do Loignac, jako sługa, jako poddany i jako szlachcic.
— Otóż! jest to jeden z głównych punktów, do których stosować się powinieneś; jeżeliś zręczny, potrafisz uniknąć tego co się im wyraźnie sprzeciwia.
— Bardzo dobrze — kłaniając się odrzekł Ernauton — teraz wiem już jak mam postępować. Jedna tylko okoliczność mocno mię niepokoi.
— Jaka?
— Posłuszeństwo bierne.
— To najgłówniejszy warunek.
— Rozumiem panie, lecz bierne posłuszeństwo jest niekiedy zbyt trudnem dla ludzi drażliwych pod względem honoru.
— To mię nic nie obchodzi panie de Carmainges — odpowiedział Loignac.
— A jednak, jeżeli się panu jaki rozkaz niepodoba?
— Czytam podpis księcia d’Epernon i to mię pociesza.
— A pan d’Epernon?
— Pan d’Epernon czyta podpis króla i pociesza się równie jak ja.
— Masz pan słuszność — rzekł Ernauton — widzisz we mnie uniżonego sługę.
Ernauton chciał odejść, ale go Loignac zatrzymał.
— Jednakże wzbudziłeś pan we mnie pewną myśl — rzekł — dlatego powiem panu coś, czegobym innym niepowiedział, bo ci inni ani śmieją ani umieją mówić do mnie równie przyzwoicie jak pan.
Ernauton ukłonił się.
— Panie — mówił Loignac, przybliżywszy się do młodzieńca — dzisiaj wieczorem może się przytrafić coś ważnego. Nie spuszczaj go z oka, i idź za nim wszędzie, gdziekolwiek się uda, po wyjściu z Luwru.
— Daruj pan, ale zdaje mi się, że to by oznaczało, iż kogoś na oku mieć potrzeba.
— Tak pan sądzisz? — zimno odparł Loignac — być może, ale czekaj pan.
Tu wyjął z zanadrza papier, który podał panu de Carmainges; ten rozwinął go i przeczytał:
„Dzisiaj wieczorem kaź śledzić pana de Mayenne, jeżeliby przypadkiem śmiał przedstawić się w Luwrze.”
— Podpisano? — spytał Loignac.
— Podpisano, d’Epernon — przeczytał Carmainges.
— A więc?...
— Prawda — odrzekł Ernauton nisko się kłaniając — pójdę za panem de Mayenne.
I wyszedł.
Pan de Mayenne, którym się tak bardzo w Luwrze zajmowano, a który się tego wcale nie domyślał, wyjechał z pałacu Gwizyuszów tylną bramą, i konno, w butach i ostrogach, udał się do Luwru, wraz z trzema panami ze swojego orszaku, jakby dopiero co powracał z podróży.
Pan d’Epernon uwiadomiony o jego przybyciu, kazał donieść królowi o tych odwiedzinach.
Pan de Loignac, również o tem uprzedzony, wydał powtórny rozkaz swoim „Czterdziestu pięciu”, piętnastu więc z pomiędzy nich, jak wyżej powiedziano, zajęło miejsce w przedpokojach, piętnastu na dziedzińcu, a czternastu pozostało na kwaterze.
Powiadamy: czternastu, bo jak wiadomo? Ernauton otrzymał wyłączne polecenie i tem samem nie znajdował się pomiędzy towarzyszami.
Lecz że orszak pana de Mayenne, niewzniecał żadnej obawy, druga kompania otrzymała upoważnienie powrotu do koszar.
Pan de Mayenne przybył w celu złożenia królowi uszanowania i został przyjęty po przyjacielsku.
— I cóż, kuzynie — zapytał go król — znowu odwiedzasz Paryż?
— Tak, Najjaśniejszy panie — odrzekł Mayenne — uważałem za obowiązek przypomnieć Waszej królewskiej mości w imieniu braci i mojem własnem, iż jesteśmy jego najwierniejszymi poddanymi.
— Przez rany Boga!... — zawołał Henryk — wszak to rzecz tak znana, iż mimo, że odwiedziny twoje wielką mi przyjemność sprawiają, jednak mogłeś sobie oszczędzić tej podróży, lecz niezawodnie ma ona inną przyczynę.
— Lękam się, Najjaśniejszy panie; ażeby przychylności Twojej dla domu Gwizyuszów nie osłabiono rozmaitemi pogłoskami, jakie od niejakiego czasu nieprzyjaciele nasi rozsiewają.
— Jakiemi pogłoskami?.. — zapytał król z dobrodusznością, która go nawet dla najpoufalszych niebezpiecznym czyniła.
— Jakto!.. — zapytał nieco zrażony Mayenne — Wasza królewska mość niesłyszałeś nic dla nas niekorzystnego?
— Wiedz raz na zawsze mój kuzynie, że nieścierpiałbym aby tu źle mówiono o panach Gwizyuszach; a że każdy wie o tem lepiej jak ty sam zdajesz się wiedzieć, więc nikt nic niemówi.
— W takim razie, Najjaśniejszy panie, nieżałuję że tu przybyłem, bom miał szczęście oglądać mojego króla i znaleźć go w dobrem usposobieniu, wyznam jednak, że pośpiech mój był bezpotrzebny.
— O!.. mój książę, Paryż jest to tak dobre miasto, że zawsze w niem jakąś korzyść odnieść można — rzekł król.
— Prawda, Najjaśniejszy panie, ale my w Loissons mamy nasze interesy.
— Jakie, Mości książę?
— Obchodzące także i Waszą królewską mość...
— Prawda, prawda, prowadźcież je dalej tak jak dotąd, umiem ja oceniać i odwdzięczać postępowanie sług moich.
Książę oddalił się z uśmiechom na ustach.
Król zaś wrócił do swojego pokoju zacierając dłonie.
Loignac dał znak Ernautonowi, ten znowu powiedział coś służącemu i udał się za czterema panami.
Służący pobiegł do stajni, a Ernauton szedł piechotą.
Niemiał potrzeby obawiać się stracenia śladu pana de Mayenne; gdyż z powodu nieostrożności Perducasa Pincorney, cały Paryż wnet dowiedział się o przybyciu księcia z domu Grwizyuszów. Ta wiadomość wywołała na ulice wszystkich związkowych, dla wynalezienia śladu księcia.
Pana de Mayenne łatwo można było poznać po szerokich jego barkach, po otyłości i zadartej brodzie.
Postępowano więc za nim aż do bram Luwru, i tam czekano aż wyjdzie, aby go znowu odprowadzić do bramy własnego pałacu.
Napróżno Mayenne usuwał najgorliwszych mówiąc:
— Tylko nie z takim ogniem, moi przyjaciele, tylko nie z takim ogniem; bo doprawdy!.. skompromitujecie nas.
Mimo to książę z orszakiem dwustu lub trzystu ludzi przybył do pałacu Saint-Denis, w którym obrał mieszkanie.
Ernauton tem łatwiej mógł go śledzić niepostrzeżony.
W chwili gdy książę wchodził do pałacu, i witając obecnych ukłonił się, zdało mu się, że w jednym z panów również kłaniających się poznaje jeźdzca, który towarzyszył czyli raczej któremu towarzyszył giermek, wprowadzony przezeń do bramy świętego Antoniego podczas stracenia Salcèda.
Zaledwo pan de Mayenne znikł, tłumy ustąpiły z drogi lektyce jakiejś.
Mayneville postąpił naprzeciw niej, w tem odsunięto firankę i przy świetle księżyca Ernauton poznał i swojego giermka i damę z pod bramy świętego Antoniego.
Mayneville zamienił kilka słów z tą damą i lektyka znikła pod portykiem pałacu.
Mayneville udał się za nią, po czem drzwi zamknięto.
W chwilę później Mayneville pokazał się na balkonie, podziękował paryżanom w imieniu księcia, a że już późno było, prosił aby się rozeszli i złośliwym nienastręczali domysłów co do ich zebrania.
Wszyscy więc oddalili się oprócz dziesięciu osób, które weszły do pałacu wraz z orszakiem księcia.
I Ernauton oddalił się wraz z drugimi, albo raczej gdy się drudzy oddalili, udawał że także odchodzi.
Dziesięciu wybranych, którzy z wyłączeniem wszystkich innych pozostali, byli to deputowani związkowych, wyprawieni do pana de Mayenne, dla podziękowania mu za przybycie i zarazem dla zaklęcia go, aby skłonił także swojego brata do przybycia.
W rzeczy samej, ci zacni obywatele, których już jednego wieczoru widzieliśmy zgromadzonych, przy bujnej swej wyobraźni, ułożyli na jednem z przygotowawczych zebrań, mnóstwo planów, którym brakowało jedynie sankcyi i wsparcia przywódcy.
Bussy-Leclerc oświadczył, że wyćwiczył trzy klasztory w robieniu bronią i podzielił na kompanie pięciuset obywateli, to jest zorganizował na stopę wojenną około tysiąca ludzi.
Lachapelle-Marteau zawiązał stosunki z sędziami, pisarzami, dependentami i innemi osobami sądowemi. Mógł więc zarazem dostarczyć i rady i czynu; radę mógł reprezentować przez dwieście czarnych sukien, a czyn przez dwustu łuczników.
Brigard miał kupców z ulicy Lombards, z giełdy i ulicy Saint-Denis.
Crucé dzielił się adwokatami z kolegą Lachapelle-Marteau, i co większa, rozporządzał uniwersytetem Paryża.
Debar ofiarował wszystkich marynarzy i posługaczy z portu, rodzaj ludzi niebezpieczny, bo składający kontyngens pięciuset osób.
Louchard rozporządzał pięciuset handlarzami i faktorami koni, zaciekłymi katolikami.
Komisarz, nazwiskiem Pollard i słoniniarz, Gilbert, ofiarowali tysiąc pięćset rzeźników i wędliniarzy z miasta i przedmieść.
Pan Mikołaj Poulain, przyjaciel Chicota, ofiarował wszystko i wszystkich.
Książę, wysłuchawszy tych ofiar i przedstawień, siedząc bezpiecznie w pokoju — rzekł:
— Podziwiam siły związku, lecz nie widzę celu, który mi zapewne chcieliście wskazać panowie związkowi.
Lachapelle-Marteau natychmiast przygotował się z mową, ale że był bardzo rozwlekły, jak wiadomo, więc Mayenne struchlał.
— Tylko krótko — rzekł.
Bussy-Leclerc, przerwał koledze Marteau.
— Oto — powiedział — pragniemy zmiany, a pragniemy dlatego, żeśmy silniejsi; wszak to krótko, zwięźle i wyraźnie.
— Lecz — spytał Mayenne — co poczniemy aby tę zmianę sprowadzić?
— Mniemam — odezwał się Bussy-Leclerc z otwartością, która w człowieku tak niskiego pochodzenia za zuchwalstwo uchodzić mogła, mniemam, że skoro pomysł o zmianie natchnęli w nas naczelnicy nasi, dziś więc oni nie zaś my, cel tej zmiany wskazać powinni.
— Macie panowie zupełną słuszność — odparł Mayenne — cel wskazać powinni ci, którzy mają zaszczyt być przywódcami waszymi; lecz tu właśnie nastręcza mi się sposobność powtórzenia wam, że sam tylko generał powinien oznaczać chwilę stoczenia bitwy, a chociaż widzi swoje wojsko uszykowane, uzbrojone i ożywione, znak do natarcia wydaje wówczas dopiero, gdy to za stosowne uzna.
— Ależ, Jaśnie oświecony panie — przemówił Crucé — mieliśmy już zaszczyt oświadczyć, że związkowi pilno bardzo.
— W czem że tak pilno?
— W osiągnieniu naszego celu; gdyż i my mamy nasze plany.
— A! to co innego — odparł Mayenne — jeżeli macie jakie plany, ja już niemam nic do powiedzenia.
— Jednak zapewne liczyć możemy na pomoc Waszej książęcej mości.
— Bezwątpienia, jeżeli te plany podobają się mnie i mojemu bratu.
— Podobają się niezawodnie.
— A więc obaczmy je.
Związkowi spojrzeli po sobie; kilku skinęło na Lachapelle-Marteau aby mówił.
Ten wystąpił i zdawał się prosić księcia o pozwolenie wytłumaczenia się.
— Mów — rzekł książę.
— Rzecz ma się następnie — mówił Marteau, a wzięła początek od Leclerca, Crucégo i odemnie. Dobrześmy ją rozważyli i skutek będzie niezawodny.
— Do rzeczy, panie Marteau, do rzeczy.
— Miasto ma kilka punktów wiążących z sobą wszystkie jego siły; wielki i mały Chatelet, pałac Temple, ratusz, arsenał i Luwr.
— Prawda — powiedział książę.
— Wszystkich tych punktów broni załoga miejscowa ale łatwa do pokonania, bo nieprzewidująca napadu.
— I to przypuszczam — rzekł książę.
— Jednak prócz tego broni miasta, naprzód naczelnik nocnych patrolów ze swoimi łucznikami, którzy w miejscach niebezpiecznych dostarczają Paryżowi prawdziwej obrony. Otóż postanowiliśmy porwać naczelnika z jego mieszkania, co wszystko można odbyć bez hałasu, bo ten człowiek mieszka w miejscu pustem i ustrońnem.
Mayenne poruszył głową.
— Jakkolwiek byłoby puste i ustronne, przecież mocnych drzwi wywalić, ani też dać kilkanaście strzałów z muszkietu bez hałasu nie można.
— Przewidzieliśmy ten zarzut, łaskawy panie — rzekł Marteau — jeden z podkomendnych naczelnika do nas należy. We dwóch lub trzech tylko, zapukamy nocną porą; ten podkomendny otworzy nam i zawiadomi naczelnika, że król go wzywa. W tem nie ma nic nadzwyczajnego, bo król rzeczywiście raz na miesiąc wzywa tego oficera i żąda zdania sobie raportów rozmaitych. Skoro się drzwi otworzą, wpuścimy natychmiast dziesięciu marynarzy, mieszkających w cyrkule świętego Pawła, a ci już poradzą sobie z naczelnikiem.
— To jest zamordują go, chcecie powiedzieć?
— Tak, Jaśnie oświecony panie.. Tym sposobem przerwane zostaną pierwsze rozkazy co do obrony. Prawda, że trwożliwi obywatele lub politycy, mogą ostrzedz innych urzędników i oficerów, a mianowicie pana prezydenta, pana d’O, pana de Chiverny, pana prokuratora Lagusle, lecz o tej samej godzinie uderzymy na ich domy; noc świętego Bartłomieja nauczyła nas jak w tej mierze postępować, obejdziemy się z nimi podobnie jak z panem naczelnikiem nocnych patrolów.
— A! a!... — rzekł książę, widząc, że to rzecz zbyt ważna.
— To łaskawy panie poda nam wyborną sposobność, uderzenia na polityków, których znamy na palcach i zakończenia sprawy z religiantami lub politycznemi odszczepieńcami.
— Wszystko to jest bardzo dobre moi panowie — rzekł Mayenne — lecz niepowiedzieliście mi, czy jednocześnie zajmiecie Luwr, prawdziwą twierdzę, w której nieustannie czuwają gwardye i szlachta. Król jakkolwiek bojaźliwy, nieda się zarznąć jak naczelnik patrolów: weźmie szpadę do ręki a pomyślcie tylko, że to król; obecność jego wywrze silne wrażenie na obywateli i zostaniemy pokonani.
— Do wyprawy na Luwr przeznaczyliśmy cztery tysiące ludzi, Jaśnie oświecony panie, którzy tak dalece kochają Walezyusza, że obecność jego nie wywrze na nich bynajmniej wrażenia, o jakiem Wasza książęca mość wspominasz.
— Sądzicie, że to będzie dostateczne?
— Bezwątpienia, gdyż wystąpi nas dziesięciu przeciw jednemu — powiedział Bussy-Leclerc.
— A szwajcarowie? wszak jest ich cztery tysiące.
— Tak, ale wszyscy są w Lagny, a z Lagny do Paryża mil ośm. Przypuszczając więc, że król zdoła ich zawiadomić, to posłaniec jego będzie potrzebował dwóch godzin czasu nim konno dostanie się do Lagny, a szwajcarowie godzin ośmiu, nim piechotą zdążą do Paryża, co czyni razem godzin dziesięć. Przybędą więc właśnie wtedy, gdy już będzie można zatrzymać ich przy rogatkach, bo w przeciągu dziesięciu godzin zostaniemy panami miasta całego.
— Dobrze! zgoda, przypuszczam to wszystko; otóż naczelnik nocnych patrolów zabity; politycy wytępieni, władze miejskie zniesione, słowem wszelkie przeszkody usunięte; lecz zapewne postanowiliście także, co potem czynić będziecie?
— Utworzymy rząd z ludzi poczciwych, jakimi jesteśmy — rzekł Brigard — i niech tylko wiedzie się nasz mały handelek, niech mamy zapewniony chleb dla naszych żon i dzieci, to nic już więcej pragnąć nie będziemy. Może niektórzy z nas powodowani ambicyą, zapragną, urzędów: kapralstwa w milicyi lub coś podobnego, wszak Mości książę i to nastąpić może, ale na tem koniec. Widzisz zatem łaskawy panie, że nie jesteśmy wcale wymagający.
— Panie Brigard, same tylko złote wyrazy słyszę z ust twoich — rzekł książę — tak jest, wiem żeście ludzie uczciwi i że nie ścierpicie żadnej mieszaniny w szeregach waszych.
— O! nie, nie!... — zawołało razem kilka głosów, żadnej lury w dobrem winie.
— Bardzo dobrze!... — powiedział książę, otóż to mi jest mówić, ale pozwólcie, panie urzędniku policyjny, a wieluż macie próżniaków i złodziei w Isle-de-France.
Mikołaj Poulain, który dotąd stał w kącie, teraz mimowolnie przybliżyć się musiał.
— O! Jaśnie oświecony panie, jest ich aż nadto.
— A nie mógłbyś mniej więcej oznaczyć ich liczby?
— Mniej więcej mogę.
— Wymień ją zatem mości Poulain.
Poulain zaczął liczyć na palcach:
— Złodziei: trzy do czterech tysięcy. Próżniaków i żebraków, dwa tysiące do dwóch tysięcy pięćset. Łotrów rozmaitego rodzaju, tysiąc pięćset, do dwóch tysięcy. Morderców, cztery do pięciu set.
— Otóż macie, sześć albo półsiódma tysiąca szubieniczników. A jaką religię wyznają ci ludzie?
— Co Jaśnie oświecony panie?... — spytał Poulain.
— Pytani czy to są katolicy, czy hugonoci?
Poulain roześmiał się.
— Oni mają rozmaitą religię, łaskawy panie — rzekł, albo raczej tylko jednę, bo ich bogiem złoto, a prorokiem krew.
— Dobrze, tyle co do ich wyznania religijnego, jeżeli się tak wyrazić można, ale jakże się rzecz ma z ich wyznaniem politycznem? Czy są za Walezyuszami, czy też są to związkowi, gorliwi politycy, albo nawarrejczykowie?
— Są to bandyci i rabusie.
— Nie chciej przypuszczać łaskawy panie — wtrącił Crucé, abyśmy takich ludzi za sprzymierzeńców przybierali.
