<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Aleksander Dumas (Ojciec).

CZTERDZIESTU PIĘCIU
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.



WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
11. ulica Mazowiecka 11.

1893.



Дозволено Цензурою
Варшава, 2 Феврапя 1893 года.




Rozdział I.
BRAMA Ś-go ANTONIEGO.

Dnia 26 października, 1585 roku, rogatki przy bramie świętego Antoniego w Paryżu, o godzinie wpół do jedenastej zrana, wbrew wszelkiemu zwyczajowi, były jeszcze zamknięte.
O trzy kwadranse na jedenastą, warta złożona z dwudziestu Szwajcarów, których mundury świadczyły, że są to Szwajcarowie z małych kantonów, a tem samem najlepsi przyjaciele panującego wówczas króla Henryka III-go, wychodziła z ulicy de la Mortellerie i zbliżyła się ku rogatkom świętego Antoniego, które dla niej otworzono, lecz wnet znowu zamknięto.
Za rogatkami Szwajcarowie uszykowali się wzdłuż płotów, odgradzających pola, po obu stronach drogi, i samym ukazaniem się swoim, cofnęli znaczną liczbę wieśniaków i drobnych mieszczan, którzy przybyli z Montreuil, Vincennes i Saint-Maur, i pragnęli przed południem dostać się do miasta, czego jednak dokazać nie mogli, bo jak powiedzieliśmy, brama była zamkniętą.
Jeżeli prawda, że tłumy wszędzie wywołują nieporządek, mniemać należy, iż pan Prewot wysłał straż, pragnąc zapobiedz nieporządkowi, powstać mogącemu u bramy Ś-go Antoniego.
I w rzeczy samej, zgromadziło się tam mnóstwo ludu.
Co chwila przybywali trzema przy bramie zbiegającemi się drogami, księża z okolicznych klasztorów, kobiety bokiem na osłach siedzące, i wieśniacy w wózkach. Ci wszyscy powiększali rzeszę ludu, którą niezwykłe zamknięcie bramy zatrzymało tam, i mniej więcej natarczywymi pytaniami sprawiali zgiełk wprawdzie dosyć jednostajny, z pomiędzy którego jednak kiedy niekiedy wydobywały się glosy, co, górujące nad tonem ogólnym, nastrojone były aż do oktawy groźby lub skargi.
Oprócz tej masy oczekujących, którzy się do miasta chcieli dostać, można było dostrzedz jeszcze kilka pojedynczych gromadek, które jak zdawało się, z niego wyszły.
Te gromadki, zamiast zwracać spojrzenia na miasto przez kraty bramy, zagłębiały je w horyzont, zakończony klasztorem Jakobitów, przeoratem w Vincennes i krzyżem Faubin.
Gromadki podobno były do wysp, wznoszących się w pośrodku Sekwany, kiedy wokoło nich przewracająca się i burząca woda, unosi albo kawałek trawnika, albo stary jaki pień, a rzeczy te, przez czas jakiś obracane poblizkim wirem, płyną nakoniec wraz z nurtem rzeki.
Te gromadki, do których jeszcze raz tak natrętnie wracamy, bo zasługują na całą naszą uwagę, składały s!ę po większej części z mieszczan Paryża, szczelnie otulonych w buty i kaftany, gdyż, zapomnieliśmy powiedzieć, pora była zimna, wiatr ostry, a grube, blizko ziemi unoszące się chmury, jakby chciały wydrzeć drzewom ostatki pożółkłego liścia, jaki jeszcze smutnie na nich powiewał.
Trzech wspomnianych mieszczan rozmawiało z sobą, a raczej dwaj tylko rozmawiali, trzeci zaś słuchał. Lecz wytłumaczmy się jaśniej i powiedzmy, że trzeci jakby nawet nie słuchał, bo zbyt uważnie patrzył w stronę Vincennes.
Ten zajmie nas najpierwej.
Był to człowiek, który zapewne miał wzrost piękny, jeżeli stał prosto, lecz w tej chwili długie nogi, z któremi nie wiedział co począć, skoro ich do właściwego przeznaczenia nie używał, zwinął pod siebie, a tymczasem ręce nie mniej niż nogi stosunkowo długie, skrzyżował na kaftanie.
Oparty o płot, z uporczywością podobną do ostrożności człowieka, który poznanym być nie chce, szeroką dłonią zakrywał twarz, pokazując tylko jedno oko, którego bystre spojrzenie przebijało się pomiędzy średnim a wskazującem palcem, tak tylko rozsuniętemi, ażeby przez nie mógł się jedynie przedostać promień oczu.
Obok tej osoby szczególnej, mały człowieczek, wlazłszy na kamień, gawędził z jakimś otyłym, który bardzo niepewnie stojąc na tym samym kamieniu, ciągle chwiał się i za każdem zachwianiem chwytał za guziki u kaftana małego towarzysza.
Ci dwaj mieszczanie, wraz z trzecią osobą, już powyżej opisaną, tworzyli kabalistyczną liczbę trzy.
— Tak jest, panie Miton — mówił mały do grubego — powiadam i powtarzam, że około rusztowania Salcèda, zbierze się sto tysięcy osób, tak, przynajmniej sto tysięcy, i to prócz tych, którzy są już na placu Grève, albo którzy tam przybywają z rozmaitych cyrkułów Paryża, — patrzcieno ile tu ludzi, a przecież to dopiero jedna brama. Pomyślcie sami, ile to ich będzie, bo wszystkich bram, jest szesnaście.
— Sto tysięcy, to bardzo wiele, kumie Friard — odpowiedział gruby — ale wierzaj mi, wielu naśladując mój przykład, nie przyjdzie patrzeć na rozćwiartowanie nieszczęśliwego Salcèda, z obawy rozruchów — i dobrze uczynią.
— Panie Miton, panie Miton, strzeżcie się — odparł mały — mówicie politycznie. Ręczę wam, że nie przyjdzie do niczego, do niczego zgoła.
A widząc, że towarzysz jego z powątpiewaniem kiwa głową. — Nieprawdaż panie? — dodał i obrócił się ku człowiekowi o długich ramionach.
— Tak, bezwątpienia, ale ja utrzymuję, że nie przyjdzie do żadnego hałasu, z powodu tego ćwiartowania.
— Hałasu narobi już sam trzask bicza, przy zacinaniu koni.
— Pan mię nie rozumiesz. Przez hałas, ja rozumiem rozruch, otóż powiadam, że na placu Grève nie będzie rozruchów. Gdyby to miało nastąpić, król nie byłby kazał przygotować sobie pokoju w ratuszu, aby ztamtąd wraz z obiema królowemi i częścią dworu mógł przypatrywać się syceniu.
— Alboż to królowie wiedzą, kiedy ma nastąpić rozruch? — wzruszając ramionami i tonem najwyższego politowania zagadnął człowiek o długich ramionach i nogach.
— O! ho! — rzekł Miton, pochylając się do ucha towarzysza. Jak szczególnym tonem mówi ten człowiek, czy go znasz kumie?
— Nie — odpowiedział mały.
— No, to dlaczego z nim rozmawiasz?
— Właśnie dla rozmowy.
— Źle robicie; przecież zaraz widać, że nie bardzo chętny do gawędy.
— Sądzę jednak — odezwał się znowu kum Friard, tak głośno, aby go człowiek o długich ramionach słyszał — że najwiekszem szczęściem w życiu, jest wymiana swoich myśli z myślami innych.
— Z myślami znajomych, bardzo wierzę — odparł Miton — ale nigdy z myślami nieznajomych.
— Alboż wszyscy ludzie nie są sobie braćmi? jak twierdzi pleban z Saint-Leu — przekonywającym tonem dodał kum Friard.
— Tak jest, byli nimi dawniej, ale za naszych czasów, związek pokrewieństwa strasznie został rozluźniony, kumie Friard. Rozmawiaj zatem ze mną, skoro ci koniecznie chodzi o rozmowę, a daj spokój temu nieznajomemu i jego myślom.
— Ależ, ja ciebie znam oddawna i wiem już naprzód co mi odpowiesz, kiedy przeciwnie, ten nieznajomy mógłby mi coś nowego udzielić.
— Sza! on nas słucha.
— Tem lepiej, że słucha, bo może co odpowie. Pan zatem mniemasz — dodał kum Friard, zwracając się ku nieznajomemu że będzie hałas na placu Grève?
— Ja? przecież ani słowa o tem nie wspomniałem.
— To też i ja nie utrzymuję, żeś pan co wspomniał — dodał przebiegle Friard — mniemam tylko, że pan tak sądzisz i nic więcej.
— A na czem opierasz to przekonanie, mości Friard, miałżebyś być czarownikiem?
— Patrzcie! on mię zna — zawołał do najwyższego stopnia zdziwiony mieszczanin — zkąd on mię znać może?
— Wszak kilka razy wymieniłem wasze nazwisko, kumie — rzekł Miton zawstydzony że jego towarzysz wobec nieznajomego okazuje taki brak roztropności.
— A! prawda — podchwycił Friard, usiłując pojąć rzecz całą i dzięki temu usiłowaniu pojmując nakoniec; — słowo daję, że prawda. Otóż! skoro mię zna, to mi odpowie. I cóż mój panie! — rzekł do nieznajomego, ja sądzę, że zdaniem pańskiem będzie hałas na placu Grève, bo w przeciwnym razie byłbyś pan tam poszedł, a tymczasem jesteś tutaj... co!
To „co“ dowodziło, że kum Friard dosięgnął najwyższego szczytu logiki i sprytu.
— Ależ pan, mości Friard, skoro sądzisz inaczej, aniżeli, jak mniemasz, ja sądzę — odparł nieznajomy, dobitnie wymawiając wyrazy, które Friard już mówił i powtórzył — dlaczego pan nie jesteś na placu Grève? Zdaje mi się, że widowisko będzie bardzo przyjemne, i że przyjaciele króla tłumami cisnąć się na nie powinni. Może mi pan odpowiesz, iż nie jesteś przyjacielem króla ale przyjacielem pana Gwizyusza i że oczekujesz tu na lotaryńczyków, którzy, jak wieść niesie wpaść mają do Paryża, dla uwolnienia pana de Salcède?
— Nie panie — żywo odparł mały, widocznie przerażony tem przypuszczeniem nieznajomego — nie, ja czekam na żonę, panią Nicolinę Friard, która zaniosła dwadzieścia cztery obrusy do przeoratu Jakobitów, gdyż ma zaszczyt być wyłączną praczką don Modesta Gorenflota, opata rzeczonego przeoratu, Ale, wracając do rozruchów, o których wspomniał kum Miton, a w które ja równie jak i pan nie wierzę...
— Kumie, kumie — zawołał Miton — patrzcie — no co się dzieje!
Kum Friard spojrzał w kierunku, który wskazywał palec jego przyjaciela i spostrzegł, że oprócz rogatek, których zamknięcie tak mocno zajęło wszystkie umysły, zamykano także i małą furtkę.
Gdy tego dokonano, oddział szwajcarów uszykował się wzdłuż rowu.
— Co! co! — zawołał Friard blednąc, — nie dosyć im na rogatkach, jeszcze teraz i furtkę zamykają!
— A co, wszakże wam mówiłem — odparł Miton, równie blednąc.
— Śmieszna rzecz, nieprawdaż? — rzekł nieznajomy z uśmiechem.
A śmiejąc się, pokazał z pomiędzy wąsów i brody, dwa szeregi białych, szpiczastych zębów.
Widok przedsięwziętej nowej ostrożności, wywołał długi szmer zadziwienia a nawet gdzie niegdzie i okrzyki w pośród tłumów, zalegających przystęp do rogatek.
— Koło zrobić — rozkazująco zawołał oficer.
Natychmiast wykonano ten manewr, wszakże nie bez przeszkody. Ci, co przybyli konno i wózkami, zmuszeni cofnąć się, tu i owdzie deptali lub gnietli boki cisnących się na prawo i lewo.
Kobiety krzyczały, mężczyźni klęli, kto mógł uciekać — uciekał, i obalał jeden drugiego.
— Lotaryńczycy! lotaryńczycy! — krzyknął czyjś głos w tłumie.
Najstraszliwszy krzyk, nie byłby wywarł wrażenia szybszego i bardziej stanowczego, niżli ten okrzyk:
— Lotaryńczycy!!
— A cóż! widzicie? widzicie? — zawołał Miton drżąc — lotaryńczycy, lotaryńczycy, uciekajmy!
— Uciekać, a dokąd? — spytał Friard.
— Na pola — zawołał Miton, kalecząc sobie ręce o płot ciernisty, na którym nieznajomy siedział spokojnie.
— Na pola — odparł Friard — łatwiej ci to powiedzieć niż dokonać, panie Miton. Nie widzę tu żadnej dziury, przez którą możnaby było przecisnąć się, a przecież nie sądzę abyście chcieli przeleźć przez plot, wyższy odemnie.
— Spróbuję — rzekł Miton — spróbuję — znowu zaczął przełazić.
— A! uważajcież moja kobieto — zawołał Friard tonem człowieka, który z rozpaczy głowę tracić zaczyna — wasz osioł stąpa mi na pięty. Uf, panie jeździec, koń twój wszystkich pogniecie, do licha! woźnico, przyjacielu, wpychasz mi dyszel w żebra.
Gdy Miton czepiał się płotu pragnąc go przebyć, a kum Friard nadaremnie szukał otworu, aby się przezeń przecisnąć, nieznajomy wstał, po prostu i jak zwykle wyciągnął długie nogi i niby jeździec, na koń wsiadający, za jednem poruszeniom przebył płot, tak, że żadna gałąź go nie dotknęła.
Miton naśladował go, i w trzech miejscach rozdarł spodnie.
Ale inaczej rzecz się miała z kumem Friard, który ani górą, ani pod spodem przebyć nie mógł, a coraz bardziej zewsząd popychany i gnieciony, wydawał przerażające krzyki.
Nieznajomy widząc to, wyciągnął długą rękę, schwytał go zarazem za kryzę i kołnierz kaftana, a dźwignąwszy do góry, przeniósł jak dziecię na drugą stronę płotu.
— O! ho! ho! — zawołał Miton, uradowany widokiem podnoszącego się i opadającego przyjacielu, kuma Friard — wyglądasz jak sztandar wielkiego Absalona.
— Uf! — stęknął Friard, dotykając ziemi — niech wyglądam, jak ci się podoba, dosyć, że dzięki temu panu, jestem po drugiej stronie płotu.
A potem wyprężając się, aby spojrzeć w oczy nieznajomemu, którego piersi zaledwie dosięgał, dodał:
— Ach panie! jakże ci jestem obowiązany, na honor jesteś pan prawdziwym Herkulesem, jakiem Jan Friard; pańskie nazwisko, panie, nazwisko mojego zbawcy, nazwisko mojego... przyjaciela.
I poczciwiec rzeczywiście wymówił ten ostatni wyraz z calem przejęciem głęboko wdzięcznego serca.
— Nazywam się Briquet, mój panie — odpowiedział nieznajomy — Robert Briquet, na pańskie usługi.
— Śmiem powiedzieć, panie Robercie Briquet, żeś mi pan już znakomitą wyrządził przysługę. O! moja żona błogosławić pana będzie; ale, ale, co do mojej żony, o! Boże mój, Boże! te tłumy uduszą. A! przeklęci Szwajcarowie, oni tylko ludzi tratować zdolni.
Zaledwie kum Friard dokończył tej apostrofy, natychmiast uczuł, że czyjaś ręka ciężka jak ramię kamiennego posągu, spadła mu na barki.
Obejrzał się, aby zobaczyć śmiałka, który sobie tyle pozwala.
Była to ręka Szwajcara.
— Czy chcesz, abym cię zatłukł, karle?... — rzekł barczysty żołnierz.
— Ach!.. jesteśmy otoczeni?... — zawołał Friard.
— Zmykaj, kto może! — wołał Miton.
I obaj, mając po za płotem wolną przestrzeń przed sobą, ruszyli z miejsca, ścigani szyderczem spojrzeniem i milczącym śmiechem człowieka o długich ramionach i nogach, który wreszcie straciwszy ich z oczu, zbliżył się do stojącego na widecie szwajcara.
— Jak się zdaje, masz niezłą rękę, kolego? — rzekł.
— Tak, panie, niezłą, wcale niezłą.
— Tem lepiej, jest to bardzo ważna okoliczność, zwłaszcza, gdyby nadeszli lotaryńczycy, bo coś tak słychać.
— Ale nie nadejdą.
— Nie?
— Wcale nie.
— Dlaczegóż więc zamykają bramę? ja tego nic nie rozumiem.
— Bo też nie trzeba żebyś rozumiał — odparł szwajcar nagłos śmiejąc się ze swojego żartu.
— Prawda kolego, prawda — rzekł Robert Briquet — dziękuję ci, — i odszedł od szwajcara aby się zbliżyć do innej grupy, a tymczasem zacny helwecyanin przestał śmiać się i mruczał:
— Bei Gott!... ich glaube er spotlet meiner, was ist das für ein Mann, der sich erlaubt ein Schwejtzer seiner kőniglichen Majestat auszulachen?
Co tłomacząc na polskie, znaczy:
— Dla Boga!.. sądzę, że on drwi ze mnie... Cóż to za człowiek śmie szydzić ze szwajcara Jego królewskiej mości?
Jedne gromadkę składała znaczna liczba mieszczan, zatrzymanych za miastem z powodu tak niespodziewanego zamknięcia bramy.
Ci mieszczanie otaczali kilku jeźdźców bardzo marsowo wyglądających, których zamknięcie bramy mocno drażniło, i którzy wołali na całe gardła:
— Otworzyć! otworzyć!
Wołania te, poparte jednoglośnem uniesieniem obecnych, sprawiły wówczas prawdziwie piekielną wrzawę.
Robert Briquet zbliżył się ku tej grupie, i zaczął wrzeszczeć głośniej, niż wszyscy co ją składali:
— Otworzyć! otworzyć! Ztąd wynikło, iż jeden, jezdny, zachwycony taką potęgą głosu, zwrócił się ku niemu, pozdrowił go i rzekł:
— Czyż to nie wstyd, mój panie, że wśród białego dnia zamykają bramy miasta, jakby Hiszpanie lub anglicy obiegli Paryż?


Rozdział II.
Co się działo za bramą świętego Antoniego.

Robert Briquet spojrzał bacznie na tego, który go zagadnął, a wyglądał on na czterdziesto, lub czterdziesto-pięcio letniego mężczyznę i zarazem przywózdcę trzech czy czterech innych, otaczających go jeźdźców.
To przyjrzenie się zapewne napełniło ufnością Roberta Briquet, bo natychmiast ukłonił się nawzajem i odpowiedział:
— Dziesięć, dwadzieścia razy, masz pan słuszność, lecz, chociaż nie jestem ciekawy, niech mi wolno będzie zapytać, co, według pańskiego zdania, może być powodem tego rozporządzenia?
— Ba!... — rzekł jeden z obecnych — obawa aby nie połknięto ich Salcèda.
— Licha to potrawa!... — wtrącił jakiś głos.
Robert Briquet zwrócił się w stronę, z której pochodził ten głos, zdradzający prawdziwego gaskończyka, i spostrzegł dwudziesto lub dwudziestopięcio-letniego młodzieńca, wspartego ręką o łęk siodła, jeźdźca, który jakby był przywódcą innych.
Młodzieniec ten nie miał czapki na głowie, zapewne stracił ją w tłumie.
Briquet uważał na wszystko, lecz spostrzeżenia jego trwały krótko; szybko więc odwrócił wzrok od gaskończyka, który zapewne podług niego, nic nie znaczył, a znowu spojrzał na jeźdźca.
— Lecz skoro głoszą — rzekł — iż Salcèda należy do pana Gwizyusza, to tem samem nie jest on tak lichym kąskiem.
— Ba! to tak głoszą?... — odezwał się znowu gaskończyk, nadstawiając wielkie uszy.
— Tak jest, niewątpliwie tak głoszą — odparł jeździec wzruszając ramionami — ale teraz prawią tyle niedorzeczności!
— A więc — ośmielił się wtrącić Briquet, ciągle rzucając badawcze spojrzenia i ciągle uśmiechając się szyderczo, a więc pan sądzisz, że Salcède nie należy do pana Gwizyusza?
— Nie tylko sądzę, ale nawet jestem pewny — odparł jeździec.
A gdy spostrzegł, że Robert Briquet bliżej ku niemu przystępując, miał taką minę, jakby mówił:
— Ba! i na czemże opierasz pan tę pewność?
Dodał:
— Bezwątpienia, gdyby Salcède należał do księcia, książę, nie byłby pozwolił schwytać go, a przynajmniej nie pozwoliłby, aby go przyprowadzono skrępowanego z Brukselli do Paryża, lecz byłby się raczej postarał o ułatwienie mu ucieczki.
— Ucieczki — przerwał Briquet — byłoby to zanadto ryzykowne; bo czyby się ucieczka powiodła lub nie, to jednak skoroby pan Gwizyusz dał do niej zachętę, przyznałby tem samem, iż knuje spisek przeciw księciu Andegaweńskiemu.
— Jestem pewny — sucho odparł jezdny — że pan Gwizyusz nie zważałby wcale na tę okoliczność; skoro więc ani się upominał, ani bronił Salcèda, widać, że Salcèda nie należy do niego.
— Jednak, przebacz pan mojemu natręctwu — podjął Briquet — jakkolwiek nie jest to mojem urojeniem, zdaje się przecież, że Salcède mówił...
— Gdzie?
— Wobec sędziów.
— Nie, panie, nie wobec sędziów, lecz wobec tortury.
— Alboż to nie wszystko jedno?... — zapytał Briquet, napróżno przybierając minę niewiniątka.
— Zapewne, że nie wszystko jedno; przypuszczam zresztą, iż mówił, jak głoszą, jednak nie powtarzają tego, co mówił.
— Jeszcze raz chciej mi pan wybaczyć — odparł Robert Briquet — owszem panie, powtarzają, a nawet zbyt obszernie.
— Cóż więc powiedział?... — niecierpliwie spytał jezdny — powtórz pan skoro tak dobrze świadom jesteś wszystkiego.
— Nie chełpię się zgoła moją świadomością; ale owszem pragnę się czegoś od pana dowiedzieć — rzekł Briquet.
— No, no, porozumiejmy się — odparł zniecierpliwiony jeździec. Pan twierdzisz, że powtarzano słowa Salcèda; jakież są te słowa? mów pan.
— Nie ręczę panie, czy to są jego własne słowa — odrzekł Robert Briquet, uradowany, że może drażnić jezdnego.
— No, powiesz-że pan nakoniec, jakie mu słowa przypisują?
— Zapewniają, iż przyznał się do knowania spisku na korzyść pana Gwizyusza.
— Przeciwko królowi Francyi, niewątpliwie? zawsze ta sama śpiewka!
— Nie, nie przeciw Najjaśniejszemu królowi Francyi, lecz raczej przeciw Jego wysokości księciu Andegaweńskiemu.
— Jeżeli to wyznał...
— To co?... — spytał Robert Briquet.
— To był nędznikiem!.. — odparł jeździec, marszcząc brwi.
— Prawda — rzekł Robert Briquet po cichu — lecz jeżeli uczynił, jak wyznał, to był dzielnym człowiekiem. A! panie, do czegóż to uczciwy człowiek nie przyzna się na torturach!
— Niestety! masz pan wielką słuszność — odpowiedział jezdny, łagodząc wyraz twarzy i wzdychając.
— Ba!... — przerwał gaskończyk — który ciągle wyciągając szyję, słyszał całą poprzednią rozmowę, ba! tortury to głupstwo! Jeżeli Salcède mówił, był równym niegodziwcem jak i jego pryncypał.
— O! ho!... — zawołał jezdny, z niecierpliwości podskakując na siodle — zanadto głośno śpiewasz, mój panie gaskończyku.
— Ja?
— Tak jest, pan.
— Śpiewam tonem, jaki mi się podoba, tem gorzej dla tych, którym moja piosnka nie do smaku.
Jezdny zatrząsł się od gniewu.
— Cicho!... — rzekł czyjś glos zarazem łagodny i rozkazujący, którego właściciela Robert Briquet żadną miarą wyśledzić nie mógł.
Jezdny uczynił gwałtowne wysilenie, nie miał jednak mocy zupełnie się powstrzymać.
— A czy znasz pan osoby, o których mówisz?... — spytał gaskończyka.
— Czy znam Salcèda?
— Tak jest.
— Ani trochę nawet.
— A księcia Gwizyusza?
— Także nie więcej.
— A księcia d’Alençon?
— Jeszcze mniej.
— Czy wiesz pan, że Salcède to dzielny człowiek?
— Tem lepiej, bo śmiało śmierć poniesie.
— Czy wiesz pan także, iż skoro pan Gwizyusz pragnie knuć spiski, to sam je knuje?
— A cóż mię to do licha obchodzi?
— I że książę Andegaweński dawniej pan d’Alençon, każdego kto się nim zajmował: La Mola, Coconasa, Busthgo i innych, pozabijać kazał?
— Co mię to obchodzi.
— Jakto! co pana obchodzi?
— Mayneville! Mayneville!... — szepnął ten sam głos.
— Bezwątpienia, nic mię nie obchodzi. Wiem to tylko, krwi bozka! że dzisiaj rano mam interes w Paryżu, i że z przyczyny tego przeklętego Salcèda, zamykają mi bramę przed nosem. Ten Salcède to łotr, równie jak i wszyscy, z powodu których zamknięto bramę zamiast ją otworzyć.
— To mi dopiero istny gaskończyk — mruknął Robert Briquet — zobaczymy tu zapewne coś ciekawego.
Ale ciekawość, której spodziewał się mie9 szczaniu, zgoła się nie objawiała.
Jezdny, w którym na te ostatnie słowa krew się wzburzyła, zwiesił głowę, zamilkł i połknął gniew.
— W rzeczy samej masz pan słuszność — rzekł — hańba wszystkim, którzy nas do Paryża nie wpuszczają!
— O! ho!... — pomyślał w duchu Robert Briquet, którego baczności nie uszły ani odcienia twarzy jezdnego, ani obie odezwy do jego cierpliwości; o ho! zdaje mi się; że zobaczę coś jeszcze ciekawszego, aniżeli się spodziewałem.
Podczas tej jego uwagi zabrzmiała trąba, i prawie natychmiast szwajcarowie, krając cały ten tłum halabardami niby olbrzymi pasztet, podzielili go na dwie zwarte części, które się uszykowały po obu stronach drogi, zostawiając próżnię pomiędzy sobą.
Przez tę próżnię, tam i na powrót, przejechał oficer wyżej wspomniany, którego straży poruczono bramę; potem dokonawszy przeglądu tłumów, rozkazał trąbom, aby znowu zabrzmiały.
Rozkaz ten natychmiast wykonany, wywołał powszechną ciszę, prawie niemożliwą, po takim zgiełku i wzruszeniu tłumów.
Wtedy wystąpił wywoływacz, w liliami upstrzonej tunice, z herbem Paryża na piersiach i papierem w ręku, a rozwinąwszy ten papier czytał głosem nosowym wywoływaczom właściwym:
„Wiadomo czynimy dobremu naszemu ludowi Paryża i okolic, że brama zamkniętą zostaje od tej pory, aż do godziny pierwszej z południa, że zatem nikt pierwej do miasta nie wejdzie, a to z woli monarchy i za staraniem pana prewota Paryża.”
Wywoływacz zamilkł dla nabrania tchu, a zgromadzeni korzystając z tej przerwy, natychmiast objawili swoje zadziwienie i nieukontentowanie, przeciągłym wrzaskiem, który wywoływacz, słusznie mu to przyznać należy, wytrzymał jak najobojętniej.
Oficer ręką dał znak nakazujący, i znowu nastało powszechne milczenie.
Wywoływacz czytał dalej, jakby miał na sobie pancerz, o który rozbijały się wszelkie podobnego rodzaju objawy.
„Wyłączeni zostają od powyższego przepisu, wszyscy którzy okażą znak tożsamości, lub którzy listami i mandatami wyraźnie są powołani.
„Dan w pałacu prewota miasta Paryża, za wyraźnym rozkazem Jego królewskiej mości dnia 26-go października roku pańskiego 1585-go.”
„Trąby, zabrzmijcie!”
Trąby natychmiast ozwały się chrapliwym tonem.
Zaledwie wywoływacz umilkł, wnet po za szeregiem szwajcarów i żołnierzy, tłumy zaczęły wić się jak wąż, co wzdyma i skupia pierścienie, swoje.
— Co to znaczy?... — pytali się wzajem — najspokojniejsi. Zapewne znowu jaki spisek!
— O! ho! zapewne aby nas nie wpuścić do miasta, chwycono się tego środka — po cichu rzekł do towarzysza swojego jezdny, który tak cierpliwie zniósł odpowiedzi gaskończyka — szwajcarowie, wywoływacz, rygle i trąby, wszystko to dla nas, i na honor to mię dumnym czyni.
— Na bok! na bok!... — wołał oficer, dowodzący oddziałem — do stu piorunów! widzicie przecież, że zawadzacie tym, którzy mają prawo bramę przebyć.
— Krwi bozka! ja znam kogoś, kto ją przebędzie, choćby mu wszyscy mieszkańcy z całej kuli ziemskiej zawadzali — rzekł rozpierając się łokciami ów gaskończyk, którego odpowiedzi podziwiał Robert Briquet.
I w rzeczy samej, za chwilę stanął w pośrodku próżni, którą szwajcarowie utworzyli pomiędzy dwoma szeregami widzów.
Łatwo domyśleć się, że wszystkie spojrzenia spiesznie i ciekawie padły na osobę, której tym sposobem służył przywilej wejścia do miasta, podczas gdy inni zewnątrz pozostać musieli.
Lecz gaskończyk prawie nie zważał na tak zazdrosne spojrzenia; dumnie ujął się pod boki, a wszystkie muskuły jego ciała niby liny na korbę nawinięte, wyjrzały mu z pod lichego zielonego kaftana.
Suche i kościste jego pięści, wysunęły się na trzy cale z poszarpanych rękawów; wzrok jego był pogodny i jasny, włosy miał żółte i kędzierzawe, bądź z natury, bądź przypadkowo, gdyż kurz przynajmniej w dziesiątej części przyczynił się do takiej ich barwy.
Jego długie i zwinne nogi osadzone były na nerwowych i suchych jak u kozła goleniach.
Na jednej ręce, lecz tylko na jednej, miał skórzaną wyszywaną rękawiczkę, zdziwioną, że jej skóra musi ochraniać skórę daleko twardszą od własnej, w drugiej zaś ręce trzymał pręt leszczynowy.
Przez chwilę spoglądał on w około siebie; a osądziwszy zapewne, że oficer, o którym wspomnieliśmy, jest najznakomitszą osobą z całego oddziału straży, ruszył wprost ku niemu.
Oficer zanim przemówił, pierwej mu się przypatrzył.
Gaskończyk, bynajmniej niezrażony, uczynił to samo.
— Zdaje mi się, żeś pan zgubił kapelusz? — rzekł wreszcie oficer.
— Tak jest panie.
— Czy w tłumie?
— Nie, właśnie odebrałem list od mojej kochanki; czytałem go, krwi bozka! nad rzeką, o ćwierć mili ztąd, w tem nagle wiatr wyrwał mi list i kapelusz. Pobiegłem za listem, chociaż przy kapeluszu miałem prawdziwy guzik brylantowy. List schwytałem, ale kiedy pośpieszyłem za kapeluszem, już go wiatr zagnał w rzekę a z rzeką do Paryża! Ha! tem lepiej, może się nim jaki biedak wzbogaci!
— Więc jesteś pan z gołą głową?
— Alboż to w Paryżu nie dostanie kapelusza? krwi bożka! kupię jeszcze piękniejszy, i przystroję go dwa razy większym brylantem.
Oficer nieznacznie wzruszył ramionami; lecz mimo to gaskończyk dostrzegł to poruszenie.
— Co pan rozkaże?... — rzekł.
— Czy masz pan kartę?... — spytał oficer.
— Zapewne że mam, a nawet dwie.
— Jedna będzie dostateczną, skoro zgodna z przepisami.
— Ale jeśli się nie mylę — rzekł gaskończyk, ogromnie wytrzeszczając oczy — o! nie, krwi bozka! nie mylę się... wszak mam zaszczyt mówić z panem de Loignac?
— Być może — zimno odparł oficer, widocznie nie bardzo uradowany tą znajomością.
— Z panom de Loignac, moim współziomkiem?
— Nie zaprzeczam.
— Moim krewnym?
— Dobrze, dobrze, ale pańska karta?
— Oto jest.
I Gaskończyk wydobył z rękawiczki połowę sztucznie wykrojonej karty.
— Chodź pan za mną — rzekł Loignac, nie oglądając karty — niech pójdą także i pańscy towarzysze, skoro ich masz; zaraz sprawdzimy paszporty.
I zajął stanowisko przy bramie.
Gaskończyk z golą głową szedł za nim, a dalej postępowało pięciu innych ludzi.
Pierwszy miał na sobie tak pysznej roboty pancerz, że można było uważać go za dzieło rąk Benvenuta Cellini.
Skoro jednak wzór, podług którego pancerz ten był zrobiony, już nieco wyszedł z mody, przepych jego zatem dał raczej powód do śmiechu, niż do podziwu.
Wreszcie żadna część ubioru właściciela pancerza, nie odpowiadała królewskiej prawie jego okazałości.
Za drugim człowiekiem, który z kolei następował, szedł siwy, otyły lokaj, że zaś sam pan był nędzny i ogorzały, wyglądał zatem jak poprzednik don Quiszota, a sługa jego uchodzić mógł za poprzednika Sanszo Panszy.
Trzeci człowiek niósł na ręku dziesięciomiesięczne dziecię, towarzyszyła mu jakaś kobieta, czepiając się skórzanego pasa męża, kiedy tymczasem dwoje innych dzieci, jedno cztero, drugie pięcioletnie, czepiały się sukni kobiety.
Czwarty był kulawy, a u boku jego wisiała długa szpada.
Nakoniec, zamykając cały ten orszak, wystąpił dobrej miny młodzieniec, na karym, zakurzonym, ale pięknej rasy koniu.
Przy innych wyglądał on jak król.
Młodzieniec ten, zmuszony postępować zwolna, aby nie wyprzedzić swoich towarzyszy, a może nawet wewnętrznie zadowolony, że obok nich nie jedzie, na chwilę zatrzymał się tuż przy szeregu, przez tłumy utworzonym.
W tem uczuł, że go ktoś ciągnie za pochwę od szpady, pochylił się zatem w tył.
Osobą, która tym sposobem zwróciła na się jego uwagę, był inny młodzieniec, brunet, z okiem błyskającem, mały, wysmukły, przyjemny i w rękawiczkach.
— Czem mogę panu służyć?... — spytał nasz jeździec.
— Racz mi pan wyświadczyć pewną łaskę.
— Cóż takiego? mów pan, ale prędko, bo widzisz, że czekają na mię.
— Potrzebuję koniecznie, nieodzownie, dostać się do miasta, czy pan to pojmujesz? A uważam, że pan jesteś sam i nawzajem potrzebujesz mieć pazia, któregobyś się niepowstydził.
— Cóż ztąd?
— Oto! usługa za usługę; zabierz mię pan z sobą do miasta, a będę pańskim paziem.
— Dziękuję — odparł jeździec — ja nie żądam niczyich usług.
— Ani nawet moich?... — z tak dziwnym uśmiechem zapytał młodzieniec, że jeździec uczuł, iż topnieje lodowata powłoka, którą serce usiłował pokryć.
— Chciałem powiedzieć, że nie mogę przyjąć niczyich usług.
— O! ja wiem żeś nie bogaty panie Ernauton de Carmainges — odrzekł młody paź.
Jeździec zadrżał; lecz młodzieniec, niezważając na to drżenie, mówił dalej:
— To też nie wspomnimy ani słowa o zapłacie, owszem nawet, jeżeli pan uczynisz zadosyć prośbie mojej, będziesz stokroć wynagrodzony za tę usługę; pozwól więc panie, niech ci służę, i pomnij że ten, który cię teraz prosi, dawniej rozkazywał nieraz.
— Pójdź więc — rzekł jeździec, pokonany tym tonem pełnym błagania i powagi.
Młodzieniec ścisnął mu rękę, co jak na pazia, było dosyć poufałe, a obróciwszy się do gromadki znanych nam już jeźdźców, rzekł:
— Ja przechodzę, co jest najgłówniejsza; ty, Mayneville staraj się również jakim bądź sposobem dostać do miasta.
— Nie dosyć na tem, że przechodzisz — odrzekł szlachcic — trzeba także, żeby cię widział.
— O! bądź spokojny; skoro tylko przebędę bramę, obaczy mię niezawodnie.
— A pamiętaj o umówionym znaku.
— Dwa palce na ustach, wszak tak?
— Tak, a teraz ruszaj z Bogiem!
— I cóż! rzekł właściciel karego konia, czy namyśliłeś się, mości paziu?
— Już panie — odpowiedział młodzieniec i wskoczył lekko na konia, siadając za swoim towarzyszem, który pośpieszył do innych pięciu wybranych, zajętych okazywaniem swoich kart i usprawiedliwianiem swoich przywilejów.
— Do licha! — rzekł patrzący za nimi Robert Briquet, niech mię dyabli porwą, jeżeli to nie cala trzoda gaskończyków.


Rozdział III.
PRZEGLĄD.

Przegląd, jakiemu uledz miało sześciu uprzywilejowanych, którzy wyszli z szeregów zgromadzonego ludu, i zbliżyli się do bramy, trwał krótko i nie był zbyt ścisły.
Wypadało tylko wydobyć połowę paszportu z kieszeni i okazać ją oficerowi, a jeżeli ta połowa zgadzała się zupełnie z inną, tak, że obie stanowiły całość, prawa właściciela paszportu, już tein samem były udowodnione.
Gaskończyk z gołą głową wystąpił najpierwszy, od niego zatem przegląd rozpoczęto.
— Pańskie nazwisko? — zapytał oficer.
— Moje nazwisko, panie oficerze?... napisane jest na tej karcie, gdzie wyczytasz pan jeszcze coś więcej.
— Mniejsza o to!... Ale jak się pan nazywasz?... — niecierpliwie powtórzył oficer — może pan nie wiesz jak?
— Owszem, owszem, wiem krwi bozka!... A choćbym zapomniał, tobyś mi pan mógł przypomnieć, bośmy przecie współziomkowie i krewni.
— Pańskie nazwisko?.... do tysiąca szatanów!.. Czy pan sądzisz, że ja tu mam czas do stracenia na wzajemnych przypomnieniach?
— Dobrze, dobrze. Nazywam się Perducas z Pincornay.
— Perducas z Pincornay — powtórzył pan de Loignac, którego odtąd nazywać będziemy imieniem, jakiem go powitał współziomek, a spojrzawszy na kartę, dodał:
— Perducas z Pikornay, 26 października, 1585 roku, o samem południu.
— Brama świętego Antoniego — dodał gaskończyk, wyciągając po kartę czarny i wyschły palec.
— Bardzo dobrze!... wszystko w porządku; przechodź pan — odrzekł pan de Loignac, zapobiegając stanowczo dalszej rozmowie ze współziomkiem.
— A teraz na pana kolej!... — dodał, przywołując drugiego.
Człowiek w pancerzu zbliżył się.
— Proszę o paszport! — rzekł Loignac.
— Cóż znowu! panie de Loignac — zawołał zagadnięty — alboż to pan nie poznajesz syna jednego z przyjaciół dziecinnych lat twoich, który nieraz skakał na pańskich kolanach?
— Nie.
— Nie poznajesz pan Pertinaca de Monterabeau? — powtórzył zdziwiony młodzieniec.
— Skoro jestem na służbie, mój panie, nie poznaję nikogo. Proszę o kartę?
Młodzieniec w pancerzu podał kartę.
— Pertinax de Monterabeau, 26 października, o samem południu, brama świętego Antoniego! Przejdź pan.
Młodzieniec, nieco zdziwiony przyjęciem, połączył się z Perdukasem, który czekał na otwarcie bramy.
Następnie zbliżył się trzeci gaskończyk z żoną i dziećmi.
— Pańska karta? — spytał Loignac.
Posłuszna ręka natychmiast zagłębiła się w kozłowej torbie, która mu na prawym boku wisiała.
Lecz nadaremnie; dziecię, które gaskończyk trzymał na ręku, przeszkadzało mu, nie mógł więc znaleźć żądanego papieru.
— Cóż pan u dyabła robisz z tem dzieckiem, widzisz przecie, że ci przeszkadza!
— To mój syn, panie de Loignac.
— Dobrze, ale posadź go pan na ziemi.
Gaskończyk usłuchał, dziecię kwilić zaczęło.
— Pan więc ożeniłeś się?... — zapytał Loignac.
— Tak, panie oficerze.
— W dwudziestym roku życia?
— Wiadomo panu, że u nas żenią się za młodu, boś sam panie de Loignac, pojął żonę, mając lat ośmnaście.
— Masz tobie — pomyślał Loignac — i ten widzę, zna mię także.
Tymczasem zbliżyła się kobieta, a z nią dzieci, wiszące u jej sukni.
— A dlaczegóż niemiałby być ożeniony?.. — spytała, prostując się i usuwając z ogorzałego czoła czarne włosy, które kurz pozlepiał jak ciasto — czy w Paryżu małżeństwo wyszło z mody?.. Tak, panie, on ożenił się, i oto jeszcze dwoje dzieci, które go ojcem nazywają.
— Tak jest, ale są to tylko mojej żony synowie, panie de Loignac, również jak i ten słuszny chłopak, który się tam ukrywa; przystąp Militorze i pozdrów pana de Loignac, naszego współziomka.
Szesnasto czy siedemnasto-letni, silny i zwinny chłopak, z okrągłego oka i zakrzywionego nosa, podobny do sępa, zbliżył się, założywszy obie ręce za pas bawoli; miał na sobie porządny wełniany kaftan na drótach robiony, na muskularnych nogach nosił żółte kozłowe spodnie, a zaledwie porastający wąsik, rzucał cień po nad zuchwałemi i przebiegłemi jego ustami.
— Panie de Loignac, jest to Militor, mój pasierb, a starszy syn mojej żony, z domu Chavantrade, krewnej panów de Loignac, Militor de Chavantrade na pańskie usługi.
Ukłoń że się Miltor.
Potem gaskończyk schylił się do dziecka, które wrzeszczało tarzając się po drodze i dodał:
— Cicho Scypionie, cicho mój mały, zaraz cię wezmę, tylko kartę znajdę.
Tymczasem Militor, posłuszny rozkazowi ojca, lekko ukłonił się, nie wyjmując rąk z za pasa.
— Na miłość boską, dawaj pan swoję kartę! — zawołał zniecierpliwiony de Loignac.
— Pójdź-no Lardille i pomóż mi — rzekł zapłoniony gaskończyk do małżonki.
Lardille po kolei uwolniła się od obu rąk przyczepionych do jej sukni, i zaczęła sama przetrząsać torbę i kieszenie męża.
— Widać! — rzekła — żeśmy zgubili naszą kartę.
— A, to każę was aresztować — powiedział Loignac.
Gaskończyk zbladł.
— Nazywam się Eustachy de Miradoux — wołał — i mogę się odwołać do pana de Sainte-Maline, mojego krewnego.
— A! jesteś krewnym pana de Sainte-Maline — rzekł nieco ułagodzony Loignac. Prawda, że gdyby wam wierzono, tobyście się odwoływali do pokrewieństwa całego świata; no, no! szukajcie, ale nadewszystko szukajcie nie napróżno.
— Lardille, obacz w tłomoczkach twoich dzieci — powiedział Eustachy, drżąc z gniewu i niespokojności.
Lardille uklękła przed skromnem zawiniątkiem i szemrząc obracała je na wszystkie strony.
Mały Scypio krzyczał ciągle; prawda, że jego przyrodni bracia widząc, iż o nich zapomniano, bawili się nasypywaniem mu piasku w usta.
Militor ani się ruszył; rzekłby kto, iż utrapienia familijne przeciągały obok tego słusznego chłopca, bynajmniej go niedotykając.
— E!... — nagle zawołał pan de Loignac — a cóż to tam w skórzanej kopercie wygląda z pod rękawa temu chłopcu?
— A! tak, prawda, prawda — tryumfująco zawołał Eustachy — był to pomysł mojej Lardille, teraz przypominam sobie; zaszyła kartę w rękaw Militora.
— Aby niósł cokolwiek — szyderczo rzekł Loignac — wstydź się wielki ciołku! nawet rąk opuścić nie chcesz, z obawy abyś ich nie dźwigał.
Usta Militora pobladły z gniewu, a nos broda i powieki krwią zaszły.
— Ciołek nie ma rąk — mruknął rzucając zjadliwe spojrzenia — ale ma łapy, jak ktoś z moich znajomych.
— Cicho!... — rzekł Eustaahy — widzisz Militorze, pan de Loignac czyni nam zaszczyt, skoro z nami żartuje.
— Nie, jak Bóg żywy! ja nie żartuję — odparł Loignac — ale owszem pragnę aby ten wielki smarkacz, pojmował należycie znaczenie słów moich. Gdyby był moim pasierbem, kazałbym mu dźwigać matkę, brata, tłomok, i, jak mi Bóg miły! sam wlazłbym na to wszystko, gotów wyciągać mu uszy i przekonać go, że jest prawdziwym osłem.
Militor zupełnie stracił minę; Eustachy niby był niespokojny; lecz z pod tej niespokojności przebijała się niejaka radość z upokorzenia pasierba.
Lardille, dla rozwiązania wszelkiej trudności i uwolnienia swojego pierworodnego od szyderstw pana de Loignac, podała mu kartę, wydobytą ze skórzanej koperty.
Pan de Loignac wziął ją i czytał:
„Eustachy de Miradoux, 26-go października, o samem południu, brama świętego Antoniego.
— Idźcież więc — rzekł — a uważajcie, abyście nie zapomnieli którego z waszych ładnych lub brzydkich bębnów.
Eustachy de Miradoux znowu wziął małego Scypiona na ręce; Lardille znowu przyczepiła się do jego pasa; dwoje dzieci również uchwyciły suknię matki, i całe to rodzinne grono, strzeżone przez milczącego Militora, udało się ku innym, którzy czekali po wytrzymanym już przeglądzie.
— Niechże cię morowe powietrze ogarnie, panie d’Epernon, z twoimi żołnierzami!... — mruknął pod nosem Loignac, patrząc na przechodzącego z całą rodziną Eustachego Miradoux.
A potem, obróciwszy się dodał:
— Dalej, kto tam z kolei!
Te słowa stosowały się do czwartego kandydata.
Był on sam i bardzo sztywny, założył środkowy palec na wielki i szczotkami spędzał kurz z siwego kaftana; wąsy jego, podobne do kocich włosów, zielone i błyszczące oczy, brwi, których łuk tworzył wystające półkole nad wystającemi policzkami, i nakoniec wązkie usta, nadawały jego fizyonomii ów typ niedowierzania i chytrej ostrożności. jakie znamionują człowieka, który równie dobrze ukrywa dno swojego worka, jak dno swojego serca.
„Chalabre, 26-go października, o samem południu brama świętego Antoniego.”
— Dobrze, idź pan!... — rzekł Loignac.
— Zapewne otrzymam tu zwrot kosztów podróży — łagodnie dorzucił gaskończyk.
— Nie jestem podskarbim, mój panie, lecz odźwiernym tylko — odparł sucho Loignac — przechodź pan.
Chalabre przeszedł.
Za Chalabrem następował młody jasnowłosy jeździec, który wydobywając paszport, wyrzucił z kieszeni kość i kart kilka.
Oświadczył, że się nazywa Saint-Capautel, a gdy paszport zgodny z przepisami, potwierdził to oświadczenie, przeszedł więc za Chalabrem.
Pozostawał już tylko szósty, który na żądanie zaimprowizowanego pazia, zsiadł z konia i okazał panu de Loignac kartę z napisem:
„Ernauton de Carmainges, 26-go października, o samem południu, brama świętego Antoniego.”
Podczas gdy pan de Loignac czytał, paź zsiadł również i ukrył głowę, zapinając łańcuszek od munsztuka, który i tak dobrze był zapięty.
— Czy to pański paź?... — spytał de Loignac Ernautona, wskazując młodzieńca.
— Jak pan kapitan widzi — odpowiedział Ernauton, nie chcąc ani kłamać ani zdradzać — przecież kiełzna konia mojego.
— Przejdź pan — rzekł Loignac, bacznie przypatrując się panu de Carmainges, który z twarzy i postawy podobał mu się więcej niż inni. Ten przynajmniej znośny — szepnął.
Ernauton wsiadł na koń; paź obojętnie ale też i dosyć szybko, poprzedził go i połączył się z gromem tych, co pierwej przeszli.
— Otworzyć bramę i przepuścić te sześć osób oraz ich orszaki — rzekł Loignac.
— Dalej, żywo, żywo, panie — powiedział paź — na koń i ruszajmy.
Ernauton jeszcze raz uległ wpływowi, jaki na nim wywierała ta dziwaczna istota, a gdy otworzono bramę, dał ostrogę koniowi i wiedziony przez pazia, zagłębił się aż w samo serce przedmieścia świętego Antoniego.
Loignac kazał znowu zamknąć bramę za sześciu wybranymi, a to z wielkiem nieukontentowaniem tłumów, które po dopełnieniu owej formalności, mniemały, że również przejdą, a zawiedzione w oczekiwaniach, głośno niezadowolenie objawiły.
Miton, nabiegawszy się jak szalony po polu, odzyskał nieco odwagi, i ostrożnie wróciwszy na miejsce, z którego wyszedł, ośmielił się także dosyć głośno narzekać na samowolność żołnierzy, w ten sposób komunikację przecinających.
Kum Friard, który znalazł przecież nakoniec żonę, już się pod jej zasłoną prawie niczego nie obawiał, i dostojnej połowicy opowiadał dziwne wypadki, wzbogacając je własnego utworu komentarzami.
Nakoniec jezdni, z których jednego paź nazwał Maynevillem, naradzali się, czy mają jechać obok muru, opasującego miasto, w nadziei że może znajdą gdzie wyłom i przezeń dostaną się do Paryża a tem samem nie będą potrzebowali czekać dłużej przy bramie świętego Antoniego, lub którejkolwiek innej.
Robert Briquet, jako filozof wszystko badający i jako mędrzec, który ze wszystkiego samą istotę wydobywa, spostrzegł, że ostateczne rozwiązanie wyżej opisanej sceny, nastąpi przy samej bramie i że szczegółowe rozmowy jezdnych, mieszczan i wieśniaków, już go nie nauczą nic więcej.
Zbliżył się zatem, o ile mógł do baraku, co zastępował miejsce budki odźwiernego, i którego jedno okno wychodziło na Paryż, drugie zaś na pole.
Zaledwie zajął to nowe stanowisko, wnet człowiek, który w całym pędzie konia przybiegł z Paryża, zeskoczył z siodła, wszedł do budki i pokazał się w jej oknie.
— Aha! — rzekł Loignac.
— Oto jestem, panie de Loignac — odezwał się ten człowiek.
— Dobrze, a zkąd przybywasz?
— Od bramy świętego Wiktora.
— Twój wykaz?...
— Pięciu.
— A karty?
— Oto są.
Loignac wziął karty, sprawdził je, i na tablicy, jakby umyślnie w tym celu przygotowanej, zapisał liczbę 5.
Posłaniec odjechał.
Nim pięć minut upłynęło, przybyli dwaj inni posłańcy.
Loignac badał ich po kolei, a zawsze przez okno.
Jeden przybywał od bramy Bourdelle i przywoził liczbę 4.
Drugi od bramy du Temple, i oznajmiał liczbę 6.
Loignac starannie zapisał te liczby na tablicy.
Posłańcy ci znikli podobnie jak pierwszy, lecz na ich miejscu zjawili się czterej inni, nowo przybyli:
Pierwszy, od bramy świętego Dyonizego z liczbą 5.
Drugi, od bramy świętego Jakóba, z liczbą 3.
Trzeci, od bramy świętego Honoryusza z liczbą 8.
Czwarty, od bramy Montmartre z liczbą 4.
Nakoniec przybył i ostatni, od bramy Bussy, z liczbą 4.
Wtedy Loignac bacznie podkreślił i po cichu dodał miejsca i liczby następujące:

Brama świętego Wiktora 5
Brama Bourdelle 4
Brama du Temple 6
Brama świętego Dyonizego 5
Brama świętego Jakóba 3
Brama świętego Honoryusza 8
Brama Montmartre 4
Brama Bussy 4
Nakoniec, brama świętego Antoniego 6
————————
Razem, wyraźnie Czterdziestu pięciu 45

— Dobrze; a teraz — donośnym głosem zawołał de Loignac — otworzyć bramę i niech wejdzie, kto chce.
Brama się otworzyła.
Natychmiast konie, muły, kobiet/, dzieci, wózki, wtłoczyły się do Paryża, niezważając, że zgnieść się mogą pomiędzy slupami zwodzonego mostu.
Przez cały kwadrans tłumy ludu, od rana zatrzymanego przy tej chwilowej tamie, płynęły szeroką arteryą, którą zwano ulicą świętego Antoniego.
Zwolna ucichł także i zgiełk.
Pan do Loignac wraz z żołnierzami wsiadł na koń.
Robert Briquet, pierwszy z przybyłych, a ostatni z odchodzących, flegmatycznie przestąpił łańcuch mostowy, mówiąc:
— Wszyscy ci ludzie chcieli coś widzieć, a nic nie widzieli, nawet pomimo chęci; ja, przeciwnie, nic nie chciałem widzieć, a przecież sam jeden tylko coś widziałem. To zachęcające; nie ustawajmy; ale dlaczegóż nie ustawajmy?... dosyć mi na tem, co wiem. Alboż to widok szarpanego na sztuki Salcèda przyjemnym dla mnie będzie?... Nie, zapewne nie!.. Wreszcie wyrzekłem się polityki. Pójdźmy raczej na obiad; słońce wskazywałoby południową porę, gdyby dzień nie był pochmurny. Już czas.
I mówiąc to, wszedł do Paryża, ze spokojnym i złośliwym uśmiechem na ustach.


Rozdział IV.
Loża Jego królewskiej mości Henryka III-go na placu Grève.