— Zapewne, że nieprzypuszczam, panie Crucé, ale to właśnie niepokoi mię.
— Dlaczegóż to Waszą książęcą mość niepokoi?... — spytali zdziwieni deputowani.
— Bo, przyznajcież sami, moi panowie, czy ludzie bez żadnej religii, bez żadnego zdania, a tem samem niepodzielający waszego interesu, widząc, że w Paryżu niema już ani urzędników, ani siły zbrojnej, ani królestwa, słowem nic coby ich wstrzymywać mogło, niezechcą rabować waszych sklepów, podczas gdy wy wojować będziecie, i waszych domów, podczas gdy wy Luwr zajmiecie; oni to wraz ze szwajcarami albo przeciw wam wystąpią, albo też z wami przeciw szwajcarom, dosyć, że zawsze siła będzie na ich stronie.
— Do dyabla!... — patrząc po sobie zawołali deputowani.
— Sądzę, że nad tak ważną rzeczą pomyślić warto, moi panowie?... — powiedział książę. Co do mnie, mocno się nad tem zastanawiałem i szukałem sposobu zapobieżenia tej niedogodności, bo wasz interes powinien mieć pierwszeństwo przed naszym; taka jest dewiza moja i mojego brata.
Pomiędzy deputowanymi rozległ się szmer zadowolenia.
— Teraz moi panowie, pozwólcie aby człowiek, który konno dniem i nocą odbył dwadzieścia cztery mil drogi, mógł przespać się kilka godzin: teraz przynajmniej domowi temu niegrozi żadne niebezpieczeństwo, kiedy przeciwnie, mogłoby grozić, gdybyście działali. Ale zapewne o tem niemyślicie.
— O! tak jest, Mości książę, niemyślimy — rzekł Brigard.
— Bardzo dobrze.
— A więc żegnamy pokornie łaskawego pana — mówił dalej Brigard.
— Kiedy książę pan zechce nas znowu przywołać...
— Nastąpi to jak można najrychlej, moi panowie, bądźcie spokojni — odparł Mayenne — może nawet jutro, a najpóźniej po jutrze.
I pożegnawszy ich, zostawił wszystkich zdumionych przezornością, która im wykryła niebezpieczeństwo, o jakiem nawet niepomyśleli.
Lecz zaledwie znikł, otworzyły się drzwi ukryto w obiciu i młoda kobieta weszła na salę.
— Księżna!.. — zawołali deputowani.
— Tak jest, moi panowie — odpowiedziała — przychodzę wybawić was z kłopotu.
Deputowani, znający jej stanowczość, ale zarazem obawiający się zapalczywości, obstąpili ją w koło.
— Panowie — z uśmiechem mówiła dalej księżna — czego niedokazali hebrajczycy, to dokazała sama Judyta; nie traćcie zatem nadziei... ja także mam mój plan.
I podawszy związkowym dwie białe ręce, które najuprzejmiejsi ucałowali, wyszła drzwiami, któremi poprzednio znikł Mayenne.
— Dalipan! — zawołał Bussy-Leclerc, oblizując wąsy i idąc za księżną, sądzę, że to jest właściwa głowa rodziny.
— Uf!... — mruknął Mikołaj Poulain, ocierając pot, który mu wystąpił na czoło na widok księżnej Montpensier — chciałbym być ztąd bardzo daleko.
Dochodziła dziesiąta wieczór.
Panowie deputowani wracali do domów dosyć upokorzeni i na każdym rogu ulicy uprzejmie się żegnali.
Mikołaj Poulain, jako najdalej mieszkający, szedł na ostatku, głęboko rozmyślając o nieprzyjemnem położeniu, z powodu którego wydał wykrzyknik zaczynający ostatni ustęp poprzedzającego rozdziału.
W rzeczy samej, przeminął dzień dla wszystkich, a najbardziej dla niego obfity w wypadki.
Wracał więc do domu, przerażony tem co słyszał, mówiąc sobie, że jeżeli „Cień” uznał za rzecz stosowną, skłonić go do wykrycia spisku w Vincennes, to Robert Briquet nie przebaczy mu nigdy, że niewykrył planu manewrów, który Lachapelle-Marteau tak naiwnie księciu de Mayenne rozwinął.
W pośród najgłębszych rozmyślań i w pośród uliczki Pierre-au-Real, nakształt rury na cztery stopy szerokiej, a wiodącej na ulicę Neuve-Saint-Mery, Mikołaj Poulain spostrzegł, że na przeciw niemu toczy się habit Jakóbity, po kolana zawinięty.
Trzeba było na bok ustąpić, bo dwaj ludzie tą uliczką obok siebie przejść nie mogli.
Mikołaj Poulain miał nadzieję, że mu zakonna pokora ustąpi z drogi, jako człowiekowi przy szpadzie; lecz daremna nadzieja; mnich pędził jak jeleń ścigany; a pędził tak szybko, iż byłby nawet mur obalił.
Mikołaj Poulain zatem, klnąc, usunął się, aby go nie obalono.
Lecz wtedy, w tej ciasnej przestrzeni, domami opasanej, nastąpiło przykre chwianie się, jakiego doznają dwie niezdecydowane osoby, któreby nigdy uściskać się nie chciały, a zawsze jakby naumyślnie w objęcia wzajemne wpadają.
Poulain klął, mnich przeklinał, ale habit niecierpliwszy od szpady, porwał ją przez pół i przycisnął do muru.
Wśród takiego zetknięcia, właśnie gdy się lżyć chcieli, poznali się.
— Brat Boromeusz! — rzekł Poulain.
— Pan Mikołaj Poulain! — zawołał mnich.
— Jakże się masz?... — zapytał Poulain z podziwienia godną dobrodusznością i niepodobną do wiary uprzejmością paryzkiego mieszczanina.
— Bardzo źle — odparł mnich, daleko trudniejszy do uspokojenia, aniżeli cywilny — boś mię zatrzymał, a bardzo mi spieszno.
— Do dyabła! jaki bo z ciebie człowiek!.. — rzekł Poulain — zawsze wojujący jak Rzymianin! Dokądże, u pioruna tak pędzisz o tej godzinie?... Czy wasz klasztor gore?..
— Nie, ale chodziłem do księżnej, aby pomówić z Maynevillem.
— Do jakiej księżnej?
— Zdaje mi się, że tylko jednę mamy księżnę, u której można mówić z Maynevillem — rzekł Boromeusz, który z razu mniemał, że urzędnikowi policyi kategorycznie odpowiedzieć winien, jako śledzić go mogącemu, lecz który mimo to, nie zbyt wiele udzielać się pragnął ciekawym.
— A cóżeś miał do czynienia u księżnej Montpensier? — zagadnął znowu Poulain.
— E, dla Boga!.. cóż?.. cóż?.. nic szczególnego — odparł Boromeusz, byle jakkolwiek odpowiedzieć. — Księżna pani żądała, aby nasz szanowny przeor został jej spowiednikiem, przeor z razu zezwolił na to, lecz później wziął go jakiś skrupuł i teraz odmawia. Jutro mieli się widzieć; ksiądz Gorenflot zatem kazał mi abym oświadczył księżnie, że już na niego liczyć niepowinna.
— Bardzo dobrze, ale coś niezdaje mi się, że idziesz do pałacu Gwizyuszów, kochany bracie; powiem nawet, że go już minąłeś.
— Prawda — odparł Boromeusz — bo właśnie z tamtąd idę.
— I dokąd-że teraz dążysz?
— Powiedziano mi w pałacu, że księżna udała się z wizytą do pana de Mayenne, który dzisiaj wieczorem przybył do pałacu Saint-Denis.
— Prawda — rzekł Poulain — książę właśnie tam się znajduje, a księżna jest u niego; lecz powiedz bracie, dlaczego mię zwodzisz?... Wszak zwykle nie podskarbi, ale kto inny spełnia w Paryżu polecenia klasztoru.
— A czemużby mnie nie miano dać polecenia do księżnej?
— Przecież, ty, zaufany Maynevilla, nie wierzysz we wszystkie te spowiedzi księżnej de Montpensier?
— A w cóżbym wierzył?
— Cóż u licha! mój kochany, wiesz dobrze jaka jest odległość od klasztoru do środka drogi, bo mi ją sam wymierzyć kazałeś, ale strzeż się! mówisz tak mało, że ja ci może za nadto uwierzę.
— To źle uczynisz, kochany panie Poulain; ja nic innego niewiem. Teraz, proszę cię, puść mię, bo mogę niezastać księżnej.
— To ją zastaniesz w domu, bo powróci do siebie i lepiej było nawet tam zaczekać.
— Ba!... — odparł Boromeusz — nic mi przecież nie zaszkodzi, że księcia zobaczę.
— Hum!
— Wszakże znasz go. Jak go puścimy do kochanki, to go już nikt nie złapie.
— Teraz rozumiem, i kiedy wiem zkim będziesz miał do czynienia, nie zatrzymuję cię dłużej, bywaj zdrów, życzę ci wszelkich pomyślności.
Boromeusz widząc przed sobą drogę otwartą w zamian za to życzenie, powiedział Mikołajowi dobranoc i ruszył dalej.
— Otóż, mamy znowu coś nowego — powiedział do siebie Poulain, patrząc za znikającym w ciemnościach habitem Jakóbity; ale co mi u dyabła potem, że się dowiem co się dzieje? Czyby przypadkiem miało mi się podobać rzemiosło, na jakie mię skazano? Ej pfe!
Poszedł spać, wprawdzie z nie zupełnie spokojnem sumieniem, ale z bezpieczeństwem jakiego nawet w najfałszywszem położeniu doczesnych rzeczy, udziela pomoc silniejszego.
Tymczasem Boromeusz biegł dalej i coraz prędzej, aby wynagrodzić chwile stracone.
Znał on zwyczaje pana de Mayenne i bezwątpienia dla pewnych powodów, niechciał Mikołajowi Poulain swoich zamiarów opowiedzieć.
Cokolwiek bądź, przybył do pałacu Saint-Denis spocony i zdyszany, właśnie gdy pan de Mayenne pomówiwszy z siostrą o ważnych interesach, miał ją pożegnać i później swobodnie udać się do owej damy, na którą, jak wiemy, Joyeuse miał powody użalania.
Brat i siostra, po długich uwagach nad przyjęciem u króla i nad planem dziesięciu, zgodzili się na następne fakty:
Że ról niema żadnych podejrzeń, że co dzień łatwiej go pojmować.
Że szczególniej ważna rzeczą jest uorganizować związek w północnych prowincyach, podczas gdy król zaniedbuje swojego brata i zapomina o Henryku Nawarskim.
Że z pomiędzy tych dwóch nieprzyjaciół, obawiać się jedynie należy księcia Andegaweńskiego, pełnego głuchej ambicyi, gdyż co do Henryka z Nawarry, przez dobrze świadomych donosicieli wiedziano, iż oddaje się samej tylko miłości i trzem czy czterem kochankom.
— Paryż już w pogotowiu — mówił Mayenne na głos — ale pokrewieństwo z królewską rodziną nadaje siłę politykom i prawdziwym rojalistom; trzeba więc czekać na zerwanie króla ze sprzymierzeńcami: co przy niestałości Henryka rychło nastąpić może.
— Czekajmy zatem — mówił dalej Mayenne, skoro nic nie nagli.
— Ja — mówiła po cichu księżna — potrzebuję tylko dziesięciu ludzi rozsiać po całym Paryżu, aby zbuntowali go natychmiast po dokonaniu mojego zamiaru; tych ludzi już znalazłam i nic więcej nie żądam.
Gdy tak rozmawiali, znagła wszedł Mayneville oświadczając, że Boromeusz pragnie z księciem pomówić.
— Boromeusz!... — spytał zdziwiony książę — co to za jeden?
— Ten — odparł Mayneville, którego mi książę pan przysłałeś z Nancy, kiedy zażądałem człowieka sprytnego i czynnego.
— Prawda, przypominam sobie. Odpowiedziałem ci, że mam jednego, który za dwóch stanie, i przysłałem ci kapitana Boroville. Czy zmienił nazwisko, że teraz został Boromeuszem?
— Tak jest, mości książę, a nietylko nazwisko ale i mundur, bo się nazywa Boromeusz i jest księdzem.
— Boroville księdzem?
— Tak panie.
— Dlaczego został księdzem? Dyabeł musiał się śmiać mocno gdy go ujrzał w habicie.
— Dlaczego został jakóbitą? (Tu księżna skinęła na Maynevilla) o tem się Wasza książęca mość później dowie, to nasza tajemnica łaskawy panie. Tymczasem posłuchajmy brata Boromeusza, lub kapitana Boroville, jeżeli Wasza książęca mość wolisz.
— Dobrze, bo nawet przybycie jego niepokoi mię — wtrąciła pani de Montpensier.
— I mnie również — rzekł Mayneville.
— No, nietrać czasu i wprowadź go — dodała księżna.
Książę wahał się między chęcią wysłuchania posłańca, a obawą chybienia umówionej schadzki u swojej kochanki.
Spojrzał na drzwi i na zegar.
Drzwi się otworzyły, zegar wybił jedenastą.
— A! Boroville — rzekł książę śmiejąc się, mimo że był w złym humorze, jakże się przebrałeś przyjacielu!
— Dostojny panie — powiedział kapitan — mnie w istocie nie zbyt wygodnie w tej przeklętej sukni; ale kiedy mus to mus, jak mawiał książę Gwizyusz ojciec.
— Przecież to nie ja wpakowałem cię w ten habit, mój Borovillu — rzekł książę — nie miej więc do mnie żalu, proszę.
— Nie, dostojny panie, to księżna pani; ale i do niej nie mam żalu, bo jej służę.
— Dziękuję kapitanie; ale mów co masz powiedzieć, bo już późno.
— Na nieszczęście nie mogłem przybyć prędzej, dostojny panie, bo miałem cały klasztor na karku.
— No! to mów teraz.
— Oto, książę panie — rzekł Boroville — król wyprawia posiłki księciu Andegaweńskiemu.
— Ba!.. — odparł Mayenne — znana śpiewka, już ją nam od lat trzech powtarzają.
— Hm!.. — rzekł Mayneville i poruszył głową jak koń, który dęba staje — niezawodna?...
mówisz?...
— Dzisiaj nawet, to jest w nocy o drugiej pan de Joyeuse wyjechał do Rouen, w Dieppe wypłynie na morze i poprowadzi trzy tysiące ludzi do Antwerpii.
— O! ho!.. — zawołał książę — a któż ci to powiedział Borrovillu?
— Pewien człowiek, który sam znowu jedzie do Nawarry.
— Do Nawarry, do Henryka?
— Tak jest dostojny panie.
— A któż go posyła do Henryka?...
— Król. Tak jest dostojny panie, król... a nawet ma list od króla.
— Co to za człowiek?...
— Nazywa się Robert Briquet.
— I?...
— I jest wielkim przyjacielem dom Gorenflota?...
— Wielkim przyjacielem dom Gorenflota?...
— Mówią do siebie „ty”.
— Poseł króla?
— Tego jestem pewny; posyłał z klasztoru do Luwru po list wierzytelny, a polecenie to wykonał jeden z naszych zakonników.
— Który?..
— Nasz mały rycerz, Jakób Clement, ten sam, który zwrócił na siebie uwagę księżnej pani.
— I niekomunikował ci tego listu — rzekł Mayenne — o! niezgrabiasz!
— Dostojny panie, król nie wręczył mu tego listu, lecz odesłał go posłowi przez swoich ludzi.
— Do pioruna!.. potrzeba koniecznie ten list przejąć.
— Zapewne, że trzeba — rzekła księżna.
— Niepomyślałeś dotąd o tem?... — rzekł Mayneville.
— Owszem; chciałem nawet przydać posłowi za towarzysza jednego z moich ludzi, Herkulesa, ale Robert Briquet nieufał mu i napowrót odesłał.
— Trzeba było pójść samemu.
— Niepodobna.
— Dlaczego?
— Bo on mię zna.
— Jako mnicha, zapewne, ale nie jako kapitana.
— Na honor, niewiem... ten Robert Briquet ma bardzo bystre oko.
— Cóż to za człowiek?... — zapytał Mayenne.
— Słuszny, suchy, muszkularny, kościsty, przebiegły, szyderczy i milczący.
— A!.. a!... i robiący szpadą?
— Jak ten, co ją wynalazł, dostojny panie.
— Twarz długa?
— Dostojny panie, on ma rozmaite twarze.
— Przyjaciel przeora?
— Jeszcze od czasu, jak był prostym księdzem.
— A!... mam pewne podejrzenie — rzekł Mayenne, marszcząc brwi — i postaram się bliżej o tem przekonać.
— Niech się książę pan śpieszy, bo ten łotr musi szybko umykać na swoich długich nogach.
— Borrovillu — rzekł Mayenne — pojedziesz do Soissons, do mojego brata.
— A klasztor, dostojny panie?
— Czyż ci tak trudno wykręcić się od dom Modesta, który wierzy wszystkiemu, czemu chcesz aby wierzył?
— Powiesz panu Gwizyuszowi — mówił dalej Mayenne — wszystko co wiesz o wyprawie pana de Joyeuse.
— Dobrze, dostojny panie.
— A o Nawarze zapominasz bracie? — wtrąciła księżna.
— Owszem, pamiętam dobrze i biorę ją na siebie — odparł Mayenne. — Mayneville, każ mi osiodłać konia świeżego.
A po cichu dodał:
— Miałżeby on żyć jeszcze?... O!.. tak jest, żyje niezawodnie!
Przypomnij my sobie, że Chicot po odjeździe obu młodzieńców, którzy mu list króla doręczyli, ruszył szybko w dalszą drogę.
Lecz zaledwie znikli oni w dolinie, Chicot, który nakształt Argusa, miał oczy w tyle, a niedostrzegał już ani Ernautona ani Sainte-Malinea, stanął na najwyższym punkcie.
Przebiegł okiem po horyzoncie, rowach, równinie, krzakach i rzece, słowem przejrzał nawet obłoki ukośnie po nad wielkiemi drzewy przeciągające i przekonany, że nikt mu nie przeszkadza i nikt go nie szpieguje, usiadł w rowie plecami o drzewo oparty i rozpoczął tak zwany egzamin sumienia.
Miał dwa worki z pieniędzmi; spostrzegł bowiem, że sakiewka, która mu Sainte-Maline wraz z listem królewskim doręczył, zawierała, jakieś okrągłe przedmioty, bardzo podobne do złota lub drobnej monety srebrnej.
Sakiewka była rzeczywiście królewską, bo opatrzona podwójną cyfrą H, wyhaftowaną na wierzchu i u spodu.