Gdybyśmy teraz udali się tą zaludnioną ulicą cyrkułu świętego Antoniego, aż na plac Grève, gdzie się ona kończy, spotkalibyśmy w tłumie wielu naszych znajomych; lecz podczas gdy wszyscy ci biedni mieszczanie, mniej rozsądni niż Robert Briquet, oddalali się wzajem potrącani, popychani, kaleczeni, my, korzystając z przywileju, jaki nam nadają skrzydła historyka, przenieśmy się raczej na sam plac, a skoro jednym rzutem oka ogarniemy całą widownię, cofnijmy się na chwilę ku przeszłości, abyśmy przypatrzywszy się wrażeniu, zgłębić mogli jego powody.
Wyznać można, iż kura Friard miał słuszność, gdy przynajmniej na sto tysięcy obliczał widzów, zbierających się na placu Grève i jego okolicach, dla przypatrzenia się nastąpić tam mającej scenie.
Cały Paryż wyznaczył był sobie schadzkę przy ratuszu, a Paryż jest bardzo słowny.
Nie zaniedbuje on żadnej uroczystości, a to była uroczystość nadzwyczajna, bo śmierć człowieka, który umiał obudzić tyle namiętności, któremu jedni złorzeczyli, a którego inni chwalili, wszyscy zaś po większej części żałowali.
Widz, który się dostał na plac, albo wybrzeżem obok szynku pod wyobrażeniem Panny Maryi, albo też wejściem od strony placu Beaudoyer, najprzód spostrzegł na placu Grève łuczników sędziego kryminalnego Tanchou, i mnóstwo szwajcarów i szwoleżerów, otaczających małe rusztowanie, o cztery stopy nad ziemię wzniesione.
Rusztowanie to tak nizkie, bo widzialne tylko dla osób, co je otaczały, lub tych, które szczęśliwym trafem dostały miejsce w oknach, oczekiwało na grzesznika, od rana wydanego w ręce mnichów, któremu, jak się energicznie wyrażało pospólstwo, przygotowano konie do wielkiej podróży.
W rzeczy samej, pod gankiem domu, pierwszego od ulicy Mouton, stały cztery silne konie, z wyniosłym grzbietem i białą grzywą, niecierpliwie tratując ziemię kopytem i gryząc się wzajem, rżąc z wielkim przestrachem kobiet, które dobrowolnie sobie to miejsce obrały, lub też, które tam gwałtem popchnięto.
Były to konie zupełnie świeże, bo po trawiastych równinach ojczystej krainy swojej, zaledwie przypadkowo unosiły niekiedy na szerokich krzyżach pucołowate dziecię wieśniaka, późno, o zachodzie słońca, z pola wracającego.
Lecz, oprócz próżnego rusztowania, oprócz rżących koni, spojrzenia tłumu najchętniej zwracały się na główne okno ratusza, wybite czerwonym i złocistym aksamitem i na balkon, na którym rozesłano również aksamitny kobierzec, zdobny królewskiemi herby.
To okno było lożą królewską.
Wpół do drugiej wybiło na wieży Ś-go Jana, gdy to okno podobne do ram jakiego obrazu, napełniło się osobami, wspartemi na jego framudze.
Najprzód ukazał się tam król Henryk III-ci, blady, prawie łysy, chociaż w owej epoce miał dopiero lat trzydzieści trzy, do trzydziestu pięciu.
Oczy jego, zapadłe w ciemne doły, a usta nerwowym kurczem ściągane, ciągle drgały.
Wszedł ponury, z osłupiałym wzrokiem, zarazem majestatyczny i chwiejący się, dziwny w swej postawie, dziwny w chodzie, raczej cień niż istota żyjąca, raczej mara niż król: a zawsze jako niepojęta i niezrozumiała tajemnica dla poddanych, którzy na jego widok nie wiedzieli czy mają wołać: niech żyje król! czy też modlić się za jego duszę.
Henryk miał na sobie czarny, z czarnemi ozdobami kaftanik; nie widać na nim było ani orderów, ani drogich kamieni; jeden tylko brylant błyszczał u jego beretu, przytrzymując trzy krótkie fryzowane pióra.
Na lewej ręce trzymał małego, czarnego pieska, którego mu przysłała z więzienia Marya Stuart, i na którego jedwabistym włosie odznaczały się królewskie palce delikatne i białe jak alabaster.
Za nim postępowała Katarzyna Medicis, już wiekiem pochylona, gdyż królowa matka w owej epoce mogła liczyć lat około sześćdziesięciu siedmiu, jednak głowę niosła prosto i mocno, a z pod brwi, z przyzwyczajenia zmarszczonej, ciskała ostre spojrzenia, chociaż mimo tych spojrzeń, w wiecznej żałobie, wyglądała zawsze blada i zimna jak posąg.
Jednocześnie ukazała się łagodna i melancholijna twarz królowej Ludwiki Lotaryńskiej, małżonki Henryka III-go, na pozór nic nie znaczącej, ale w istocie wiernej towarzyszki jego niespokojnego i nieszczęśliwego życia.
Królowa Katarzyna Medycejska, szła na tryumf.
Królowa Ludwika była obecna straceniu.
Król Henryk robił na tem interes.
Ten potrójny odcień można było wyczytać na wyniosłem czole pierwszej, na uległych rysach, drugiej i na pochmurnem, znudzonem obliczu trzeciego.
Za ukoronowanemi osobami, których bladość i milczenie lud podziwiał, postępowali dwaj przystojni młodzieńcy; jeden z nich miał zaledwie lat dwadzieścia, drugi, najwyżej dwadzieścia pięć.
Trzymali się pod ręce, chociaż etykieta zabrania, aby wobec królów, podobnie jak w kościele wobec Boga, czegokolwiek się trzymano.
Uśmiechali się, młodszy z niewypowiedzianym smutkiem, starszy z czarownym wdziękiem, obaj byli przystojni, słuszni, słowem bracia.
Młodszy nazywał się Henryk de Joyeuse, hrabia du Bouchage; starszy zaś, książę Anna de Joyeuse.
Niedawno jeszcze znano go u dworu pod nazwiskiem d’Arques; lecz król Henryk, który go lubił bardziej niż cokolwiek bądź na świecie, przed rokiem mianował go parem Francyi, a wice-hrabstwo de Joyeuse wyniósł do godności księztwa.
Lud nie czuł dla tego ulubieńca nienawiści? jaką niegdyś żywił dla Maugirona, Quelusa i Schomberga, nienawiści, którą sam tylko d’Epernon odziedziczył.
Henryk poważnie i bez uśmiechu, pozdrowił tłumy, poczem pocałował w łeb pieska.
I, obróciwszy się do młodzieńców — rzekł do starszego:
— Oprzyj się o obicie, Anno; stojąc zmęczysz się, bo to może długo potrwa.
— Tak sądzę — przerwała Katarzyna — długo a dobrze, Najjaśniejszy panie.
— Sądzisz więc matko, że Salcède mówić będzie?... — zapytał Henryk.
— Mam nadzieję, że Bóg ześle to upokorzenie na nieprzyjaciół naszych. Powiadam, naszych, bo są to i twoi nieprzyjaciele, córko — dodała zwracając się ku królowej, która zbladła i wzrok łagodny w ziemię utkwiła.
Król powątpiewająco kiwnął głową.
I znowu zwracając mowę do księcia de Joyeuse, i spostrzegając, że ten stoi mimo wezwania, rzekł:
— No, Anno, uczyń jak powiadam; oprzyj się o ścianę, albo o mój fotel.
— W istocie Wasza królewska mość zbyt łaskawa — odpowiedział młody książę — ale ja wówczas dopiero korzystać z pozwolenia będę, gdy się naprawdę zmęczę.
— Lecz my tak długo czekać nie będziemy, nieprawdaż, bracie?... — po cichu rzekł Henryk.
— Bądź spokojny — odparł Anna — raczej oczami aniżeli głosem.
— Mój synu — odezwała się Katarzyna — co to za zgiełk tam na rogu wybrzeża?
— Co za przenikliwy masz wzrok! moja matko; tak jest, w istocie mniemam, że słusznie mówisz... O! ja nie dojrzę tak daleko, chociaż jeszczem nie stary!
— Najjaśniejszy panie — swobodnie przerwał Joyeuse — ten zgiełk pochodzi ztąd, że kompania łuczników usuwa pospólstwo z placu. Skazany zapewne już przybywa.
— Jak to pochlebnie dla królów patrzeć na ćwiartowanie człowieka, w którego żyłach płynie również kropla krwi królewskiej!... — rzekła Katarzyna.
I to mówiąc spojrzeniem swojem przeszywała Ludwikę.
— O! pani, przebacz, ale oszczędzaj mię — z ukrywaną nadaremnie rozpaczą odparła młoda królowa — nie, ten potwór nie należy do mojej rodziny, i pani tego powiedzieć nie chciałaś.
— Zapewne, że nie — wtrącił król — i aż nadto pewien jestem, że matka moja nie to powiedzieć chciała.
— Ale owszem!... — cierpko rzekła Katarzyna — on należy do Lotaryńczyków, a Lotaryńczycy są to twoi, moja pani; tak przynajmniej mniemam. Salcède zatem jest twój powinowaty, a nawet dosyć blizki.
— Raczej — przerwał Joyeuse ze szlachetnem oburzeniem, jakie wyłącznie znamionowało jego charakter i jakie zwykle okazywał w każdej okoliczności, osobie która je wywołała, nie zważając bynajmniej kto jest tą osobą; raczej może powinowatym pana Gwizyusza, lecz wcale nie królowej Francyi.
— A! jesteś pan tutaj, panie de Joyeuse?... — z nieopisaną dumą rzekła Katarzyna, upokorzeniem płacąc za zaprzeczenie. A! pan tutaj? Nie widziałam pana.
— Jestem pani, nietylko za przyzwoleniem, ale nawet z rozkazu monarchy — odparł Joyeuse, wzrokiem badając Henryka. Nie zbyt to przyjemna rzecz patrzeć na ćwiartowanie człowieka, dlatego też na podobne widowisko tylko z musu przybyłem.
— Pani, Joyeuse ma słuszność — powiedział Henryk — nie chodzi tu ani o Lotaryńczyków, ani o Gwizyusza, ani nadewszystko o królowę; chodzi tu tylko o to, aby patrzeć na rozszarpanie pana de Salcdèe, to jest mordercy, który chciał zabić brata mojego.
— Dzisiaj, jak widzę, nie mam szczęścia — odrzekła Katarzyna, nagle ustępując, bo na tem zależała zręczna jej taktyka — pobudzam moję córkę do płaczu i Boże przebacz! pana de Joyeuse do śmiechu.
— A! pani — zawołała Ludwika, chwytając ręce Katarzyny — czyż podobna, abyś Wasza królewska mość boleści mojej nie wierzyła?
— I głębokiej czci mojej — dodał Anna de Joyeuse, pochylając się na poręcz królewskiego fotelu.
— Prawda, prawda — odparła Katarzyna, ostatnim grotem przeszywając serce synowej. Powinnabym pojmować, jak bolesną jest dla ciebie rzeczą, moje drogie dziecię, wykrywanie spisków twoich powinowatych z Lotaryngii, i wiem, że choć niewinnie, ale zbyt wiele cierpisz na tem powinowactwie.
— A! w tym względzie, masz niejaką słuszność moja matko — odezwał się król, usiłując wszystkich pogodzić — bo nakoniec, tym razem wiemy, jak sądzić o udziale panów Gwizyuszów w tym spisku.
— Lecz, Najjaśniejszy panie — śmielej niż dotąd przerwała Ludwika Lotaryńska — wiesz, że zostając królową Francyi, wszystkich moich krewnych z przed tronu usunęłam.
— O!... — zawołał Anna de Joyeuse — widzisz, Najjaśniejszy panie, że nie myliłem się; oto i skazany już na placu. Dla Boga! jaki on brzydki!
— Boi się — rzekła Katarzyna — będzie mówił.
— Jeżeli mu siły starczą — powiedział król. Patrz, matko, głowa jego chwieje się, jakby już był martwy.
— Ja przy swojem obstaję, Najjaśniejszy panie, jaki on szkaradny.
— Jakże chcesz, aby człowiek, mający tak brzydkie myśli, był ładny? Alboż ci nie tlomaczyłem, Anno, tajemnego stosunku między ciałem duszą, jak to pojmowali i tłomaczyli Hippokrates i Qulen?
— Nie przeczę, Najjaśniejszy panie; ale nauką nie wyrównam Waszej królewskiej mości, i nie raz widziałem, że bardzo szpetni ludzie byli dzielnymi żołnierzami. Nieprawdaż Henryku?
Joyeuse zwrócił się do brata, jakby szukając pomocy w zdaniu jego; lecz Henryk, pogrążony w głębokich dumaniach, patrzył, niewidząc, słuchał, nie słysząc, król dopiero wyręczył go w odpowiedzi.
— Ej! dla Boga! kochana Anno — zawołał monarcha — któż ci powiada, że i ten nie był waleczny? Owszem! był odważny jak niedźwiedź, jak wilk, jak wąż. Alboż nie pamiętasz rozmaitych sztuczek jego? We własnym domu spalił nieprzyjaznego sobie szlachcica normandzkiego. Dziesięć razy pojedynkował się i zabił trzech przeciwników; schwytano go przy fałszowaniu pieniędzy i za to na śmierć skazano.
— Jednakże — wtrąciła Katarzyna Medicejska — ułaskawiono go za wstawieniem się księcia Gwizyusza, twojego kuzyna, moja córko.
Ludwice teraz już sił zabrakło; poprzestała więc na westchnieniu.
— Ha — rzekł Joyeuse — czynne wiódł życie, to też prędko je zakończy.
— Sądzę, panie de Joyeuse — powiedziała Katarzyna — iż przeciwnie, zakończy je bardzo powoli.
— Pani — kręcąc głową odparł Joyeuse — widzę tam pod gankiem tak dobre i tyle bezczynnością zniecierpliwiono konie, o iż nie przypuszczam aby muskuły, ścięgna i chrząstki pana de Salcède długo się im opierać mogły.
— Prawda, jeżeli tego nic przewidziano, ale mój syn ma tyle litości — dodała królowa matka z właściwym sobie uśmiechem, — że rozkaże, aby konie zlekka ciągnęły.
— Słyszałem jednak, a przynajmniej zdaje mi się, że pani mówiłaś dzisiaj rano do pani de Mercoeur — lękliwie wtrąciła królowa Ludwika — iż nieszczęśliwy tylko dwa targnięcia będzie musiał wytrzymać.
— A tak, skoro się dobrze sprawować będzie — odparła Katarzyna — w takim razie wyekspedyują go, jak można najprędzej; ale pojmujesz; moja córko, że skoro cię Salcdèe tyle obchodzi, wypadałoby więc, abyś mu kazała oznajmić, jak się ma sprawować. To zupełnie od niego zależy.
— Pani — odpowiedziała królowa, ponieważ Bóg nieobdarzył mię taką siłą jak ciebie, nie mogę spokojnie patrzeć na cierpienia.
— Ha! to nie patrz, moja córko.
Ludwika zamilkła.
Król nic nie słyszał; całą uwagę zwrócił na skazanego, którego zdejmowano z wozu i umieszczano na małom rusztowaniu.
Tymczasem halabardnicy, łucznicy i szwajcarowie znacznie rozszerzyli przestrzeń, tworząc w koło rusztowania dosyć obszerną próżnię, tak, aby wszyscy mogli rozpoznać Salcèda, mimo dosyć małej wysokości jego grobowego piedestału.
Salcède mógł mieć lat trzydzieści cztery do trzydziestu pięciu, silny był i barczysty; blade jego rysy, gdzie niegdzie pokryte kroplami potu i krwi, ożywiała na przemian nieopisana nadzieja lub trwoga, ilekroć spojrzał w około siebie.
Zrazu skierował swój wzrok ku królewskiej loży; lecz jakby pojmował, że ztamtąd nie przyślą mu ocalenia, ale śmierć raczej, natychmiast też przestał patrzeć na lożę.
W tłumach to szukał on pomocy, w łonie tego burzliwego morza przeglądał się pałającym wzrokiem duszy i drżącemi usty.
Tłumy milczały.
Salcède nie był pospolitym mordercą; owszem, pochodził z dobrego rodu, ponieważ Katarzyna Medicejska doskonała znawczyni genealogii, odkryła kroplę krwi królewskiej w jego żyłach; nadto Salcède był dość znakomitym wojownikiem.
Jego ręka, haniebnym sznurem skrępowana, dzielnie mieczem władała; blada głowa, teraz przejęta trwogą na widok blizkiej śmierci, trwogą, którąby skazany bez wątpienia ukrył był w głębi duszy, gdyby nadzieja nie zajmowała tam zbyt wiele miejsca, ta, mówimy blada głowa, obfitowała w wielkie plany.
Z tego, co powiedzieliśmy, wynika, że jedni, widzowie poczytywali Salcèda za bohatera, drudzy za ofiarę, inni zaś za zbójcę, atoli tłumny motłoch zwykle mierzy równą pogardą zwyczajnych zbrodniarzy, jak i tych, co się kusili o wielkie morderstwa, jakie księga historyi jednocześnie w księgę sprawiedliwości zapisuje.
I tak, opowiadano sobie w tłumie, że Salcède pochodził z rodu rycerskiego; że ojciec jego walecznie bił się z kardynałem Lotaryngii i dlatego zginął zaszczytną śmiercią w pośród rzezi świętego Bartłomieja, lecz, że później, syn niepomny tej śmierci a raczej nienawiść poświęcając ambicyi, zawsze nad prostym ludem mającej przewagę, że syn ten, powtarzamy, zawarł umowę z Hiszpanią i Gwizyuszami, dla zniweczenia rodzącego się we Flandryi jedynowładztwa księcia Andegaweńskiego, tyle francuzom nienawistnego.
Mówiono o stosunkach jego z Bazą i Balouinem, domyślnymi sprawcami spisku, którego o mało co nie przypłacił życiem książę Franciszek, brat Henryka III-go; opisywano, z jaką zręcznością Salcède wywinął się z tej sprawy i uniknął koła, szubienicy, albo stosu, który jeszcze dymił krwią jego wspólników.
Lotaryńczycy utrzymywali, że on fałszywemi i podstępnemi zeznaniami tak dalece omamił sędziów, iż książę Andegaweński aby się coś więcej jeszcze dowiedzieć, kazał go zawieźć do Francyi, zamiast ściąć w Antwerpii lub Brukselli.
Prawda, że w końcu taki sam osiągnął rezultat, atoli Salcède miał nadzieję, że w drodze, przedsięwziętej jakby w celu poczynienia zeznań, stronnicy przyjdą mu z pomocą i uratują go.
Nieszczęściem, liczył on na pana de Bellièvre, który miał go dostawić do Paryża, i tak pilnie strzedz, aby ani Hiszpanie ani lotaryńczycy, ani ligiści ku niemu zbliżyć się nie mogli.
Salcède nie tracił nadziei ani w więzieniu, ani na torturach, ani na śmiertelnym wozie, ani nawet na rusztowaniu.
Był on odważny i uległy losowi, lecz należał do rzędu istot energicznych, które bronią się, aż do ostatniej chwili życia z wytrwałością i potęgą, na jakie podrzędne dusze prawie nigdy zdobyć się nie mogą.
Król zarówno jak i naród dostrzegli tę nieustanną myśl Salcèda.
Katarzyna, ze swojej strony, trwożliwie śledziła najmniejsze nawet poruszenie nieszczęśliwego; atoli zbyt oddalona, nie mogła śledzić kierunku jego spojrzeń i dostrzedz ciągłej ich gry.
Za przybyciem skazanego, w tłumie jakby mocą czarów, wzniosły się dwa piętra mężczyzn, kobiet i dzieci; ilekroć zjawiała się nowa głowa po nad ruchomą powierzchnią, którą już czujne oko Salcèda zbadało zaraz, on ją rozpoznał i rozebrał w jednej sekundzie, która jednak w tyle wzburzonym człowieku więcej znaczyła niż całogodzinne rozważanie, drogie bowiem i kosztowne dlań ostatnie chwile żywota, podwoiły a raczej stokroć podwyższyły w nim wszelkie jego zdolności.
Potem, zmierzywszy szybkiem jak błyskawica spojrzeniem tę twarz nową i nieznaną, Salcède znowu stawał się ponury i gdzie indziej zwracał swą uwagę.
Tymczasem kat zaczął się już krzątać koło niego i przez środek ciała przywiązywał do środka rusztowania.
Już nawet, na znak Tanchona, sędziego kryminalnego, dwaj łucznicy, przeciskając się przez tłumy, poszli po konie.
W innej okoliczności i w innym celu, nie mogliby oni ani kroku postąpić wśród tej masy ścieśnionej, lecz tłumy wiedziały, czego łucznicy dopełnić mają, skupiły się zatem i dały przejście jak na zapełnionym teatrze dla aktorów, ważniejsze role odgrywających.
W tej chwili powstał szmer u drzwi królewskiej loży i odźwierny, podnosząc obicie, uprzedził Ich królewskie mości, iż prezydent Brisson i czterech radców a pomiędzy nimi sprawozdawca, upraszają o zaszczyt chwilowej rozmowy z monarchą, w przedmiocie egzekucyi.
— I owszem — odpowiedział król.
A potem zwracając się do Katarzyny — dodał:
— No! moja matko, czy będziesz zadowolona? Katarzyna, potakując, lekko skinęła głową.
— Wprowadzić tych panów — rzekł król.
— Najjaśniejszy panie, błagam o pewną łaskę — odezwał się Joyeuse.
— Proś Joyeuse — odparł monarcha — byle tylko nie za skazanym...
— Uspokój się, Najjaśniejszy panie.
— Słucham więc.
— Jedna rzecz, Najjaśniejszy panie, razi szczególniej wzrok mojego brata, a nadcwszystko mój wzrok, to jest czarna i czerwona suknia; racz więc, Najjaśniejszy panie, zezwolić łaskawie, abyśmy wyszli!
— Jakto! panie de Joyeuse, tak cię mało obchodzą moje sprawy, iż pragniesz odejść w podobnej chwili? zawołał Henryk.
— Nie racz tak sądzić, Najjaśniejszy panie, wszystko, co dotyczę Waszej Królewskiej Mości, głęboko mię obchodzi; ale ciało moje nędzne i litości godne, a najsłabsza nawet kobieta, w tym względzie, silniejsza jest odemnie. Nie mogę patrzeć na stracenie, bo pewno cały tydzień to odchoruje. Otóż, kiedy u dworu już ja jeden tylko śmieje się, a brat mój, niewiem dla czego, zapomniał śmiechu, pomyśl Najjaśniejszy panie w co się zmieni biedny Louvre, już i tak smutny, skoro ja uczynię go jeszcze smutniejszym. Tak więc, łaski, Najjaśniejszy panie...
— Chcesz mię opuścić Anno? — rzekł Henryk zmartwiony niewypowiedzianie.
— A!.. Najjaśniejszy panie, jakżeś wymagający! stracenie na placu Grève, to zarazem zemsta i widowisko, a jeszcze jakie widowisko! boś go ciekawszy aniżeli ja. Niedość że tego obojga, czyż trzeba Ci jeszcze nasycać się słabością twoich przyjaciół?..
— Zostań, Joyeuse, zostań; obaczysz jak to zajmujące.
— Nie wątpię, a nawet, jak miałem honor oświadczyć Waszej królewskiej mości, lękam się, czyli zdołam znieść tyle wrażeń; tak więc, pozwalasz Najjaśniejszy panie?
I Joyeuse ku drzwiom zmierzył.
— Ha — wzdychając, rzekł Henryk III-ci, czyń co ci się podoba, widzę, że dla mnie przeznaczone życie samotne.
I monarcha, zmarszczywszy czoło, spojrzał na matkę, w obawie, czy nie słyszała jego rozmowy z ulubieńcem.
Katarzyna miała słuch równie jak wzrok bystry; lecz skoro słyszeć nie chciała, nikt nie był nad nią głuchszym.
Tymczasem Joyeuse pochylił się ku bratu i rzekł mu do ucha.
— Żywo, żywo, du Bouchage! skoro radcy wejdą, ukryj się za ich togi i zmykajmy, król teraz pozwala, a za pięć minut zabroni.
— Dzięki, dzięki ci, bracie — odpowiedział młodzieniec — i mnie się śpieszy, również jak tobie.
— Dalej, dalej, kruki już nadciągają, zmykaj, czuły słowiku!
W istocie widziano, że za wejściem panów radców, obaj młodzieńcy znikli szybko jak dwa cienie.
Za nimi zapadła ciężka zasłona drzwi.
Gdy król odwrócił głowę, już ich nie dostrzegł.
Henryk westchnął i znowu pieska pocałował.


Rozdział V.
STRACENIE.

Radzcy, stojąc w głębi królewskiej loży, czekali w milczeniu, aż monarcha raczy przemówić.
Jakoż po chwilowem oczekiwaniu, zwrócił się ku nim, pytając:
— I cóż mi nowego przynosicie, mości panowie? Witam, panie prezydencie Brisson.
— Najjaśniejszy panie! — odrzekł prezydent z godnością, którą u dworu zwano ugrzecznieniem hugonockiem, — stosownie do żądania pana de Thou, przybywamy, aby błagać Waszą królewską mość, o darowanie życia winnemu. Gotów on widocznie do zeznań, które wymódz na nim można, darowując mu życie.
— Albożeście ich jeszcze nie wymogli, mości prezydencie? — zarzucił król.
— W części zaledwie; czy to dostateczne dla Waszej królewskiej mości?
— Co wiem, to wiem, mój panie.
— Wasza królewska mość wie zatem, co sadzić o udziale Hiszpanii w tej sprawie?...
— Tak jest, mości prezydencie, nietylko Hiszpanii, ale i innych mocarstw.
— Potwierdzenie tego udziału, byłoby ważną rzeczą Najjaśniejszy panie.
— To też, panie prezydencie — przerwała Katarzyna — król ma zamiar na później odłożyć stracenie, jeżeli winny podpisze zeznania odpowiednie zeznaniom, jakie złożył sędziemu, który go badał na torturach.
Brisson pytająco spojrzał na monarchę.
— Taki jest w istocie mój zamiar — rzekł Henryk — i dłużej go nie taję; przekonasz się o tem, mości Brisson, skoro zalecisz sędziemu kryminalnemu, aby badał winnego.
— Czy Wasza królewska mość nie ma nic więcej do rozkazania?
— Nic; ale żadnych zmian w zeznaniach, bo cofnę moje słowo. Są ogłoszone, powinny zatem być takie same.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie. Wraz z nazwiskami skompromitowanych osób?
— Z nazwiskami, ze wszelkiemi nazwiskami!
— Nawet gdyby zeznania winnego obciążyły te nazwiska winą zdrady stanu lub buntu, przeciw głowie kraju?
— Nawet gdyby to były nazwiska moich najbliższych krewnych! — odparł król.
— Stanie się zadość woli Waszej królewskiej mości.
— Jeszcze raz powtarzam, panie Brisson. Tylko bez żadnych nieporozumień. Niech podadzą skazanemu papier i pióro; niech podpisze swoje zeznania i tym sposobom okaże publicznie, że się odwołuje do Naszej litości, że się zdaje na Naszą laskę. A potem — zobaczymy.
— Jednakże obiecywać mogę?
— Ale tak! obiecuj, zawsze obiecuj.
— Chodźmy, moi panowie — żegnając rzekł prezydent do radców.
I z uszanowaniem oddawszy ukłon królowi, wyszedł za nimi.
— On zezna, Najjaśniejszy panie, zezna — drżąco odpowiedziała Ludwika Lotaryńska, — a Wasza królewska mość ułaskawisz go. Patrz, jak mu piana z ust płynie.
— Nie, nie, on szuka — rzekła Katarzyna — i nic więcej. Ale czego on tak szuka?
— Do licha! — zawołał Henryk III-ci — to łatwo zgadnąć? szuka księcia Parmy, księcia Gwizyusza; szuka mojego brata, arcy-katolickiego króla. O! szukaj! szukaj! ale poczekaj! mniemasz może, iż plac Grève przystępniejszy dla zasadzek, niż droga z Flandryi? Mniemasz, że ja tu nie mam stu Bellièvr’ów, którzy ci nie pozwolą zejść z rusztowania, dokąd zaprowadził cię jeden tylko?
Salcède widział, jak łucznicy poszli po konie.
Dostrzegł prezydenta i radców w loży królewskiej, potem widział jak znikli; domyślił się, że król wydał rozkaz spełnienia kary.
Wtedy na usta jego wystąpiła owa krwawa piana, którą dostrzegła młoda królowa.
Nieszczęśliwy, pożerany śmiertelną niecierpliwością, aż do krwi gryzł usta.
— Nikt, i nikt! — szepnął. — Gdzież są ci, którzy mi pomoc przyrzekli! Podli! podli! podli!...
Sędzia Tanchon przystąpił do rusztowania i rzeki do kata:
— Przygotuj się, mistrzu.
Wykonawca skinął ku drugiemu końcowi placu i ujrzano, jak konie, przebijając tłum, zostawiały za sobą ślad falujący, który się zamykał za niemi, jakby za okrętem, morze prującym.
Ślad ten tworzyli widzowie, których roztrącało lub obalało szybkie przejście koni; lecz zburzony mur natychmiast wznosił się na nowo, a nieraz pierwsi zostawali ostatnimi i nawzajem, gdyż silniejsi wpadali zawsze w przestrzeń próżną.
Wówczas to gdy konie przebiegały róg ulicy, de la Vannerie, można było spostrzedz jak przystojny, znany nam młodzieniec, skoczył ze słupka na którym się utrzymywał, bo go ztamtąd zepchnęło piętnasto czy szesnastoletnie dziecię, zbyt żarliwie przypatrujące się tej okropnej scenie.
Był to tajemniczy paź i wice hrabia Ernauton de Carmainges.
— Żywo! żywo! — szepnął paź do ucha towarzysza swojego — wpadnij pan w próżnię, nic mamy ani chwili do stracenia.
— Ależ zaduszą nas — odpowiedział Ernauton — szalonyś mój mały przyjacielu.
— Chcę widzieć, widzieć zblizka — rzekł paź tak rozkazująco, iż łatwo było poznać, że ten rozkaz wydały usta do rozkazywania przywykłe.
Ernauton usłuchał.
— Biegnij pan tuż za końmi, tuż za końmi — wołał paź, — nie odstępuj od nich ani na krok, bo się nie dostaniemy.
— Ale nim się dostaniemy, to cię roztratują.
— Nie troszcz się pan o mnie... dalej naprzód!...
— Konie wierzgać będą.
— Schwyć pan ostatniego za ogon, koń nigdy nie wierzga, skoro się go w ten sposób trzyma.
Ernauton mimowolnie ulegał szczególniejszemu wpływowi tego dziecka; usłuchał i ujął konia za ogon, a paź znowu trzymał się jego pasa.
I w pośród tłumu, bujającego jak morze, ciernistego jak krzak, tu zostawiając kawał płaszcza, tam urywek kaftana, dalej kołnierz od koszuli, wraz z zaprzęgiem stanęli na trzy kroki przed rusztowaniem, na którem Salcède wił się w rozpaczliwych konwulsyach.
— Czyśmy już przybyli?... — zapytał, pozbawiony tchu młodzieniec, skoro uczuł, że Ernauton zatrzymał się.
— Już — odparł wice hrabia — szczęście nasze, bo mi już sił brakowało.
— Ale ja nic nie widzę.
— Stań przedemną.
— Nie, jeszcze nie... Cóż tam robią?
— Robią węzły na końcach sznurów.
— A on co robi?
— Co za, on?...
— Skazany.
— Rzuca spojrzenia w około siebie, jak sęp na zdobycz czyhający.
Konie stały tak blizko rusztowania, że służalcy wykonawcy przywiązali do nóg i rąk Salcèda postronki od ich zaprzęgu.
Salcède ryknął, skoro przy kostkach poczuł twarde dotknięcie postronków, których węzły w ciało się jego wpijały.
Wówczas rzucił ostatnie, nieopisane spojrzenie na cały ogrom placu i zakreślając koło promieniem oka swojego, objął niem sto tysięcy widzów.
— Panie — rzekł doń grzecznie sędzia Tanchon — czy masz co powiedzieć ludowi, za nim przystąpimy do dalszego ciągu?
A zbliżywszy się do ucha skazanego, dodał po cichu:
— Uczyń dobre zeznanie... a ocalisz życie.
Salcède spojrzał mu aż na dno duszy.
Spojrzenie to było zbyt wymowne, bo wyrwało prawdę z serca Tanchona i odbiło ją w jego oczach.
Salcède nie zawiódł się, pojął, że sędzia mówi szczerze i że dotrzyma słowa.
— Widzisz — mówił dalej Tanchon — że cię opuszczają, że na tym święcie już tylko we mnie możesz pokładać nadzieję.
— Dobrze więc! — rzekł Salcède, chrapliwie wzdychając — nakaz milczenie, będę mówił.
— Król wymaga zeznania napisanego i podpisanego.
— No, to rozwiążcie mi ręce i podajcie pióro, będę pisał.
— Zeznanie?
— Tak jest, zeznanie.
Uradowany Tanchon dał znak, i natychmiast dostarczono, czego żądał, bo przypadek ten przewidziano.
Jeden z łuczników podał mu pióro, kałamarz, papier, które Tanchon położył na rusztowaniu.
Jednocześnie, zwolniono, blizko na trzy stopy sznur, krępujący prawą rękę Salcèda, i podniesiono go tak, aby mógł pisać.
Salcède usiadł, najprzód silnie odetchnął, a następnie podniósł rękę, obtarł usta i usunął włosy, które potem przesiąkłe, spadały mu na oczy.
— No, no — rzekł Tanchon — uszykuj się, jak najdogodniej i opisz wszystko dokładnie.
— O!.. nie lękaj się, panie — odpowiedział Salcède, sięgając ręką po pióro. — Bądź spokojny, ja nie zapomnę tych, którzy mnie zapomnieli.
I, mówiąc to, jeszcze raz spojrzał w tłumy.
Paź uznał zapewne za stosowne, aby się pokazać, schwycił bowiem Ernautona za ramię mówiąc:
— Przez litość, panie, weź mię na rękę i podnieś tak, abym mógł widzieć, bo mi te głowy zasłaniają.
— Ależ, wistocie, jesteś nienasycony, mój młodzieńcze!
— Jeszcze ta tylko usługa, proszę pana.
— Nadużywasz!...
— Panie, ja muszę widzieć skazanego, czy pojmujesz pan!... muszę...
Ze zaś Ernauton zapewne nie dosyć szybko ulegał jego żądaniu, paź dodał:
— Panie, przez litość o tę jeszcze tylko łaskę błagam.
Paź nie był już teraz fantastycznym tyranem, ale raczej nieodpartym żebrakiem.
Ernauton podniósł go i zadziwił się, że trzyma na ręku tak delikatne ciało.
Tym sposobem głowa pazia przewyższyła wszystkie inne głowy.
Wtedy właśnie Salcède, cofając wzrok z tłumów, brał pióro do ręki.
Ale, postrzegł naraz młodzieńca i zdumiał.
Natychmiast paź położył dwa palce na ustach, a niewypowiedziana radość zakwitła na twarzy skazanego.
Rzekłbyś, że to było upojenie niegodziwego bogacza, któremu na wyschły język Łazarz spuszcza kroplę wody.
Salcède poznał ten znak, niecierpliwie oczekiwany i pomoc mu zapowiadający.
Przypatrzywszy się przez chwil kilka, chwycił papier, który mu podał Tanchon, niespokojny wobec jego wahania i z gorączkową szybkością zaczął pisać.
— Pisze, pisze — szepnęły tłumu.
— Pisze — z widoczną radością powtórzyła królowa matka.
— Pisze!.. — powiedział król — jak Bóg żywy! ułaskawię go.
Nagle Salcède przestał pisać i spojrzał na młodzieńca.
Młodzieniec powtórzył — znak, i Salcède znowu pisać zaczął.
Potem, po daleko krótszej przerwie, znowu przestał pisać i jeszcze raz spojrzał na młodzieńca.
Paź dawał znaki głową i palcami.
— Czy skończyłeś? — spytał Tanchon, ciągle sięw papier wpatrując.
— Już — machinalnie odpowiedział Salcède.
— Podpisz więc.
Salcède podpisał i nie spojrzał nawet na papier, bo oko jego ciągle tkwiło w młodzieńcu.
Tanchon sięgnął ręką po zeznanie.
— Królowi, samemu tylko królowi — rzekł Salède.
I oddał papier sędziemu, lecz wahając się, jak zwyciężony żołnierz, który ostatnią broń składa.
— Jeżeli wszystko należycie zeznałeś — powiedział sędzia — jesteś ocalony, panie de Salcède.
Szyderczy, niespokojny uśmiech przebiegł po ustach skazanego, który niecierpliwie zdawał się zapytywać osobę, co z nim tajemniczo rozmawiała.
Nakoniec, utrudzony Ernauton, zapragnął pozbyć się ciężaru.
Otworzył ramiona, a paź zsunął się na ziemię.
Wraz z nim znikła mara, która, podtrzymywała skazanego.
Gdy Salcède stracił go z oczu, obejrzał się i jak błędny, zawołał:
— Cóż!.. cóż!..
Nikt mu nie odpowiedział.
— Żywo!.. żywo!.. śpieszcie się, król już trzyma papier i przeczyta go.
Nikt się nie ruszył.
Król szybko rozwinął zeznanie.
— O!.. do tysiąca szatanów!.. — zawołał Salcède — mianożby szydzić ze mnie?... jednak ja ją poznałem. To ona, ona!
Zaledwie król przebiegł pierwsze wyrazy podanego mu pisma Salcèda, natychmiast przejęło go oburzenie.
Potem zbladł i zawołał:
— O! nędznik! o niegodziwiec!
— Co to, mój synu?... — zapytała Katarzyna.
— Oto, on się zapiera, utrzymuje, że nigdy nic nie zeznawał.
— Cóż więcej?
— Oświadcza, że panowie Gwizyusze są niewinni i obcy wszelkiemu spiskowi.
— W istocie — wyjąkała Katarzyna — jeżeli to prawda?...
— On kłamie!... — zawołał król — kłamie jak poganin.
— Cóż cię o tem przekonywa, mój synu? Może panów Gwizyuszów oczerniono? Może sędziowie zbyteczną gorliwością przejęci, fałszywie zeznania przedstawili?
— E! pani — nie mogąc się dłużej powstrzymać zawołał Henryk — ja wszystko sam słyszałem.
— Ty, mój synu?
— Tak jest, ja.
— A kiedy, jeżeli spytać wolno?
— Byłem za zasłoną ukryty, kiedy winnego brano na tortury; pamiętam dobrze każde jego słowo, bo mi utkwiło w głowie, jak gwóźdź, młotem wbijany.
— A więc, każ go znowu wziąć na tortury, skoro inaczej nie można nakłonić go do mówienia; rozkaz, niech konie ciągną.
Henryk, uniesiony gniewem, skinął ręką.
Sędzia Tanchon powtórzył ten znak.
Sznury już były przywiązane do czterech członków skazanego; czterech ludzi wsiadło na koń, cztery razy zacięto biczem i cztery konie ruszyły w przeciwnych kierunkach.
Okrutny trzask kości, przeraźliwy krzyk, dały się słyszeć na podłodze rusztowania. Widziano, jak nieszczęśliwy Salcède posiniał, jak się wyprężyły i krwią, zabiegły wszystkie jego członki; twarz jego niepodobna była do twarzy ludzkiej, ale raczej do maski szatana.
— A! zdrada! zdrada! — wołał. — Dobrze! będą, mówił, będę mówił, i wszystko wyjawię, A! przeklęta księ....
Mimo rżenia koni i zgiełku tłumów, słychać było glos jego; w tem nagle głos ten umilkł.
— Czekajcie! czekajcie — wołała Katarzyna.
Lecz już było zapóźno. Głowa Salcèda, dotąd zesztywniała cierpieniem i wściekłością, nagle opadła na deski rusztowania.
— Pozwólcie, mu mówić, — wołała królowa matka. — Czekajcie, czekajcie!
Oko Salcèda całkowicie było wysadzono, i uporczywie spoglądało w stronę, gdzie się paź zjawił.
Tanchon zręcznie śledził jego kierunek.
Ale Salcède nie mógł mówić, bo już nie żył.
Tanchon pocichu wydał jakieś rozkazy łucznikom, a ci natychmiast zaczęli przetrząsać tłumy w kierunku, wskazanym przez oskarżające spojrzenie Salcèda.
— Jestem odkryta — powiedział miody paź do ucha Ernautona — przez litość, pomóż mi, ratuj mię, panie; idą! już idą!
— Ale czegóż jeszcze, mój chłopcze, więcej żądasz?
— Pragnę uciekać, alboż pan nie widzisz, że mię szukają?
— Lecz któż jesteś?
— Kobieta... ratuj mię! broń!
Ernauton zbladł; atoli wspaniałomyślność wzięła w nim górę nad zdziwieniem i obawą.
Umieścił więc przed sobą swoję protegowaną, i roztrącając tłumy rękojeścią szpady, przeprowadził ją aż do ulicy Mouton, ku otwartym drzwiom.
Młody paź poskoczył i znikł za temi drzwiami, które jakby oczekiwały go i natychmiast się zamknęły.
Nie miał nawet czasu zapytać o jej nazwisko, ani też gdzie ją znajdzie.
Lecz młody paź, jakby myśl jego odgadywał, bo znikając dał mu znak, wiele obiecujący.
Wówczas dopiero swobodny Ernauton zwrócił się ku środkowi placu i jednem spojrzeniem objął rusztowanie i lożę królewską.
Na rusztowaniu leżał Salcède blady i zakrzepły, w loży stała Katarzyna również blada i drżąca.
— Synu — rzekła nakoniec ocierając potem zlane czoło — synu, dobrze uczynisz skoro zmienisz wykonawcę, bo ten trzyma z ligą!
— A po czemże poznajesz to moja matko? — spytał Henryk.
— Patrz, patrz tylko.
— Dobrze! już patrzę.
— Salcède ledwo jedno targnięcie wycierpiał i zaraz umarł.
— Bo zbyt był czuły na boleść.
— O nie, nie!... mój synu — rzekła Katarzyna pogardliwie uśmiechając się na tak małą przenikliwość syna — oto uduszono go cienkim sznurkiem, wyprowadzonym z pod rusztowania, bo właśnie miał oskarżyć tych, za których umarł. Rozkaz, niech biegły lekarz zrewiduje trupa, a jestem pewna, że na jego szyi znajdą ślady stryczka.
— Masz słuszność, matko — odpowiedział Henryk i oko jego na chwilę zabłysło — lepiej widzę służą panu Gwizyuszowi mojemu krewnemu, aniżeli mnie.
— Sza!.. sza!... mój synu — rzekła Katarzyna — bez wybuchów, boby nas wyśmiano, gdyż i tym razem jeszcze partya nie przegrana.
— Dobrze zrobił Joyeuse, że gdzieindziej poszedł się bawić — powiedział król — bo na tym świeci© na nic już, nawet i na stracenie, liczyć nie można. Jedźmy, moje panie, jedźmy!...