— To pięknie — mówił Chicot oglądając woreczek — to bardzo ładnie ze strony króla!.. Jego nazwisko, jego herby, nie można być wspaniałomyślniejszym i więcej próżnym. Ha!.. już go widzę nigdy nie przerobię!.. Ale słowo honoru daję!.. — mówił dalej Chicot, mocno mię to dziwi, że ten poczciwy król, niekazał na sakiewce wyhaftować listu, który mam zanieść do jego brata, oraz pokwitowania z odbioru. Po cóż kłopotać się mamy?.. dzisiaj cały świat polityczny używa świeżego powietrza; a więc i my czyńmy to samo. Ba!... gdyby zamordowano biednego Chicota, podobnie jak gońca, którego ten sam Henryk wyprawił do Rzymu do pana de Joyeuse, miałby jednym przyjacielem mniej i nic więcej; a w naszych czasach przyjaciele to rzecz tak pospolita, że można ich marnować. Ale dziej się wola Boża!.. Teraz przekonajmy się wiele mamy pieniędzy w sakiewce, potem obaczmy list... Sto talarów, właśnie tyle ile pożyczyłem u Gorenflota. Doprawdy to po królewsku. A! przepraszam, nie ubliżajmy, oto mała paczka...
a w niej hiszpańskie złoto... pięć kwadrupli. Co za grzeczność!.. co za delikatność!.. Henryk jest bardzo uprzejmy!.. doprawdy gdyby nie te zbyteczne cyfry i lilie, to bym mu za to posiał pocałunek serdeczny... Lecz ta sakiewka zawadza mi; zdaje mi się, że ptastwo przelatujące nad moją głową, bierze mię za królewskiego emisaryusza i drwi sobie ze mnie, a co gorsza, może wykryje mię przechodzącym.
Cbicot wypróżnił sakiewkę na rękę, wydobył z kieszeni zwyczajny płócienny woreczek Gorenflota, wsypał woń srebro i złoto mówiąc do pieniędzy:
— Możecie sobie razem spokojnie siedzieć moje dziatki, bo pochodzicie z jednego kraju.
A potem wydobywszy list, w jego miejsce włożył kamyk, ściągnął sakiewkę sznurkiem, zawiązał i jak procarz, cisnął ją w tuż płynącą Orgę.
Woda prysła; parę kół przesunęło się po jej spokojnej powierzchni i coraz bardziej rozszerzając się, znikło przy brzegu.
— Tyle dla mnie — rzekł Cbicot — teraz pracujmy dla Henryka.
I znowu wziął do ręki list, który był na ziemi położył, aby mógł cisnąć sakiewkę do rzeki.
Lecz drogą szedł osieł drzewem obładowany.
Wiodły go dwie kobiety, a szedł tak dumnie, jakby zamiast drzewa niósł relikwie.
Chicot szeroką dłonią przykrył list, i oparłszy ją o ziemię czekał, aż kobiety z osłem przejdą.
Skoro się znowu przekonał, że jest sam, rozdarł kopertę, z nieustraszoną spokojnością złamał pieczątkę, jakby szło o zwyczajne i do niego adresowane pismo.
Lotem kopertę i pieczęć zgniótł w rękach, również z kamykiem zawinął i wszystko razem posłał do wody za sakiewką.
— A teraz — powiedział Chicot — obaczmy styl.
Rozwinął list i czytał co następuje:
„Głęboka miłość jaką żywił ku tobie nasz wielce ukochany zmarły brat i król Karol IX, mieszka dotąd pod sklepieniami Luwru i uporczywie tkwi w sercu mojem.”
Chicot ukłonił się. „Dla togo to z niemałym wstrętem przychodzi mi mówić z tobą o nieprzyjemnych i smutnych rzeczach. Lecz wiem, że przeciwnemu losowi umiesz silnie stawiać czoło, to też bez dalszego namysłu udzielam ci to o czem się od ważnych i doświadczonych przyjaciół dowiedziałem.”
Chicot przerwał sobie i znowu się ukłonił.
„Z resztą, królewski interes nakazuje mi przekonać się o tem, a tym interesem jest mój i twój honor, bracie.
„Podobni jesteśmy do siebie z tego względu, żeśmy obaj nieprzyjaciółmi otoczeni. Chicot ci to wytłomaczy.”
— Chicotus explicabit!... — powiedział Chicot, a raczej coolvet, co daleko brzmi piękniej.
„Sługa twój, pan vice hrabia de Turenne, codziennie dostarcza gorszących wzorów twojemu dworowi. Boże zachowaj mię od wglądania w interesy twoje, dla innych powodów, jak dla twojego dobra i honoru; ale małżonka twoja, którą z wielkim żalem siostrą nazywam, powinnaby się sama o to troszczyć; czego jednak zgoła nie czyni.”
— O!., ho!.. — rzekł Chicot tłómacząc dalej po łacinie: Quaeque omittit facere,.To za mocno.
„Czuwaj zatem bracie, zaklinam, nad tem aby stosunki Małgorzaty z vice-hrabią Turenniuszem, ściśle związanym z wspólnymi nieprzyjaciółmi naszymi, nieprzyniosły hańby i krzywdy domowi Burbonów. Daj dobry przykład, skoro tylko przekonasz się o rzeczywistości faktu, a przekonaj się natychmiast, skoro wysłuchasz Chicota tłómaczącego ci list mój.”
— Statim atque audiveris Chicotum lilieras explicantem. Czytajmy dalej — rzekł Chicot.
„Smutną byłoby rzeczą, gdyby najmniejsze nawet podejrzenie ciążyło na prawości twojego następstwa, na tym nieoszacowanym punkcie, o którym mnie, bracie, Bóg myślić zabrania; bo ja, niestety!.. z góry już skazany jestem na to, abym nieodżył w potomności.”
„Winowajcy, których ci jako brat i król wskazuję, spotykają się po większej części w małym zamku zwanym Loignac; udają się tam pod pozorem polowania; wreszcie zamek ten jest ogniskiem intryg, którym panowie Gwizyusze obcymi nie są; bezwątpienia bowiem wiesz kochany Henryku, jak dziwną miłością siostra moja ścigała Henryka Gwizyusza i własnego brata mojego, pana d’Anjou, wówczas gdy sam jeszcze to nazwisko nosiłem i kiedy on nazywał się księciem d’Alençon.”
— Quo etquam irregulari amore sit prosecuta et Henricum Guisium et germanum meum, etc.
„Ściskam cię serdecznie i zalecam rady moje, z resztą gotów jestem pomagać ci zawsze i wszędzie. Tym czasem kieruj się radami Chicota, którego ci posyłam.”
— Age awctore Chicoto. Bravo!.. otóż jestem radcą królestwa Nawarry.
Chicot przeczytawszy list, ukrył głowę w obie dłonie.
— Hm!.. — rzekł — jak widzę, niebardzo przyjemne dano mi polecenie, to dowodzi, jak powiada Horatius Flaccus, że kto unika złego to w gorsze wpada. Doprawdy, wolę raczej pana de Mayenne. A jednak, pomijając tę jego przeklętą haftowaną sakiewkę, której mu darować nie mogę, przyznać należy, że list napisał zręcznie. W rzeczy samej, przypuszczając, że Henryk z Nawarry istotnie upieczony jest z ciasta, z jakiego zwykle mężów lepią, to list ten natychmiast poróżni go z żoną, Turenniuszem, księciem Andegaweńskim, Gwizyuszem, a nawet z Hiszpanią. Hm!.. skoro Henryk Walezyusz wie w Luwrze z taką, dokładnością co się dzieje w Pau u Henryka z Nawarry, to musi tam chyba jakiego komisanta utrzymywać, a ten komisant mocno Henryka zaintryguje.
Z drugiej strony znowu, doznam wielkich nieprzyjemności z powodu tego listu, jeżeli spotkam jakiego hiszpana, lotaryńgczyka, bearneńczyka lub flamandczyka, który przez ciekawość zapragnie dowiedzieć się, po co mię do Bearn przysłano.
Ba!... byłbym bardzo nieprzezorny, gdybym niemiał nadziei spotkać podobnych ciekawskich. Jeżeli się nie mylę, to pan Boromeusz mianowicie, sprawi mi jakąś niespodziankę.
Punkt drugi.
Czegóż pragnął Chicot, gdy prosił króla Henryka o poruczenie mu tego poselstwa?
Wszak tylko spokojność miał na celu.
A oto teraz, Chicot poróżni króla Nawarry z małżonką.
To wcale nie jest rzeczą Chicota, bo Chicot różniąc między sobą tak dostojne osoby, zrobi sobie nieprzyjaciół śmiertelnych a ci niedozwolą mu dosięgnąć szczęśliwie ośmdziesiątego roku życia.
Na honor, tem lepiej, bo młody tylko dobrze żyć może.
Ależ, jak mi Bóg miły, na jednoby mi wyszło czekać, aż mię pan de Mayenne nożem przebije.
Nie, gdyż za wszystko wzajemnością, odpłacać trzeba, taka zasada Chicota.
Chicot więc ruszy w dalszą drogę, ale Chicot ma rozum, Chicot będzie ostrożny, a tem samem prócz pieniędzy, nic więcej przy sobie mieć nie będzie, aby w razie zabicia Chicota, jemu samemu tylko krzywdę wyrządzono.
Chicot zatem ukończy rozpoczęte dzieło, to jest od początku do końca przetłómaczy ten piękny list po łacinie, i utkwi go sobie w pamięci, gdzie już wyryły się dwie jego części, potem kupi sobie konia, bo w istocie z Juvisy do Pau za nadto wiele razy trzeba postawić prawą nogę pierwej aniżeli lewą.
Lecz przedewszystkiem, Chicot podrze list przyjaciela swojego Henryka Walezyusza, na nieskończoną liczbę drobnych cząsteczek, i postara się, aby te cząstki do stanu atomów przywiedzione, rozbiegły się, jedne po rzece, drugie po powietrzu, aby reszta ich dostała się ziemi, naszej wspólnej matce, w której łono wszystko powraca.
Skoro Chicot ukończy to co zaczyna...
I przerwał sobie wykonywając swój plan podziału. Jedna część listu poszła z wodą, druga uleciała w powietrze, a trzecia znikła w dziurze umyślnie wykopanej nie nożem ani sztyletem, ale narzędziem, które to oboje zastąpić mogło, i które Chicot zawsze nosił za pasem.
Skończywszy, mówił znowu do siebie:
— Chicot jak najostrożniej ruszy w dalszą drogę, zje obiad w poczciwem mieście Corbeil, bo ma bardzo pusty żołądek. Ale tymczasem zajmie się łacińskiem ćwiczeniem, które zrobić postanowił, bo mu się zdaje, że coś arcy-ładnego utworzy.
Nagle Cbicot zatrzymał się; zmiarkował bowiem, że niepotrafi przełożyć na łacinę wyrazu Luwr i to go mocno niepokoiło.
Również musiał zmakaronizować wyraz Margot na Margota, jak to uczynił z wyrazem Chicot zmieniając go na Chicotus, ponieważ zważył, że aby się dobrze wyrazić, wypadało tłómaczyć Chicot przez Cbicot, a Margot przez Margot, co niebyłoby po łacinie ale po grecku. O wyrazie Margarita, niepomyślał wcale, bo według jego zdania, przekład niebyłby dokładny.
Cała ta łacina, ze swoją cycerońską czystością i składnią, zawiodła Chicota aż do Corbeil, przyjemnego miasteczka, w którem śmiały poseł przypatrzył się nieco cudom katedralnego patrona, oraz cudom piekarza, traktyernika i oberżysty, apetycznemi wyziewami przejmującego okolice katedry.
Nie opiszemy tu uczty, jaką sobie wyprawił, nie odmalujemy konia, którego kupił w stajni oberżysty, bobyśmy podejmowali się zbyt trudnego obowiązku; powiemy tylko, że uczta trwała dosyć długo, a koń miał tyle wad, że sumienne ich opisanie dostarczyłoby nam przedmiotu, do zapełnienia całego tomu.
Chicot przenocowawszy w Fontainebleau, nazajutrz wsiadł na swojego małego konika, który jednak musiał być dosyć mocny, skoro udźwignął tak słusznego mężczyznę; skręcił na prawo i przybył do wioski zwanej Orgewal.
Chętnie byłby jeszcze tego dnia przebył mil kilka, aby się ile możności oddalić od Paryża, lecz koń jego zaczął się tak często i tak nizko potykać, iż Chicot osądził, że koniecznie wypada mu odpocząć.
Z resztą oczy jego, zwykle tak wprawne, niezdołały nic dostrzedz na całej drodze.
Ludzie, wozy, rogatki nie wzbudzały w nim najmniejszego podejrzenia.
Jakkolwiek jednak Chicot zdawał się być bezpiecznym, niepolegał zupełnie na tem bezpieczeństwie, a czytelnicy nasi wiedzy, że pozorom wcale niewierzył.
Nim więc udał się na spoczynek i nim konia w stajni umieścił, pierwej starannie cały dom obejrzał.
Pokazywano mu pyszne pokoje o kilku schodach; lecz według zdania Chicota nietylko miały one za wiele drzwi, ale nadto owe drzwi niedobrze się zamykały.
Gospodarz kazał niedawno wyrestaurować wielki gabinet z jednemi tylko drzwiami na schody wychodzącemi; a drzwi te miały silny zamek wewnątrz.
Chicot wybrał sobie ten gabinet i tam kazał przyrządzić sobie łóżko.
Spróbował czy zamek dobrze spuszcza, pozasuwał rygle, i zadowolony, zjadł u siebie wieczerzę, niekazał zbierać ze stołu, pod pozorem, że Czasami w nocy głód mu dokucza, poczem rozebrał się, odzież poukładał na krześle i zamyślał położyć się do łóżka.
Lecz nim to uczynił, dla większej ostrożności, wydobył z odzieży sakiewkę, a raczej worek z pieniędzmi i wraz z poczciwą swoją, szpadą, umieścił pod poduszką.
Potem trzy razy powtórzył list na pamięć.
Stół służył mu niejako za wzmocnienie drzwi, jednak Chicot wszystko to uważał za niedostateczne. Wstał więc, wziął szafę w swoje silne ręce i szczelnie nią drzwi zastawił.
A tak przeciw wszelkiej napaści broniły go drzwi, szafa i stół.
Uważał, że w oberży prawie nikt nie mieszka i że gospodarz dosyć uczciwie wygląda.
Tego wieczoru wiatr wiał tak silny, że mógłby zedrzeć rogi wołowi; słyszano jak poblizkie drzewa trzeszczały z łoskotem, który podróżnego w cieplej izbie i dobrem łóżku spoczywającego, nader przyjemnie do snu kołysze.
I Chicot również, ukończywszy przygotowania obrony, zasnął rozkosznie, bo też w istocie miał łóżko miękko usłane i zabezpieczające człowieka od wszelkich nieprzyjemności, tak ze strony ludzi jako i zwierząt.
Chicot ukrył się pomiędzy szerokie zielone firanki i miękką puchową pierzynę, która miłem ciepłem ogrzała strudzone jego członki.
Wieczerzał podług przepisów Hippokratesa, to jest skromnie, a wypił tylko jednę butelkę wina.
Żołądek jego w przyzwoitej mierze napełniony, całemu ciału udzielał wrażenia dobrobytu, jakiego udziela nieomylnie ów grzeczny organ, który u wielu ludzi poczciwemi zwanych, miejsce serca zastępuje.
W pokoju świeciła lampa umieszczona na stole tuż przy łóżku Chicota, gdyż Chicot aby prędzej usnąć, czytał jakąś bardzo ciekawą i nową książkę, dzieło mera z Bordeaux, zwanego Montagne czy też Montaigne.
Książka ta była drukowana w Bordeaux roku 1581, a zawierała dwie pierwsze części dzieła, dosyć znanego później pod. tytułem „Essais”.
Była to książka tak zajmująca, że można ją było dwa razy jednego dnia przeczytać, ale zarazem ten miała przymiot, iż bynajmniej nie przerywała snu człowiekowi, który konno przebył piętnaście mil, a przy wieczerzy wypił butelkę dobrego wina.
Chicot wielce tę książkę szacował, bo osobiście znał jej autora, dlatego wychodząc z Paryża zabrał ją z sobą do kieszeni.
Kardynał du Perron przezwał ją brewiarzem uczciwych ludzi, a Chicot pod każdym względem umiejący ocenić gust i dowcip kardynała, chętnie książkę mera z Bordeaux za brewiarz uważał.
Mimo to jednak przy ósmym rozdziale usnął głęboko.
Lampa ciągle gorzała; drzwi zaparte szafą i stołem, ciągle były zamknięte, a szpada i talary ciągle pod poduszką leżały.
Święty Michał archanioł śpiąc na miejscu Chicota, niebyłby pomyślał o szatanie, choćby nawet słyszał lwa ryczącego po drugiej stronie drzwi mocno zaryglowanych.
Wspomnieliśmy, że na dworze wiał wiatr gwałtowny: syczenie tego olbrzymiego węża z przerażającą melodyą przeciskało się poprzez szczeliny drzwi i dziwnie deskami wstrząsało.
Wiatr najdoskonalej naśladuje a raczej najwyraźniej szydzi z ludzkiego głosu; już to piszczy jak dziecię kwilące, już silnemi podmuchy naśladuje gniew męża, spierającego się z żoną.
Chicot znał się na burzach, a w przeciągu godziny cały ten łoskot stał się dla niego żywiołem spokojności.
Walczył on przeciw wszelkiemu niepomiarkowaniu pory roku, gdyż od zimna broniła go kotara, a od wiatru chrapanie; lecz przez sen Chicot mniemał, że się burza powiększa a mianowicie dziwnym jakimś sposobem przybliża.
Nagle wicher z niepojętą siłą wstrząsa drzwiami, wyrywa zamek i zasuwy, popycha szafę, która tracąc równowagę upada na stół, obala go wraz z lampą a ta tłucze się i gaśnie.
Chicot umiał szybko przebudzić się z twardego snu i odzyskać przytomność, ta przytomność doradziła mu, że lepiej będzie zsunąć się za łóżko, aniżeli stanąć przed niem; gdy to czynił, jego zwinne ręce szybko sięgnęły na lewo po worek z pieniędzmi, a na prawo po szpadę.
Chicot otworzył oczy, ale ujrzał tylko noc głęboką, otworzył uszy i zdawało mu się, że wśród tej nocy najswobodniej walczą z sobą cztery wiatry, pragnąc jeden drugiemu wydrzeć całą izbę, począwszy od szafy coraz mocniej stół gniotącej, aż do krzeseł posuwających się i uderzających o inne sprzęty.
Ale w pośród tego hałasu, zdaje się Chicotowi, że cztery wiatry przybyły do niego pełne ciała i kości, i że ma do czynienia z Eurusem, Notusem, Akwilonem i Boreaszem we własnych ich osobach, z ich wzdętemi policzkami i grubemi nogami.
Pojąwszy, że trudna sprawa z bogami Olimpu, Chicot skurczył się między łóżkiem a ścianą, jak syn Oilei na widok srogiego jej gniewu, jak mówi Homer, lecz wymierzył ostrze swej szpady w stronę wiatru, a raczej wiatrów, tak aby mitologiczne osoby, skoro się nieznacznie ku niemu zbliżą, same się poprzebijały, niedbając o to czyli im nie zada rany podobnie jak Diomed Wenerze.
Po kilku chwilach szalonego hałasu, jakiego nigdy ucho ludzkie niesłyszało, Chicot korzystając z krótkiej spokojności, usiłował zagłuszyć rozpasano żywioły i zbyt głośno rozmawiające sprzęty, wołając:
Gwałtu! na pomoc!