Rozdział VI.
DWAJ JOYEUSE.

Jak powiedzieliśmy, panowie de Joyeuse wyszli z ratusza w ciągu powyższej sceny, a zostawiwszy służących i konie przy powozach królewskich, poprowadzili się pod ręce, dążąc pustemi w owym dniu ulicami tego ludnego cyrkułu, gdyż plac Grève zebrał wszystkich przechodniów.
Szli w milczeniu.
Henryk niegdyś tak wesoły, teraz był roztargniony i prawie ponury.
Anna wyglądał niespokojny i niejako zakłopotany milczeniem brata.
On więc pierwszy przemówił:
— Dokądże prowadzisz mię, Henryku?... — zapytał.
— Nie prowadzę cię bracie, ale idę przed siebie — odpowiedział Henryk, niby nagle przebudzony. Czy masz zamiar gdzie iść bracie?
— A ty?
Henryk smutnie się uśmiechnął.
— O! mało mię to obchodzi dokąd idę.
— Jednak co wieczór gdzieś chodzisz — rzekł Anna, bo co wieczór oddalasz się z domu i wracasz dosyć późno, a czasem nawet wcale nie wracasz...
— Czy ty mię badasz bracie?... — łagodnie i z niejakiem uszanowaniem dla starszego brata spytał Henryk.
— Ja, miałbym cię wybadywać?... — odparł Anna — broń Boże! niech każdy chowa tajemnice swoje.
— Jeżeli pragniesz bracie — powiedział Henryk, nie będę miał dla ciebie żadnej tajemnicy. Wszak znasz mię...
— Nie będziesz miał tajemnicy dla mnie Henryku?
— Nigdy bracie; alboż nie jesteś ząrazem moim panem i przyjacielem?
— Ba! mniemałem, że masz tajemnice dla mnie świeckiego; mniemałem, że znasz naszego uczonego brata, ten filar teologii, tę pochodnię religii, tego światłego twórcę, przypadków sumienia dworu, który z czasem zostanie kardynałem; mniemałem że mu się zwierzasz, spowiadasz, że on udziela ci rozgrzeszenia, a kto wie?.... może i rady, bo nasza rodzina, śmiejąc się dodał Anna — do wszystkiego dobra, jak ci wiadomo, świadkiem tego najukochańszy nasz ojciec.
Henryk du Bouchage ujął rękę brata i serdecznie ją uścisnął.
— Ty jesteś dla mnie więcej niż przewodnikiem, niż ojcem, mój kochany Anno — rzekł — bo powtarzam, jesteś przyjacielem moim.
— Skoro tak, mój przyjacielu, dla czegóż ty niegdyś wesoły, teraz coraz bardziej w smutek zapadasz; dlaczego zamiast wychodzić w dzień, zawsze tylko w nocy wychodzisz?
— Jam nie smutny bracie — z uśmiechem odpowiedział Henryk.
— A jakim że jesteś?
— Zakochanym.
— Dobrze! a twoje roztargnienie?
— Pochodzi ztąd, że ciągle myślę o mojej miłości.
— I wzdychasz gdy mi to mówisz?
— Tak jest.
— Ty wzdychasz, ty Henryku, hrabia du Bouchage, brat Joyeusa, ty którego złośliwe języki nazywają trzecim królem Francyi. Wiesz przecie, że Gwizyusz, jest drugim, jeżeli nawet nie pierwszym; ty bogaty, przystojny, ty który z czasem zostaniesz równie jak ja parem Francyi, przy pierwszej lepszej sposobności, którą ci znajdę, tyś zakochany, zamyślony i wzdychający; ty którego dewizą jest „hilariler” (wesoło)?
— Mój kochany Anno, wszystkich darów przeszłości i wszystkich obietnic przyszłości nigdy niestawiałem w rzędzie rzeczy uszczęśliwić mię mających. Ja wcale nie jestem ambitny.
— Powiedz raczej, że straciłeś ambicyę.
— Albo przynajmniej, że się nieubiegam za rzeczami, o których mi wspominasz.
— W tej chwili, być może; ale później będziesz się znowu ubiegał.
— Nigdy bracie. Ja nic nie pragnę, nic nie chcę.
— Źle czynisz, bracie. Kto się nazywa Joyeuse, to jest nosi jedno z najpiękniejszych nazwisk we Francyi; czyj brat jest ulubieńcem króla, ten pragnie wszystkiego, i ma wszystko.
Henryk melancholijnie zwiesił swą jasną głowę i pokręcił nią smutnie.
— Patrz — rzekł Anna, jesteśmy sami. Niech mię szatan porwie, przeszliśmy wodę i dostali się na most de la Tournelle, sami niewiedząc kiedy. Nie sądzę aby na tym pustym brzegu, przy tak chłodnym wietrze, i tej zielonej wodzie, chciał nas kto podsłuchiwać. Czy masz mi coś ważnego wyjawić, Henryku?
— Nic, nic, chyba, że jestem zakochany, o czem już wiesz bracie, bom ci to przed chwilą wyjawił.
— Cóż u dyabla! przecież to wcale nie ważne — rzekł Anna tupiąc nogą. Ja także, na papieża! jestem zakochany.
— Jednak nie tyle co ja, mój bracie.
— Ja także myślę czasami o mojej kochance.
— Tak, ale nie zawsze.
— Ja także doznaję przeciwności, a nawet i zmartwień.
— Ale doznajesz także i radości, bo jesteś kochany.
— O! ja mam także wielkie przeszkody; wymagają odemnie tajemnicy strasznej.
— Wymagają? Powiadasz wymagają, kochany bracie. Jeżeli twoja kochanka wymaga, to znaczy, że jest zupełnie twoją.
— Zapewne, że jest moją, a raczej moją i pana de Mayenne; bo ufność za ufność Henryku, moją kochanką jest właśnie kochanka tego birbanta de Mayenne, dziewczyna, która za mną szaleje, i gotowa natychmiast porzucić pana de Mayenne, ale się lęka aby jej nie zabił. Wiesz, że on zwykle zabija kobiety. Wreszcie, ja nienawidzę Gwizyuszów, i cieszy mię to... że się bawię kosztem jednego z nich. Otóż! powiadam ci i powtarzam: czasem miewam nieprzyjemności, sprzeczki, ale dla tego nie jestem ponury jak kartuz; dla tego nie płaczę... Owszem śmieję się, a jeżeli nie ciągle, to przynajmniej kiedy niekiedy. Lecz, powiedz mi kogo kochasz, Henryku, i czy przynajmniej ładna ta twoja ulubiona?
— Niestety! bracie, ona wcale nie jest moją ulubioną.
— Ale czy ładna?
— Bardzo ładna.
— Jak się nazywa?
— Nie wiem.
— Cóż znowu!
— Na honor.
— Mój przyjacielu, zaczynam sądzić, że to coś niebezpieczniejszego niż się spodziewałem.
To nic smutek, na papieża! to szaleństwo.
— Raz tylko ze mną mówiła, a raczej raz tylko wobec mnie mówiła, i od tego czasu nie słyszałem więcej dźwięku jej głosu.
— I nie dowiadywałeś się?
— U kogo?
— Jakto u kogo? u sąsiadów.
— Sama jedna mieszka i nikt jej nie zna.
— No proszę, to chyba jakaś mara?
— Owszem, to kobieta, słuszna i piękna jak nimfa, a poważna i pełna godności jak anioł Gabryel.
— Jakże ją poznałeś? gdzie spotkałeś?
— Raz biegłem za jakąś młodą dziewczyną na rynku de la Gypécienne; wpadłem do małego ogródka przyległego kościołowi; znalazłem tam ławkę pod drzewami. Byłeś kiedy w tym ogrodzie, mój bracie?
— Nie, ale mniejsza oto, mów dalej; znalazłeś ławkę pod drzewami, cóż więcej?
— Już zaczynało ściemniać się; straciłem z oka moję dziewczynę, a szukając jej trafiłem na ową ławkę.
— Dobrze, dobrze, słucham.
— W tem spostrzegłem suknię kobiecą i wyciągnąłem ręce.
— Przepraszam — rzekł mi nagle głos jakiegoś mężczyzny, którego nie widziałem, przepraszam.
I ręka tego mężczyzny usunęła mię łagodnie ale śmiało.
— On śmiał dotknąć ciebie, Joyeuse?
— Słuchaj, mężczyzna ten miał twarz zakapturzoną; wziąłem go za mnicha, wreszcie jego uprzejmy i przyjazny głos wywarł na mnie wrażenie, gdyż jednocześnie mówiąc do mnie, wskazał mi o dziesięć kroków przed sobą, ową kobietę, której biała odzież sprowadziła mię w tamtą stronę, i która klęczała przy kamiennej ławce jakby przy ołtarzu.
Zatrzymałem się, bracie; ta przygoda miała miejsce na początku września; powietrze było chłodne; fiołki i róże jakiem i pobożni zasiewają groby, rozsiewały zapach przyjemny; księżyc po za dzwonnicą kościoła przebijał się przez białawą chmurkę, wierzchołki okien kościoła srebrzyć się zaczynały, a spody ich złociły się odbiciem gorejącego wewnątrz światła.
Mój przyjacielu, czy majestatyczność miejsca, czy też osobista godność sprawiły, że ta klęcząca kobieta zajaśniała dla mnie w pośród ciemności, niby marmurowy posąg i wyglądała jakby rzeczywiście z marmuru wykuta. Dosyć, że przejęła mię takiem uszanowaniem, iż aż mię dreszcz przeszedł.
Chciwie na nią patrzyłem.
Pochyliła się na ławkę, objęła ją oburącz, przyłożyła do niej usta i natychmiast spostrzegłem jak jej piersi unosiły się wzdęte westchnieniami i łkaniem...
— Bracie, tyś nigdy jeszcze nie słyszał takiego jęku; nigdy ostre żelazo boleśniej nie rozdarło serca twojego!
Płacząc, całowała kamień z zapałem, który mię zgubił; łzy jej rozrzewniły mię a pocałunki do szaleństwa przywiodły.
— Ależ, dla Boga! to chyba ona sama była szalona — rzekł Joyeuse — alboż to kto w ten sposób całuje kamienie?.. alboż kto zalewa się łzami bez przyczyny?...
— O! jej łzy wyciskała jakaś niezmierna boleść, jej pocałunki na kamieniu składane, oznaczały głęboką miłość; niewiadomo tylko, kogo kochało, kogo opłakiwała, za kogo się modliła?
— A tego człowieka nie zapytywałeś?
— Owszem.
— I cóż ci odpowiedział?
— Że męża straciła.
— Alboż to kiedy żona tak gorzko opłakuje męża — powiedział Joyeuse — to mi dopiero piękna odpowiedź i ty na niej poprzestałeś?
— Musiałem, bo mi innej dać niechciał.
— A ten człowiek, cóż to był za jeden?
— Coś nakształt służącego, który przy niej mieszka.
— Jego nazwisko?
— Niechciał mi go wyjawić.
— Młody czy stary?
— Może mieć lat dwadzieścia ośm do trzydziestu.
— Cóż więcej... Przecież nie cała noc modliła się i płakała.
— Nie, ale gdy płakać przestała, to jest, gdy już łez jej zabrakło, gdy usta od ciągłego całowania ławki zabolały, podniosła się, bracie. O!.. w rysach tej kobiety malował się tak tajemniczy smutek, że zamiast postąpić ku niej, co byłbym uczynił w obec każdej innej, cofnąłem się; wówczas to ona zbliżyła się ku mnie, a raczej ku mojej stronie; bo mnie wcale nawet nie widziała; wówczas to promień księżyca padł na jej twarz rozjaśnioną, surowa powaga znowu na niej osiadła, ale znikły kurczenia się, drgania, oschły łzy. Oczy jej znowu błyszczały. Lekko otwartemi usty znowu wciągała życie, które ją na chwilę opuścić chciało; kilka kroków postąpiła niedbale, ociężale, jak lunatyczka; wtedy służący podbiegł ku niej i poprowadził ją, bo zdawało się, iż zapomina, że po ziemi stąpa. Ol... mój bracie, cóż za wzruszająca piękność!... co za nadludzka potęga!... Jeszczem nic na świecie do niej podobnego nie widział; czasem tylko w marzeniach moich, widziałem jak z otwartego nieba zstępują zjawiska do tej rzeczywistości podobne...
— Cóż dalej Henryku, co dalej?... — spytał Anna mimowolnie zajęty opowiadaniem, z którego z razu śmiać się zamyślał.
— O! już zaraz koniec będzie mój bracie. Służący coś jej do ucha powiedział, bo natychmiast kwef spuściła; ostrzegł zapewne, że nie są sami; ona nawet nie spojrzała w moję stronę, ale spuściwszy zasłonę odeszła, i już jej więcej nie widziałem, bracie. Mniemałem, że się niebo zaćmiło, że to nie była istota żyjąca, lecz raczej mara wyszła z grobów, które z pomiędzy bujne trawy, w milczeniu przedemną wystawały.
Wyszła z cmentarza; ja udałem się za nią.
Kiedy niekiedy, służący oglądał się i mógł mię widzieć, bo roztargniony, nie ukrywałem się. Cóż chcesz, bracie? w umyśle moim tkwiły jeszcze dawne gminne przyzwyczajenia, a w sercu wrzała dawna fermentacya.
— Co ty mówisz Henryku?... — zapytał Anna. Nierozumiem cię.
Młodzieniec uśmiechnął się.
— Mówię, mój bracie — odpowiedział — że młodość moja była hałaśliwa, że nie raz mniemałem, iż kocham, i że aż do tej chwili wszystkie kobiety uważałem za przedmiot, któremu miłość moję ofiarować mogłem.
— O! ho! a cóż w tej widzisz tak osobliwego?... — zawołał Joyeuse usiłując odzyskać wesołość, której go mimowolnie pozbawiło zwierzenie się brata. Strzeż się Henryku, zaczynasz prawić od rzeczy, ta kobieta chyba nie ma ani ciała ani kości?
— Bracie — rzekł młodzieniec gorączkowym uściskiem obejmując rękę Joyeusa, bracie — rzekł tak cicho, iż zaledwie jego tchnienie doszło ucha starszego brata; jak Bóg w niebie, nie wiem czy to istota z tego świata.
— Na papieża!... — zawołał tenże — przeraziłbyś mię, gdyby Joyeusa przerazić można.
I usiłując odzyskać wesołość — dodał:
— Lecz nakoniec, ona chodzi, płacze i bardzo dobrze całuje, sam mi to powiedziałeś, sądzę, mój przyjacielu, że to wcale niezła wróżba; ale jeszcze nie koniec, cóż dalej, słucham?
— Dalej, już mało co; poszedłem więc za nią, ale nie usiłowała bynajmniej unikać mię, zmienić drogę, lub coś podobnego, zdawało się nawet, że wcale o tem nie myśli.
— Gdzież więc ona mieszka?
— W stronie Bastylli, przy ulicy de Lesdiguiéres; u drzwi mieszkania, towarzysz jej odwrócił się i zobaczył mnie.
— Wówczas skinieniem dałeś mu do zrozumienia, że pragniesz z nim mówić?
— Nie śmiałem; śmieszna to rzecz, ale przyznam ci się, że służący wywierał na mnie prawie to samo wrażenie co i jego pani.
— Mniejsza o to, wszedłeś więc do jej domu?
— Nie, bracie.
— W istocie Henryku, mam wielką ochotę zarzucić ci, żeś nie Joyeuse; lecz przynajmniej powróciłeś nazajutrz?
— Wróciłem, lecz nadaremnie; nadaremnie powtarzam, chodziłem na cmentarz i na ulicę Lesdiguiéres.
— Ona znikła?
— Jak cień przelotny.
— Ale się o nią dowiadywałeś?
— Ulica to mało zamieszkana, nikt więc nie mógł mię zaspokoić; śledziłem służącego, aby go wyciągnąć na słówka, lecz nie pokazał się podobnie jak i jego pani. Jednak światełko, które wieczorem zabłysło przez żaluzye, pocieszyło mię, bo mi wskazywało, że ona jest tam zawsze. Tysiąca środków szukałem, aby się dostać do tego domu; listy, posłańcy, kwiaty, podarunki, wszystko nadaremnie... Pewnego wieczoru znikło światełko i więcej się nie pokazało; dama strudzona zapewne mojem natręctwem, wyprowadziła się z ulicy Lesdiguiéres; nikt nie wiedział gdzie obrała nowe mieszkanie.
— Jednak ty ją znalazłeś, tę twoję dziką piękność?
— Traf mi dopomógł; lecz, niesprawiedliwy jestem mój bracie, bo raczej Opatrzność zlitowała się nademną. Posłuchaj mię, jest to w istocie rzecz szczególna. Dwa tygodnie temu, o północy, przechodziłem ulicą de Bussy; wiesz mój bracie, jak ściśle wypełniane są ostrożności co do ognia; otóż, w okach pewnego domu nie tylko ujrzałem światło, ale nadto zdało mi się, że istotny pożar wybuchł na drugiem jego piętrze. Silnie zapukałem do drzwi, jakiś człowiek wyjrzał przez okno.
— Pali się u was! zawołałem.
— Cicho przez litość, cicho, — odparł, właśnie gaszę ogień.
— Czy chcesz abym na straż zawołał?
— Nie, nie, na imię nieba, nie wołaj pan nikogo.
— Lecz może ci pomódz można?
— Jeżeliś pan łaskaw, proszę na górę, wyświadczysz mi pan usługę, za którą będę wdzięczny przez całe życie.
— A jakże wejdę, kiedy drzwi zamknięte?
— Oto klucz.
I wyrzucił mi klucz przez okno.
Żywo wbiegłem na schody i wszedłem do pokoju, do miejsca pożaru.
Paliła się podłoga; znalazłem się w laboratoryum chemika; robił on jakieś doświadczenia i rozlał na ziemię płyn zapalny, co pożar roznieciło. Gdy wszedłem już był panem ognia, dla tego mogłem mu się przypatrzeć.
Był to dwudziesto-ośmio lub trzydziesto letni mężczyzna, a przynajmniej na takiego wyglądał; okropna blizna przerzynała mu policzek, druga zaś biegła przez czaszkę; gęsta broda pokrywała mu resztę twarzy.
— Dziękuję panu; lecz jak pan widzisz, już się wszystko skończyło, jeżeliś pan tyle uprzejmy jak się wydajesz, racz natychmiast odejść, bo moja pani może tu przybyć lada chwila i rozgniewać się, widząc o tej godzinie obcego człowieka u mnie, a raczej u siebie.
Na dźwięk tego głosu stanąłem jak wryty i prawie przerażony.
Otworzyłem usta chcąc zawołać: „Ty jesteś człowiekiem z cmentarza, z ulicy Lesdiguiéres, tyś towarzysz nieznajomej damy!..“ bo przypominasz sobie bracie, że był zakapturzony, że nie widziałem jego twarzy, lecz tylko głos słyszałem. Miałem więc mu to powiedzieć, miałem go badać, błagać, w tem nagle otworzyły się drzwi i weszła jakaś kobieta.
— Co to jest, Remy? — spytała majestatycznie, zatrzymując się na progu — dlaczego ton hałas?
— O! mój bracie, to była ona, jeszcze piękniejsza przy gasnącem świetle pożaru, aniżeli przy promieniach księżyca; to była ona, kobieta, której obraz nieustannie toczył mi serce. Krzyknąłem, służący teraz na mnie spojrzał.
— Dziękuję panu — rzekł — jeszcze raz dziękuję, ale pan widzisz, że ogień już zagasł. Wychodź pan zatem, błagam, wychodź.
— Przyjacielu — odparłem, żegnasz mię bardzo ostro.
— Pani — powiedział służący, to on.
— Kto, on? — spytała.
— Ten młody kawaler, któregośmy spotkali w ogrodzie Gypécienne, który szedł za panią na ulice Lesdigniéres.
Wówczas spojrzała na mnie, i po tem sp-jrzeniu przekonałem się, że mię widzi po raz pierwszy.
— Panie — rzekła, przez litość oddal się.
Wahałem się, chciałem mówić, prosić, lecz słowa stygły mi na ustach, stałem nieruchomy, niemy i tylko na nią patrzyłem.
— Strzeż się panie — powiedział, służący więcej smutno niż surowo — strzeż się, zmusisz panią do nowej ucieczki.
— O! niech Bóg broni — odpowiedziałem z ukłonem — sądzę, że bynajmniej nie obrażam pani.
Nie odpowiedziała mi wcale.
Nieczuła, niema i jak lód zimna, odwróciła się, niby niesłysząc mię i stopniowo znikła w ciemnościach, jak upiór zstępując po schodach, na których nie słychać było nawet jej kroków.
— I już wszystko? — spytał Joyeuse.
— Wszystko. Wtedy służący odprowadził mię do drzwi, mówiąc:
— Na imię Chrystusa i Maryi Panny — zapomnij panie, zapomnij!
Uciekłem, szalony, obłąkany, głupi, oburącz ściskając głowę i pytając się czylim nie zwaryował. Odtąd, co wieczór chodzę na tę ulicę i dlatego to, gdy wyszedłem z ratusza, kroki moje bardzo naturalnie ku tej stronie zmierzyły. Co wieczór, mówię, chodzę na tę ulicę, ukrywam się za rogiem domu przeciwległego jej domowi, pod małym balkonem, którego cień zupełnie mię osłania; niekiedy widzę jak się przesuwa światełko po jej pokoju, i to stanowi całe moje życie, całe szczęście moje...
— Co za szczęście! — zawołał Joyeuse.
— Niestety!.. postradam je, skoro zapragnę innego.
— Lecz jeżeli cię zgubi ta twoja rezygnacya?...
— Cóż chcesz bracie? — ze smutnym uśmiechem powiedział Henryk — z tem jest mi bardzo błogo.
— To niepodobna.
— Cóż począć, bracie? szczęście jest względne; wiem, że ona tam jest, że tam żyje, tam oddycha; widzę ją przez ściany, a raczej wyobrażam sobie, że widzę; gdyby więc wyprowadziła się z tego domu, gdyby mi przyszło przeżyć jeszcze dwa tygodnie takie jak wówczas, gdy ślad jej straciłem, sądzę, mój bracie, że albo bym oszalał, albo do zakonu wstąpił.
— Nie, do pioruna!... naszej rodzinie dosyć już na jednym głupcu i mnichu; poprzestańmy na nieb, kochany przyjacielu.
— Tylko bez uwag, Anno, bez szyderstwa; uwagi byłyby nadaremne, a szyderstwem nic nie wskórasz.
— A któż ci tu mówi o uwagach lub szyderstwach?...
— A! to co innego. Ale...
— Pozwól mi tylko powiedzieć sobie coś jeszcze.
— Co?
— To, żeś sobie strasznie po studencku postąpił.
— Mie czyniłem żadnych kombinacyj, ani żadnych wyrachować, nic nie przedsiębrałem, lecz polegałem na rzeczy daleko silniejszej odemnie. Skoro pęd wody unosi nas, lepiej się z nim puścić, niż walczyć przeciw niemu.
— A jeżeli w przepaść unosi?
— Trzeba w niej utonąć, bracie.
— Tak mniemasz?
— Tak.
— Ja jednak nie podzielam twojego zdania i na twojem miejscu...
— Co byś uczynił, Anno?..
— Przynajmniej tyle, że dowiedziałbym się o jej nazwisku, latach; na twojem miejscu...
— Anno, Anno, ty jej nie znasz.
— Nie, ale ciebie znam. Jakto!... Henryku, wszak podzieliłem się z tobą, stu tysiącami talarów, które mi król darował w dniu swoich imienin.
— Mam je dotąd w moim kufrze, Anno, ani jednego nie brakuje.
— Tem gorzej, do licha! Gdybyś ich nie chował w kufrze, kobieta byłaby w twojej alkowie.
— O! mój bracie!
— Niema tu żadnego; o! mój bracie. Zwyczajny sługa sprzedaje się za dziesięć talarów, dobry za sto, wyborny za tysiąc, przewyborny zaś za trzy tysiące. Przypuśćmy, że mamy do czynienia z feniksem służących, wymarzmy sobie bożka wierności, a za dwadzieścia tysięcy talarów, na honor! będzie on twoim. Tak więc, pozostanie ci sto trzydzieści tysięcy liwrów na opłacenie feniksa kobiet, wydanego przez feniksa sługę. Henryku, przyjacielu, tyś jeszcze do niczego.
— Anno — wzdychając, odparł Henryk — są ludzie, których przekupić niepodobna; są serca których sam nawet król majątkiem swoim nie opłaci.
Joyeuse uspokoił się.
— Dobrze!... przypuszczam — rzekł — ale nie masz takich, którzyby nie ulegli.
— To co innego.
— Cóż więc uczyniłeś, aby serce tej pięknej nieczułej uległo tobie?
— Mam to przekonanie, Anno, że czyniłem wszystko co mogłem.
— E, głupiś mój hrabio du Bouchage. Widzisz kobietę smutną, zamkniętą, jęczącą, i stajesz się jeszcze smutniejszym, daleko ściślej zamkniętym i daleko więcej jęczącym, to jest, daleko nudniejszym aniżeli ona!.. Wistocie, jak dzieciak traktujesz o miłości. Powiadasz, że jest sama, a więc staraj się towarzyszyć jej; powiadasz że smutna, bądź więc wesół; że w żalu pogrążona, a więc pociesz ją i zastąp to, co utraciła.
— Niepodobna, bracie.
— Czy próbowałeś?
— A to na co?
— Ba! choćby tylko dla próby. Wszak mówisz, żeś zakochany?
— Brak mi słów na wyrażenie mojej miłości.
— A więc, za dwa tygodnie twoja ulubiona będzie twoją.
— Bracie!
— Słowo Joyeusa. Sądzę przecież, że jeszcze nie zwątpiłeś?
— Nie, bo nawet nadziei nie miałem żadnej.
— O której godzinie widujesz ją?
— O której godzinie widuję ją?
— A tak.
— Ależ mówiłem ci bracie, że jej wcale nie widuję.
— Nigdy?
— Nigdy.
— Ani nawet w oknie?
— Ani nawet jej cienia.
— To się raz skończyć musi. Słuchaj no, ma ona kochanka?
— Niewidziałem aby do jej domu wchodził jaki inny mężczyzna, prócz tego Remy, o którym ci wspominałem.
— Jakże ten dom wygląda?
— Ma dwa piętra, małe drzwi i taras przy drugiem oknie.
— A czy nie można wejść do domu przez ten taras?
— Kiedy dom ten stoi o podał od innych zabudowań.
— Cóż jest na przeciw niego?
— Drugi dom prawie podobny, chociaż, jak sądzę, nieco wyższy.
— Kto mieszka w tym domu?..
— Jakiś obywatel.
— Wesoły czy złośnik?
— Wesoły, bo nieraz słyszę, jak się śmieje sam do siebie.
— Kup u niego ten dom. — A któż ci powiedział, że jest do sprzedania?
— Ofiaruj mu wartość podwójną.
— A jeżeli dama zobaczy mię?
— To co?!
— To znowu zniknie, kiedy tymczasem ukrywając obecność moję, możebym ją z czasem zobaczył.
— Zobaczysz ją dzisiaj wieczór.
— Ja?
— Czekaj o godzinie ósmej pod balkonem.
— Będę tam czekał jak codzień, ale zawsze prawie bez nadziei.
— Ale, ale, daj mi dokładny adres.
— Między bramą Bussy a hotelem Saint-Denis, prawie na rogu ulicy Augustyanów, o dwadzieścia kroków od wielkiej oberży pod „Mieczem walecznego rycerza.”
— Bardzo dobrze. Więc o ósmej wieczorem.
— Cóż uczynić zamierzasz?... — zapytał Henryk.
— Zobaczysz, usłyszysz. Tymczasem wróć do domu, ubierz się jak najstrojniej, przywdziej najkosztowniejsze klejnoty, skrop włosy najdelikatniejszemi pachnidłami; dzisiaj wieczór zdobędziesz twierdzę.
— Oby cię Bóg wszechmocny wysłuchał, bracie!
— Henryku, kiedy Bóg nie słyszy, to szatan wówczas pewno nie głuchy. Żegnam cię, bo moja kochanka czeka; nie, chciałem raczej powiedzieć, kochanka pana do Mayenne. Na papieża! ta się wcale nie wzdraga.
— Bracie!
— Przepraszam, mój ty piękny kupidynku, nieczynię żadnego porównania między temi dwiema damami, bądź o tem przekonany, chociaż wnosząc z tego co mi powiadasz, wolę moją, a raczej naszą. Ale ona czeka na mnie, a niechcę aby czekała. Bądź zdrów Henryku, do widzenia wieczorem.
— Do widzenia, Anno.
Bracia ścisnęli się za ręce i rozeszli każdy w swoję stronę.
Jeden, gdy uszedł blizko dwieście kroków, śmiało zapukał do drzwi pięknego domu na placu Nôtre-dame i również śmiało zatrzasnął je za sobą.
Drugi, milcząc zapuścił się w ciasne i kręte uliczki, przytykające do Palais.