Nakoniec sam przez się tak hałasował, iż żywioły ucichły, jakby usłyszały sławnego Neptuna, a po sześciu lub ośmiu minutach, w ciągu których Eurus, Notus, Boreasz i Akwilo niby swój odwrót odbywają, gospodarz wchodzi z latarnią i oświetla widownię.
Scena, na której powyższy dramat odegrano, opłakany widok przedstawia, bo mocno podobną jest do pola bitwy.
Ogromna szafa leżąc na zgniecionym stole, odsłania drzwi z zawiasów wysadzone, a trzymające się na jednym tylko ryglu i jak żagiel okrętowy powiewające; kilka krzeseł leży wywróconych do góry nogami; nakoniec fajans, którym stół ozdobiono, świeci niby gwiazdy po podłodze rozsypane.
— Ja tu chyba w piekle jestem!... — wola Chicot, poznając gospodarza przy świetle jego latarni.
— O! panie — wola gospodarz, spostrzegając tak okropne spustoszenie, o! panie, cóż się tu stało?
I wzniósł w niebo ręce wraz z latarnią.
— Ilu u ciebie szatanów mieszka, przyjacielu?... — ryknął Chicot.
— O! Chryste Jezu, co za pogoda!... — równie patetycznym tonem odpowiedział gospodarz.
— Czy tu u ciebie zamki wytrzymać nie mogą? czy twój dom z płótna? wolę raczej wyjść ztąd i pod gołem niebem nocować.
Chicot podniósł się i ze szpadą w ręku stanął za łóżkiem.
— O! biedne moje meble!... — westchnął gospodarz.
— A gdzież są moje suknie, co tu na krześle leżały?... — zawołał Chicot.
— Pańskie suknie, kochany panie — naiwnie odparł gospodarz, jeżeli tu były to i dotąd być muszą.
— Jakto, jeżeli były; czy nie myślisz przypadkiem, że wczoraj przyszedłem w ubiorze w jakim mię teraz widzisz?... — rzekł Chicot.
I nadaremnie usiłował okryć się swą lekką tuniką.
— Dla Boga! panie — odparł gospodarz niewiedząc jak odpowiedzieć na ten argument, przecież wiem dobrze, że pan byłeś ubrany.
— Twoje szczęście, że to pamiętasz.
— Ale...
— Ale co?...
— Wiatr wszystko otworzył, wszystko rozproszył.
— A! to mi racya!
— Przecież pan sam widzisz — rzekł gospodarz.
— Jednak mój kochany, posłuchaj mię i uważaj dobrze co ci powiem — dodał Chicot. Jeżeli wiatr dokąd wchodzi, a tutaj wejść musiał, prawda? aby narobić tego nieporządku...
— Bezwątpienia.
— Otóż! jeżeli wiatr dokąd wchodzi, to wchodzi z zewnątrz?
— Niezawodnie panie.
— Niezaprzeczasz temu?
— Nie, chyba byłbym głupim.
— Otóż! wiatr wchodząc tutaj, musiał przyprowadzić do mojego pokoju czyjeś insze suknie i zostawić je w miejsce moich, które niewiem gdzie poniósł.
— Zapewne, tak się przynajmniej zdaje. Ale tu istnieją widoczne dowody, że się inaczej stało.
— Słuchaj-no, kmotrze — powiedział Chicot, badawczem okiem zmierzywszy podłogę — a którędy tu wiatr dostał się do mnie?...
— Co pan mówi?...
— Pytam, zkąd się wiatr tutaj dostał?..
— Z północy, panie, z północy.
— No, to widać, że po błocie chodził, bo oto zostały na podłodze ślady jego trzewików.
W rzeczy samej, Chicot pokazał gospodarzowi świeże ślady zabłoconego obuwia.
Gospodarz zbladł.
— Teraz, mój kochany — rzekł Chicot — muszę ci poradzić, abyś miał na oku tego rodzaju wiatry, przybywające do twojej oberży, które wysadzają drzwi, dostają się do pokojów i unoszą z sobą odzież podróżnych.
Gospodarz cofnął się o parę kroków, aby mu poobalane sprzęty niezawadzały i aby znalazł czemprędzej drogę na korytarz, a gdy się przekonał, że już odwrót ma zabezpieczony, rzekł:
— Dlaczegóż mię pan złodziejem nazywasz?...
— Cóż to się z twoją poczciwą twarzą zrobiło?.. — spytał Chicot — czemu zmieniłeś się tak nagle?...
— Zmieniłem się, bo mię pan znieważasz.
— Ja!
— Zapewne, pan mię złodziejem nazywasz... — daleko głośniej, a nawet groźnie odparł gospodarz.
— Nazywam cię złodziejem, bo zdaje mi się, żeś odpowiedzialny za moje rzeczy, a nie możesz zaprzeczyć, iż mi te rzeczy skradziono?
Teraz Chicot, jak fechmistrz, próbujący siły swojego przeciwnika, pogroził gospodarzowi.
— Hola!... — zawołał gospodarz — hej!... chodźcie no tu do mnie!..
Na ten głos czterej ludzie zbrojni w kije, pokazali się na schodach.
— A!... otóż Eurus, Notus, Aquilo i Boreasz — rzekł Chicot. — Do pioruna!... skoro się sposobność nastręcza, ogołocę ziemię z północnego wiatru; wyświadczę ludzkości prawdziwą przysługę, bo wówczas wieczna wiosna panować będzie.
I długą swoją szpadą tak silnie natarł ku najbliższemu napastnikowi, iż byłby go na wylot przeszył, gdyby ten nieskoczył wstecz z prawdziwą lekkością Eolowego syna.
Nieszczęściem, odskakując patrzył na Chicota, a tem samem niemógł patrzeć po za siebie, upadł więc jak długi na schody i z wielkim łoskotem na dół się stoczył.
Ten wypadek dał znak do odwrotu trzem innym, którzy natychmiast znikli jak widma, w otwierającej się za niemi przepaści.
Jednak ostatni z nich miał czas coś szepnąć gospodarzowi do ucha.
— Dobrze już, dobrze! — mruknął tenże — pańskie suknie znajdą się.
— I owszem! ja też nic więcej nieżądam.
— Już je tu panu przyniosę.
— Bardzo proszę, bo zdaje mi się, że mam racyę, jeżeli nieżyczę sobie chodzić nago.
Rzeczywiście przyniesiono odzież, ale mocno zniszczoną.
— O! ho!.. — rzekł Chicot — w twoich schodach musi być ćwieków wiele. Niech dyabli wezmą te wiatry... Ale wracam ci honor, mój gospodarzu, bo i jakże cię mogłem mieć w podejrzeniu?.. tak uczciwie wyglądasz!..
Gospodarz uśmiechnął się przyjemnie.
— A teraz — rzekł — zapewne pan znowu zaśniesz?..
— Nie, dziękuję, już dosyć spałem.
— Cóż pan zatem czynić zamyślasz?...
— Będziesz łaskaw pożyczyć mi swojej latarni, a ja przy niej czytać będę — równie przyjaźnie odparł Chicot.
Gospodarz nic nie mówiąc, podał latarnię Chicotowi i wyszedł.
Chicot znowu drzwi zastawił szafą i położył się na łóżku.
Noc była spokojna, a wiatr ucichł, jakby szpada Chicota dosięgła naczynia, które go zawierało.
O świcie, ambasador zażądał swojego konia, zapłacił należność i wyjechał, mówiąc:
— Obaczymy co będzie dzisiaj wieczorem.
Chicot przez cały ranek winszował sobie, że w ciągu zeszłej nocy pełnej doświadczeń, zimną krew zachować potrafił.
— Ale — pomyślał — starego wilka niezłapiesz dwa razy w te same sidła; możesz się zatem na pewno spodziewać, że dla mnie wymyślą jakie nowe dyabelstwo; miejmyż się więc na baczności.
W skutek rozumowania tak roztropnego, Chicot przez cały dzień odbył marsz, jakimby nawet Xenofont w swoim odwrocie z dziesięciu tysiącami, unieśmiertelnić się był pragnął.
Każde drzewo, każde wzniesienie, każdy mur służył mu za punkt obserwacyjny, lub za naturalną fortyfikacyę.
A nawet w drodze pozawierał przymierza, jeżeli niezaczepne, to przynajmniej odporne.
W rzeczy samej, czterej pulchni kupcy z Paryża, którzy jechali do Orleanu dla zamówienia konfitur dla Colignaca i do Limoges po suszone owoce, raczyli przyjąć towarzystwo Chicota, który oświadczył, że jest szewcem z Bordeaux wracającym do domu po załatwieniu interesów.
A ponieważ Chicot, jako rodowity gaskończyk, wtedy tylko zapominał właściwego sobie akcentu, gdy mu brak jego koniecznie był potrzebnym, nie wzbudzał więc w swoich współpodróżnikach nieufności żadnej.
Całe ich grono składało się z pięciu panów i czterech komisantów, a równie z powodu ducha jak i z powodu liczby niezasługiwało na wzgardę, gdyż od czasu Ligi obyczaje kupców paryzkich, przesiąknięte były wojowniczością.
Nie powiemy, że Chicot wielce szacował odwagę towarzyszy swoich, ale wyznamy, że przysłowie: iż trzech tchórzów razem nie tyle boją się, niż jeden odważny, wielką jest prawdą.
Chicot więc przestał bać się, skoro ujrzał obok siebie czterech tchórzów, a nawet odtąd wcale się nie oglądał, chociaż czynił to pierwej dla przekonania, kto za nim zdąża.
Takim sposobem, nasi podróżni w pośród rozmów o polityce i mnóstwa przechwałek, przybyli do miasta oznaczonego na wieczerzę i nocleg.
Najedli się, napili i rozeszli po swoich stancyach.
Podczas wieczerzy Chicot nie szczędził ani żartów, któremi bawił towarzyszy, ani też muszkatu i burgunda, które mu ciągle ducha dodawały. To też dostało się tam wszystkim kupcom, to jest wolnym ludziom, bądź do króla Francyi, bądź do królów Lotaryngii, Flandryi, Nawarry i innych należącym.
Poczem Chicot udał się na spoczynek, przyrzekłszy czterem kupcom, że im nazajutrz w dalszej podróży towarzyszyć będzie, gdy go w tryumfie wszyscy do sypialni odprowadzali.
Pan Chicot wypoczywał spokojnie, strzeżony jak książę przez czterech podróżnych, których stancye poprzedzały jego stancyę, znajdującą się na końcu korytarza, a tem samem od wszelkiej napaści bronioną.
Że zaś w owym czasie drogi na prawdę niebyły bezpieczne, nawet dla osób jedynie we własnych interesach podróżujących, każdy przeto zapewnił sobie pomoc sąsiada na przypadek nieszczęścia.
Rozumie się, że Chicot, chociaż nieopowiadał przygód swoich z wczorajszej nocy, pierwszy jednak podał wniosek do zredagowania tego artykułu przymierza, co też jednozgodnie przyjęto.
Nieuchybiając więc wrodzonej roztropności, mógł położyć się i usnął, tem bardziej, że przez ostrożność, pierwej starannie obejrzał cały pokój, zamknął drzwi na klucz, zamknął okiennicę u jednego okna, a niepotrzebujemy wspominać, że nawet pukał w ściany, które wszędzie wydały dźwięk zadawalający.
Wszakże zaraz w pierwszym śnie wydarzył mu się przypadek, któregoby nawet sam sfinks mimo całej przenikliwości swojej, nie mógł był przewidzieć; bo też wyraźnie szatan postanowił wdać się w sprawy Chicota, a szatan przebieglejszy niż wszystkie sfinksy na świecie.
Około pół do dziesiątej, ktoś bojaźliwie zapukał do drzwi komisantów, którzy wszyscy czterej spali razem w izdebce położonej nad korytarzem ich pryncypałów. Jeden z nich dosyć zagniewany otworzył i spotkał się oko w oko z gospodarzem.
— Moi panowie — rzekł tenże, z radością widzę żeście się pokładli zupełnie ubrani; pragnę wyświadczyć wam wielką przysługę. Wasi pryncypałowie przy wieczerzy za nadto zapalczywie rozmawiali o polityce. Zdaje się, że któryś z urzędników miejskich słyszał tę rozmowę i wszystko merowi opowiedział. Otóż, nasze miasto pragnie uchodzić za bardzo wierne, dlatego mer przysłał tu straż, która zabrała waszych patronów i zaprowadziła do ratusza dla wytłomaczenia się. Więzienie leży tuż przy ratuszu, a więc moje chłopcy, siadajcie na wasze muły i dalej w nogi, pryncypałowie zawsze was dopędzą.
Czterej komisanci podskoczyli jak kozły, zbiegli czem prędzej ze schodów, przerażeni posiadali na muły i ruszyli ku Paryżowi, poprzednio zobowiązawszy gospodarza, aby uwiadomił pryncypałów, skoro wrócą do oberży, w którą stronę odjechali.
Gdy się to działo i gdy gospodarz przekonał się, iż komisanci zniknęli na rogu ulicy, poszedł on dalej i z równą ostrożnością zapukał do pierwszych drzwi na korytarzu.
Ale tak dobrze zapukał, iż pierwszy kupiec głosem stentora spytał:
— Kto tam?
— Cicho! nieszczęśliwy!... — odparł gospodarz — chodź do drzwi ale na palcach.
Kupiec usłuchał, ale że był człowiekiem roztropnym, przyłożył ucho do drzwi i nieotwierając spytał znowu:
— Kto jesteś?
— Alboż nie poznajesz głosu twojego gospodarza?
— Prawda, poznaję; cóż tam nowego, dla Boga?
— Oto przy wieczerzy za nadto swobodnie rozmawialiście o królu i ktoś o tem doniósł merowi, który tu przysłał straż po was. Na szczęście wskazałem jej pokój waszych komisantów, których uwięziono zamiast was.
— O! ho! czegóż to ja się dowiaduję?... — rzekł kupiec.
— Najczystszej i najrzetelniejszej prawdy! Spiesz się zatem i zmykaj póki jeszcze schody wolne...
— A moi towarzysze?
— O! już nie czas uprzedzać ich.
— Biedni ludzie! Kupiec ubrał się czemprędzej.
Tymczasem, gospodarz niby nagle dobrą myślą przejęty, zapukał w przepierzenie oddzielające drugiego kupca od pierwszego.
— Drugi obudzony temi samemi słowy i tą samą bajką, z lekka otworzył drzwi, trzeci obudzony podobnie jak drugi, zawołał na czwartego, poczcm wszyscy czterej lekkcy jak stado jaskółek, znikli wznosząc ręce w niebo i idąc na palcach.
— Biedny szewc — mówili sobie, wszystko się na nim skrupi; ale prawda, że on najwięcej wygadywał. Na honor! niech się strzeże, bo gospodarz niemiał czasu uprzedzić go podobnie jak nas!
W rzeczy samej, pan Chicot, jak łatwo domyśleć się, o niczem niewiedział, i podczas gdy kupcy umykali polecając go Bogu, spał jak najsmaczniej.
Gospodarz przekonał się o tem słuchając podedrzwiami; następnie zszedł do dolnej izby, której drzwi starannie zamknięte, za danym przezeń znakiem, otworzyły się.
Zdjął czapkę i wszedł.
W sali znajdowało się sześciu zbrojnych, którym jeden z nich zdawał się przewodzić.
— I cóż?... — zapytał tenże.
— Panie oficerze! punktualnie wykonałem dany mi rozkaz.
— W oberży twojej już niema nikogo?
— Zupełnie nikogo.
— A wskazana ci osoba ani ostrzeżona ani przebudzona?
— Ani jedno ani drugie.
— Panie gospodarzu, wiadomo ci w czyjem imieniu działamy; wiadomo jakiej sprawie służymy, bo sam jesteś obrońcą tej sprawy.
— Tak, hezwątpienia panie oficerze, to też widzisz pan, że dla dochowania przysięgi, poświęciłem pieniądze, które byłbym od moich gości zarobił, ale w tej przysiędze powiedziano: „Poświęcę moje dobro dla obrony świętej katolickiej wiary”.
— I moje życie!... zapomniałeś o tym wyrazie — rzekł oficer wyniośle.
— Dla Boga!... — zawołał gospodarz załamując ręce, alboż i mojego życia żądacie? Ja mam żonę i dzieci!
— Wtenczas tylko zażądamy życia twojego, jeżeli nie zechcesz być ślepo posłusznym rozkazom naszym.
— O! o to możesz pan być spokojny.
— Skoro tak, idź spać; zamknij drzwi, a cokolwiek byś słyszał lub widział, nie wychodź, choćby dom twój miał gorzeć i walić się na twoję głowę. Widzisz, że masz łatwą rolę.
— Biada mi! biada, jestem zrujnowany — mruknął gospodarz.
— Polecono mi, abym cię wynagrodził — rzekł oficer — weź te trzydzieści talarów.
— Mój dom na trzydzieści talarów oszacowany!... a!... ja nieszczęśliwy!.. — jęknął gospodarz.
— Dla Boga!... ty płakso nieznośny, nawet ci żadnej szyby nie wybijemy... Pfe, jakże nędznych obrońców ma święta Liga!
Gospodarz wyszedł i zamknął się jak parlamentarz uprzedzony o mającym nastąpić rabunku miasta.
Wtedy oficer rozkazał dwom najlepiej uzbrojonym żołnierzom, aby stanęli pod oknem Chicota, sam zaś z trzema pozostałymi żołnierzami, poszedł do izby biednego szewca, jak go nazywali towarzysze podróży, daleko już za miastem będący.
— Wiecie jaki rozkaz mamy?... — rzekł oficer.
— Jeżeli otworzy, pozwoli zrewidować się, a znajdziemy przy nim to, czego szukamy, nie trzeba mu czynić żadnej przykrości; lecz w przeciwnym razie, potrzebne będzie dzielne pchnięcie sztyletem, sztyletem, rozumiecie?... broń Boże użyć pistoletu lub muszkietu. Z resztą jest nas czterech przeciw jednemu.
Przyszli po de drzwi.
Oficer zapukał.
— Kto tam?... — zapytał nagle przebudzony Chicot.
— Do licha!.. trzeba tu mądrze postąpić — rzekł oficer do swoich ludzi.
— To my, kupcy — powiedział — pańscy przyjaciele, mamy panu coś ważnego oznajmić.
— O! ho!.. — odparł Chicot — widać żeście pochrypli po wczorajszym winie, moi panowie.
Oficer złagodził głos i rzekł najprzyjaźniej:
— Ale otwórz-no przyjacielu.
— Do pioruna!... was coś zdaleka czuć żołnierstwem, moi panowie kupcy! — rzekł Chicot.
— A!.. niechcesz otwierać!.. — zawołał zniecierpliwiony oficer — dalej, wybić drzwi.
Chicot pobiegł do okna, otworzył je i ujrzał na dole dwa gołe pałasze.
— Jestem pojmany — zawołał.
— A!... ha!... kmotrze — powiedział oficer, słysząc łoskot otwierającego się okna, boisz się niebezpiecznego skoku, słusznie, bardzo słusznie; a więc otwórz!
— Na honor nie otworzę! — odparł Chicot. Drzwi mocne, a jak narobicie hałasu, to mi ktoś w pomoc przybędzie.
Oficer na głos się roześmiał i rozkazał żołnierzom, aby zawiasy wyrwali.
— Głupcze!.. — powiedział — sądzisz żeśmy ci pomoc zostawili? Nie uwodź się tą nadzieją, jesteś sam, a zatem zgubiony!... No, już nic nie pomoże... Dalej, wy, do roboty!
Chicot usłyszał jak po trzykroć kolbami muszkietów we drzwi ugodzono.
— Tutaj — rzekł — są trzy muszkiety i jeden oficer; na dole zaś tylko dwa pałasze, a piętnaście stóp skoku to drobnostka. Wolę pałasze niż muszkiety.
Przywiązał worek do pasa, i bez namysłu wszedł na framugę okna, trzymając szpadę w ręku.
Dwaj żołnierze na dole stojący nadstawili ostrza swoich pałaszy.
Lecz Chicot dobrze wszystko przewidział.
Człowiek, chociażby nawet był Goliatem, niebędzie nigdy czekał, aż spadnie na niego drugi, chociażby nawet pigmejczyk, i spadając albo jego albo siebie zabije.
Żołnierze zatem zmienili taktykę i cofnęli się, postanowiwszy uderzyć na Chicota, skoro upadnie.
Tego się właśnie gaskończyk spodziewał.
Skoczył zręcznie na palce i przysiadł, natychmiast jeden żołnierz wymierzył mu tak silne pchnięcie, że mógłby niem mur przebić.
Ale Chicot nieraczył nawet odeprzeć tego pchnięcia, i owszem nadstawił piersi, lecz dzięki żelaznej koszuli, pałasz nieprzyjaciela jak szkło się skruszył.
— On w pancerzu! — rzekł żołnierz.
— Zgadłeś!... — rzekł Chicot, i za jednym zamachem rozpłatał mu czaszkę.
Drugi żołnierz zaczął krzyczeć i wcale się nie opierał napaści Chicota.
Na nieszczęście nieumiał nawet tyle bronić się, co Jakób Clement.
Chicot więc za drugiem pchnięciem położył go obok towarzysza.
Tak więc gdy wysadzono drzwi, oficer wyjrzawszy przez okno, spostrzegł tylko swoich obu żołnierzy we krwi się nurzających.
O pięćdziesiąt kroków dalej, Chicot dosyć spokojnie uciekał.
— Do szatana! — zawołał oficer — on się żelaza nie boi.
— Prawda, ale ołowiem można mu dogodzić — powiedział jeden żołnierz, celując.
— Waryacie! — zawołał oficer, wytrącając mu muszkiet — nierób hałasu! obudzisz całe miasto; my go jutro znajdziemy.
— Trzeba było czterech ludzi postawić na dole — filozoficznie powiedział drugi żołnierz — a dwóch tylko wziąć na górę.
— Głupiś! — odparł oficer.
— Obaczymy, o kim to książę powie — na pociechę mruknął sobie żołnierz pod nosem.
I spuścił muszkiet do nogi.
Chicot dlatego tak niedbale uciekał, że był w Etampe, to jest w mieście, w pośród ludności, pod opieką pewnej liczby urzędników, którzy za najpierwszem jego żądaniem, byliby nadali bieg sprawiedliwości i samego nawet księcia Gwizyusza uwięzili.
Przeciwnicy jego nawzajem poznali, że się znajdują w zbyt przykrem położeniu, a jak widzieliśmy, oficer niezważając na ucieczkę Chicota, zabronił żołnierzom używać broni palnej.
Dla tej samej przyczyny wstrzymał się od ścigania Chicota, który w takim razie byłby swoim wrzaskiem miasto całe rozbudził.
Tak więc mały, o trzecią część zmniejszony hufiec, zniknął w ciemności. zostawiając, dla mniejszego skompromitowania się, obu zabitych, nieodbierając im broni umyślnie, iżby mniemano, że polegli w walce pojedynczej.
Chicot w całej okolicy nadaremnie szukał swoich kupców i ich komisantów, a przypuszczając, że ci z którymi miał do czynienia, po chybionym celu, pewno w mieście niepozostali, osądził, że dobra taktyka jemu przeciwnie nakazuje w niem pozostać.
Co większa, gdy obszedł znaczną, część miasta i z rogu jednej ulicy usłyszał tentent oddalających się koni, ośmielił się wrócić do oberży.
Gospodarz jeszcze niezdołał był odzyskać zimnej krwi; pozwolił mu zatem osiodłać konia, patrząc nań osłupiały, jakby na jakie zjawisko.
Chicot korzystał z przychylnej osłupiałości i niezapłacił wydatków, o które też gospodarz wcale nie myślał się upominać.
Potem Chicot poszedł dokończyć noc w głównej izbie innej oberży, w pośród pijaków, którzy niedomyślali się zgoła, że ten wielki nieznajomy z uśmiechającem się obliczem, uprzejmą miną, tylko co nie został zabity, a sam niedawno zabił dwóch ludzi.
O świcie Chicot był już na głównym trakcie, pełen co chwila wzrastającej niespokojności. Z dwóch napaści wybrnął szczęśliwie, ale trzecia mogła być zgubną dla niego.
W tej chwili byłby zawarł pokój ze wszystkimi Gwizyuszami, byłby im opowiadał wszystkie ramotki, które tak doskonale układać umiał.
Ale każdy krzak wzbudzał w nim nieopisaną trwogę, każdy rów dreszczem przejmował całe ciało jego, a na widok każdego muru, chciał się wracać.
Kiedy niekiedy postanawiał, że przybywszy do Orleanu, wyprawi do króla gońca, z prośbą o wyznaczenie mu eskorty od miasta do miasta.
Lecz gdy aż do Orleanu, droga była zupełnie pusta i bezpieczna, Chicot pomyślał iż bezpotrzebnie uchodziłby za tchórza, że może stracić dobrą opinię u króla i że eskorta będzie dlań uciążliwą. Wreszcie pominął już sto rowów, pięćdziesiąt płotów, dwadzieścia murów i dziesięć krzaków, i ani pomiędzy głęźmi ani pod kamieniami niedostrzegł nic niebezpiecznego.
Lecz za Orleanem uczuł Chicot, że go coraz większa trwoga ogarnia. Nadchodziła godzina czwarta z południa, a tem samem i wieczór.
Po obu stronach idącej pod górę drogi, wznosiły się gęste zarośla.
Podróżny, odbijając od siwawej drogi, wyglądał niby czarny punkt na tarczy, dla każdego ktoby zapragnął potraktować go kulą z muszkietu.
Nagle, Chicot usłyszał w dali łoskot jakiś podobny do tententu galopujących koni.
Obejrzał się i pod górą, na którą już do połowy wjechał, ujrzał cwałem pędzących ku sobie jeźdźców.
Porachował, było ich siedmiu. Czterej mieli muszkiety, a przy zachodzącem słońcu lufa każdego wyglądała jak krew czerwona.
Konie tych jeźdźców coraz bardziej przybliżały się do konia Chicota, który zresztą nie myślał przyspieszać biegu, gdyż to w razie napaści mogłoby pozbawić go niektórych środków obrony.
Poprzestał więc na tem tylko, że konia w gzygzak prowadził, tak aby przeciwnicy nigdy go dobrze na cel wziąć niemogli.
Chicot uciekł się do tego wybiegu z całą znajomością muszkietów i muszkieterów, gdyż w chwili gdy jeźdzcy znajdowali się już tylko o pięćdziesiąt kroków od niego, przywitano go czterema strzałami a z tych trzy w rozmaitym kierunku przeleciały mu nad głową.
Przewidując te strzały, Chicot z góry już był sobie pewien plan nakreślił. Usłyszawszy świst kul, puścił cugle i zsunął się z konia na ziemię, wszakże niezapomniał wydobyć szpady, a w lewej ręce trzymał sztylet ostry jak brzytwa, a szpiczasty jak igła.
Spadł więc z konia, powtarzamy, tak, że na nogach przysiadł jak na sprężynach, na każde zawołanie wytężyć się gotowych; głowę zaś zasłonił piersią swojego konia.
Grupa jezdnych wydała okrzyk radości, widząc że Chicot upadł i sądząc że poległ.
— A niemówiłem ci niedołęgo — powiedziały galopem nadciągający i zamaskowany jeździec — dotąd wszystko ci się nieudawało, bo nie słuchałeś moich rozkazów; ale teraz widzisz go, że leży. Zabity czy żywy, zrewidować go natychmiast, a jeśli się rusza, pardonu niedawać.
— Dobrze panie — z uszanowaniem odpowiedział jeden z jeźdzców.
Zsiedli z koni, oprócz jednego żołnierza, który zebrawszy cugle trzymał inne konie.
Chicot wcale nie był pobożnym; lecz, w podobnej chwili przypomniał sobie, że jest Pan Bóg w niebic, że ten Pan Bóg otwiera mu swoje ramiona, i że za pięć minut może jako grzesznik stanie przed sędzią.
Cicho i żarliwie odmówił modlitwę, której zapewne wysłuchano w niebie.
Dwaj żołnierze z dobytemi pałaszami przystąpili ku niemu, a z jęków jego wnieśli, że żyje jeszcze.
Ale że Chicot nieruszał się i wcale do obrony niezabierał, gorliwszy zatem nieostrożnie przystąpił ku niemu tak, że go Chicot lewą ręką mógł dosięgnąć; natychmiast sztylet jakby sprężyną pchnięty, wszedł mu w gardło aż po rękojeść.
Jednocześnie połowa szpady, którą Chicot trzymał w prawej dłoni, znikła w żebrach drugiego jeźdzca, który chciał uciekać.
— Zdrada!.. — zawołał przywódca. Nabić muszkiety, bo ten łotr żyje jeszcze.
— Zapewne, że jeszcze żyję — odparł Chicot, a błyskawice z oczu jego trysnęły. I szybki jak myśl sama, wpadł na przywódcę, pragnąc mu zedrzeć maskę.
Ale wnet natarli nań dwaj żołnierze, od których uwolnił się rozcinając jednemu nogę, dzielnym razem szabli swojej.
— Strzelać dzieci! strzelać żywo! — zawołał przywódca.
— Wprzód nim broń nabijecie — odparł Chicot — rozpruję ci wnętrzności zbójco, i obetnę taśmy twojej maski, ażebym wiedział kto jesteś.
— Broń się, mój panie, broń dobrze, a ja ci dopomogę — rzekł jakiś głos, który Chicot wziął za pochodzący z nieba.
Był to głos pięknego młodzieńca, jadącego na dzielnym karym koniu. W obu rękach trzymał on pistolety i wołał na Chicota:
— Schyl się pan, schyl się, do pioruna!.. ależ schyl się.
Chicot usłuchał.
Pistolet wystrzelił i jeden żołnierz padł rozciągnięty u nóg Chicota, wypuszczając pałasz z ręki.
Tymczasem konie niepokoiły się. Trzej pozostali przy życiu jeźdzcy chcieli wskoczyć na siodła, lecz nadaremnie; młodzieniec strzelił pomiędzy nich i znowu obalił jednego.
— Dwóch przeciwko dwóm — rzekł Chicot; wspaniałomyślny wybawco, bierz twojego a oto mój.
I wpadł na zamaskowanego jeźdzca, który drżąc z wściekłości lub trwogi, mimo to stawił mu czoło, jak człowiek biegły w sztuce władania orężem.
Ze swojej strony młodzieniec schwycił swojego przeciwnika za gardło i cisnął go o ziemię nawet szpady niedobywając, ale dusił go jak owcę do zarżnięcia przygotowaną.
Chicot widząc się wobec jednego tylko przeciwnika, odzyskał zimną krew, a tem samem i przewagę.
Dzielnie natarł na przeciwnika, człowieka dosyć pełnej budowy ciała, wparł go w rów i w oka mgnieniu bok mu przeszył.
Przeciwnik upadł.
Chicot nastąpił nogą na szpadę zwyciężonego, niedopuszczając aby ją znowu pochwycił, a sztyletem obcinając maskę — zawołał:
— Pan de Mayenne?... Tego się właśnie spodziewałem.
Książę nieodpowiedział; omdlał, już z powodu upływu krwi, już z powodu upadku.
Chicot potarł nos, co czynił zwykle gdy miał przystąpić do czegoś ważnego, a po chwilowym namyśle, zawinął rękawy, wziął swój szeroki sztylet i przystąpił do księcia pragnąc mu po prostu głowę uciąć.
Lecz natychmiast poczuł, że czyjaś żelazna dłoń ściska jego rękę i usłyszał głos mówiący mu:
— Wstrzymaj się, panie, przeciwnika leżącego na ziemi nikt nie zabija.
— Młodzieńcze — odparł Chicot — prawda, że mi życie ocaliłeś i dziękuję ci za to z całego serca; lecz przyjmij odemnie małą nauczkę, wielce pożyteczną w obecnych czasach moralnego rozprzężenia. Skoro kto w ciągu trzech dni wytrzyma trzy napaści; skoro trzy razy zostaje w niebezpieczeństwie; skoro nieostygła jeszcze na nim krew nieprzyjaciół, którzy doń strzelali bez żadnego wyzwania z jego strony, jakby do wilka wściekłego, wtedy młodzieńcze, pozwól niech ci to powiem, taki człowiek śmiało uczynić może to, co ja uczynić pragnę.
I znowu Chicot ujął swego nieprzyjaciela za gardło, pragnąc zamiaru dokonać.
Ale i teraz jeszcze młodzieniec wstrzymał go.
— Przynajmniej dopóki ja tu jestem, pan tego nie uczynisz. Krwi płynącej już z rany jaką pan zadałeś, w ten sposób do reszty wytaczać nie wolno.
— Ba!... — rzekł zdziwiony Chicot — miałżebyś pan znać tego nędznika?
— Tym nędznikiem jest książę de Mayenne, wielkością wyrównywający wielu królom.
— To go właśnie gorzej potępia — ponuro rzekł Chicot — a pan kto jesteś?
— Jestem ten, który panu ocalił życie — zimno odparł młodzieniec.
— I który, jeżeli się nie mylę, przed trzema dniami przy Charenton, oddał mi list króla?
— Tak jest.
— A więc pan służysz królowi?
— Mam ten zaszczyt — kłaniając się odpowiedział młodzieniec.
— I służąc królowi oszczędzasz pana de Mayenne?... Do licha!... pozwól sobie powiedzieć mój panie, że dobry sługa wcale tak niepostępuje.
— Owszem panie, ja sądzę, że właśnie w tej chwili najlepiej królowi usługuję.
— Być może — smutnie odparł Chicot — być może, ale tu nie czas filozofować. Jakże pana nazywają?
— Ernauton de Carmainges — odrzekł, kłaniając się.
— No, panie Ernauton, cóż teraz poczniemy z tym klocem, bo co do mnie, uprzedzam, że ruszam dalej.
— Będę czuwał nad panem de Mayenne — odparł młodzieniec.
— A z towarzyszem, który tam słucha, co uczynisz?
— Zdaje mi się, że ten biedak nic nie słyszy, tak go dobrze zdusiłem, iż omdlał.
— No, panie de Carmainges, dzisiaj ocaliłeś mi życie, ale na przyszłość dyabelnie je kompromitujesz.
— Czynię co powinienem, a przyszłość od Boga zawisła.
— Niech się zatem stanie zadosyć pańskiemu żądaniu. Zresztą niechcę zabijać tego człowieka, gdy się bronić niemoże, chociaż jest to mój najzawziętszy nieprzyjaciel. Żegnam cię więc mój panie.
I Chicot ścisnął dłoń Ernautona.
— Może on ma słuszność — dodał idąc po swojego konia.
Ale zatrzymał się i wróciwszy rzekł:
— Pan tu masz siedm dobrych koni; zdaje mi się, że na cztery zapracowałem; pomóż mi pan zatem wybrać jednego... Zapewne pan się znasz na koniach?
— Weź pan mojego — odpowiedział Ernauton, wiem co on potrafi.
— O!.. to za wielka wspaniałomyślność, zachowaj go pan dla siebie.
— Nie ja nie potrzebuję tak prędko jechać, jak pan.
Chicot nie dał się długo prosić, wsiadł na konia Ernautona de Carmainges i znikł jak cień na drodze.
Ernauton pozostawszy na polu bitwy, niewiedział co począć z obu nieprzyjaciółmi, którzy w objęciach jego wnet przytomność odzyskali.
Że jednak nie potrzebował obawiać się, aby mu zbiegli i gdy przypuszczać należało, iż pan Robert Briquet (pamiętajmy, że Ernauton znał Chicota pod tem nazwiskiem) niewróci i niedobije ich, młodzieniec zaczął szukać pomocy i znalazł ją wkrótce na tejże drodze.
Wóz, który zapewne minął się z pędzącym Chicotem, pokazał się wyraźnie na wierzchołku góry, odstając od czerwonego tła nieba, które rozogniły promienie słońca zachodzącego.
Dwa woły ciągnęły ten wóz, przy wołach szedł wieśniak.
Ernauton zbliżył się do niego, a przerażony wieśniak miał wielką, ochotę porzucić wóz i uciec w krzaki, lecz Ernauton wstrzymał go i opowiedział o zaszłej niedawno potyczce między hugonotami i katolikami, w której czterech ludzi poległo, lecz dwóch żyje jeszcze.
Wieśniak, mocno zatrwożony odpowiedzialnością za dobry uczynek, ale daleko bardziej przerażony wojowniczą miną Ernautona, pomógł mu przenieść pana de Mayenne na wóz a następnie i żołnierza, który, niewiadomo czy naprawdę omdlały, ciągle miał oczy zamknięte.
Zostawali już tylko czterej polegli.
— Panie — zapytał wieśniak — czy ci ladzie byli katolikami czy hugonotami?
Ernauton zauważył, że wieśniak w pierwszym przystępie trwogi, przeżegnał się.
— Hugonotami — odpowiedział.
— Skoro tak — rzekł znowu wieśniak, nie będę miał żadnego grzechu gdy ich zrewiduję, nieprawdaż?
— Żadnego — odparł Ernauton — bo wołał aby raczej wieśniak, z którym miał do czynienia został ich dziedzicem, aniżeli pierwszy lepszy przechodzień.
Wieśniak nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać i obejrzał kieszenie poległych.
Widać, że za życia musieli dobry żołd pobierać, bo twarz wieśniaka wypogodziła się po skończonej rewizyi, a wskutek zadowolenia, jakiego doznało zarazem jego ciało i dusza, zaciął woły i spiesznie zdążał do domu.
Dopiero więc w stajni tego żarliwego katolika, na łożu ze słomy usłanem, książę de Mayenne odzyskał przytomność. Ból jakiego doznawał na trzęsącym wozie, niezdołał go ożywić, lecz gdy nalano mu świeżej wody na ranę, gdy z niej spłynęło kilka kropli krwi sinawej, książę otworzył oczy i z łatwem do pojęcia zdziwieniem spojrzał na otaczające go osoby i rzeczy.
Ernauton natychmiast oddalił wieśniaka.
— Kto pan jesteś?... — spytał Mayenne.
Ernauton uśmiechnął się.
— Alboż mnie pan nie poznajesz?... — odrzekł.
— Owszem, poznaję — mówił znowu książę zmarszczywszy brwi — to pan przyszedłeś w pomoc mojemu nieprzyjacielowi.