Rozdział VII.
Jak miecz walecznego rycerza zwyciężył różany krzak miłości.

W ciągu przytoczonej powyżej rozmowy, zapadła noc i wilgotnym płaszczem mgły osłoniła, tak hałaśliwe w ciągu dnia miasto.
Nadto, ponieważ Salcèda już stracono, wszyscy widzowie powrócili do mieszkań swoich, a na ulicach widniały już tylko rozproszone gromadki, zamiast nieprzerwanego łańcucha ciekawych, którzy za dnia zebrali się w jeden punkt wszyscy.
Straszne wstrząśnienie doznane na placu Grève, udzieliło się najodleglejszym nawet od niego cyrkułom miasta.
I tak naprzykład w stronie bramy Bussego, gdzie udamy się teraz dla bliższego poznania osób wprowadzonych na scenę na początku tej powieści, oraz dla zabrania znajomości z osobami nowemi, w tej mówimy stronie słyszano szmer, niby w ulu pszczół przy zachodzie słońca, a był to zgiełk pochodzący z domu różowo pomalowanego, zdobnego niebieskiemi i białemi przystrojeniami, który nosił nazwę „Oberży pod mieczem walecznego rycerza,” niedawno w tym nowym cyrkule miasta założonej.
W owej epoce, każda dobra oberża w Paryżu miała szumne godło.
„Miecz walecznego rycerza” należał również do rzędu wspaniałych wystaw, które wszelki smak zaspokoić i wszelkiej skłonności zadosyć uczynić miały.
Najprzód widziano tam walkę Archanioła, czy też jakiegoś świętego ze smokiem, ciskającym kłęby płomienia i dymu, jak potwór Hippolita.
Malarz ożywiony zarazem bohaterskim i pobożnym uczuciem, od stóp do głów uzbrojonemu rycerzowi, dał w rękę nie tylko miecz, ale i ogromny krzyż; tym krzyżom rycerz lepiej niż najostrzejszą klingą, przecinał na dwoje nieszczęśliwego smoka, którego zakrwawione części na ziemi leżały.
W głębi szyldu a raczej obrazu, gdyż znak na tę nazwę zasługiwał, malarz umieścił widzów ręce w niebo wznoszących; tymczasem aniołowie zdobili hełm dzielnego rycerza laurowemi wieńcami i palmowemi gałązkami.
Nakoniec, na pierwszym planie, artysta pragnący dowieść, że maluje w każdym rodzaju, ugrupował dynie, winogrona, chrabąszcze, jaszczurki, ślimaka na róży, wreszcie dwa króliki, jeden biały drugi siwy, które mimo różnicy kolorów, mogącej wskazywać różnicę opinii, oba umywały się łapkami, zapewne z radości, że dzielny rycerz odniósł pamiętne zwycięztwo nad symbolicznym smokiem, który w istocie był szatanem.
Właściciel znaku, niebardzo musiał być zadowolony z utworu artysty, bo w rzeczy samej malarz zapełnił całą przestrzeń tak ściśle, iż najmniejszej nawet muszki nie byłoby gdzie umieścić.
Teraz, z boleścią serca ulegając głosowi sumienia, jako historyk uczynić muszę jedno zeznanie. Piękny ten znak bynajmniej nie wpływał na to, aby oberża była równio jak on zapełniona; owszem, z powodów, które zaraz przytoczymy, a które publiczność zapewne zrozumie, w oberży pod „Walecznym rycerzem“, nietylko czasem, ale nawet prawie zawsze, pustki były wielkie.
Jednak, jak mówią za dni naszych, dom sam był obszerny i wygodny.
Zbudowany w czworobok, oparty na silnych podstawach, dumnie z po nad znaku strzelał w górę czterema wieżami, z których każda mieściła w sobie ośmiokątną izbę.
Prawda, że cały był drewniany, lecz wyglądał zalotnie i tajemniczo, jak każdy dom, który powinien podobać się mężczyznom a mianowicie kobietom; ale to właśnie było całem jego nieszczęściem.
Wszystkim podobać się nie podobna.
Wszakże pani Fournichon, gospodyni „Walecznego Rycerza“ inaczej utrzymywała.
W skutek więc tego przekonania, skłoniła małżonka swojego do opuszczenia łazienek, w których mieszkali przy ulicy Saint-Honoré, a natomiast wymogła na nim, aby obracał rożen i szynkowa! wino na korzyść kochanków z placu Bussy i nawet z innych okolic Paryża.
Lecz na przekorę nadziejom pani Fournichon, oberża ich leżała za blizko przy Prés-aux-Clercs, tak blisko, iż znalazło się tyle par przyciągniętych sąsiedztwem i znakiem „Miecza walecznego rycerza“, które się bić chciały, że inne pary mniej wojownicze, uciekały od biednej oberży jak od zapowietrzonego miejsca, lękając się hałasów i napaści.
Kochankowie są to ludzie spokojni, nielubiący zgoła aby im przeszkadzano, ztąd więc, w małych, ładnych wieżyczkach mieszkać mogli sami tylko żołnierze i ludzie chciwi walki, a wszyscy kupidynkowie, których malarz znaku poumieszczał sam na drewnianych ścianach, ujrzeli się ozdobieni wąsem i innemi mniej więcej przyzwoitomi dodatkami, któremi ich obdarzył węgiel zwyczajnych gości oberży.
Dlatego pani Fournichon, nie bez przyczyny dotychczas utrzymywała, że znak przynosi nieszczęście domowi, i że gdyby chciano ufać jej doświadczeniu, wypadałoby nade drzwiami, w miejsce „Walecznego rycerza” i szkaradnego smoka, który wszystkich zrażał, wymalować coś przyjemnego, jak naprzykład „Różany krzak miłości”, grupując zamiast róż gorejące serca, a niezawodnie jej oberża, stałaby się siedzibą wszystkich dusz czułych.
Na nieszczęście, pan Fournichon, niemogąc wyznać, że żałuje swojego pomysłu i wpływu, jaki ten pomysł wywarł na znak jego, nie zważał wcale na uwagi swojej połowicy, i wzruszając ramionami odpowiadał, iż jako sam niegdyś żołnierz z kompanii pana Dauville, powinien naturalnie starać się o klientelę wojskowych; dodawał nadto, iż rajtar, który tylko o piciu myśli, pije jak sześciu zakochanych, i że gdyby tylko połowę tego co wypije zapłacił, zawsze czysty zysk przyniesie, gdyż najrozrzutniejsi kochankowie, nigdy tyle nie zapłacą, co trzech rajtarów.
Kończył wreszcie, iż wino jest moralniejsze aniżeli miłość.
Na te słowa pani Fournichon nawzajem wzruszała ramionami, których pulchność nie dozwalała złośliwie tłumaczyć jej pojęć o moralności.
Taki był stan rzeczy w domu państwa Fournichon, i oboje małżonkowie wegetowali na placu Bussy, podobnie jak wegetowali przy ulicy Saint-Honoré, w tem nieprzewidziana okoliczność wywołała zmianę korzystną dla opinii pana Fournichon, bo podwyższającą sławę przepysznego znaku, w którym każde królestwo natury miało swojego reprezentanta.
Na miesiąc przed straceniem Salcèda, z powodu wojennych ćwiczeń, odbywających się na Prés-aux-Clercs, pani Fournichon i małżonek jej, według zwyczaju, zajęli miejsca w narożnych wieżyczkach swojego zakładu, i stali tam nieczynni, zamyśleni i obojętni, gdyż wszystkie stoły w oberży pod „Walecznym rycerzem“ zupełnie były puste.
Tego dnia „Różany krzak miłości ** wcale nie zakwitł różami, a miecz „Walecznego rycerza“ rąbał tylko powietrze.
Oboje małżonkowie smutnie poglądali na równinę, z której żołnierze wracając do Luwru odpływali promem z wieży Nesle, a patrząc i ubolewając nad karnością wojskową, która nakazywała strudzonym żołnierzom udać się wprost do kordygardy; jeden tylko oficer w towarzystwie ordynansa, zmierzał w kierunku bramy Bussy.
Oficer ten z piórem u kapelusza, siedział dumnie na białym koniu a złocona rękojeść jego szpady, wyglądała z pod pięknego płaszcza z sukna flandryjskiego.
W dziesięć minut ukazał się on przed oberżą.
Lecz nie myślał wstąpić do niej, miał tylko przejechać nie spojrzawszy nawet na znak, był bowiem mocno zamyślony i zajęty.
W tem pan Fournichon, który już zaczynał wątpić czy w tym dniu uda mu się jaki handelek, wychylił się z wieżyczki mówiąc:
— Patrz-no żono, co za piękny koń!
A pani Fournichon, jako przebiegła gospodyni, odparła:
— A jeździec, alboż także nie piękny!
Kapitan, jak widać czuły na pochwały i mniej dbający zkąd pochodzą, podniósł głowę niby nagle ze snu przebudzony.
Ujrzał gospodarza, gospodynię i oberżę, wstrzymał konia i przywołał ordynansa.
Potem, nie zsiadając z konia, bacznie przypatrzył się domowi i całemu otoczeniu, Fournichon szybko zbiegł po schodach i stanął we drzwiach, przekładając czapkę z ręki do ręki.
Kapitan po chwilowym namyśle zsiadł z konia.
— Czy jest tu kto? — zapytał.
— W tej chwili niema nikogo, panie — pokornie odpowiedział gospodarz.
I już miał dodać:
— Wszakże niezawsze tak bywa.
Lecz pani Fournichon, jak wszystkie prawie kobiety, przebieglejsza od męża, czemprędzej zawołała z okna:
— Jeżeli pan szuka samotności, u nas będzie mu najdogodniej.
Jeździec spojrzał w górę, a widząc twarz równie przyjemną jak odpowiedź, odparł:
— W tej chwili togo właśnie szukam, moja dobra kobieto.
Pani Fournichon natychmiast pośpieszyła na spotkanie przybyłego, mówiąc sama do siebie:
— Tą razą, „Różanny krzak miłości” zwycięża, nie zaś „Miecz walecznego rycerza.”
Kapitan, który w tej chwili zwrócił na siebie uwagę obojga małżonków, i który również zasługuje na uwagę czytelnika, był to trzydziesto, lub trzydziesto-pięcio-letni mężczyzna, lecz wyglądał na dwudziesto-ośmio-letniego, bo wielce dbał o siebie.
Słuszny, dobrze zbudowany, miał twarz delikatną i pełną wyrazu; może, dobrze mu się przypatrzywszy, można byłoby dostrzedz w nim niejaką przesadę; lecz, tak czy nie, znać w nim było człowieka dobrego tonu.
Rzucił on w ręce towarzyszącego mu żołnierza cugle dzielnego wierzchowca, który kopytem tłukł ziemię, i rzekł:
— Przeprowadzaj konie i czekaj tu na mnie.
Żołnierz wziął cugle i wykonał rozkaz.
Skoro kapitan wszedł do głównej sali oberży, zatrzymał się, a spojrzawszy w około z zadowoleniem, rzekł:
— O! ho! tak obszerna sala a niema ani jednego pijaka. Bardzo dobrze!
Pan Fournichon spojrzał nań zdziwiony, jego żona zaś roztropnie uśmiechnęła się.
— Ale — mówił dalej kapitan — albo wasz dom, albo też wasze postępowanie odstręcza ztąd konsumentów?
— Dzięki Bogu, ani jedno ani drugie, panie — odparła pani Fournichon — tylko, że to nowy cyrkuł, a przy tem robimy wybór w gościach.
— A! bardzo dobrze — rzekł kapitan.
Tymczasem pan Fournichon raczył kiwnąć głową, potwierdzając odpowiedź małżonki.
— I tak naprzykład — dodała znacząco, mrugając i zdradzając się, że jest autorką pomysłu o „Różanym krzaku miłości” — dla takiego gościa, jak Wasza wielmożność, chętnie odprawilibyśmy tuzin innych.
— To grzecznie, moja piękna gosposiu... dziękuję.
— Może pan raczy skosztować wina?... — spytał Fournichon mniej chrypliwym głosem.
— Może pan raczy zwiedzić mieszkanie — spytała pani Fournichon głosem, jak najprzyjemniejszym.
— Gotów jestem na jedno i drugie — odpowiedział kapitan.
Fourniclwn zbiegł do piwnicy, a jego żona tymczasem wskazała gościowi schody prowadzące do wieżyczek, a poprzedzając go, zalotnie podniosła spódniczkę i na każdym stopniu skrzypnęła prawdziwym paryzkim trzewiczkiem.
— Ileż tu osób pomieścić możecie?... — zapytał kapitan, gdy wszedł na pierwsze piętro.
— Trzydzieści, a pomiędzy niemi dziesięciu panów.
— To mało, piękna gosposiu — odparł kapitan.
— A dla czego, proszę pana?
— Miałem pewien zamiar, ale nie mówmy już o nim.
— A! pan nie znajdziesz nigdzie lepszej oberży, jak pod „Różanym krzakiem miłości...”
— Jakto! „Różanym krzakiem miłości“?
— Pod „Mieczem walecznego rycerza“, chciałam powiedzieć, chyba w Luwrze i jego przyległościach...
Nieznajomy utkwił w niej dziwne spojrzenie.
— Masz pani słuszność — rzekł — chyba w Luwrze...
A na stronie dodał:
— Dla czegóż nie? tam byłoby lepiej i wygodniej. Mówisz więc moja dobra kobieto, — znowu na głos powiedział — że mogłabyś przyjąć trzydzieści osób na mieszkanie?
— Bezwątpienia.
— Ale to tylko na jeden dzień?
— O!... na jeden dzień, mogłabym przyjąć czterdzieści, a nawet czterdzieści pięć.
— Czterdzieści pięć?... krwi boska, to właśnie moja liczba!
— Wistocie?... no proszę co za szczęśliwy traf!...
— I pomieścisz ich moja kobieto tak, że na podwórzu żadnego hałasu słychać nie będzie?
— Czasami, w niedzielę, miewamy tu po ośmdziesięciu żołnierzy.
— A przed domem niema zbiegowiska, ani ciekawych między sąsiadami?
— O!.. nigdy, na imię boskie; naszym sąsiadem jest tylko jeden bardzo zacny obywatel, który się nigdy w cudze interesa niewdaje; sąsiadką zaś jakaś pani żyjąca tak samotnie, iż chociaż już trzy tygodnie w tym cyrkule mieszka, jeszczem jej wcale nie widziała. Wszyscy inni są z nizkiej klasy ludu.
— Otóż to mi się podoba.
— A!... tem lepiej — rzekła pani Fournichon.
— A zatem od dnia dzisiejszego za miesiąc — mówił dalej kapitan — pamiętaj pani dobrze, od dnia dzisiejszego za miesiąc...
— To jest 26 października?
— Tak, 26 października.
— Co panie?
— Najmuję twoję oberżę.
— Całą?
— Całą. Pragnę zrobić niespodziankę kilku moim współziomkom, oficerom, a przynajmniej po większej części wojskowym, którzy przybywają szukać szczęścia w Paryżu; tymczasem odbiorą zawiadomienie aby się u was zebrali.
— Odbiorą zawiadomienie, a pan pragniesz uczynić im niespodziankę? nieroztropnie spytała pani Fournichon.
— A! odpowiedział kapitan widocznie tein pytaniem obrażony; a! jeżeli pani będziesz niewyrozumiała lub ciekawa, krwi boska!
— Nie, nie, panie, spiesznie odpowiedziała strwożona pani Fournichon.
Małżonek jej wszystko słyszał, na słowa: „oficerowie albo wojskowi” serce jego podskoczyło z radości. Przybiegł więc:
— Panie — zawołał — będziesz tutaj gospodarzem, panem domu; dla Boga, bez kwestyi, wszystkich pańskich przyjaciół przyj mierny z otwartemi rękami.
— Ja ich nienazwałem przyjaciółmi, mój kochany — dumnie odparł kapitan — lecz tylko współziomkami.
— Tak, tak, to są współziomkowie waszej Wielmożności; omyliłem się, przepraszam.
Rozgniewana pani Fournichon, odwróciła się; róże miłości bowiem zmieniły się w stos halabard.
— Dacie im wieczerzę — mówił dalej kapitan.
— Bardzo dobrze.
— A nawet przygotujecie dla nich nocleg, jeżelibym jeszcze nieznalazł dla nich mieszkania.
— Bardzo dobrze.
— Słowem musicie zupełnie poddać się ich wyrozumiałości i o nic zgoła nie wypytywać.
— Zgoda panie.
— Oto trzydzieści liwrów zadatku.
Umowa już zawarta, łaskawy panie, współziomków pańskich przyjmiemy po królewsku, a jeżeli pan zechcesz się sam o tem przekonać i skosztować wina...
— Dziękuję, nie pijam nigdy.
Kapitan zbliżył się do okna i przywołał żołnierza pilnującego koni.
Tymczasem panu Fournichon przyszła na myśl pewna uwaga.
— Łaskawy panie — rzekł on (bo skoro dostał tak wspaniałomyślnie zapłacone trzy pistole zadatku, zaraz nieznajomego nazwał łaskawym panem:) a jakże poznam tych panów?
— Prawda, krwi boska! zapomniałem; podaj mi lak, papier i świecę.
Pani Fournichon wszystkiego dostarczyła.
Kapitan wycisnął na laku sygnet, który nosił na lewej ręce.
— Czy widzisz tę figurę? — zapytał.
— Na honor, co za piękna kobieta.
— Tak, to Kleopatra. Otóż, każdy z moich współziomków okaże ci podobny wycisk, przyjmiesz więc takiego... Czy zrozumiałeś?...
— Na jak długo?
— Jeszcze nie wiem; później otrzymacie w tym względzie moje rozkazy.
— Będziemy ich oczekiwać.
Piękny kapitan zszedł po schodach, wsiadł na koń i dobrym kłusem odjechał.
Małżonkowie Fournichon oczekując na powrót jego, schowali do kieszeni trzydzieści liwrów zadatku, z wielką radością gospodarza, który nieustannie powtarzał:
— Wojskowi! a widzisz, mój znak ma słuszność, miecz niezawodnie szczęście nam przyniesie.
I oczekując sławnego 26 października, zaczął czyścić wszystkie swoje rądelki.


Rozdział VIII.
GASKOŃCZYCY.