— Tak jest — odpowiedział Ernauton — ale ja także niedopuściłem, aby ten nieprzyjaciel zabił pana.
— Widzę, że tak być musi w istocie — rzekł Mayenne — skoro żyję; jednak on mógł mię wziąć za umarłego.
— Przeciwnie, oddalił się wiedząc, że pan żyjesz.
— To przynajmniej sądził, że jestem śmiertelnie raniony.
— Nie wiem; lecz w każdym razie, gdybym niebył mu przeszkodził, niezawodnie byłby pana śmiertelnie zranił.
— Dlaczegóż dopomagałeś pan do zabicia moich ludzi, skoro później niedozwoliłeś temu człowiekowi, aby zabił mnie samego?
— Rzecz bardzo naturalna, i dziwi mię mocno, że szlachcic — a pan nim być się zdajesz — niepojmuje postępowania mojego. Przypadek sprowadził mię na drogę, którą pan dążyłeś, spostrzegłem, że kilku ludzi napadło jednego, broniłem więc tego jednego; lecz gdy później ten waleczny, któremu w pomoc przyszedłem, gdyż, ktokolwiek on jest panie przyznać należy, że jest waleczny; później więc, gdy ten waleczny, bijąc się z panem rozstrzygnął zwycięztwo ciosem, który pana obalił i chciał zabiciem pana nadużyć tego zwycięztwa, szpada moja wdała się w pośrednictwo.
— Pan więc mię znasz?... — spytał Mayenne, badawczo patrząc na Ernautona.
— Niemam potrzeby znać pana. Wiem, żeś pan raniony i dość mi na tem.
— Bądź pan szczery — rzekł Mayenne i wyznaj, że znasz mię.
— Dziwna rzecz, że pan mię rozumieć niechcesz, bo co do mnie uważam, że równie nie szlachetną jest rzeczą zabijać bezbronnego, jak w sześciu napadać na jednego.
— Przypuszczasz pan jednak zapewne — odparł Mayenne — że nic się bez przyczyny nie dzieje.
Ernauton ukłonił się, lecz nieodpowiedzial.
— Wszakże pan widziałeś, iż pojedynczo walczyłem z tym człowiekiem?... — rzekł znowu Mayenne.
— Prawda, widziałem.
— Wreszcie ten człowiek jest moim śmiertelnym wrogiem.
— Wierzę, bo mi to samo oświadczył.
— A jeżeli żyć będę mimo mojej rany?...
— Uczynisz pan co się panu podoba, bo to już mnie zgoła obchodzić nie będzie.
— Czy jestem niebezpiecznie raniony, jak pan mniemasz?
— Oglądałem pańską ranę i sądzę, że chociaż mocna, jednak śmierci nie sprowadzi. Szpada osunęła się po żebrach i piersi niedosięgła. Westchnij pan, a mam nadzieje, że w płucach nie uczujesz bólu.
Mayenne odetchnął z trudnością, lecz bez bólu.
— Prawda — rzekł — a ludzie, którzy przy mnie byli?
— Wyjąwszy jednego, wszyscy polegli.
— Zostawiono ich na drodze?... — spytał Mayenne.
— Tak jest.
— I zrewidowano?
— Wieśniak, którego pan zapewne widziałeś otworzywszy oczy, a który jest tutejszym gospodarzem, sam tego dopełnił.
— Cóż przy nich znalazł? — Trochę pieniędzy.
— A papiery?
— O papierach nic nie wiem.
— A!... — z widocznem zadowoleniem powiedział Mayenne.
— Wreszcie, żyjący towarzysz może pana w tym względzie objaśnić.
— Gdzież on jest?
— W stodole o parę ztąd kroków.
— Zanieś mię pan do niego, albo raczej przynieś go tutaj, i jeżeli jesteś człowiekiem honoru, jak się spodziewam, przysięgnij mi, że mu żadnych pytań zadawać nie będziesz.
— Wcale nie jestem ciekawy, a z całego interesu wiem tyle, ile wiedzieć powinienem.
Książe jeszcze z niejaką obawą spojrzał na Ernautona, który dodał:
— Byłbym wielce szczęśliwy, gdybyś pan komu innemu raczył dać zlecenie, jakie mi poruczyłeś.
— Przebacz pan, wyznaję, żem ci uchybił — rzekł Mayenne — lecz chciej być tak łaskaw i wyświadcz mi przysługę, o którą proszę.
W pięć minut później żołnierz wchodził do stajni.
Krzyknął głośno gdy ujrzał księcia de Mayenne; lecz ten miał tyle siły, że położył palec na ustach, a żołnierz natychmiast umilkł.
— Panie — rzekł Mayenne do Ernautona — wiesz iż ci do grobu wdzięczny będę i zapewne spotkamy się kiedyś wśród pomyślniejszych okoliczności; ale mogęż zapytać z kim mam honor mówić?
— Jestem wice hrabia Ernauton de Carmainges.
Mayenne spodziewał się dokładniejszych wiadomości, ale teraz młodzieniec z kolei stał się małomównym.
— Pau jechałeś do Beaugency?... — spytał Mayenne.
— Tak jest.
— W takim razie przeszkodziłem panu zapewne, już pan dzisiejszej nocy niepoedziesz dalej?
— Owszem panie, nawet zaraz dalej jechać zamyślam.
— Jakto, do Beaugency?
Ernauton spojrzał na księcia jak człowiek, któremu niepodobają się pytania podobne.
— Nie, do Paryża — odpowiedział.
Książe widocznie zdziwił się.
— Przepraszam pana — mówił dalej — ale dziwno mi, że pan chybiasz celu swojej podróży, dlatego, iż cię w drodze do Beaugency spotkała okoliczność wprawdzie niespodziana, lecz prawie nic nie znacząca.
— Nie ma w tem nic dziwnego, panie — odpowiedział Ernauton — jechałem tam na umówione spotkanie, ale że zatrzymany pańskim wypadkiem, chybiłem oznaczonej godziny, wracam przeto.
Mayenne nadaremnie usiłował z obojętnej. twarzy Ernautona wyczytać myśl inną aniżeli tę, którą jego słowa objawiały.
— O! czemuż pan tu kilka dni ze mną pozostać nie chcesz! Posłałbym mojego żołnierza do Paryża po chirurga, bo pojmujesz zapewne, że sam z nieznajomemi wieśniakami pozostać nie mogę.
— A dlaczegóż żołnierz niemiałby zostać przy panu?... — odparł Ernauton — wszak ja panu chirurga przysłać mogę.
Mayenne zawahał się.
— Czy wiesz pan jak się mój wróg nazywa?... — spytał.
— Nie wiem.
— Co! pan mu ocaliłeś życie, a on ci swojego nazwiska niewyjawił?
— Nie żądałem tego.
— Nie żądałeś pan?
— Wszak i panu również ocaliłem życie, a czyż pytam o pańskie nazwisko? Natomiast, panowie obaj wiecie moje nazwisko. Nic na tem nie zależy, aby ocalający znał ocalonego, ale ocalony powinien wiedzieć nazwisko ocalającego.
— Widzę, że od pana nic się nie można dowiedzieć — rzekł Mayenne i żeś pan równie wyrozumiały jak mężny.
— Ja zaś widzę, że w tych słowach ukrywasz pan wyrzut jakiś i boleję nad tem, gdyż na prawdę, to co pana trwoży, uspokajać powinno; wyrozumiały dla jednego jest również wyrozumiałym dla drugiego.
— Słusznie panie de Carmainges, proszę o rękę.
Ernauton podał mu rękę, lecz poruszeniem tem bynajmniej nie okazał, że umie podać rękę księciu.
— Ganiłeś pan mój postępek — mówił znowu Mayenne — usprawiedliwiać się nie mogę, gdyż zdradziłbym wielkie tajemnice. Sądzę więc, iż lepiej będzie skoro na tem zakończymy zwierzenia wzajemne.
— Racz pan uważać — odpowiedział Ernauton — że się bronisz, chociaż ja nie oskarżam i wierz mi, że wolno ci jak najzupełniej, mówić albo milczeć.
— Dziękuję panu i milczę. Chciej pan jednak wiedzieć, że jestem szlachcicem dobrego rodu, i że mogę wyświadczyć panu usługi, jakie mi się tylko podoba.
— Skończmy na tem — odparł Ernauton — wiesz pan, że równie wyrozumiałym będę co do pańskiego zaufania, jak i co do pańskiego nazwiska. Dzięki panu, któremu służę, niepotrzebuję nikogo.
— Panu — niespokojnie spytał Mayenne, a któż jest tym panem?
— O!... wszak pan sam powiedziałeś, iż lepiej zakończyć wzajemne zwierzenia — odparł Ernauton.
— Prawda.
— A nadto rana pańska jątrzyć się zaczyna; a zatem, nierozmawiajmy lepiej, wierz mi pan.
— Słusznie. O!... koniecznie mi potrzeba chirurga mojego.
— Miałem honor oświadczyć panu, że wracam do Paryża, proszę więc o adres tego chirurga.
Mayenne skinął na żołnierza, który przystąpił ku niemu, poczem obaj z sobą po cichu rozmawiali.
Ernauton wyrozumiały, jak zwykle, odszedł na bok.
Nakoniec po krótkiej naradzie z żołnierzem, książę obrócił się do Ernautona i rzekł:
— Panie de Carmainges, zaręcz mi słowem honoru, że skoro ci powierzę list, oddasz go wiernie podług adresu.
— Ręczę panu.
— Ufam pańskiemu słowu, a ufam ślepo, bo widzę, żeś człowiek zacny.
Ernauton ukłonił się.
— Powierzę panu część mojej tajemnicy — mówił dalej Mayenne — należę do gwardyi księżnej de Montpensier.
— A! — naiwnie rzekł Ernauton — niewiedziałem, że księżna de Montpensier ma gwardyę!...
— Podczas zamieszek teraźniejszych — powiedział Mayenne — każdy ubezpiecza się jak może, a że dom Gwizyuszów jest domem królewskim...
— Nie wymagam żadnych wyjaśnień, mój panie, dosyć mi na tem, że pan należysz do gwardyi księżnej Montpensier.
— Jechałem — mówił znowu książę — w pewnym interesie do Amboise, w drodze spotkałem mojego wroga... Reszta panu wiadoma.
— Tak jest — rzekł Ernauton.
— Rana niedozwala mi ukończyć interesu, powinienem więc zdać księżnej sprawę z powodu tej zwłoki.
— Słusznie.
— Raczysz więc pan oddać jej do własnych rąk list, który będę miał zaszczyt napisać?
— Jeżeli tylko znajdziemy tutaj papier i atrament — odparł Ernauton, chcąc iść poszukać tego co trzeba.
— Nie trudź się pan napróżno; żołnierz powinien mieć przy sobie mój pugilares.
Żołnierz rzeczywiście wyjął pugilares z kieszeni.
Mayenne obrócił się do ściany i otworzył sztuczny zameczek; napisał kilka wierszy i znowu zamknął tajemniczo, tak, że kto nie znał sposobu otwierania pugilaresu, musiałby odrywać zamek, chcąc przeczytać co w nim napisane było.
— Panie — rzekł młodzieniec — za trzy dni oddam ten pugilares.
— Do własnych rąk?...
— Księżnej de Montpensier.
Książę ścisnął dłoń uprzejmego towarzysza, a strudzony rozmową oraz pisaniem i zlany potem, opadł na świeżą słomę.
— Panie — odezwał się żołnierz słowy, które według Ernautona, nie zdawały się być zgodnemi z jego ubiorem — związałeś mię pan jak barana, lecz wierz lub nie wierz, te węzły uważam za łańcuch przyjaźni, i przekonam pana o tem w stosownym czasie i miejscu...
Podał mu rękę, której białość Ernauton już pierwej był dostrzegł.
— Zgoda — odpowiedział Ernauton — otóż mam dwóch przyjaciół więcej.
— Nie żartuj pan — rzekł żołnierz — przyjaciół nigdy nie mamy za nadto.
— Prawda, kolego — odparł Ernauton i odjechał w stronę Paryża.
Ernauton wyjechał natychmiast, a że wziął konia księcia zamiast swojego, którego dał Robertowi Briquet, jechał więc tak szybko, iż na trzeci dzień około południa przybył do Paryża.
Trzecia godzina wybiła, gdy się pokazał w Luwrze, w mieszkaniu „Czterdziestu pięciu”.
Zresztą powrót jego nie odznaczył się żadnym ważnym wypadkiem.
Na jego widok gaskończykowie krzyknęli zdziwieni.
Ich krzyki sprowadziły pana de Loignac, który spostrzegając pana Ernautona, przybrał jak najsurowszą minę, lecz Ernauton, bynajmniej tem nie przerażony, śmiało zbliżył się ku niemu.
Pan de Loignac skinął na młodzieńca, aby się za nim udał do gabinetu, leżącego obok sypialnej sali a stanowiącego izbę posłuchalną, w której ten najwyższy sędzia, wydawał swoje niecofnione wyroki.
— Cóż to za sprawowanie się, mości panie?... — rzekł ostro — jeżeli dobrze policzyłem, pięć dni i nocy nie byłeś obecny, i to pan, pan, którego miałem za najrozsądniejszego, dajesz taki przykład niekarności?
— Panie — kłaniając się odpowiedział Ernauton — uczyniłem to co mi kazano.
— A cóż panu uczynić kazano?
— Kazano mi śledzić pana de Mayenne, a więc śledziłem.
— Przez pięć dni i nocy?
— Tak jest, panie.
— Książę więc wyjechał z Paryża?
— Tego samego wieczoru, i uważałem to za rzecz podejrzaną.
— Słusznie, ale cóż dalej?
Ernauton opowiedział krótko, ale z zapałem i energią wypadek na drodze i jego skutki, a w miarę opowiadania, wybijały się na ruchomej twarzy pana de Loignac, wszelkie wrażenia jakie opowiadający wzbudził w jego duszy.
Lecz gdy wspomniał o liście, który mu pan de Mayenne powierzył, Loignac zawołał:
— I pan masz list?
— Mam panie.
— Do dyabła, ta okoliczność zasługuje na uwagę — odparł kapitan, zaczekaj pan na mnie albo raczej pójdź ze mną.
Ernauton udał się za panem de Loignac i przybył z nim na dziedziniec Luwru.
Czyniono tam właśnie przygotowania do wyjazdu króla; przyrządzano ekwipaże, a pan d’Epernon przypatrywał się przejeżdżaniu koni, które niedawno królowa Elżbieta angielska darowała Henrykowi III-mu; tego dnia miano po raz pierwszy zaprządz do królewskiej karety wspomnianą parę koni, najdoskonalej dobranych.
Loignac zostawił Ernautona przy wejściu na dziedziniec, sam zaś zbliżył się do pana d’Epernon i pociągnął go za połę płaszcza.
— Nowiny, Mości książę — rzekł — wielkie nowiny!
Książę natychmiast opuścił otaczające go osoby i przybliżył się do schodów, któremi król miał przybyć.
— Mów panie de Loignac, mów.
— Pan de Carmainges przybywa z za Orleanu, gdzie w jednej wsi zostawił pana de Mayenne niebezpiecznie ranionego.
Książę krzyknął zdziwiony.
— Ranionego? — powtórzył.
— Co większa — mówił znowu Loignac — pisał on do pani de Montpensier, a ten list pan de Carmainges ma w swojej kieszeni.
— O!.. ho!.. — rzekł d’Epernon.
— Przywołaj tu pana de Carmainges, sam z nim pomówię.
Loignac wziął za rękę, pana de Carmainges, który, jak powiedzieliśmy, przez uszanowanie stał na uboczu w ciągu rozmowy swoich zwierzchników.
— Oto jest, mości książę, nasz podróżny — rzekł.
— Zdaje się, że pan masz list księcia de Mayenne? — zapytał d’Epernon.
— Mam dostojny panie.
— Pisany z wioski pod Orleanem?
— Tak jest, dostojny panie.
— I adresowany do pani de Montpensier?...
— Tak jest, dostojny panie.
— Oddaj-że mi pan ten list z łaski swojej.
Książę wyciągnął rękę obojętnie, spokojnie, jak każdy kto sądzi, że dosyć, aby objawił swą wolę, a ta wola natychmiast wykonaną będzie.
— Przepraszam Waszą książęcą mość — rzekł Carmainges — ale książę pan podobno żądasz odemnie listu pana de Mayenne do jego siostry?
— A tak.
— Książę pan nie wie zapewne, że ten list mnie powierzono?
— Cóż ztąd?
— Jest to zbyt ważna okoliczność, mości książę, bo dałem słowo honoru księciu de Mayenne, iż list ten oddam do własnych rąk księżnej jego siostry?
— Czy pan służy królowi, czy księciu de Mayenne?
— Służę królowi, dostojny panie.
— Otóż, król żąda tego listu.
— Dostojny panie, niech mi wolno będzie oświadczyć, że Wasza książęca mość nie jesteś królem.
— Panie de Carmainges zastanów się, zapominasz z kim mówisz?... — rzekł d’Epernon i pobladł z gniewu.
— Owszem, dostojny panie, pamiętam dobrze do kogo mówię i dlatego odmawiam.
— Odmawiasz, powiedziałeś że odmawiasz, panie de Carmainges?
— Powiedziałem.
— Panie cle Carmainges, łamiesz przysięgę wierności.
— Mości książę, dotąd przynajmniej wiem, że tylko jednej osobie wierność zaprzysiągłem, a mianowicie królowi. Jeżeli król zarząd a odemnie tego listu, będzie go miał, bo król jest moim panem, ale go tutaj niewidzę.
— Panie de Carmainges — rzekł widocznie unosząc się książę, podczas gdy Ernauton przeciwnie w miarę oporu, nabierał krwi zimnej — panie de Carmainges, jesteś jak wszyscy twoi ziomkowie, zaślepiony wśród pomyślności; szczęście zaślepia cię mój sztachetko, a posiadanie tajemnicy stanu zagłusza, jak cios maczugą zadany.
— Tylko niełaska Waszej książęcej mości, jaką niezawodnie ściągnę na siebie, zagłusza mię; ale nigdy szczęście, zbyt zapewne na przyszłość zmienne, z powodu wypowiedzenia posłuszeństwa księciu panu; atoli mniejsza o to, czynię co powinienem i zawsze to czynić będę, a nikt oprócz samego króla, nie otrzyma odemnie listu, o jaki się Wasza książęca mość dopominasz, chyba osoba, do której jest adresowany.
Pan d’Epernon porwał się i w straszliwym gniewie zawołał:
— Loignac, prowadź natychmiast pana de Carmainges do więzienia.
— Prawda — z uśmiechem odpowiedział de Carmainges, że tym sposobem nie będę mógł do ręczyć księżnej Montpensier listu, który posiadam, przynajmniej przez czas mojego pobytu w więzieniu, lecz skoro z niego wyjdę...
— Tak, jeżeli tylko wyjdziesz — rzekł d’Epernon.
— Wyjdę, chyba że mię tam książę zamordować każesz, z coraz obojętniejszem i straszliwszem postanowieniem odparł Ernauton; tak jest wyjdę; mury nie oprą się woli mojej. Skoro więc wyjdę dostojny panie...
— To co?
— To będę mówił z królem, a król odpowie mi.
— Do więzienia! do więzienia!... — ryknął d’Epernon — zupełnie zapominając się; a odebrać mu list!...
— Nikt go nie dotknie — zawołał Ernauton w tył odskakując i wydobywając z zanadrza pugilares księcia de Mayenne, raczej podrę list w kawałki, skoro go ocalić nie mogę, a książę de Mayenne pochwali mi ten postępek, król zaś przebaczyć raczy.
I rzeczywiście, młodzieniec chciał rozedrzeć kosztowną kopertę, gdy wtem wstrzymała go czyjaś ręka, lekko na ramieniu jego oparta.
Gdyby ciśnienie było gwałtowniejsze, niemasz wątpliwości, iż młodzieniec tem usilniej byłby się starał o zniszczenie listu; lecz widząc iż wyrozumiale przystępowano do rzeczy, wstrzymał się i obejrzał.
— Król!.. — rzekł.
W rzeczy samej, król wyszedł na schody i usłyszał koniec sporu, i swą królewską ręką wstrzymał rękę pana de Carmainges.
— Co to jest mości panowie?... — spytał głosem, któremu umiał nadać najwyższą potęgę ilekroć tego zapragnął.
— Oto, Najjaśniejszy panie — nie ukrywając gniewu zawołał d’Epernon — ten człowiek, jeden z Czterdziestu pięciu, który jednak przestanie należeć do ich liczby, ten człowiek, mówię, któremu imieniem Waszej królewskiej mości poleciłem czuwać nad panem de Mayenne w ciągu jego pobytu w Paryżu, udał się za nim aż do Orleanu i tam przyjął od niego list adresowany do pani de Montpensier.
— Przyjąłeś od pana de Mayenne list do pani de Montpensier? — spytał król.
— Tak jest Najjaśniejszy panie — odpowiedział Ernauton — lecz książę d’Epernon nie mówi Waszej królewskiej mości, w jakich okolicznościach to było.
— A gdzież jest ten list? — spytał znowu monarcha.
— To właśnie stanowiło przyczynę sporu, Najjaśniejszy panie; pan de Carmainges oświadcza wyraźnie, iż mi go nie odda, lecz podług adresu doręczy, a taką odmową dowodzi, podług mnie, że jest złym sługą.
Król spojrzał na Ernautona, a ten ukląkł mówiąc.
— Jestem tylko biednym szlachcicem, Najjaśniejszy panie, i człowiekiem honoru. Ocaliłem życie posłowi Waszej królewskiej mości, którego pan de Mayenne wraz z pięciu swoimi pomocnikami chciał zamordować, gdyż w sam czas przybywając, los walki na stronę posła przechyliłem.
— A panu de Mayenne nic się nie stało? — spytał król.
— Owszem Najjaśniejszy panie, został raniony, a nawet ciężko.
— Dobrze!... — odparł król, cóż więcej?
— Potem, poseł Waszej królewskiej mości, który jak widać musi mieć szczególniejsze powody nienawiści przeciw panu de Mayenne...
Król uśmiechnął się.
— Poseł, mówię, chciał dobić swojego nieprzyjaciela, i miał może do tego prawo; lecz mniemałem, że w mojej obecności, to jest w obecności człowieka, który należy do Ciebie Najjaśniejszy panie, zemsta taka przybierze postać politycznego morderstwa, i...
Ernauton wahał się.
— Dokończ — rzekł król.
— I obroniłem pana de Mayenne od posła, podobnie jak pierwej posła od pana de Mayenne.
D’Epernon wzruszył ramionami, Loignac przygryzł długiego wąsa, a król rzekł obojętnie:
— Mów dalej.
— Pan de Mayenne, pozostawszy już tylko z jednym towarzyszem, bo czterej inni polegli, niechcąc się z nim rozłączać, nie wiedząc, że jestem sługą Waszej królewskiej mości, oddał się w moją opiekę i prosił abym przyjął list do siostry jego, którym racz Najjaśniejszy panie rozrządzać zarówno jak i mną samym. Honor drogim mi jest Najjaśniejszy panie, lecz skoro sumienie moje uspokaja się rękojmią woli Waszej królewskiej mości, wyrzekam się mojego honoru, gdyż go w dobre ręce powierzam.
I ciągle klęcząc Ernauton podał królowi pugilares.
Król z lekka odtrącił go ręką.
— Cóżeś mówił panie d’Epernon?.. Pan de Carmainges jest człowiekiem honoru i wiernym sługą.
— Pytasz Najjaśniejszy panie, co mówiłem? — rzekł d’Epernon.
— Tak jest, wszak schodząc po schodach słyszałem wyraz więzienie?.. dla Boga!... przeciwnie, kto spotyka człowieka podobnego panu de Carmainges, powinienby jak niegdyś rzymianie, mówić o wieńcach i nagrodach. List, mój książę, należy zawsze do osoby, która go posiada lub do tej, której winien być doręczony.
D’Epernon ukłonił się mrucząc.
— List ten oddasz komu należy panie de Carmainges — dodał monarcha.
— Lecz racz pomyśleć Najjaśniejszy panie o tem, co list ten może w sobie zawierać — rzekł d’Epernon.
Nieuwodźmy się delikatnością, skoro idzie o życie Waszej królewskiej mości.
— Oddasz list komu należy panie de Carmainges — powtórzył król, nieodpowiadając ulubieńcowi.
— Dziękuję Najjaśniejszy panie — rzekł Carmainges odchodząc.
— A gdzie go zaniesiesz?
— Do księżnej de Montpensier, zdaje mi się, że miałem już zaszczyt oznajmić to Waszej królewskiej mości.
— Źle się wyraziłem, chciałem raczej spytać, czy go odniesiesz do pałacu Gwizyuszów, do hotelu Saint-Denis czy też do Bel...?
Spojrzenie d’Epernona wstrzymało króla.
— Pan de Mayenne, nie udzielił mi żadnej instrukcyi w tym względzie Najjaśniejszy panie; zaniosę list do pałacu Gwizyuszów i tam dowiem się gdzie mam szukać pani de Montpensier.
— A więc będziesz jej szukał?
— Tak jest Najjaśniejszy panie.
— A gdy znajdziesz?
— Oddam jej list.
— Dobrze. A teraz panie de Carmainges... i król bacznie nań spojrzał.
— Słucham Najjaśniejszy panie?
— Czy oprócz doręczenia tego listu siostrze pana de Mayenne, przyrzekłeś mu lub poprzysiągłeś jeszcze co innego?
— Nie Najjaśniejszy panie.
— Nie przyrzekłeś, naprzykład, nalegał król, zachować w tajemnicy miejsce, w którem księżnę zastaniesz?
— Nie, nie przyrzekałem nic podobnego, Najjaśniejszy panie.
— Zastrzegę ci więc jeden warunek.
— Jestem Twoim niewolnikiem, Najjaśniejszy panie.
— Natychmiast po oddaniu tego listu pani de Montpensier, pośpieszysz za mną do Vincennes, gdzie dzisiejszy wieczór przepędzę.
— Rozumiem, Najjaśniejszy panie.
— I tam opowiesz mi wiernie, gdzie znalazłeś księżnę.
— Wasza królewska mość najzupełniej liczyć na to może.
— Rozumie się, że unikniesz wszelkich dalszych wyjaśnień i zwierzeń.
— Dobrze, Najjaśniejszy panie.
— O!... co za nieroztropność Najjaśniejszy panie! — rzekł d’Epernon.
— Nie znasz się na ludziach, mój książę, a przynajmniej na niektórych ludziach. Ten, prawym jest względom pana de Mayenne, będzie zatem prawym i względem mnie.
— Względem Waszej królewskiej mości będę więcej niż prawym, bo gotów na wszelkie poświęcenia — zawołał Ernauton.
— Teraz, d’Epernon — rzekł król — zaniechaj wszelkich sporów i przebacz natychmiast temu dzielnemu słudze to, co uważałeś za brak poświęcenia, a co ja uważam za dowód prawości.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Carmainges — książę d’Epernon, jako człowiek zapatrujący się na rzeczy z wyższego stanowiska, umiał zapewne dostrzedz, ile go poważam i kocham, mimo żem okazał nieposłuszeństwo jego rozkazom, nieposłuszeństwo, którego mocno żałuję: jednak, wyznać muszę, że przedewszystkiem czynię to, co za powinność uważam.
— Krwi boska!.. — rzekł książę, zmieniając wyraz twarzy równie szybko jak człowiek, który wkłada lub zdejmuje maskę — ta próba zaszczyt ci przynosi, mój kochany Carmainges; naprawdę, dzielny z ciebie młodzieniec, nieprawdaż Loignac? Jednak nieźleśmy go nastraszyli.
I książę na głos się roześmiał.
Loignac wykręcił się na jednej nodze, unikając odpowiedzi, bo mimo że był gaskończykiem, nie czuł w sobie jednak siły do równie bezczelnego kłamstwa, jak jego dostojny zwierzchnik.
— A więc to tylko była próba?... — powątpiewająco, rzekł król. — Tem bardziej jednak, nie-
12 radzę ci d’Epernon, abyś wszystkich miał na takie próby narażać, bo wieluby z nich uległo.
— Tem lepiej — powtórzył Carmainges — tem lepiej mości książę, gdyż w takim razie pewien jestem, iż niepostradałem względów księcia pana.
Lecz mimo, że to mówił, widocznie nieufał księciu, podobnie jak i król.
— No — rzekł Henryk — skoro wszystko skończone, możemy jechać.
D’Epernon ukłonił się.
— Czy jedziesz ze mną, książę?
— Stosownie do rozkazu, konno Waszej królewskiej mości towarzyszę.
— Dobrze, a któż jechać będzie z drugiej strony powozu? — spytał Henryk.
— Pan de Sainte-Maline, wierny sługa Waszej królewskiej mości — odpowiedział d’Epernon i uważał jakie też wrażenie to nazwisko sprawi na Ernautonie.
Lecz Ernauton stał obojętny, jakby nic niesłyszał.
— Loignac — dodał książę — przywołaj pana de Sainte-Maline.
— Panie de Carmainges — rzekł król, pojmując zamiar księcia d’Epernon — zapewne zaraz dopełnisz twojego zlecenia a potem niezwłocznie przybędziesz do Vincennes.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie.
Mimo całej swojej filozofii, Ernauton odszedł dosyć zadowolony, że nie będzie patrzył na tryumf, który miał tak mocno rozradować ambitne serce Sainte-Malinea.
Król rzucił okiem na konie, a widząc, że dzielne i niecierpliwe, wahał się wsiąść sam do powozu; dlatego przyznawszy słuszność Ernautonowi, jak wyżej powiedzieliśmy, skinął na księcia aby zajął przy nim miejsce w karecie.
Loignac i Sainte-Maline jechali po obu stronach, a jeden jeździec poprzedzał karetę.
Książę siedział sam na przodzie tej ciężkiej machiny, a król ze wszystkiemi psami swojemi, umieścił się na poduszkach w głębi.
Pomiędzy psami znajdował się jeden szczególniej ulubiony, ten sam, któregośmy widzieli na królewskiem ręku w ratuszowej loży, miał on osobną poduszkę, na której drzemał słodko.
Z prawej strony króla stał stolik nogami przymocowany do dna karety; stół pokryty był rycinami, które Jego królewska mość mimo kołysania się powozu, z dziwną, zręcznością, wycinał.
Ryciny te wyobrażały po większej części przedmioty z historyi świętej, lecz gdy w owej epoce pod religię podciągano wiele pojęć pogańskich, to też i w rycinach króla mitologia znaczną grała rolę.
Na ten raz, zawsze metodyczny Henryk uczynił wybór pomiędzy rycinami, i zajął się wycinaniem obrazków z życia Magdaleny grzesznicy.
Przedmiot już sam przez się był malowniczy, ale wyobraźnia malarza jeszcze go bardziej podwyższyła; widziano tam piękną i młodą Magdalenę, oraz okazałe kąpiele, uczty i wszelkiego rodzaju uciechy.
Rycina, której wycinaniem zajmował się król gdy przebywano bramę świętego Antoniego, przedstawiała Magdalenę ulegającą grzechowi gniewu.
Piękna grzesznica, spoczywając na poduszkach, okryta jedynie przepysznemi złotemi włosami, które później ocierać miały okryte pyłem nogi Zbawiciela, z prawej strony kazała, wrzucać w sadzawkę napełnioną rybami, niewolnika, co stłukł kosztowne naczynie, a tym czasem z lewej kazała biczować kobietę, jeszcze mniej niż ona sama odziany, za to, że nosiła warkocz z włosów, ze swych przepysznych włosów, których obfitość powinna była uczynić Magdalenę pobłażliwszy dlatego rodzaju uchybienia.
Tło obrazów przedstawiało psów, bitych za bezkarne przepuszczanie żebraków błagających o jałmużnę, oraz kogutów zarzynanych za zbyt donośne i ranne pianie.
Przybywszy pod krzyż Faubin, król wyciął już był wszystkie figury tej ryciny i przechodził do drugiej podpisanej:
„Magdalena ulegająca grzechowi obżarstwa”.
Rycina ta przedstawiała piękną grzesznicę rozciągniętą na łożu z purpury i złota, jakie zwykle starożytnym służyło w czasie brania posiłku.
Stół przed nią stojący zdobiło wszystko, co tylko rzymscy gastronomowie znali najwyszukańszego w mięsiwie, rybach i owocach, bo począwszy od myszek w miodzie smażonych i rybek najprzedniejszych, aż do raków ze Stromboli i granatów sycylijskich.
Na ziemi, psy wydzierały sobie bażanta, a zaś górną przestrzeń ćmiły kolorowe ptaki, porywające z tego błogosławionego stołu figi, truskawki i wiśnie, które niekiedy spadały na mnóstwo szczurów, co w górę podniósłszy nosy, oczekiwany na tę mannę z nieba im sypaną.
Magdalena trzymała w ręku kielich dziwacznego kształtu, napełniony złotawym jak topaz płynem, jaki według Petroniusza, na ucztach Trimalcyona był używany.
Król cały zajęty tak ważnem dziełem, zaledwie raczył w przejeździe rzucić okiem na klasztor Jakobitów, gdzie właśnie dzwoniono na wieczerzę.
Wszystkie drzwi i okna klasztoru tego były tak szczelnie zamknięte, iż zdawałoby się, że nikt tam nie mieszka, gdyby po jego wnętrzu nie rozlegał się odgłos brzęczącego dzwonu.
Po tak przelotnem spojrzeniu, król znowu czynnie zabrał się do wycinania.
Lecz, o sto kroków dalej, uważny spostrzegacz byłby widział zapewne, że król rzucił wzrok ciekawszy aniżeli poprzednio na pięknie wyglądający dom po lewej stronie drogi, który zbudowany w pośród ogrodu, otwierał się żelazną z złoconemi strzały bramą, tuż na samą drogę.
Ten wiejski dom nosił nazwę Bel-Esbat.
Jak w klasztorze Jakobitów wszystkie okna były zamknięte, tak przeciwnie w Bel-Esbat wszystkie były otwarte, wyjąwszy jednego, w którem spuszczono żaluzyę.
W chwili przejazdu króla, żaluzya ta nieznacznie zadrgała.
Król spojrzał nagle na księcia d’Epernon, uśmiechnął się, potem znowu zaczął wycinać inny grzech główny.
Był to grzech lubieżności.
Artysta przedstawił go w tak przerażających barwach, napiętnował go taką odwagą i wytrwałością, że zaledwie jeden tylko rys jego przytoczyć tu możemy, rys zbyt epizodyczny.
Przerażony anioł stróż Magdaleny ulatywał w niebo, w obu dłoniach oczy ukrywając.
Rycina ta, pełna drobiazgowych szczegółów, tak dalece zajmowała uwagę króla, że jechał dalej nieuważając, iż przy lewych drzwiczkach jego karety okazała się niejaka próżnia.
Wielka to była szkoda, bo Sainte-Maline wyglądał na swoim koniu bardzo dumny i bardzo szczęśliwy.
On, tak blizko króla, on, młodszy syn Gaskonii, mógł słyszeć jak Jego arcy-chrześcijańska królewska mość mówił do swojego psa:
— Bardzo dobrze! master Love, ale już mię nudzisz.
Lub do księcia d’Epernon, generalnego dowódzcy piechoty.
— Książę, zdaje się, że te konie karku mi nakręcą.
Od czasu do czasu jednak, Sainte-Maline poskramiając niejako swą dumę, spoglądał na Loignaca jadącego z drugiej strony karety, który przyzwyczajony do honorów, obojętnie je przyjmował, a widząc, że ten szlachcic ze swoją spokojną miną i skromną wojskową postawą daleko piękniej wyglądał aniżeli on sam, Sainte-Maline usiłował o ile mógł hamować się, lecz wkrótce pewne myśli na nowo rozwinęły całą jego dziką próżność.
— Widzą mię, patrzą na mnie — mówił sam do siebie — i pytają: kto jest ten szczęśliwy, który towarzyszy królowi?
Sądząc po szybkości jazdy, która bynajmniej nie usprawiedliwiała obawy króla, szczęście Sainte-Malinea długo trwać musiało, bo konie Elżbiety obciążone szorami srebrem i pasamouicką robotą ozdobnemi, i uwięzione w pasy podobne do pasów arki Dawida, dosyć wolno postępowały po drodze do Vincennes.
Lecz właśnie w pośród najwyższej dumy, jakaś niby z góry pochodząca przestroga powstrzymała radość Sainte-Malinea, jakaś okoliczność co go bardziej niż wszystkie inne martwiła; usłyszał bowiem, że król wymówił nazwisko Ernautona, a nawet kilka razy w ciągu kilku minut powtórzył.
Sainte-Maline za każdą razą pochylał się, pragnąc pochwycić w przelocie tę interesującą zagadkę.
Ale jakiś wypadek przerwał tę zagadkę, równie jak wszystko co prawdziwie interesuje.
Król krzyknął zmartwiony, że w jednem miejscu zanadto ryzykownie przeciął rycinę; albo może dlatego, iż z jak największą łagodnością nakazywał milczenie swojemu Love, który choć mąły, szczekał zajadle, pragnąc naśladować brytana.
Dosyć jednak, że król w przejeździe z Paryża do Vincennes przynajmniej sześć razy wymówił imię Ernautona.
Książę zaś przynajmniej razy cztery, a Sainte-Maline żadną miarą zgadnąć nie mógł, dlaczego się tym człowiekiem tyle zajmowano.
Ale ponieważ każdy wszystko na swoję korzyść tłomaczy, Sainte-Maline mniemał, że król pyta o przyczynę nagłego zniknięcia Ernautona, a książę d’Epernon wyjaśnia mu takową na domysł lub na prawdę.
Nakoniec, stanęli w Vincennes.
Król miał jeszcze trzy grzechy do wycinania, pod pozorem więc wyłącznego oddania się tak ważnemu zatrudnieniu, zaledwie wysiadł z powozu, zaraz zamknął się w swoim pokoju.
Czas był mglisty i nadzwyczaj chłodny, to też Sainte-Maline zasiadł wygodnie przy wielkim kominie, gdzie zamyślał ogrzać się i usnąć, w tem Loignac położył mu rękę na ramieniu.