Nie śmiemy utrzymywać, że pani Fournichon należycie dochowała sekretu, jaki jej nieznajomy powierzył.
Wreszcie, mniemała ona, że z powodu pierwszeństwa, jakie tenże przyznał jej mężowi, co do „Miecza walecznego rycerza”, wolną jest od wszelkich względem niego zobowiązań; lecz zmuszona domyślać się więcej, niż jej wyjawił, aby przypuszczenia swoje oprzeć na pewnej podstawie, usiłowała naprzód dowiedzieć się, kto jest ów nieznajomy, który tak wspaniałomyślnie opłacał gościnność swoich współziomków.
Skoro więc spotkała pierwszego lepszego żołnierza, zaraz zapytała go o nazwisko kapitana, który odbywał przegląd.
Żołnierz, który lepiej umiał dochowywać tajemnicy, aniżeli gospodyni, nim odpowiedział zagadnął ją, dlaczego zadaje mu takie pytanie?
— Ponieważ tylko co ztąd wyjechał — odparła pani Fournichon — i rozmawiał z nami, a człowiek przecie rad wiedzieć z kim rozmawia.
Żołnierz roześmiał się, mówiąc:
— Moja pani Fournichon, kapitan, który odbywał przegląd, nie byłby pewno wstąpił do oberży pod „Mieczem walecznego rycerza”.
— A to dlaczego? — zarzuciła gospodyni — czy to taki wielki pan?
— Być może.
— A gdybym też powiedziała wasanu, że on nie dla siebie wstępował do oberży pod „Mieczem walecznego rycerza.”
— A dlakogóź?
— Dla swoich przyjaciół.
— Ręczę pani, że kapitan, który dowodził przeglądem, nie umieszczałby swoich przyjaciół w oberży pod „Mieczem walecznego rycerza”.
— Ba!... ba!... mój zuchu! A cóż to za taki wielki pan, że swoich przyjaciół nie może umieszczać w najlepszej oberży w Paryżu?
— Wszak pani mówisz o tym, który odbywał przegląd?
— A tak.
— Otóż moja poczciwa kobiecino, ten który odbywał przegląd jest poprostu księciem Nogaret de Lavalette d’Epernon, parem Francyi, jeneralnym dowódzcą królewskiej piechoty i nieco więcej królem jak sam Najjaśniejszy pan. No, i cóż pani na to?
— Jeżeli to był on, to nam wielki zaszczyt wyświadczył.
— A słyszałaś pani, jak mówił: „krwi boska“.
— El... e!.... — zawołała pani Fournichon, która już wiele nadzwyczajnych rzeczy widziała, a której zaklęcie „krwi boska”, już nieco było znane.
Teraz, sądzić można, jak niecierpliwie oczekiwano 26 października.
Dnia 25 wieczorem, wszedł jakiś mężczyzna i złożył na bufecie Fournichona dosyć ciężki worek.
— Oto zapłata za ucztę na jutro zamówioną — powiedział.
— A po ile na osobę? — spytali razem oboje małżonkowie.
— Po sześć liwrów.
— Więc współziomkowie pana oficera raz tylko obiadować tutaj będą?
— Raz tylko.
— To pan oficer znalazł już dla nich mieszkanie?
— Tak się zdaje.
I posłaniec wyszedł nie odpowiadając na żadne pytanie „różanego krzaka i miecza“.
Nakoniec po nad kuchniami „Walecznego rycerza“ zajaśniał dzień tyle pożądany.
Pół do pierwszej wybiło na wieży Augustyanów, gdy dwóch jeźdźców zatrzymało się przy drzwiach oberży.
Zsiedli z koni i weszli.
Przybyli przez bramę Bussy, a więc pierwsi stanęli na miejscu, bo mieli konie, a oberża pod „Mieczem“ leżała tylko o sto kroków od wspomnionej bramy.
Jeden z nich, który zdawał się być przewódcą, już to z powodu dobrej miny, już dla zbytku jakim się otoczył, miał przy sobie dwóch konnych służących.
Każdy okazywał swą pieczątkę z wyobrażeniem Kleopatry, a oboje małżonkowie przyjęli ich jak najuprzejmiej, mianowicie zaś młodzieńca, który miał służących.
Jednak, prócz niego wszyscy inni wchodzili do oberży bojaźliwie i dosyć niespokojnie; widać było, że zajmuje ich jakaś ważna okoliczność, zwłaszcza gdy machinalnie ręką sięgnęli do kieszeni.
Jedni obcięli wypocząć, drudzy przed wieczerzą mieli zamiar przebiedz miasto.
Młodzieniec z dwoma służącymi zapytał, czy w Paryżu nie ma co nowego do widzenia.
— Na honor — rzekła pani Fournichon, której ten młodzieniec bardzo przypadł do gustu, jeżeli się pan nie lękasz tłumów i jeżeli to pana nie przerazi, że przez cztery godziny będziesz musiał stać na nogach, możesz pan rozerwać się idąc patrzeć na stracenie pana de Salcèda, hiszpana, który knuł spiski.
— Prawda — odparł młodzieniec — coś o tem słyszałem, pójdę zatem!
I wyszedł z dwoma służącymi.
Około godziny drugiej przybyło piętnastu nowych podróżnych, idąc grupami po czterech lub pięciu.
Niektórzy nawet przybyli pojedynczo.
Jeden z nich przybył jak sąsiad, z gołą głową i szpicrutą w ręku; przeklinał on Paryż i jego złodziei tyle śmiałych, że mu skradli kapelusz w stronie placu Grève, gdy się przez tłumy przeciskał, a tak się zręcznie sprawili, że nie mógł żadną miarą dostrzedz prawdziwego złoczyńcy.
Zresztą, sobie musiał przypisać całą winę, bo nie powinien był wchodzić do Paryża w kapeluszu ozdobionym piękną zapinką.
O czwartej już czterdziestu współziomków kapitana rozgościło się w oberży państwa Fournichon.
— Dziwna rzecz! — rzekł gospodarz do małżonki, to sami gaskończycy.
— A cóż w tem dziwnego widzisz? — odpowiedziała jejmość — wszakże kapitan powiedział, że przyjmuje tu swoich współziomków?
— Cóż ztąd?
— Skoro sam jest gaskończykiem, to przecież i jego ziomkowie także muszą być gaskończykami.
— Prawda, masz słuszność — rzekł gospodarz.
— Alboź to pan d’Epernon nie pochodzi z Tuluzy?
— Prawda, prawda; ty więc zawsze go masz za pana d’Epernon?
— Alboż mu się nie wymknęło trzy razy to sławne: krwi boska?
— Wymknęło mu się sławne krwi boska? — spytał niespokojny Fournichn — cóż to takiego?
— Niedołęgo!.. to jego ulubione zaklęcie.
— A! prawda.
— Dziwuj się więc jednej tylko rzeczy, — to jest, że masz tylko czterdziestu gaskończyków, kiedy ich powinieneś mieć czterdziestu pięciu.
Około piątej przybyło pięciu brakujących gaskończyków; przez całą godzinę słyszano same tylko „sandioux”, „wordioux”, „cap de Bious”, i tak hałaśliwe wynurzanie radości, iż małżonkowie Fournichon mniemali, że cale Saintonge, Poitou, Aunis i Langwedocja, zalały główną ich salę...
Niektórzy znali się, i tak: Eustachy Miradoux uściskał młodzieńca z dwoma służącymi i przedstawił mu Lardille, Militora i Scypiona.
— Jakiż traf sprowadza cię do Paryża? — spytał tenże.
— A ciebie, kochany Sainte-Maline?
— Ja przystałem do wojska, a ty?...
— Ja przybyłem tu w interesie majątkowym...
— A! a!.. zawsze więc włóczysz za sobą twoję starą Lardille?
— Chciała mi towarzyszyć.
— Niemogłżeś wyjechać potajemnie, zamiast zwalić sobie na kark całą rodzinę?
— Niepodobna, moja żona sama odpieczętowała list prokuratora.
— A więc listownie zawiadomiono cię o spadku? — spytał Sainte-Maline.
— Tak jest — odpowiedział Miradoux — a zmieniając czemprędzej przedmiot rozmowy, rzekł:
— Nieprawdaż, że to rzecz szczególna, iż tę oberżę napełnili jedynie nasi ziomkowie?
— Nie, nie ma w tem nic szczególnego. Znak przynęca honorowych ludzi — przerwał dawny nasz znajomy Perducas de Picorney, wtrącając się do rozmowy.
— A!.. a!.. to ty, kolego — rzekł Sainte-Maline. — Jeszcześ mi nie wyjaśnił tego, coś mi zaczął opowiadać przy placu Grève wówczas, gdy nas tłumy rozłączyły.
— A cóż to miałem ci wyjaśnić?.. — spytał nieco zarumieniony Picorney.
— Miałeś mi wyjaśnić skąd pochodzi, że cię spotkałem na drodze między Angouléme i Angers, podobnie jak dziś, idącego piechotą, ze szpicrutą w ręku i bez kapelusza.
— Obciąłbyś pan o tem wiedzieć?
— Obciąłbym... — odpowiedział Sainte-Maline — ztąd do Poitiers daleko, a ty przybywasz ze stron jeszcze odleglejszych, niż Poitiers.
— Przybywam z Saint-André de Cubsac.
— A widzisz, i tak ciągle szedłeś bez kapelusza?...
— Rzecz bardzo prosta.
— Nie sądzę.
— Owszem, i zaraz się o tem przekonasz. Ojciec mój ma parę dzielnych koni, które tak wysoko ceni, że gotówby wydziedziczyć mię, z powodu nieszczęścia, jakie mię spotkało.
— A cóż to za nieszczęście?
— Przejeżdżałem jednego z nich, w tem nagle ktoś strzelił przy mnie z muszkietu; koń mój przeląkł się i uniósł prosto ku Dordonie.
— I wskoczył w nią.
— Najzupełniej.
— Z tobą?...
— Nie; szczęściem miałem czas zsunąć się na ziemię, inaczej byłbym razem z nim utonął.
— A! to biedne zwierzę utonęło?...
— Dla Boga! przecież wiesz, że Dordona ma pół mili szerokości.
— I cóżeś począł?...
— Wtedy, postanowiłem niewracać już do domu, i jak można najdalej uciekać przed gniewem ojca.
— A twój kapelusz?...
— Czekaj no... cóż u dyabła, mój kapelusz spadł.
— Razem z tobą?
— Nie, ja nie spadłem; ja się tylko na ziemię zsunąłem; Picorney nigdy z konia nie spada, Picorneye jeszcze w pieluchach są masztalerzami.
— Wiem — rzekł Sainte-Maline — ale twój kapelusz?
— A!... mój kapelusz?...
— Tak.
— Mój kapelusz, jak powiedziałem, spadł; pobiegłem za nim, jako za jedynym moim zasobem, gdyż wyszedłem bez pieniędzy.
— A jakimże sposobem kapelusz mógł ci dostarczyć zasobów?..
— zagadnął Sainte-Maline, aby przywieść Picorneya do ostateczności.
— Krwi boska!... nawet wielkich zasobów!.. Wyznać ci winienem, że pióro przy tym kapeluszu przypięte było wielkim brylantem, który niegdyś Cesarz Karol V., darował mojemu dziadowi, gdy przejeżdżając z Hiszpanii do Flandryi, zatrzymał się w naszym zamku.
— A!... ha!... sprzedałeś więc zapinkę wraz z kapeluszem?... No mój kochany, powinieneś być bogatszy od nas wszystkich, i z tych pieniędzy trzeba było kupić sobie drugą rękawiczkę, bo masz nie jednakowe ręce; jedna biała jak u kobiety, druga czarna jak u murzyna.
— Czekaj że; w chwili gdy się obróciłem szutając kapelusza, patrzę, aż tu ogromny kruk spuszcza się nań...
— Na twój kapelusz?
— Raczej na mój brylant; wiesz, że ten ptak porywa każdą rzecz błyszczącą; spada więc na mój brylant i kradnie mi go.
— Twój brylant?
— Tak jest. Naprzód patrzę za nim, potem biegnę i wołam: Trzymajcie! trzymajcie! złodziej!... Ale do pioruna!.. nim pięć minut upłynęło, kruk znikł i już więcej o nim nie słyszałem.
— Tak dalece, iż zmartwiony tą podwójną stratą...
— Nie śmiałem wrócić do ojcowskiego domu i postanowiłem szukać szczęścia w Paryżu.
— Brawo! — rzekł trzeci — wiatr widzę zamienił się w kruka? Zdaje mi się, że słyszałem, jak opowiadałeś panu de Loignac, iż właśnie zajęty byłeś czytaniem listu od twojej kochanki, gdy wiatr wyrwał ci list i kapelusz, ty zaś jako istny Amadis pospieszyłeś za listem, nie dbając bynajmniej o kapelusz.
— Panie — rzekł Sainte-Maline — mam honor znać pana d’Aubignè, który mimo, że jest dobrym żołnierzem, nieźle także i piórem wyrabia. Skoro go spotkasz, opowiedz mu twój wypadek z kapeluszem, a ułoży z tego bardzo ładną bajeczkę.
Tu usłyszano kilka przytłumionych śmiechów.
— E!... moi panowie — zawołał drażliwy gaskończyk — czy przypadkiem niemacie ochoty wyśmiać mię?
Każdy odwrócił się i śmiał do woli.
Perducas badawczo spojrzał w koło siebie i przy kominku ujrzał młodzieńca, który sobie rękami twarz zasłaniał; sądził więc, że on to czyni umyślnie, aby się lepiej ukryć.
Podszedł ku niemu.
— E!... mój panie — rzekł — jeżeli się pan śmiejesz, przynajmniej nie czyń tego ukradkiem, niech każdy widzi twarz pańską.
I uderzył młodzieńca po ramieniu; ten zaś pokazał surowe i poważne oblicze.
Młodzieńcem tym był przyjaciel nasz Ernauton de Carmainges, zamyślony i zdumiony przygodą swoją na placu Grève.
— Proszę pana dać mi pokój — odparł — a mianowicie, jeżeli mię pan jeszcze raz dotkniesz, to dotykaj ręką, na której masz rękawiczkę; widzisz pan przecie, że się panem bynajmniej nie zajmuję.
— A i owszem — mruknął Picorney — skoro się pan mną nie zajmujesz, to niemam nic więcej do powiedzenia.
— A!... panie — rzekł pełen pojednawczych zamiarów Eustachy Miradoux do Ernautona de Carmainges — nie jesteś pan grzeczny dla naszego ziomka.
— A pan po co u dyabła wtrącasz się?... — odparł coraz bardziej rozdrażniony Ernauton.
— Masz pan słuszność — kłaniając się, odpowiedział Miradoux — to do mnie nienależy.
I wykręciwszy się na piętach, poszedł do swojej Lardille, która siedziała w kącie przy wielkim kominie; lecz ktoś mu zastąpił drogę.
Był to Militor.
Obie ręce trzymał za pasem, a na ustach miał uśmiech szyderczy.
— Słuchajcie no ojczymie — zaczął nic dobrego.
— Co?
— I cóż wy na to?
— Na co?
— Na sposób obejścia się z wami tego jegomości?
— Hę?
— Nieźle z was zadrwił.
— A! toś ty to uważał?... — rzekł Eustachy usiłując iść dalej.
Lecz Militor zapobiegł temu i znowu zastąpił mu drogę.
— Nie tylko ja, ale i wszyscy inni — mówił dalej Militor — patrzcie, jak się z was śmieją.
Śmiano się rzeczywiście, ale niewiadomo czy z nich, czy też z czego innego.
Eustachy poczerwieniał jak rozpalony węgiel.
— No, no, ojczymie, nie zasypiajcie sprawy — powiedział Militor.
Eustachy wyciągnął się jak tylko mógł i przystąpił do pana Carmainges.
— Utrzymują, mój panie — rzekł — żeś pan miał zamiar obrazić mię?
— Kiedy?
— Przed chwilą.
— Pana?
— Mnie.
— I któż to tak utrzymuje?
— Ten pan — odpowiedział Eustachy pokazując na Militora.
— To ten pan — rzekł Carmainges, dobitnie wymawiając wyraz „pan” — to ten pan, jest dudek.
— Co! co! zawołał wściekły Militor.
— Ostrzegam go — mówił dalej Carmainges — aby mię nie dziobał, bo inaczej to mu przypomnę rady pana de Loiguac.
— Pan de Loignac nie powiedział, że jestem dudkiem.
— Prawda, ale powiedział, że jesteś osłem; czy to lepsze?... Ale dla mnie to wszystko jedno; bo jeżeli pan jesteś osłem, to cię okiełznam; jeżeli zaś dudkiem, to ci piórka oskubię.
— Panie, odezwał się Eustachy, jest to mój pasierb; przez wzgląd na mnie, chciej go pan lepiej traktować.
— A! to w ten sposób bronicie mię ojczymie?
— zawołał Militor w rozpaczy — skoro tak, to się sam lepiej bronić potrafię.
— Do szkoły, dzieciaku, do szkoły! — rzekł Ernauton.
— Do szkoły?.. — wrzasnął Militor przystępując do pana de Carmainges z podniesioną pięścią — mam lat siedmnaście, czy pan rozumiesz?...
— A ja, dwadzieścia pięć — rzekł Ernauton — i dla tego ukarzę cię według twojej zasługi.
To mówiąc schwycił go za kołnierz i za pas, podniósł w górę i niby jaką paczkę przez okno wyrzucił na ulicę, a Lardille tymczasem wrzeszczała, aż się mury trzęsły...
— Teraz — spokojnie dodał Ernauton — ojczyma, macochę, pasierba i całą, rodzinę na miazgę potłukę, jeżeli mię jeszcze raz zaczepią.
— Na honor — rzekł Miradoux — sądzę, że ten człowiek ma słuszność, po co go niepokoić?
— A! ty nędzniku, pozwalasz bić twojego syna — zawołała Lardille, przystępując do Eustachego, i wstrząsając swe rozpuszczone włosy.
— La, la, la — rzekł Eustachy — bądź spokojna, będzie miał na drugi raz naukę.
— Cóż to znowu!.. czy tu ludzi wyrzucają za okna?... — wchodząc zawołał jakiś oficer — cóż u dyabła! kto się podobnych żartów dopuszcza, powinien przynajmniej zawołać: „na bok!”
— Pan de Loignac!... zawołało na raz dwadzieścia głosów.
— Pan de Loignac — powtórzyli czterdziestu pięciu.
Na to imię, w całej Gaskonii znane, każdy powstał i zamilkł.


Rozdział IX.
PAN DE LOIGNAC.

Za panem de Loignac, wszedł Militor, powalany i czerwony z gniewu.
— Witam panów — rzekł Loignac — jak uważam, nie źle tu hałasujecie. A!.. a!.. pan Militor, znowu widzę dał powód do sporu, a nos jego cierpi na tem.
— Zapłaci mi za to — mruknął Militor, pokazując pięści panu de Carmainges.
— Dawaj jeść, mości Fournichon!.. — zawołał Loignac, i niech każdy stara się być przyjemnym dla swojego sąsiada, jeżeli to podobna. Od tej chwili, powinniście panowie kochać się jak bracia.
— Hm!... — rzekł Sainte-Maline.
— Miłość bliźniego to rzadka cnota — powiedział Chalabre, zakrywając serwetą swój siwy kaftan, tak, aby mimo wszelkiej obfitości sosów, nie splamił go.
— Kochać się z tak blizka, to trudno — dodał Ernauton; chociaż prawda, że niedawno dopiero jesteśmy razem.
— Patrzcie — zawołał Picorney, któremu jeszcze ciężyły na sercu żarty Birana, mnie wyśmiewają, że nie mam kapelusza, a panu de Monterabeu nic nie mówią za to, że siada do stołu w pancerzu z czasów cesarza Pertinaxa, którego jest potomkiem według wszelkiego prawdopodobieństwa.... Jak to odporna broń wiele znaczy!
Obrażony Monterabeu wstał i rzekł fistułowym głosem:
— Panowie, zdejmuję go i oświadczam to wszystkim, którzy wolą widzieć mię raczej z bronią zaczepną niż odporną.
I majestatycznie odpiąwszy pancerz, skinął na swojego lokaja, grubego, pięćdziesięcio-letniego siwosza, aby się ku niemu zbliżył.
— No, spokojność! spokojność! panowie — powiedział Loignac — siadajmy do stołu.
— Proszę cię, zdejm mi teraz pancerz — rzekł Pertinax do lokaja.
Gruby wziął go w obie ręce.
— A ja — odezwał się po cichu, czy dostanę także jaki posiłek? kaź mi co podać Pertinaxie, bo umieram z głodu.
To wezwanie, mimo całej poufałości swojej, bynajmniej nie zdziwiło tego, do kogo się stosowało.
— Dołożę ku temu wszelkich starań — odpowiedział, lecz dla większej pewności, sam się o tem przekonaj.
— Hm! — markotnie odparł lokaj — to mię wcale nie uspakaja.
— Czy już nie masz nic zgoła przy sobie? — spytał Pertinax.
— W Sens przejedliśmy ostatni nasz talara.
— Ba! to postaraj się cośkolwiek zamienić na pieniądze.
Zaledwie to powiedział, a zaraz na ulicy i następnie na progu oberży dało się słyszeć wołanie:
— „Kupuję stare żelaztwo! kto sprzedaje stare żelaztwo!”
Na to wołanie, pani Fournichon pobiegła ku drzwiom, a jej małżonek pompatycznie ustawiał na stole pierwsze dania.
Kuchnia pana Fournichon musiała być wyborna, sądząc z okazanego jej przyjęcia. Fournichon widząc, że nie poradzi wszystkim komplementom, jakiemi go obsypano, zapragnął podzielić się niemi ze swoją małżonką.
Lecz nadaremnie szukał jej oczami, znikła bowiem.
Wołał więc:
— Cóż ona robi? — i spytał kuchcika widząc, że żona nie wraca.
— A! panie, złoty handel — odpowiedział kuchcik. Sprzedaje wszystko pańskie stare żelaztwo za nowe pieniądze.
— Ale spodziewam się, że ani mój wojenny pancerz, ani też przyłbicę? — zawołał Fournichon rzucając się ku drzwiom.
— E nie, nie — powiedział Loignac, wszakże dekret królewski zabrania sprzedaży broni.
— Nic nie szkodzi, pomyślał Fournichon i pobiegł ku drzwiom.
Małżonka jego wracała z miną tryumfującą.
— No! i cóż ty to? — spytała patrząc na przerażonego męża.
— Oto, ostrzeżono mię, że sprzedajesz broń moję.
— Cóż ztąd?
— A ja nie chcę jej sprzedawać!
— Ba! skoro teraz mamy pokój, lepsze więc dwa nowe rądelki, niż jeden stary pancerz.
— Licho jednak musi iść handel starem żelaztwem, od czasu owego królewskiego dekretu, o którym wspomniał dopiero pan de Loignac — rzekł Chalabre.
— Owszem panie — powiedziała pani Fournichon, kupiec, który tu przyszedł, oddawna mię już namawiał. Ale dzisiaj na honor! nie mogłam mu się dłużej opierać i natychmiast skorzystałam ze sposobności. Dziesięć talarów, panie, to zawsze dziesięć talarów, a stary pancerz, zawsze będzie starym pancerzem.
— Co! dziesięć talarów; tak drogo? — zawołał Chalabre.
I zamyślił się.
— Dziesięć talarów — powtórzył Pertinax rzucając wymowne spojrzenie na swojego lokaja, czy słyszysz panie Samuelu?
Ale Samuela już nie było.
— No proszę! zdaje mi się, że ten kupiec naraża się na szubienicę — rzekł pan de Loignac.
— O! to bardzo uczciwy człowiek, bardzo łagodny i zgodny — odparła pani Fournichon.
— Lecz cóż on robi z tem żelaztwem.
— Sprzedaje na wagę.
— Na wagę? — zarzucił Loignac, a mówisz pani, że ci dał dziesięć talarów, i za cóż to?
— Za stary pancerz i za stary szyszak.
— Przypuszczając, że oba razem zaważą dwadzieścia funtów, to zapłacił pół talara za funt. Krwi boska! — jak mówi pewien mój znajomy — w tem jest jakaś tajemnica.
— Czemuż ja nie mogę trzymać tego poczciwego kupca w moim zamku! — rzekł Chalabre, i aż mu się oczy zaiskrzyły; sprzedałbym mu trzy tysiące centnarów samych hełmów, naramienników i pancerzy.
— Jakto! sprzedałbyś zbroję twoich przodków? — szyderczo spytał Sainte-Maline.
— A! panie — wtrącił Eustachy de Miradoux — źle byś uczynił; to są święte relikwie.
— Ba! — odparł Chalabre — teraz moi przodkowie sami są relikwiami, i już tylko modlitwy potrzebują.
Burgundzkie wino coraz bardziej ożywiało ucztę, bo pan Fournichon postarał się o korzenne zaprawy, które zaostrzały pragnienie.
Głosy podniosły się o oktawę wyżej, talerze dzwoniły, głowy napełniały się wyziewami, wśród których każdy gaskończyk wszystko widział w różowym kolorze, wyjąwszy Militora, który myślał o swoim upadku i pana de Carmainges, który myślą! o swoim paziu.
— Mamy tu wielu wesołych — rzekł Loignac do swego sąsiada, którym właśnie był Ernauton, ale nie wiedzą dlaczego są weseli.
— I ja również nie wiem — odpowiedział Carmainges — chociaż, prawda, że stanowię wyjątek i bynajmniej nie jestem wesoły.
— Źle pan czynisz — odparł Loignac — należysz bowiem do rzędu osób, dla których Paryż jest złotą kopalnią, rajem zaszczytów, światem pomyślności.
Ernauton wstrząsnął głową.
— Obaczymy! obaczymy!
— Nie żartuj ze mnie, panie de Loignac, — rzekł — a że zdajesz się trzymać w twem ręku wszelkie sprężyny, które po większej części poruszają nami, uczyń mi przynajmniej tę łaskę i nie obchodź się z vice hrabią Ernautonem de Carmainges, jak z drewnianą lalką.
— Wyświadczę ci jeszcze inną łaskę, panie vice-hrabio — grzecznie kłaniając się, rzekł Loignac — zaraz na pierwszy rzut oka odróżniłem pana pomiędzy innemi, pana, który masz tak dumne i zarazem łagodne spojrzenie, oraz tego drugiego młodzieńca ze spojrzeniem przebiegłem i ponurem.
— Któregóż to?
— Pana de Sainte-Maline.
— I jakaż jest przyczyna tego odróżnienia, panie, jeżeli to pytanie nie jest dowodem zbyt wielkiej ciekawości z mojej strony?
— To, że znam pana i nic więcej.
— Pan znasz mię? — rzekł zdziwiony Ernauton.
— Pana i jego; jego i wszystkich tu obecnych.
— Dziwna rzecz.
— Tak, ale potrzebna.
— Dlaczego potrzebna?
— Ponieważ dowódca, powinien znać swoich żołnierzy.
— I że wszyscy ci ludzie...
— Jutro będą moimi żołnierzami.
— Lecz ja sądziłem, że pan d’Epernon...
— Sza! nie wymawiaj pan tego nazwiska, albo raczej nie wymieniaj tu nikogo; odetkaj pan uszy a zamknij usta, że zaś przyrzekłem panu wszelką łaskawość, przyjmij więc tę radę na rachunek.
— Dziękuję panu — rzekł Ernauton.
Loignac otarł wąsy i wstając zawołał:
— Panowie, ponieważ traf łączy tu czterdziestu pięciu ziomków, wychylmy zatem kielich tego hiszpańskiego wina za pomyślność zgromadzonych!
Projekt ten przyjęto szalonemi oklaskami.
— Wszyscy są po większej części pijani — rzekł Loignac do Ernautona — teraz najstosowniej byłoby opowiedzieć każdemu jego historyę, ale niemamy na to czasu.
A podnosząc głos dodał:
— Hola!. mości Fournichon, każ stąd wyjść wszystkim kobietom, dzieciom i lokajom.
Lardille wstała złorzecząc, bo nieskończyła jeszcze deseru.
Militor nie ruszył się.
— Czy słyszano mię tam? — spytał Loignac, spoglądając w sposób nie cierpiący żadnej odpowiedzi. Dalej, do kuchni panie Militor!
Po upływie kilku chwil tylko czterdziestu pięciu biesiadników i pan de Loignac pozostali w sali.
— Panowie — rzekł ten ostatni — każdy z was wie a przynajmniej domyśla się, kto go przywołał do Paryża... Dobrze, dobrze, nie wymieniajcie tu jego nazwiska. Wiecie kto, dosyć mi na tem. Wiecie także, żeście przybyli aby mu być posłusznymi.
W całej sali powstał szmer potakujący; jednak ponieważ każdy wiedział o tem tylko co go dotyczyło, niewiedząc bynajmniej, że sąsiad jego przybył powodowany tą samą przyczyną, wszyscy więc spojrzeli po sobie zdziwieni.
— Dobrze, dobrze — mówił dalej Loignac, później będziecie się sobie przypatrywać moi panowie. Bądźcie spokojni., jeszcze się poznacie. Przybyliście więc aby być posłusznymi temu człowiekowi, czy tak?
— Tak jest, tak zawołali czterdziestu pięciu.
— Na początek zatem — rzekł znowu Loignac — wyjdziecie z tej oberży jak najciszej i udacie się do przeznaczonego wam mieszkania.
— Nam wszystkim? — spytał Sainte-Maline.
— Wszystkim.
— Wszyscy jesteśmy powołani, wszyscy tutaj jesteśmy równi — mówił Perducas, który niemogąc się utrzymać na nogach, dla znalezienia środka ciężkości, musiał objąć Chalabra za szyję.
— Tak jest, wszyscyśmy równi — odparł Loignac — lecz w obec woli pana...
— O! ho! panie — rzekł zarumieniony Carmainges — przepraszam, ale nie powiedziano mi, że pan d’Epernon nazywać się będzie moim panem...
— Czekaj-że.
— To ja chyba źle zrozumiałem.
— Czekaj-że uparta głowo.
Jedni zamilkli przejęci ciekawością, drudzy przejęci niecierpliwością.
— Nie powiedziałem panom dotąd, kto będzie waszym panem...
— Tak jest — rzekł Sainte-Maline — ale nadmieniłeś pan, że będziemy mieli pana.
— Każdy ma pana — zawołał Loignac — lecz jeżeli jesteście tyle dumni, że niechcecie poprzestać na tym któregoście wymienili, szukajcie wyżej, nie tylko nie zabraniam wam tego, ale nawet upoważniam.
— Król? — zcicha zapytał Carmainges.
— Sza!.. — przerwał Loignac — przybyliście tutaj aby być posłusznymi, bądźcież zatem; tymczasem bądź łaskaw panie Ernauton przeczytaj mi na głos ten rozkaz.
Ernauton zwolna rozwinął pargamin, który mu podał pan de Loignac i czytał głośno:
„Rozkazujemy panu de Loignac, aby objął dowództwo nad czterdziestu pięciu szlachty, których powołaliśmy do Paryża za zezwoleniem Jego królewskiej mości.
„Nogaret de la Valette, książę d’Epernon“.
— Wszyscy ukłonili się, nie każdy jednak potrafił utrzymać równowagę gdy znowu wyprostować się musiał.
— Słyszeliście zatem moi. panowie — mówił dalej pan de Loignac. Macie natychmiast udać się za mną. Wasza służba i bagaże pozostaną tutaj, u pana Fournichon, który o wszystkiem będzie miał staranie i po które przyślę później; a teraz, spieszcie się, bo łodzie czekają.
— Łodzie? — powtórzyli gaskończycy — a zatem odpłyniemy?
I znowu ciekawie spojrzeli po sobie.
— Nie na wątpliwości, iż odpłyniecie — powiedział Loignac.
— Wszak udając się do Luwru, potrzeba wodę przebyć.
— Do Luwru, do Luwru — szepnęli uradowani gaskończykowie, krwi boska! jedziemy do Luwru!
Loignac wstał od stołu, kazał przejść przed sobą wszystkim czterdziestu pięciu i licząc ich jak baranów, przeprowadził przez uliczki, aż do wieży Nesle.
Tam czekały trzy wielkie lodzie, z których każda zabrała piętnastu pasażerów, poczem natychmiast wszystkie od brzegu odbiły.
— A co my u licha robić będziemy w Luwrze? — pytali się wzajemnie najśmielsi, którzy na chłodzie wytrzeźwieli, gdyż po większej części bardzo licho byli odziani.
— Gdybym przynajmniej miał mój pancerz! — szepnął Pertinax de Monterabeu.


Rozdział X.
CZŁOWIEK Z PANCERZAMI

Pertinax bardzo słusznie żałował, swojego pancerza, bo właśnie przed chwilą: pozbył się go na zawsze, za pośrednictwem szczególnego swojego lokaja, który z nim tak poufale rozmawiał.
W rzeczy samej, służący Pertinaxa usłyszawszy, że pani Fournichon wymówiła czarodziejskie słowa „dziesięć talarów“ natychmiast pobiegł za kupcem.
Że zaś noc już była kupiec żelaztwa zapewne śpieszył się, Samuel ujrzał go już o trzydzieści kroków przed sobą, gdy wyszedł z oberży
Musiał więc wołać na niego.
Przerażony kupiec zatrzymał się i przenikliwie spojrzał na śpieszącego ku niemu, lecz widząc, że ten niesie towar, stanął.
— Co żądasz przyjacielu? — zapytał.
— Co żądam!... — przebiegle odpowiedział lokaj — oto pragnę zrobić z tobą interes.
— Dobrze! tylko śpiesz się.
— Czy ci pilno?
— Tak jest.
— No! co u dyabła, przecież pozwolisz mi odetchnąć?...
— Zapewne, ale oddychaj prędko, bo na mnie czekają.
Kupiec widocznie niedowierzał lokajowi.
— Skoro zobaczysz co ci przynoszę — powiedział sługa — to zapewne niezabraknie ci czasu, bo uważam, że trafiłem na amatora.
— A cóż to przynosisz?
— Przepyszną sztukę... robotę, która... ale niesłuchasz mię, widzę...
— Owszem, lecz patrzę.
— Na co?
— Alboż to niewiesz, przyjacielu — powiedział człowiek z pancerzami — że handel zbroją jest zakazany edyktem królewskim?
I znowu niespokojnie spojrzał w koło siebie.
Lokaj osądził za rzecz właściwą udawać, że nie wie o niczem.
— Nie wiem — rzekł — dopiero co przybyłem z Mont-de-Marsan.
— A!... to co innego — odparł kupiec pancerzy, którego ta odpowiedź nieco uspokoiła — lecz chociaż przybywasz z Mont-de-Marsan — mówił dalej — jednak już wiesz, że ja kupuję zbroję.
— Tak jest, wiem.
— A któż ci to powiedział?
— Krwi boska! nikt mi tego mówić niepotrzebował, boś sam niedawno wykrzykiwał dosyć głośno.
— A gdzie?
— U drzwi oberży, pod „Mieczem walecznego rycerza.”
— A więc byłeś tam?
— Tak jest.
— A z kim?
— Z kilku przyjaciółmi.
— Z przyjaciółmi?... W tej oberży zwykle niema nikogo.
— No, toś musiał znaleźć w niej wielką zmianę.
— Rzeczywiście... Ale zkąd przybywają ci twoi przyjaciele?
— Z Graskonii, również jak ja.
— Czy trzymacie z królem Navarry?
— Cóż znowu, jesteśmy duszą, i ciałem francuzi.
— Tak, ale hugonoci?
— Dzięki Bogu, katolicy również jak sam nasz ojciec święty — rzekł Samuel zdejmując czapkę — ale tu nie o to chodzi; spojrzyj-no na ten pancerz.
— Chodźmy pod mur; na ulicy zanadto jesteśmy widoczni.
Mówiąc to podeszli pod dom mieszczański, w którego oknach wcale światła widać nie było.
Drzwi tego domu umieszczone były pod gankiem, nad którym wznosił się balkon. Znajdująca się pod nim kamienna ławka, stanowiła jedyną jego ozdobę, łącząc w sobie przyjemność z pożytkiem, gdyż przechodnie zwykle po niej dosiadali swych koni lub mułów.
— Obaczmyż ten kirys — powiedział kupiec, gdy weszli pod ganek.
— Oto jest.
— Czekaj-no... słyszę jakiś ruch w tym domu.
— Nie... to naprzeciwko.
Kupiec obejrzał się.
Naprzeciwko rzeczywiście znajdował się dom dwu piętrowy, na którego drugiem piętrze, ukazywało się niekiedy przelotne światełko.
— Spieszmy się — rzekł kupiec dotykając pancerza.
— A co! jaki ciężki! — rzekł Samuel.
— Stary, masiw, niemodny.
— Prawdziwe arcydzieło.
— Dam sześć talarów, chcesz?
— Jakto!.. sześć talarów!.. a tam dałeś dziesięć za lichy i stary napierśnik?
— Sześć talarów, bierzesz czy nie?... — powtórzył kupiec.
— Ależ przypatrz się ozdobom!...
— Ja sprzedaję na wagę, cóż mię obchodzą ozdoby.
— O! ho!.. ze mną targujesz się — rzekł Samuel — a tam to zapłaciłeś ile chciano.
— Dodam jeszcze talara — niecierpliwie odparł kupiec.
— Tu same ozdoby warte czternaście talarów.
— No... kończmy żywo, albo wcale nie kończmy.
— Dziwny z ciebie kupiec — powiedział Samuel; ukrywasz się z twoim handlem; przekraczasz rozkazy królewskie, a targujesz się z poczciwymi ludźmi.
— No, no, nie krzycz tak głośno.
— O! ja się nie boję — mówił Samuel podnosząc głos. Nie prowadzę zakazanego handlu i ukrywać się nie potrzebuję.
— Słuchaj-no, bierz dziesięć talarów i bądź cicho.
— Dziesięć talarów?.. powtarzam ci, że same złoto więcej warte; a! chcesz umykać?
— Aleź nie; co za zawzięta sztuka!
— A!.. jeżeli będziesz umykał, to na straż zawołam!
To mówiąc Samuel tak dalece głos podniósł, iż prawie na jedno wyszłoby istotne spełnienie groźby jego.
Ten hałas sprawił, że na balkonie domu, pod którym handel miał miejsce, otworzyło się okno a kupiec z trwogą, to usłyszał.
— No, no — rzekł — widzę, że muszę uczynić jak chcesz; masz piętnaście talarów i ruszaj z Bogiem.
— Tak to co innego — odparł Samuel chowając pieniądze do kieszeni.
— Chwała Bogu żeśmy skończyli.
— Ale te piętnaście talarów to dla mojego pana — mówił znowu Samuel — a i mnie przecież coś się należy.
Kupiec spojrzał w koło siebie i do połowy wydobył swą szablę z pochwy. Widocznie miał zamiar tak dalece pokaleczyć skórę Samuela, iżby go nazawsze uwolnił od potrzeby kupowania nowego pancerza, w miejsce dopiero co sprzedanego; lecz Samuel bystrooki jak wróbel na jagodzie, cofnął się mówiąc:
— Dobrze, dobrze, poczciwy kupcze; widzę twą szablę, ale widzę także jakąś twarz na balkonie, która patrzy na ciebie.
Struchlały kupiec spojrzał na balkon i w istocie dostrzegł tam jakąś wysoką fantastyczną istotę, okrytą szlafrokiem z kociego futra.
Ten Argus słyszał każdy wyraz i widział każde poruszenie powyższej sceny.
— No, no, robisz ze mną co chcesz — rzekł kupiec śmiejąc się jak szakal, który zęby wyszczerza — masz jeden talar i niech cię szatan udusi!... — dodał po cichu.
— Dziękuję ci, poczciwy kupcze — i pożegnawszy człowieka z pancerzami znikł żartując z niego.
Kupiec, gdy pozostał sam na ulicy, zaczął zbierać pancerz Pertinaxa i ładować go w pancerz Fournichona.
Mieszczanin patrzył ciągle, a ujrzawszy mocno zainteresowanego kupca, rzekł:
— Zdaje mi się, mój panie, że kupujesz zbroje.
— Nie, proszę pana — odpowiedział nieszczęśliwy kupiec — to tylko przypadkiem i dlatego, że mi się sposobność nastręczyła.
— W takim razie, jest to i dla mnie równie pomyślny wypadek!...
— Z powodu? — spytał kupiec.
— Wystaw sobie, że mam tu pod ręką mnóstwo starego żelaztwa, z którem nie wiem co robić.
— Nic przeczę, ale na teraz, widzisz pan, mam już tyle, że więcej zabrać niemogę.
— Jednakże, ja ci chcę pokazać moje zapasy.
— To napróżno, panie, bo nie mam pieniędzy.
— Nie turbuj się, ja ci skredytuję, bo wyglądasz na bardzo poczciwego człowieka.
— Dziękuję... czekają na mnie.
— Dziwna rzecz... ale zdaje mi się, że cię gdzieś widziałem! — rzekł mieszczanin.
— Mnie? — powiedział kupiec, napróżno usiłując drżenie powstrzymać.
— Obejrzyj-no ten hełm — rzekł mieszczanin, przyciągając długą nogą zapowiedziany przedmiot, gdyż niechciał ustąpić z okna z obawy. aby mu kupiec nie umknął.
I z balkonu podał hełm kupcowi.
— Pan mię znasz... — odezwał się tenże — to jest, panu się zdaje, że mię znasz...
— Pewny jestem, że cię znam. Wszak jesteś?...
Mieszczanin niby sobie przypominał; kupiec stał i czekał.
— Wszak jesteś Mikołaj?...
Twarz kupca zmieniła się, hełm drżał mu w ręku.
— Mikołaj — powtórzył on.
— Mikołaj Trouchu, tandeciarz z ulicy Cossonerie.
— Nie, nie — odparł kupiec, uśmiechając się i oddychając swobodniej.
— Mniejsza o to, dobrze ci z oczu patrzy, trzeba więc, abyś kupił u mnie całkowitą zbroję: pancerz, naramienniki i miecz.
— Pamiętaj pan, że to zakazany handel.
— Wiem, ten z którym tu się targowałeś przed chwilą, powiedział to dosyć głośno.
— Pan słyszałeś?...
— Doskonale, dobrze mu nawet zapłaciłeś i dlatego właśnie powziąłem myśl zabrania z tobą znajomości; lecz bądź spokojny, nieoszukam cię; wiem, co to jest handel, bo sam długi czas także byłem kupcem.
— A! a co pan sprzedawałeś?
— Co sprzedawałem?
— Tak jest.
— Łaskę.
— Dobry towar, mój panie.
— To też zrobiłem na nim majątek, bo jak widzisz, jestem obywatelem.
— Winszuję panu.
— Ztąd pochodzi, że lubię żyć spokojnie, dlatego sprzedaję wszystkie moje żelaztwo, bo mi zawadza...
— Rozumiem.
— Są tam jeszcze nanożniki i rękawice.
— Ale ja ich nie potrzebuję.
— Ani ja także.
— Wezmę tylko pancerz.
— To więc same tylko pancerze kupujesz?...
— Tak jest.
— Śmieszna rzecz, skoro wszystko sprzedajesz na wagę, bo tak przynajmniej powiedziałeś, a co żelazo to żelazo...
— Prawda, ale widzisz pan, już to takie moje uprzedzenie.
— Jak chcesz, kup pancerz, albo raczej masz słuszność, idź, i nic nie kupuj.
— A to dlaczego?..
— Bo za naszych czasów, zbroja każdemu potrzebna.
— Jakto! podczas pokoju?
— Mój kochany, gdybyśmy mieli pokój, pewnoby nie handlowano pancerzami! Mnie takich rzeczy mówić nie trzeba.
— Panie?..
— Jeszcze tak potajemnie.
Kupiec zabierał się do odejścia.
— Ale, doprawdy — powiedział mieszczanin — im dłużej wpatruję się w ciebie, tem pewniejszy jestem, że cię znam. Nie, ty nie jesteś Mikołaj Trochu, ale mimo to, znam cię...
— Cicho!
— A jeżeli kupujesz pancerze...
— To co?
— To zapewne dla spełnienia dzieła Bogu przyjemnego.
— Milcz pan.
— Zachwycasz mię — rzekł mieszczanin wyciągając z balkonu ogromną rękę, której dłoń objęła dłoń kupca.
— Lecz któż pan u dyabła jesteś? — spytał tenże czując, że mu rękę ściśnięto niby kleszczami.
— Jestem Robert Briquet, zwany postrachem Nowatorów, przyjaciel Unii i zawzięty katolik; teraz już cię zupełnie poznaję.
Kupiec pobladł.
— Jesteś Mikołaj... Grimbelot, garbarz.
— Mylisz się pan. Żegnam, mości Robercie Briquet. Cieszy mię, żem pana poznał.
To mówiąc kupiec odwrócił się od balkonu.
— Jakto! już odchodzisz?
— Jak pan widzisz.
— I nie bierzesz mojego żelaztwa?
— Powiedziałem panu, że nie mam przy sobie pieniędzy.
— Mój służący pójdzie za tobą.
— To być nic może.
— Cóż więc zrobimy?
— Ba! zostawimy rzeczy tak jak są.
— Nie, nie, za nadto wielką mam ochotę poznać cię bliżej.
— A ja przeciwnie, pragnę unikać pańskiej znajomości — odparł kupiec — i tym razem gotów porzucić pancerze i wszystko stracić, byleby nie być poznanym, wziął nogi za pas i umknął.
Lecz Roberta Briquet nie tak łatwo można było pokonać; przełazi on przez balkon i zstąpił na ulicę nie potrzebując prawie zeskakiwać, a zaledwie dał kilka kroków, zaraz kupca dopędził.
— Czyś oszalał przyjacielu? — rzekł kładąc mu swą ciężką rękę na ramieniu; gdybym ci źle życzył, gdybym cię chciał aresztować, potrzebowałbym tylko krzyknąć; patrol właśnie w tej chwili przechodzi przez ulicę Augustyanów; lecz nie, ty jesteś moim przyjacielem, albo niech mię dyabli porwą!.. dowodem tego jest, że teraz jak najzupełniej przypominam sobie twoje nazwisko...
Tym razem kupiec roześmiał się.
Robert Briquet zastąpił mu drogę.
— Nazywasz się Mikołaj Poulain — rzekł — i należysz do sędziego kryminalnego; pamiętałem dobrze, że tam był jakiś Mikołaj.
— Zgubiony jestem... — wyjąkał kupiec.
— Owszem, jesteś zbawiony!... nigdybyś nie uczynił dla dobrej sprawy tego, co ja uczynić pragnę.
Mikołaj Poulain jęknął.
— No, no, odważnie — powiedział Robert Briquet — uspokój się, znalazłeś brata, brata Briquet; weź jeden pancerz, ja zabiorę wszystkie inne; daruję ci moje naramienniki, nanożniki i rękawice. A teraz dalej w drogę i niech żyje Unia!...
— Pan mi chcesz towarzyszyć?
— Pomogę ci nieść broń, która ma pokonać Filistynów; prowadź mię, idę za tobą.
W duszy nieszczęśliwego Mikołaja Poulain, powstało bardzo naturalne podejrzenie, lecz jeszcze prędzej znikło.
— Gdyby mię chciał zgubić — szepnął sam do siebie — niebyłby powiedział, że mię zna!...
A na głos dodał:
— No, skoro pan tego koniecznie żądasz, to proszę ze mną.
— Z tobą aż do śmierci — zawołał Robert Briquet, ściskając jedną ręką dłoń swojego sprzymierzeńca, drugą zaś z tryumfem podnosząc żelaztwo w powietrze.
Obaj ruszyli w dalszą drogę.
W dwadzieścia minut później, Mikołaj Poulain przybył na Marais; cały był spocony, tak z powodu szybkości chodu, jak z powodu żarliwej politycznej rozmowy.
— Co za rekruta ułowiłem!... — szepnął Mikołaj, zatrzymując się w niejakiej odległości od pałacu Gwizyuszów.
— Nie sądziłem, że moja zbroja pójdzie w tę stronę — pomyślał Briquet.
— Przyjacielu — rzekł Mikołaj Poulain, z tragiczną miną odwracając się do Briqueta, udającego niewiniątko — zostawiam ci chwilę czasu do namysłu, nim wejdziemy do jaskini lwa; wolno ci jeszcze cofnąć się, jeżeli sobie niewierzysz.
— Ba!... — odpowiedział Briquet — widziałem ja już nie jednego: „Et non intremuit medulla mea” — zadeklamował — a!.. przepraszam, może nie umiesz po łacinie?
— A pan umiesz?
— Jak widzisz.
— Uczony, śmiały, silny, bogaty, to mi dopiero człowiek? — rzekł Poulain sam do siebie — no, wejdźmy.
I wprowadził Briqueta w olbrzymie drzwi pałacu Gwizyuszów, które otworzyły się za trzeciem klamki bronzowej poruszeniem.
Dziedziniec zapełniali gwardziści i ludzie w płaszcze owinięci, którzy jak mary po nim przebiegali.
W pałacu nie widać było najmniejszego światła.
Ośm osiodłanych i okiełznanych koni czekało w rogu dziedzińca.
Na łoskot otwierających się drzwi, wielu z pomiędzy tych ludzi obróciło się i uszykowało w szereg, dla przyjęcia nowo przybyłych.
Wtedy Mikołaj Poulain pochylił się do ucha tego co stał na straży i wyjawił mu swoje nazwisko, dodając:
— Przyprowadziłem dla nas dobrego kolegę.
— Wejdźcie panowie — rzekł uprzejmie odźwierny.
— Zanieś to do składu — powiedział Poulain, oddając jednemu gwardziście trzy pancerze i żelaztwo Roberta Briquet.
— Aha! mają skład — pomyślał ten ostatni — coraz to lepiej, do pioruna! Jak to waćpan wszystko dobrze urządziłeś!... — powiedział do swojego przewodnika.
— Tak, tak, człowiek niezupełnie głupi — dumnie uśmiechając się odparł Poulain — ale pójdźmy, niech pana przedstawię.
— Daj pokój — rzekł mieszczanin — ja jestem bardzo bojażiiwy. Dosyć mi na tem, aby mię tutaj cierpiano; skoro położę jakie zasługi, to mię moje czyny przedstawią, jak twierdzi grek pewien.
— Czyń pan co chcesz — odpowiedział Poulain — i zaczekaj tu na mnie.
Następnie przywitał kilku przechodzących.
— Na cóż jeszcze czekamy?... — spytał któryś z nich.
— Na pana — odpowiedział drugi.
W tej chwili wszedł do pałacu jakiś wysoki mężczyzna, słyszał on ostatnie wyrazy tajemniczych przechodniów.
— Panowie — rzekł — przybywam w jego imieniu.
— A!... to pan de Mayneville — zawołał Poulain.
— Otóż!... mam tu znajomych — pomyślał Briquet i wykrzywił twarz tak, że się zupełnie zmienił.
— Panowie, jesteśmy już w komplecie, przystąpmy zatem do obrad — rzekł znowu głos, który się dał słyszeć najpierwej.
— A!... brawo — powiedział Briquet — otóż i drugi: ten to jest pan Marteau, mój prokurator.
I znowu wykrzywił się inaczej z nadzwyczajną łatwością, przekonywającą, iż wielce wprawny był w grę fizyonomii.
— Chodźmy na górę, moi panowie — rzekł Poulain.
Pan de Mayneville szedł pierwszy.
Mikołaj Poulain udał się za nim, następnie szli obtuleni płaszczami a na końcu Robert Briquet.
Wszyscy weszli na zewnętrzne schody prowadzące pod sklepienie.
Robert Briquet postępował za niemi, mówiąc z cicha:
— Lecz gdzież u dyabła jest paź?


Rozdział XI.
JESZCZE LIGA.

Gdy Robert Briquet, przybrawszy dosyć przyzwoitą minę spiskowego, wraz z innemi wchodził na schody, postrzegł, że Mikołaj Poulain, porozumiał się z kilku tajemnemi towarzyszami i czekał przy drzwiach sklepienia.
— On zapewne na mnie czeka — pomyślał Briquet.
Poulain rzeczywiście zatrzymał swojego nowego przyjaciela w chwili, gdy ten przebyć miał ów próg straszliwy.
— Nie weźmiesz mi pan tego za złe — rzekł mu — lecz przyjaciele nasi nieznając pana, pragną pierwej powziąć o nim niejakie wiadomości, nim go do swoich obrad przypuszczą.
— Bardzo słusznie — odparł Briquet, a wiadomo panu, że wrodzona skromność moja już ten zarzut przewidziała.
— Sprawiedliwie przyznać panu winienem, żeś człowiek skończony.
— Odchodzę zatem — mówił znowu Briquet, szczęśliwy, że jednego wieczoru widziałem tylu dzielnych obrońców Unii katolickiej.
— Czy pan chcesz, abym cię odprowadził? — spytał Poulain.
— Nie, dziękuję, nie warto zachodu.
— Ale, przy drzwiach mogą panu robić trudności; jednak, z drugiej strony znowu, czekają na mnie.
— Alboż nie macie hasła, za któremby można było wyjść? Wszak sam rozsądek, panie Mikołaju, nakazuje taką ostrożność.
— Owszem, mamy.
— A więc, udziel mi je.
— W rzeczy samej, ponieważ wszedłeś...
— I ponieważ jesteśmy przyjaciółmi.
— Zgoda; powiedz tylko: „Parma i Lotaryngia”.
— Odźwierny otworzy mi?
— Natychmiast.
— Bardzo dobrze, dziękuję. Wracaj do twoich zatrudnień, ja wrócę do moich.
Mikołaj Poulain rozłączył się z towarzyszem i pośpieszył do swoich wspólników.
Briquet udał, że schodzi na dziedziniec, lecz skoro przybył na pierwszy stopień schodów, zatrzymał się, aby rozpoznać miejscowość.
W skutek spostrzeżeń swoich przekonał się, że sklepienie ciągnie się równolegle od zewnętrznego muru, i że go zasłania dachem szerokim. Sklepienie to widocznie prowadziło do jakiejś niskiej sali, właściwej dla tajemniczego zgromadzenia, do którego Briquet nie został przypuszczony.
W domyśle tym, który się wkrótce w pewność zamienił, utwierdziła go okoliczność, że ujrzał światło w zakratowanem okienku, przebiłem w murze, przy którem znajdowała się drewniana zasłona, jak przy oknach więzień lub klasztorów, niedopuszczająca widoku z zewnątrz lecz tylko powietrze i światło z nieba.
Briquet wpadł na myśl, że to jest okno sali zgromadzeń, i że dostawszy się do niego, można najdogodniej robić spostrzeżenia, chociaż samo tylko oko musiałoby zastępować zmysły inne.
Największą trudność stanowiło dostanie się do tego obserwatoryum i umieszczenie tak, aby widzieć nie będąc widzianym.
Briquet spojrzał w koło siebie.
Na dziedzińcu pełno było paziów z końmi, żołnierzy z halabardami i odźwiernych z kluczami a wszystko ludzie zwinni i baczni.
Szczęściem dziedziniec był bardzo obszerny a noc bardzo ciemna.
Nareszcie paziowie i żołnierze, widząc, że sprzymierzeni znikli pod sklepieniem, o nic już nie dbali, odźwierny zaś przekonany, że wszystkie drzwi pozamykane i że nikt nie wyjdzie bez hasła, zajął się przygotowaniem sobie łóżka i wina korzeniami zaprawnego, które się grzało przy ogniu.
Ciekawość ma w sobie równie energiczne podniety, jak wybuchy wszelkiej innej namiętności. Dla tej wielkiej żądzy dowiedzenia się, niejeden życie postradał.
Briquet dotychczas tak dobre miał wiadomości, że wypadało mu koniecznie uzupełnić je.
Znowu więc spojrzał wkoło siebie, a podżegany światłem, które z okna padało na żelazne kraty, mniemał, że w tem odbiciu się widzi znak przywołujący go, w połyskujących zaś kratach, wyzwanie silnych pięści jego.
Aby więc dostać się do drewnianej zasłony, Briquet zsunął się po gzemsie, który zdobiąc ganek dochodził aż do tego okna, i niby kot lub małpa, szedł na nogach i rękach wzdłuż ścian, oparty jedynie na ich ozdobach.
Gdyby paziowie i żołnierze mogli byli w cieniu rozpoznać tę fantastyczną postać, niby beż żadnej podpory po murze chodzącą, pewno byliby narobili hałasu, utrzymując, że to są czary, i najśmielszemu z nich nawet, niezawodnie włosy byłyby na głowie powstały.
Ale Robert Briquet nie dał im czasu na dostrzeżenie czarodziejstw swoich.
Za czwartym krokiem już był przy oknie, uczepił się krat i wcisnął między nie a zasłonę; tak z zewnątrz nie mógł go nikt dostrzedz, od wnętrza zaś kraty prawie zupełnie go zasłaniały.
Nie mylił się i skoro przybył na miejsce, ujrzał trudy swoje i śmiałość obficie wynagrodzone.
W rzeczy samej ujrzał on przed sobą wielką salę, którą oświecała żelazna lampa o czterech ogniskach, a w tej sali wszelkiego rodzaju zbroję; pomiędzy którą dobrze szukając, byłby zapewne rozpoznał swoje naramienniki i pancerz.
Zgromadzonemi tam pikami, halabardami, muszkietami i t. p., które leżały na kupach lub w wiązkach, można było uzbroić cztery dobre pułki.
Briquet jednak nie tyle zważał na pyszno uporządkowanie tego oręża, jak raczej na zgromadzonych, którzy go użyć lub rozdać mieli.
Pałającym wzrokiem przebijał on grube, tłustą warstwą dymu i kurzu pokryte szyby, pragnąc rozpoznać znajome sobie twarze.
— O! ho! — rzekł — oto pan Crucé nasz rewolucyonista; oto nasz mały Brigard, kupiec korzenny z rogu ulicy Lombardów; oto pan Lecler, który każę się nazywać Bussy, a nieśmiałby zapewne popełnić takiego świętokradztwa, gdyby żył Bussy prawdziwy. Muszę kiedy zapytać te « go niegdyś fechmistrza, czy zna on tajemne pchnięcie, jakie w Lyonie przypłacił życiem niejaki Dawid, mój znajomy. Do licha! stan mieszczański ma tu wielu reprezentantów, ale i szlachta także; a! pan de Mayneville; Boże przebacz! on ściska dłoń Mikołaja Poulain; to wzruszające, tu widzę braterstwo panuje. A! a! pan de Mayneville miałżeby być mówcą? Zdaje mi się, że przygotowuje się do przemowy. Giest ma przyjemny i przekonywająco oczami przewraca.
Pan de Mayneville w rzeczy samej zaczął był mieć mowę.
Podczas gdy mówił, Robert wstrząsał głową, nie dla tego, żeby słyszał choć słowo, lecz że tłumaczył sobie jego i słuchaczów poruszenia.
— Crucé się krzywi — myślał Robert; Lachapelle-Marteaux odwraca się od niego, a Bussy-Lecler wzrusza ramionami. No, dalej, panie de Mayneville, mów, poć się, dmuchaj, bądź wymowny, do pioruna! O! przecież, słuchacze poruszają się. O! ho! przystępują ku niemu; ściskają mu dłoń, rzucają kapeluszami w górę. Do dyabła! Jak powiedzieliśmy, Briquet widział ale nie mógł słyszeć; lecz my w duchu obecni obradom burzliwego zgromadzenia, opowiemy czytelnikowi jak się rzecz miała.
Naprzód Crucé, Marteau i Bussy użalali się przed panem de Mayneville, na nieczynność księcia Gwizyusza.
Marteau, jako prokurator, zabrał głos.
— Panie de Mayneville — mówił on — przybywasz pan ze strony księcia Henryka Gwizyusza? Dziękujemy i przyjmujemy pana jako posła, lecz obecność samego księcia jest tu nieodzowna. Po śmierci dostojnego ojca swojego, ośmnasto-letni książę skłonił wszystkich do przyjęcia projektu o Unii, i zaciągnął nas wszystkich pod ten sztandar. Stosownie do złożonej przysięgi, naraziliśmy nasze osoby i poświęcili majątki dla tryumfu tej świętej sprawy. A oto, mimo wszelkich ofiar naszych, nic nie następuje, nic się nie rozstrzyga. Strzeż się panie de Mayneville, paryżanie znudzą się, a w takim razie co Francya pocznie? Książę pan powinienby nad tem pomyśleć.
Wszyscy związkowi pochwalili tę odezwę, najbardziej zaś Mikołaj Poulain odznaczał się gorliwością oklasków.
Pan de Mayneville odpowiedział po prostu:
— Panowie, nic się nie rozstrzyga, bo nic jeszcze nie dojrzało. Zważcie, proszę, położenie rzeczy. Książę pan i jego brat kardynał, są w Nancy na obserwacyi. Jeden zbiera armię, mającą powstrzymać hugonotów flandryjskich, którymi nas książę Andegaweński zatrudnić pragnie; drugi wyprawia gońca za gońcem do całego duchowieństwa Francyi i do papieża, celem nakłonienia ich do Unii. Książę Gwizyusz wie to, czego panowie nie wiecie a mianowicie, że dawne źle zerwane przymierze między księciem Andegaweńskim a Bearneńczykiem ma się znowu skojarzyć. Idzie o zatrudnienie Hiszpanii od strony Nawarry i o zatamowanie nam dowozu broni i pieniędzy. Otóż nim książę pan co rozpocznie, a mianowicie nim przybędzie do Paryża, pragnie pierwej postawić się w możności zwalczenia, herezyi i uzurpacyi. Lecz, w braku pana Gwizyusza, mamy pana de Mayenne, który jest nadzwyczaj czynny jako generał i jako radca, a którego oczekuję lada chwila.
— To znaczy — przerwał Bussy i w tej chwili wzruszył ramionami; to znaczy, że pańscy książęta są wszędzie gdzie nas niema, a nigdy ich niema tam, gdzie potrzebujemy ażeby byli. Cóż naprzykład robi pani de Montpensier?
— Pani de Montpensier dzisiaj rano przybyła do Paryża, mój panie.
— A nikt jej nie widział?
— Owszem panie.
— Któż więc?
— Salcède.
— O! ho! zawołało całe zgromadzenie.
— No — rzekł Crucé, to się chyba uczyniła niewidzialną?
— Niezupełnie, lecz spodziewam się, że niepodobną do ujęcia.
— A zkądże wiadomo, że ona jest tutaj? — spytał Mikołaj Poulain. Nie przypuszczam, żeby Salcède miał to panu objawić.
— Wiem, że jest tutaj — odpowiedział Mayneville, bo towarzyszyłem jej aż do rogatek Ś-go Antoniego.
— Słyszałem, że bramy były pozamykane, przerwał Marteau, szukając sposobności do wystąpienia z drugą mową.
— Tak jest, panie — odparł Mayneville ze ze zwykłą sobie grzecznością, której żadna napaść zachwiać nie mogła.
— Jakże więc przebyła bramę?
— Właściwym sobie sposobem.
— A! to ona ma prawo nakazać, aby dla niej otworzono bramy Paryża? — rzekli związkowi zazdrośnie i podejrzliwie, jak wszyscy mali, co z wielkimi mają stosunki.
— Panowie — rzekł Mayneville — dzisiaj rano miał miejsce u bram Paryża wypadek, o którym albo nie wiecie wcale, albo bardzo mało. Wydano rozkaz, aby przepuścić przez rogatki tych tylko, którzy okażą stosowne bilety. Czyim podpisem winny być opatrzone te bilety? Nie wiem. Dosyć, że w moich oczach, u bramy Ś-go Antoniego, przedstawiło się pięciu czy sześciu ludzi, z których czterej dosyć źle wyglądający i dosyć źle ubrani, okazali żądane bilety i przebyli bramę. Niektórzy z nich wyglądali zuchwale, junacko, jakby znajdowali się w podbitym kraju.
Kto są ci ludzie? co to za bilety? Odpowiedzcie panowie paryżanie, którzy powinniście wiedzieć o wszystkiemt co dotyczy waszego miasta?
A tak Mayneville, z oskarżonego, przemienił się w oskarżającego, co wielką sztuką jest u mówców.
— Bilety, zuchwali ludzie, wyjątkowe przejścia przez bramy Paryża; o! ho! co to znaczy? — spytał zadumany Mikołaj Poulain.
— Jeżeli panowie, którzy tu żyjecie, nic o tem nie wiecie, jakże my wiedzieć mamy, którzy żyjemy w Lotaryngii i ciągle jesteśmy w drodze, celem połączenia dwóch końców koła, Unią zwanego?
— Jakże ci ludzie przybyli?
— Jedni pieszo, drudzy konno, jedni sami, drudzy ze służbą.
— Czy to są królewscy?
— Trzej czy czterej wyglądali jak żebracy.
— Czy to byli wojskowi?
— Na sześciu mieli tylko dwie szpady.
— Może to cudzoziemcy?
— Sądzę, że gaskończycy.
— O! — z pogardą zawołało kilka głosów.
— Mniejsza z tem — rzekł Bussy — choćby to byli turcy, zawsze zasługują na naszą uwagę. Dowiemy się o nich; panie Poulain, to pańska rzecz... Lecz to wszystko nic nam nie mówi o interesach ligi.
— Ułożono plan nowy — odpowiedział pan de Mayneville. Jutro dowiecie się panowie, że Salcède, który już nas zdradził i jeszcze miał zdradzić, nietylko nic nowego nie zeznał, ale nadto na rusztowaniu odwołał dawne zeznania swoje, a to dzięki księżnie, która dostawszy się do Paryża, w orszaku jednego z posiadaczy biletów, odważyła się przemknąć aż ku rusztowaniu, nie zważając, że ją tysiąc razy stratować mogli i pokazała się skazanemu, nie zważając, że poznaną być może. W tej to właśnie chwili Salcède wstrzymał się ze swojem wyznaniem, a wkrótce potem dzielny nasz kat zapobiegł jego żalowi. A tak, moi panowie, ze strony przedsięwzięć naszych we Flandryi nic się obawiać nie potrzebujecie. Straszliwa tajemnica wraz z nim wpadła do grobu.
Te ostatnie słowa zbliżyły związkowych do pana de Mayneville.
Briquet z poruszeń odgadywał ich radość, a mocno nią zaniepokojony, nagłe powziął postanowienie.
Zsunął się więc ze swojej kryjówki na bruk dziedzińca i poszedł ku bramie, gdzie za wymówieniem dwóch słów: „Parma i Lotaryngia“, odźwierny natychmiast go przepuścił.
Robert Briquet skoro tylko dostał się na ulicę, zaraz tak głośno odetchnął, iż łatwo można było poznać, że długo w sobie dech wstrzymywał.
Narady trwały dalej; historya podaje nam ich treść.
Pan de Mayneville, w imieniu Gwizyuszów, przynosił przyszłym powstańcom Paryża, cały plan buntu.
Chodziło o wyrżnięcie ważniejszych osób w mieście, które się szczyciły laską monarchy, o przebieganie ulic miasta z okrzykiem: „Niech żyje msza! śmierć politykom!” i o wzniecenie tym sposobem nowej nocy Ś-go Bartłomieja, na szczątkach dawnej; w tej jednak obejmowano zarówno źle myślących katolików, jako i wszelkiego rodzaju hugonotów.
Tym sposobem postępując, służono dwom bogom: temu który panuje w niebie i temu, który panować miał we Francyi:
Przedwiecznemu i panu Gwizyuszowi.