— Dzisiaj jesteś na służbie — rzekł mu krótko, tonem człowieka, który przywykły oddawna do posłuszeństwa, lubił aby i jego słuchano; wyśpisz się więc innym razem; a teraz na nogi, panie de Sainte-Maline.
— Jeżeli potrzeba, panie, dwa tygodnie wciąż czuwać będę — odpowiedział tenże.
— Przykro mi, że nie mam nikogo pod ręką — rzekł Loignac, niby kogoś szukając.
— Panie — przerwał Sainte-Maline — nie potrzebujesz udawać się do kogo innego; jeżeli potrzeba i cały miesiąc spać nie będę.
— O! tak wiele wymagać nie będziemy, możesz pan być spokojny.
— Cóż więc mam uczynić?
— Siadać na koń i wracać do Paryża.
— Jestem gotów; koń mój czeka w stajni osiodłany.
— Dobrze, udasz się wprost do kwatery „Czterdziestu pięciu.”
— Rozumiem, panie.
— Obudzisz wszystkich; ale tak, aby oprócz trzech przywódców, których ci wymienię, nikt nie wiedział dokąd się ma udać i co czynić.
— Wykonam punktualnie pańskie zlecenie.
— Teraz słuchaj dalej: czternastu zostawisz przy bramie świętego Antoniego; piętnastu w połowie drogi, a czternastu pozostałych przyprowadzisz tutaj.
— Chciej pan to uważać za wykonane, panie Loignac, o której-że godzinie mamy wyruszyć z Paryża?
— Skoro noc zapadnie.
— Konno czy pieszo?
— Konno.
— Z jaką bronią?
— Ze wszystką: przy pałaszach, szpadach i pistoletach.
— Czy w zbroi?
— Tak jest.
— A co więcej?
— Masz tu trzy listy: jeden dla pana de Chalabre, drugi dla pana de Biron, a trzeci do ciebie samego. Pan de Chalabre będzie dowodził pierwszym oddziałem, pan de Biron drugim, a ty trzecim.
— Dobrze panie.
— Te listy otworzycie dopiero w drodze, skoro wybije szósta godzina. Pan de Cbalabre otworzy swój przy bramie świętego Antoniego, pan de Biron przy krzyżu Faubin, a pan tu, przy zamkowej bramie.
— Czy prędko jechać mamy?
— Jak tylko wasze konie wydążą, ale nie ściągając na siebie uwagi ani żadnych podejrzeń. Każdy z was wyruszy z Paryża inną, bramą, pan de Chalabre bramą; Bourdelle; pan de Biron bramą Temple; a pan jako mający największą przestrzeń do przebycia, udasz się prostą drogą, to jest przez bramę świętego Antoniego.
— Dobrze, panie.
— Resztę instrukcyj znajdziesz w tych trzech listach.
A teraz ruszaj.
Sainte-Maline ukłonił się i zabiera! do wyjścia.
— Ale, ale — rzekł Loignac — ztąd do krzyża Faubin pojedziesz według upodobania, prędko lub powoli, ale od krzyża do rogatek, pojedziesz stępa. Noc zapadnio dopiero za dwie godziny, masz więc aż nadto czasu.
— Rozumiem.
— Czy pamiętasz wszystko, czy też mam ci jeszcze raz powtórzyć rozkaz?
— Nie potrzeba, panie.
— A więc szczęśliwej podróży, panie de Sainte-Maline.
I Loignac brzęcząc ostrogami wszedł do apartamentów królewskich.
— Czternastu w pierwszym oddziale, piętnastu w drugim i piętnastu w trzecim, widocznie nie liczą na Ernautona, pewno już nie należy do „Czterdziestu pięciu.”
Sainte-Maline, cały pychą nadęty, wypełnił swoje zlecenie jako osoba ważna, a więc punktualnie.
W pół godziny po wyjeździe z Vincennes, wykonawszy co do litery wszelkie zlecenia pana de Loignac, przebywał rogatki.
W kwandrans później, był już na kwaterze „Czterdziestu pięciu.”
Większa część tych panów już się nasycała zapachem wieczerzy, przyrządzonej w kuchniach ich małżonek.
I tak, szanowna Lardilla de Chaventrade przyrządziła półmisek baraniny z marchwią, z mnóstwem korzeni, podług gaskońskiej mody; Militor pilnował go ze swojej strony i kilka razy żelaznym widelcem próbował czy mięso i jarzyna już się dobrze ugotowały.
Pertinax de Monterabeu przy pomocy swojego sługi, któremu nigdy nie mówił ty, a który nawzajem zawsze używał tego wyrażenia, przemawiając do pana, wspólnym kosztem dla kilku kolegów, rozwijał swój kuchenny talent. Około półmiska, który kupił ten biegły administrator, zgromadzało się ośmiu stowarzyszonych, z których każdy wnosił do składki sześć soldów.
Pan de Chalabre nie jadał nigdy widocznie, można było mniemać, że jest istotą mitologiczną, którą przyrodzenie uczyniło wyższą nad wszelkie potrzeby; atoli nadzwyczajna chudość kazała wątpić o jego bozkiej naturze.
Patrzył jak jego towarzysze śniadali, obiadowali i wieczerzali, patrzył jak dumny kot, co choć głodny żebrać nie chce, ale dla nasycenia głodu wąsy oblizuje.
Wszakże sprawiedliwie przyznać należy, iż gdy go zapraszano, co się bardzo rzadko zdarzało, odmawiał, oświadczając, iż właśnie ma ostatnie kęsy w ustach, a te kęsy były to zawsze kuropatwy, bażanty, pasztety i najprzedniejsze ryby.
Wszystko to zaś zwykle obficie skrapiał winem hiszpańskiom lub wyspowem, jak naprzykład Malagą, cypryjskiem albo syrakuzańskiem.
Widzimy więc, że całe towarzystwo według upodobania rozporządzało pieniędzmi Jego królewskiej mości Henryka III-go.
Wreszcie, z powierzchowności mieszkań, można było sądzić o charakterze każdego. Jedni lubili kwiaty i pielęgnowali je w doniczkach na oknach ustawionych, albo mały krzaczek róży, albo też żółtawą skabiozę. Inni na wzór króla, kochali się w rycinach, chociaż nie umieli wycinać ich tak zręcznie jak on; inni nakoniec, jako bezżenni mieli w swoich mieszkaniach gospodynie lub siostrzenice.
Pan d’Epernon cichaczem oświadczył panu Loignac, że gdy „Czterdziestu pięciu” nie zamieszkują Luwru, może więc na to zamknąć oczy; Loignac też zamknął.
Mimo to jednak, skoro zatrąbiono, każdy z nich natychmiast przemieniał się w żołnierza i niewolnika surowej karności, siadał na koń i gotów był na wszystko.
W zimie wszyscy udawali się na spoczynek o godzinie ósmej; w lecie zaś o godzinie dziesiątej; ale piętnastu tylko spało na prawdę, piętnastu drugich spało tylko jednem okiem, a piętnastu trzecich nie spało zgoła.
Że zaś w owej chwili było dopiero w pół do szóstej wieczorem, przeto Sainte-Maline zastał jeszcze wszystkich na nogach, i w jak najgastronomiczniejszem usposobieniu; ale jedno słowo wytrąciło im z rąk łyżki.
— Na koń, mości panowie!... — zawołał.
I zmieszawszy wszystkich takim manewrem, wytlomaczył rozkaz panom de Biron i de Chalabre.
Jedni zapinając pasy i wdziewając pancerze, włożyli co mogli w usta i skropili to porządną porcyą wina; inni, którzy nie tak dalece jeszcze postąpili w wieczerzy, uzbroili się w rezygnacyę.
Sam tylko pan de Chalabre nieco ściślej zaciągając pas od pałasza, oświadczył, iż już od godziny zjadł wieczerzę.
Nastąpił apel, na który odpowiedziało tylko czterdziestu czterech, licząc w to i pana de Sainte-Maline.
— Brakuje pana Ernautona de Carmainges — rzekł pan de Chalabre, jako z kolei pełniący obowiązki furyera.
Głęboka radość napełniła serce Sainte-Malinea i wybiła się na uśmiechających ustach; rzecz rzadka bardzo u człowieka ponurego i zazdrosnego.
Bo Sainte-Maline mniemał wistocie, że ta nieobecność bez przyczyny i w chwili tak ważnej wyprawy, niezawodnie zgubi Ernautona.
Tak więc nasi „Czterdziestu pięciu”, a raczej „Czterdziestu czterech” ruszyli plutonami wskazaną sobie drogą, to jest: pan de Chalabre z trzynastu ludźmi przez bramę Bourdelle: pan de Biran z czternastu, przez bramę Temple, a nakoniec Sainte-Maline również z czternastu przez bramę świętego Antoniego.
Niepotrzebujemy wspominać, że Ernauton, którego Sainte-Maline miał za straconego, ciążył owszem niespodziewaną drogą wzrastającego szczęścia swojego.
Wyrachował najpierw bardzo naturalnie, że Księżna de Montpensier, z którą polecono mu widzieć się, od czasu przyjazdu do Paryża, musi przebywać w pałacu Gwizyuszów.
Udał się zatem wprost do wspomnionego pałacu.
Zapukał do głównych drzwi, które mu jak najostrożniej otworzone i prosił o zaszczyt rozmówienia się z księżną de Montpensier, lecz zrazu jak najokropniej go wyśmiano.
Lecz gdy się tem niezraził, oświadczono mu, iż powinien wiedzieć, że księżna mieszka w Soissons a nie w Paryżu.
Ernauton spodziewał się takiego przyjęcia, więc nie zmięszał się bynajmniej.
— Bardzo mi przykro, że niezastaję księżnej pani — rzekł — bo mam do niej bardzo ważne zlecenie od księcia de Mayenne.
— Od księcia de Mayenne?... — powtórzył odźwierny — a kto panu poruczył zlecenie?..
— Sam książę de Mayenne.
— Książę! — zawołał odźwierny, doskonale udając zdziwionego — a w jakiemże to miejscu otrzymałeś pan owo zlecenie? bo książę, podobnie jak księżna, nic jest obecny w Paryżu.
— Wiem o tem — odparł Ernauton — ale i ja mogłem nie być w Paryżu i mogłem spotkać księcia gdzie indziej, naprzykład na drodze do Blois.
— Na drodze do Blois?... — nieco uważniej powtórzył odźwierny.
— Tak jest, książę mógł mię spotkać na tej drodze i dać mi zlecenie do księżnej de Montpensier.
Na twarzy odźwiernego odbiła się lekka niespokojność, lecz mimo to lękając się gwałtu ze strony Ernautona, trzymał ciągle drzwi przymknięte.
— A więc pan masz list?...
— Mam.
— Przy sobie?
— Tu — odpowiedział Ernautoii; uderzając się po kaftanie.
Wierny sługa badawczy wzrok wpoił w Ernautona.
— Mówisz pan, że masz ten list przy sobie? rzekł.
— Tak jest.
— List ten jest ważny?
— Jak może być najważniejszy.
— A możesz mi pan przynajmniej pokazać go?
— Chętnie.
Ernauton wyjął z zanadrza list pana de Mayenne.
— O! ho! co za dziwny atrament! zawołał odźwierny.
— To krew — zimno odparł Ernauton.
Wierny sługa zbladł na te słowa, a raczej na myśl, że pan de Mayenne pisał zapewne krwią własną.
W owym czasie bardzo zbywało na atramencie, ale za to krwi przelanej nie brakowało; ztąd więc kochankowie do kochanek, krewni do krewnych, pisywali płynem rozlewanym najczęściej.
— Panie — spiesznie rzekł sługa — niewiem czy w Paryżu lub jego okolicach znajdziesz pan księżnę de Montpensier; ale w każdym razie chciej pan udać się jak najprędzej do domu na przedmieściu świętego Antoniego, który ma nazwę Bel-Esbat i należy do księżnej de Montpensier; poznasz go pan łatwo, gdyż stoi najpierwszy po lewej stronie drogi do Vincennes, za klasztorem Jakobitów; znajdziesz pan tam niezawodnie kogoś ze służby księżnej, co potrafi wskazać panu, gdzie się w tej chwili znajduje księżna pani.
— Bardzo dobrze, dziękuję — rzekł Ernauton pojmując, że sługa nie może albo nieobce mu nic więcej powiedzieć.
— Na przedmieściu świętego Antoniego — mówił dalej sługa — każdy zna i każdy panu wskaże Bel-Esbat, choć może nie wszyscy wiedzą, iż ten dom należy do księżnej de Montpensier, ponieważ księżna kupiła go niedawno, aby w nim żyć mogła odosobniona.
Ernauton kiwnął głową, i ruszył na przedmieście świętego Antoniego.
Bez trudu i niepytając nikogo, znalazł dom Bel Esbat, przyległy klasztorowi Jakobitów.
Zadzwonił, drzwi otworzyły się.
— Można wejść — powiedziano mu.
Wszedł, a drzwi się za nim zamknęły.
Skoro wszedł, oczekiwano aż wymieni hasło, lecz gdy milcząc spoglądał w koło siebie, zapytano, co żąda.
— Pragnę mówić z księżną panią — rzekł.
— Dlaczegóż szukasz pan księżnej w Bel-Esbat? — zapytał lokaj.
— Bo mię tu przysłał odźwierny z pałacu Gwizyuszów — odparł Ernauton.
— Księżnej pani niemasz ani tutaj, ani w Paryżu — powiedział lokaj.
— W takim razie — rzekł Ernauton — oczekiwać będę przyjaźniejszej chwili do wywiązania się ze zlecenia, jakie mi poruczył książę de Mayenne.
— Pan masz zlecenie do księżnej?
— Tak jest, do księżnej.
— Od księcia de Mayenne?
— Tak jest.
Sługa namyślał się przez chwilę.
— Sam panu niemogę udzielić żadnej odpowiedzi — rzekł — ale mam tu zwierzchnika, którego się pierwej poradzić muszę. Chciej pan zaczekać.
— To mi dopiero ludzie dobrze obsłużeni!.. — zawołał Ernauton. Co za porządek! jaka karność, jaka akuratność, zaiste muszą to być ludzie bardzo niebezpieczni, skoro się tak dobrze pilnować każą. Do panów Gwizyuszów nie można tak łatwo wejść jak do Luwru; dlatego zaczynam mniemać, że to nie prawdziwemu królowi Francyi służę.
I spojrzał w około siebie: na podwórzu było pusto, lecz wszystkie drzwi od stajen stały otworem, jakby oczekiwano na wojsko, mające nadejść i stanąć kwaterą.
Ten przegląd przerwał Ernautonowi służący, który powrócił z drugim towarzyszem.
— Powierz mi pan swojego konia, a sam udaj się za moim kolegą, rzekł; zaprowadzi on pana do osoby, która panu odpowie daleko lepiej aniżeli ja.
Ernauton poszedł za służącym, zaczekał chwilę w przedpokoju, a wkrótce w skutek danego służącemu rozkazu, wprowadzony został do sąsiedniego saloniku, gdzie haftowała jakaś kobieta ubrana bez pretensyi, chociaż wytwornie.
Siedziała odwrócona plecami do Ernautona.
— Oto jest pan, który przybywa od księcia de Mayenne — rzekł służący.
Kobieta odwróciła się.
Ernauton krzyknął zdziwiony.
— To ty pani!... — zawołał, poznając w tej trzeciej przemianie swojego pazia i damę z lektyki zarazem.
— To pan!... — zawołała nawzajem kobieta, wypuszczając z rąk robotę i patrząc na Ernautona.
Wreszcie dawszy znak lokajowi, aby wyszedł:
— Pani należysz do dworu księżnej de Montpensier?... — spytał zdziwiony Ernauton.
— Tak jest, odpowiedziała nieznajoma; ale jak się to dzieje, że pan przybywasz tu ze zleceniem od księcia de Mayenne?
— Jest to zbieg okoliczności, których przewidzieć nie mogłem i które zbyt długo musiałbym pani opowiadać — rzekł Ernauton z nadzwyczajną ostrożnością.
— O! jesteś pan ostrożny — z uśmiechem dodała dama.
— O ile tego potrzeba.
— Ale ja tutaj niewidzę tak wielkiej potrzeby, bo jeżeli pan rzeczywiście przybywasz ze zleceniem, o którem wspominasz...
Ernauton obruszył się.
— O! niegniewajmy się, jeżeli pan rzeczywiście przybywasz ze zleceniem od osoby, którą wymieniłeś, rzecz jest dosyć interesująca, i przez pamięć na stosunki nasze, jakkolwiek one były krótkie, zechcesz nam pan objawić to zlecenie.
Dama wyrzekła te słowa z jak najułudniejszem przymileniem, jakiem tylko ładna kobieta swe żądania popierać umie.
— Pani — odparł Ernauton — niezdołasz mię zmusić abym powiedział to czego niewiem.
— A tembardziej to czego pan powiedzieć niechcesz.
— Na to nic odpowiedzieć niemogę, kłaniając się rzekł Ernauton.
— Co do słownych zleceń, czyń pan co mu się podoba.
— Słownych zleceń niemam żadnych; winienem tylko oddać list Jej książęcej mości.
— A więc, gdzież jest ten list?... — rzekła nieznajoma wyciągając rękę.
— Ten list?... — powtórzył Ernauton.
— Proszę o niego.
— Sądzę — odparł Ernauton, że już miałem honor oświadczyć pani, iż ten list adresowany jest do księżnej de Montpensier.
— Ale w nieobecności księżnej, ja ją tutaj reprezentuję, niecierpliwie mówiła nieznajoma, a zatem pan możesz...
— Nie mogę.
— Pan mi niewierzysz?
— Takbym powinien — odparł młodzieniec rzucając na nią pełne zachwytu spojrzenie; lecz mimo tajemnicy jaką się pani otaczasz, wyznaję, iż wzbudziłaś we mnie uczucia zupełnie obce tym, o których wspominasz.
— W istocie!... — zawołała nieznajoma płonąc na widok ognistych spojrzeń Ernautona.
Ernauton ukłonił się.
— Uważaj panie pośle. że mi czynisz oświadczenie miłosne.
— Tak jest — odparł Ernauton — niewierni czy kiedy los dozwoli mi znowu ujrzeć panią, i zaiste tak korzystnej sposobności napróżno tracić niepowinienem.
— Skoro tak, pojmuję teraz...
— Pojmujesz pani, że cię kocham; ależ rzeczywiście, to bardzo łatwo.
— Owszem, pojmuję jakim sposobem pan się tu dostałeś.
— A! przebacz pani — rzekł Ernauton, ale ja znowu teraz nie niepojmuję.
— Tak jest, pojmuję, że aby mię widzieć, chwyciłeś się pan podstępu i wszedłeś tutaj.
— Ja podstępu! A! źle pani o mnie sądzisz; niewiedziałem, że panią kiedykolwiek jeszcze ujrzę, spuściłem się jedynie na los, który już po dwakroć rzucił mię na twoję drogę pani; lecz nigdy nie chwytałem się podstępu. Dziwny jestem, i nie we wszystkiem podzielam zdania drugich.
— O! ho! powiadasz pan żeś zakochany, a miałbyś skrupuły względem sposobu ujrzenia os