Rozdział XII.
Pokój Jego królewskiej mości Henryka III-go w Luwrze.

Znajdujemy znowu biednego króla Henryka III-go, w owym obszernym pokoju Luwru, gdzie już czytelnicy nasi tyle razy wraz z nami wchodzili, lecz nie widzimy w nim teraz monarchy, ani władzcy rozkazującego, tylko istotę wybladłą, znękaną, niespokojną i bez przerwy prześladowaną marami, jakie pamięć jego przyzywa ciągle pod te sklepienia świetne.
Henryk wielce się zmienił od nieszczęsnej śmierci przyjaciół swoich, którą opowiedzieliśmy gdzeindziej; żal po nich zostawił w umyśle jego ślady, podobne do spustoszeń uraganu.
Nieszczęśliwy król, który pomnąc zawsze, że jest tylko człowiekiem, całą swą siłę i ufność w prywatnej przyjaźni pokładał, widząc, że śmierć zazdrosna pozbawiła go właśnie tego zaufania i siły, sam sobie przyspieszał okropną chwilę, w której królowie idą do Boga sami, bez przyjaciół, bez gwardyi i bez korony.
Henryk III-ci srogiego doznał ciosu.
Wszystko co kochał, kolejno legło przy nim.
Schomberg, Quelus i Maugiron padli w pojedynku z Livarotem i Eutraguetem; Saint-Mégrina zaś zamordował pan de Mayenne; rany więc żywe jeszcze były i krwią przesiąkłe... Przywiązanie do nowych ulubieńców, d’Epernona i Joyeusea było takie, jakie ojciec po utracie najmilszych dzieci, okazuje tym, co mu jeszcze pozostały.
Kocha on je i od śmierci chroni, chociaż zna dobrze ich błędy.
Epernona obsypał król dobrodziejstwy, atoli kochał go tylko niekiedy i dla kaprysu, a czasem nienawidził nawet.
Wtedy to Katarzyna, ta nielitościwa doradczyni, w której myśl zawsze czuwała, jak lampa przy ołtarzu, wtedy to Katarzyna, nawet za młodu do niedorzeczności niezdolna, odzywała się głosem narodu, ganiąc skłonności króla.
Kiedy wyczerpywał skarb na podniesienie ziemi Lavalette do godności księztwa i na upiększenie jej po królewsku, nie mówiła mu nigdy: „Najjaśniejszy panie, nie wierz ludziom, którzy cię nie kochają, albo co gorsza, kochają tylko dla siebie“. Lecz skoro tylko spostrzegła, że się marszczy brew królewska, skoro usłyszała, że w chwili znudzenia oskarża Epernona o chciwość i obłudę, natychmiast umiała znalezć nielitościwe słowo, które obejmowało w sobie wszelkie skargi ludu i królestwa przeciw panu d’Epernon i wydrążało nową bruzdę w królewskiej nienawiści.
D’Epernon, choć niezupełny gaskończyk, z wrodzoną sobie przebiegłością i przewrotnością, zmierzył słabość królewską; umiał on ukryć ambicyę, której celu sam nawet jeszcze nie znał; lecz chciwość zastępowała mu miejsce busoli, jaką się kierował ku dalekiemu i nieznanemu światu, który przed nim zasłaniały jeszcze horyzonty przyszłości i rządził się według tej chciwości jedynie.
Skoro przypadkiem skarb był pełny, Epernon natychmiast pojawiał się z uśmiechem na ustach; skoro zaś przeciwnie, skarb był pusty, Epernon znikał z wyrazem pogardy na twarzy, ze zmarszczoną brwią i zamykał się bądź w swoim pałacu, bądź w którym z własnych zamków, gdzie płakał nad ubóstwem swojem póty, aż trafił w słabą stronę biednego królewskiego serca i znowu wyłudził na nim darowiznę.
On to, rolę ulubieńca, przemienił w rzemiosło, z którego zręcznie umiał ciągnąć wszelkie korzyści.
Najprzód nie dozwalał królowi najmniejszej zwłoki w wypłacie rat terminowych; później zaś, kiedy został dworzaninem a niestałe powiewy łaski królewskiej, dosyć często kazały zastanawiać się jego gaskońskiemu rozumowi, później mówimy, okazał się skłonnym do przyjęcia udziału w pracy, to jest, do wpływania na pieniężny dochód, który z czasem stać się miał jego zdobyczą.
Czuł on dobrze, że ta konieczność wymagała, aby z dworzanina leniwego, co jest najdogodniejszem powołaniem, został dworzaninem czynnym, co właśnie stanowi powołanie najniedogodniejsze.
Wówczas gorzko opłakiwał słodką nieczynność Quelusa, Schomberga i Maugirona, którzy przez całe życie swoje, ani wspomnieli o publicznych lub prywatnych interesach, a tak łatwo przemieniali łaskę w pieniądze, pieniądze zaś w uciechy.
Lecz czasy się zmieniły, wiek żelazny nastąpił po złotym; pieniądz nie tak łatwo przychodził jak dawniej, trzeba było szukać go i z niezmiernym trudem wydobywać z żył ludu, jakby z kopalni nawpół wyczerpanej.
D’Epernon więc zastosował się do okoliczności i zajadle wpadł na niewyczerpane tory administracyi, tu i owdzie swoim przechodem roznosząc spustoszenie i uciskając lud, bez względu na złorzeczenia, a brzękiem złotych talarów, tłumiąc głosy narzekających.
Szybki i niewykończony zarys nasz charakteru Joyousea, może przekonać czytelnika, jaka istniała różnica między ulubieńcami, którzy dzielili się, nie powiemy przyjaźnią, ale wielką miarą wpływu, jaki Henryk zawsze dozwalał wywierać na siebie i Francyę, tym, którzy go otaczali.
Joyeuse, bardzo naturalnie i bez namysłu, postępował śladami Quelusow, Schombergów i Saint-Mégrinów, Kochał króla i bez troski dozwalał mu kochać siebie nawzajem; atoli dziwne wieści o niepojętej przyjaźni króla dla jego poprzedników, wraz z tą przyjaźnią zamarły i najmniejsza haniebna plama nie kalała prawie ojcowskiej życzliwości Henryka dla Joyeusea.
Joyeuse, potomek świetnej i zacnej rodziny, publicznie przynajmniej znał uszanowanie dla królewskiego dostojeństwa, a poufałość jego nigdy pewnych granic nie przekraczała.
W obrębie moralnego życia, Joyeuse był prawdziwym przyjacielem Henryka, lecz obręb ten nie często miewał miejsce.
Anna miody, porywczy, rozkochany i wówczas samolub, mało dbał o to, że jest szczęśliwym z laski króla i że to przyznać powinien.
Pragnął szczęścia, bez względu na środki.
Mężny, przystojny, bogaty, błyszczał troistym promieniem, który młodzieńcze czoła oblewa aureolą miłości.
Przyrodzenie zbyt szczodrze uposażyło Joyeusea, dlatego też Henryk czasami złorzeczył przyrodzeniu, że jemu, królowi, tak mało już dla przyjaciela wyświadczyć pozwala.
Henryk znał dobrze obu tych ludzi i lubił ich zapewne z powodu sprzeczności, jaką przedstawiali.
Pod powłoką sceptycyzmu i podejrzliwości, ukrywał on zaród filozofii, który gdyby nie Katarzyna, korzystnie byłby się rozwinął.
Często zdradzany, Henryk nigdy przecież oszukać się nie dał.
Przy tak głębokiem pojęciu charakteru przyjaciół swoich, przy doskonałej znajomości ich wad i przymiotów, oddalony od nich, samotny, smutny, w ciemnym pokoju, myślał o nich, o sobie, o swojem życiu iw cieniu przeglądał rysujący się grobowo horyzont przyszłości, jasny dla wielu, nawet mniej niżeli on przewidujących.
Sprawa Salcèda wielce humor jego zmieniła.
W podobnej chwili, sam między dwiema kobietami, poznał Henryk osamotnienie swoje.
Słabość Ludwiki smuciła go; siła Katarzyny przerażała.
Słowem, uczuł on w sobie niepewną i wieczną trwogę, jakiej doznają ludzie, których rodowi nieszczęsny los przeznaczył wygasnąć wraz z niemi.
A jednak, od czasu, do czasu, odzyskiwał on młodzieńczą energię, zagasłą w nim daleko prędzej, aniżeli młodość sama.
— Dlaczegóż wreszcie — pytał sam siebie — mam się niepokoić? Żadnej już wojny wieść nic potrzebuję. Gwizyusz jest w Nancy, Henryk w Pau; jeden zniewolony w sobie samym zamknąć swą ambicyę, drugi zaś nigdy jej nie miał. Umysły uspokajają się, żaden francuz nie chwycił się nierozsądnego przedsięwzięcia zwalenia z tronu monarchy swojego. Owa trzecia korona, przyrzeczona przez złote nożyczki pani de Montpensier, jest tylko wynalazkiem kobiety, której miłość własną zraniono; jedynie matka moja myśli ciągle o swojem widmie uzurpacyjnem, a na seryo uzurpatora nigdy okazać mi nie może. Lecz ja, jako człowiek, jako głowa młoda mimo trosk moich, wiem co rozumieć o pretendentach, których się ona obawia. Henryka Nawarskiego wystawię na pośmiewisko, Gwizyusza na nienawiść, a z mieczem w ręku rozproszę ligi cudzoziemskie. Na śmierć Chrystusa! tyle wart byłem pod Jarnac i Moncontour, ile dzisiaj wart jestem. Tak jest — mówił dalej Henryk, głowę na piersi zwieszając — tak, ale tymczasem nudzę się, a nudy to rzecz zabójcza, Ha! nudy, to moi jedyni i prawdziwi spiskowi, o których matka nigdy mi nie wspomina. Czy też kto przyjdzie do mnie dzisiaj wieczorem? Joyeuse tak przyrzekał, że wcześnie przybędzie; bawi się, ale jakże u dyabła radzi sobie co do zabawy? D’EpernOn? a! ten się nie bawi, ale dąsa, bo jeszcze nie odebrał swoich dwudziestu pięciu tysięcy talarów. Ha! niech się więc dąsa dopóki zechce.
— Najjaśniejszy panie — przerwał glos odźwiernego — książę d’Epernon.
Wszyscy, którzy doświadczyli nudnych chwil oczekiwania, którzy wiedzą, jakim wówczas zarzutom ulega oczekiwany, i jak łatwo za jego pojawieniem się znika wisząca nad nim chmura, pojmą dla czego król rozkazał natychmiast, aby księciu krzesło podano.
— A! dobry wieczór, Mości książę — rzekł — cieszy mię twój widok.
D’Epernon ukłonił się z uszanowaniem.
— Czemużeś nie przybył patrzeć, na ćwiartowanie tego łotra hiszpana?... Wiedziałeś przecie dobrze, że masz miejsce w mojej loży, bom ci kazał o tem donieść.
— Nie mogłem, Najjaśniejszy panie.
— Niemogłeś?...
— Tak jest, Najjaśniejszy panie, byłem zatrudniony.
— Doprawdy, z twojej miny mógłby kto sądzić, że jesteś moim ministrem i że przybyłeś z doniesieniem, iż oczekiwane pieniądze jeszcze nie nadeszły — odparł Henryk, wzruszając ramionami.
— Na honor, Najjaśniejszy panie — powiedział Epernon pochwytując słowa monarchy — Wasza królewska mość zgadłeś, pieniądze jeszcze nie nadeszły i nie mam ani talara.
— Dobrze!... — rzekł zniecierpliwiony Henryk.
— Ale spieszę uprzedzić Waszą królewską mość — zaczął znowu d’Epernon, że nie o to chodzi, bo mógłbyś mniemać Najjaśniejszy panie, iż ten właśnie interes mię zatrzymywał.
— Cóż więc innego, mości książę?
Czy Wasza królewska mość wie co zaszło podczas stracenia Salcèda?...
— Ba!... przecież się na niem znajdowałem...
— Usiłowano porwać skazanego.
— Niewidzialem tego.
— A jednak po mieście taka wieść krąży.
— Wieść bezzasadna; nikt się nawet nie ruszył.
— Mimo to, sądzę, że Wasza królewska mość jest w błędzie.
— A na czemże opierasz twoje przypuszczenia?
— Na tem, że Salcède zaparł się w obec ludu tego, co wyznał w obec sędziów.
— A! to i o tem już wiesz?
— Staram się wiedzieć o wszystkiem co Waszą królewską mość obchodzi.
— Dziękuję, ale do czegóż zmierza ta twoja przemowa?
— Do tego, że człowiek, który umiera podobnie jak Salcède, jest bardzo dobrym sługą, Najjaśniejszy panie.
— I cóż ztąd?
— Pan zaś mający takich służących, jest bardzo szczęśliwym panem.
— I chcesz dodać, że ja nie mam takich służących, a raczej, że mi ich zabrakło. Masz słuszność, jeżeli to chciałeś powiedzieć.
— Nie, nie to powiedzieć chciałem. Ręczę, że lepiej niż ktokolwiek inny Wasza królewska mość, znajdziesz w razie potrzeby ludzi wierniejszych w usłudze, aniżeli ich znalazł pan Salcèda.
— Pan Salcèda!... pan Salcèda!... wymieniajcież przecie choć raz każdego po nazwisku, wy wszyscy, którzy mię otaczacie. Jakże się ten pan nazywa?
— Wasza królewska mość, wie zapewne lepiej odemnie to nazwisko, bo się zajmuje polityką.
— Wiem com wiedzieć powinien... A ty powiedz mi co wiesz...
— Ja nic niewiem; ja się tylko wiele domyślam.
— Ha! — rzekł znudzony Henryk — przychodzisz więc przerażać mię i prawić nieprzyjemne rzeczy? Dziękuję ci Mości książę, poznaję w tem twój charakter.
— A!.. jakże mię łajesz Najjaśniejszy panie! zawołał d’Epernon.
— Sądzę, że na to zasłużyłeś.
— Nie, Najjaśniejszy panie. Przestrogi człowieka przywiązanego mogą być błędne; lecz człowiek ten czyniąc je, zawsze obowiązku swojego dopełnia.
— To do mnie należy.
— A!.. skoro Wasza królewska mość z tej strony rzeczy bierze, to zapewne ma słuszność. Nie mówmy więc o tem.
Tu nastąpiło milczenie, które król przerwał pierwszy.
— No książę, nie dodawaj mi ponurości — rzekł. Już i tak smutny jestem i stroskany, jak egipski Faraon na swojej piramidzie. Rozwesel mię.
— A!... Najjaśniejszy panie, wesołość rozkazów nie słucha.
Rozgniewany monarcha, pięścią w stół uderzył.
— Książę, tyś zapamiętalec i zły przyjaciel — zawołał. Niestety!... niestety!.. nie sądziłem, że strata dawnych sług moich tak ciężką dla mnie będzie!...
— Wolnoż mi uczynić uwagę, że Wasza królewska mość, niezbyt zachęcasz nowych?...
Tu znowu król zamilkł i zamiast odpowiedzi, utkwił pełne wyrazu spojrzenie w człowieku, którego wzbogacił i wyniósł, D’Epernon zrozumiał to spojrzenie.
— Wasza królewska mość wyrzucasz mi dobrodziejstwa swoje — rzekł tonem skończonego gaskończyka.
— Ja zaś, nie wyrzucam jej mojego poświęcenia.
I książę, który dotąd stał ciągle, wziął krzesło, które sam król przygotować kazał.
— Lavalette, Lavalette — smutnie rzekł Henryk — rozdzierasz mi serce, ty, coś tak dowcipny, ty, co mógłbyś rozweselić mię twoim dobrym humorem. Bóg mi świadkiem, że nie miałem zamiaru mówić o Quelusie tak mężnym, o Schombergu tak dobrym, o Maugironie tak drażliwym co do mojego honoru. Nie, w owym czasie żył nawet Bussy, który, jeżeli ci o to chodzi, wprawdzie nie należał do mnie, lecz którego byłbym sobie pozyskał, gdybym się nie lękał obudzić w innych zazdrości; Bussy, który jest mimowolną przyczyną ich śmierci. Niestety! do tego już przyszło, że nawet nieprzyjaciół moich żałuję! Zaiste, wszyscy czterej dzielni byli. Ale dla Boga! niech cię nie gniewa to co mówię. Cóż chcesz, Lavalette, nie masz tego usposobienia, abyś się w każdej chwili z pierwszym lepszym mógł na ostrze spróbować; ale kochany przyjacielu, jeżeliś nie awanturnik i do szabli nieskwapliwy, toś przynajmniej żartobliwy, dowcipny i niekiedy dobry do rady. Znasz moje interesy równie jak ktoś drugi, daleko skromniejszy, z którym ja się nigdy nie nudziłem.
— O kimże Wasza królewska mość mówi? — spytał książę.
— Powinienbyś być do niego podobny, d’Epernon.
— Ależ, powtarzam, niech wiem kogo Wasza królewska mość tak żałuje?
— O! biedny Chicot, gdzież jesteś? D’Epernon wstał obrażony.
— Cóż to! co czynisz? — rzekł król.
— Uważam, że Wasza królewska mość ma dzisiaj dobrą pamięć; ale naprawdę, to nie dla wszystkich przyjemne.
— Dlaczego?
— Bo Wasza królewska mość może nie myśląc o tem, porównywa mnie z panem Chicot, a to porównanie bardzo mało mi pochlebia...
— To źle mój Epernon, Z Chicotem porównać mogę tylko człowieka, którego kocham i który mię nawzajem kocha. On był rozsądnym i dobrym sługą.
Tu Henryk westchnął głęboko.
— Sądzę, że nie dla podobieństwa z panem Chicot, Wasza królewska mość uczyniłeś mię księciem i parem — rzekł d’Epernon.
— Tylko nie obwiniajmy się wzajemnie — odparł król z tak złośliwym uśmiechem, że gaskończyk mimo całej przebiegłości swojej i bezwstydu, bardziej uczul to lękliwe szyderstwo, niżby był uczuł wyrzut wyraźny. Chicot kochał mię — mówił dalej Henryk, i brak mi go, to tylko powiedzieć mogę. O! skoro pomyślę, że na tem samem miejscu gdzie teraz siedzisz, siadywali wszyscy ci młodzieńcy, przystojni, dzielni i wierni! że na tym fotelu, gdzie leży twój kapelusz, Chicot nieraz zasypiał...
— Może było to bardzo dowcipne — przerwał d’Epernon; ale w każdym razie niezgrabne i bez uszanowania.
— Niestety! — rzekł Henryk, już ten przyjaciel ukochany nie ma dzisiaj ani duszy ani ciała.
I smutnie poruszył koronką z trupich główek, która ponuro zatrzeszczała niby prawdziwe kości.
— A cóż się stało z Chicotem? — obojętnie spytał d’Epernon.
— Umarł! — odpowiedział Henryk; — umarł jak wszystko co mię kochało.
— Najjaśniejszy panie — przerwał książę — ja sądzę, że doprawdy dobrze zrobił, iż umarł, bo chociaż wprawdzie daleko mniej starzał się jak jego dowcipy, lecz powiadano mi, że trzeźwości nie można było uważać za ulubioną jego cnotę. Z czegóż umarł ten biedak, Najjaśniejszy panie? czy z niestrawności?
— Chicot umarł ze zgryzoty, ty niegodziwy języku — cierpko odparł król.
— Zapewne tak powiedział, aby Waszą królewską, mość po raz ostatni rozśmieszyć.
— W tem właśnie mylisz się, bo aby mię niezasmucić, nie doniósł mi nawet o swojej chorobie; wiedział on dobrze ile żałowałem moich przyjaciół i nieraz był świadkiem, jak ich opłakiwałem.
— To chyba jego cień powracał.
— O! daj Boże abym przynajmniej cień jego mógł oglądać! Nie, to zacny przeor Gorenflot jego przyjaciel, doniósł mi tę smutną wiadomość.
— Kto jest ten Gorenflot?
— Święty człowiek, którego zrobiłem przeorem Jakobitów i który mieszka w pięknym klasztorze za rogatkami świętego Antoniego, naprzeciw krzyża Fabin, przy Bel-Esbat.
— Wybornie! jakiś lichy kaznodzieja, któremu Wasza królewska mość dałeś przeorostwo trzydzieści tysięcy liwrów przynoszące i któremu Najjaśniejszy panie wcale tego nie wyrzucasz?
— Cóż to, czyś teraz został bezbożnym?
— Chciałbym... bo może tym sposobem potrafiłbym Waszą, królewską, mość rozweselić.
— Milcz książę; obrażasz Pana Boga!..
— Chicot także był bezbożnym, a zdaje mi się, że mu to przebaczano.
— Chicot żył wówczas, gdy się jeszcze z czegokolwiek śmiać mogłem.
— W takim razie Wasza królewska mość niesłusznie żałuje go...
— Dlaczego?
— Jeżeli, Najjaśniejszy panie, nic już w Tobie śmiechu nie wzbudza, to Chicot mimo całej swojej wesołości, nicby ci nie pomógł.
— Ten człowiek do wszystkiego był dobrym, to też nie tylko jego dowcipu żałuję.
— A czegóż przecie? bo zapewne nie twarzy, gdyż pan Chicot był bardzo brzydki.
— Ale mądre rady dawał.
— Ha!.. widzę, że gdyby żył, to tyś go Wasza królewska mość zrobił Wielkim kanclerzem, jakeś tego mnicha zrobił przeorem.
— Nie żartuj-no książę, proszę cię, z osób, które mi swej przychylności dowodziły i dla których sam miałem ją nawzajem, Chicot, od czasu skonu swojego, jest dla mnie świętym, jak każdy prawdziwy przyjaciel i skoro nie mam ochoty śmiać się, nie lubię aby się drudzy śmieli.
— O!.. zgoda, Najjaśniejszy panie; i ja również nie mam ochoty do śmiechu. Ale przed chwilą Wasza królewska mość żałowałeś wesołości Chicota, przed chwilą, pragnąłeś Wasza królewska mość, abym cię zabawił, a teraz znowu pragniesz, abym cię zasmucał... krwi boska!... O!... Najjaśniejszy panie, przebacz!.. to nałogowe przysłowie zawsze mi się wyrywa.
— Dobrze, dobrze, teraz już ochłodłem, teraz już jestem takim, jakim mię mieć chciałeś, gdyś zaczął rozmowę od złowrogich ostrzeżeń. Opowiedz mi zatem twoje złe nowiny, d’Epernonie; król ma zawsze w sobie siłę człowieka.
— Niewątpię, Najjaśniejszy panie.
— I wielkie to szczęście, — bo gdybym sam siebie nie pilnował, to umarłbym dziesięć razy na dzień, tak mię źle pilnują.
— Znam pewnych ludzi, którymby się to bardzo podobało.
— Przeciwko tym, książę, mam ja halabardy Szwajcarów moich.
— Niemi daleko sięgnąć nie można.
— Przeciw tym, których zdaleka dosięgać trzeba, mam muszkiety strzelców moich.
— Temi znowu niewygodnie uderzać z bliska; dla obrony królewskich piersi lepsi są dobrzy przyjaciele, niż wszelkie halabardy i muszkiety.
— Niestety!.. — zawołał Henryk — miałem ich niegdyś. Za czasów tych żyjących przedmurzy, które nazywano Quelus, Schomberg, Saint-Luc. Maugiron i Saint-Mégrin, niktby się do mnie niebył dostał.
— Ich więc, Najjaśniejszy panie żałujesz? — spytał d’Epernon, w nadziei, że zyska odwet, skoro pochwyci króla na gorącym uczynku samolubstwa.
— Przedewszystkiem — powiedział Henryk, żałuję serc, które biły w tych piersiach.
— Najjaśniejszy panie — rzekł d’Epernon — niech mi wolno będzie oświadczyć Waszej królewskiej mości, że jestem gaskończyk, a tem samem przewidujący i przemyślny; że dowcipem usiłuję wynagrodzić przymioty, których mi natura odmówiła; słowem, że czynię co mogę, to jest co powinienem, a następnie, że mam prawo powiedzieć: niech się dzieje, co chce...
— A!... widzisz jak się wywijasz; przedstawiasz mi obszernie istotne czy też mniemane niebezpieczeństwa, a przeraziwszy, kończysz na: „niech się dzieje co chce.” Wielce obowiązany, mości książę.
— Raczysz więc Wasza królewska mość wierzyć cokolwiek tym niebezpieczeństwom?
— Uwierzę, jeżeli przekonasz, że je pokonać możesz.
— Sądzę, że mogę.
— Możesz?
— Tak jest, Najjaśniejszy panie.
— Wiem, że ci środków nie brak, lisie ty jakiś.
— I nawet niezłych środków.
— No, obaczmy.
— Może Wasza królewska mość wstać raczy?
— Na co?
— Aby się udać ze mną do starych zabudowań Luwru.
— Od strony ulicy de l’Astruce?
— Tak, tam właśnie gdzie budowano skład na meble; niedokończone go z powodu, że Wasza królewska mość niechciałeś innych mebli, prócz klęczników i koronek z główek trupich.
— Ja mam wyjść o tej godzinie?
— Dopiero co wybiła dziesiąta na, wieży Luwru, zdaje mi się, że jeszcze nie późno.
— Cóż zobaczę w tych budowlach?..
— Ba!... jeżeli powiem Waszej królewskiej mości, to Wasza królewska mość nie pójdziesz.
— Kiedy to za daleko, książę.
— Przez galeryę, zajdziemy tam w pięć minut, Najjaśniejszy panie.
— D’Epernon, d’Epernon!
— Jakże! Najjaśniejszy panie?
— Strzeż się, bo jeżeli to co mi chcesz pokazać nie ciekawe...
— Ręczę Najjaśniejszy panie, że będzie bardzo ciekawe.
— Chodźmy więc — powiedział król — z trudnością podnosząc się z krzesła.
Książę wziął płaszcz i podał królowi szpadę; potem wziąwszy wysoką świecę do ręki, poprowadził przez galeryę Jego arcychrześciańską-królewską mość, która zdążała za nim wlokącym się krokiem.

Koniec tomu pierwszego.


Rozdział I.
SYPIALNIA.

Chociaż, jak powiedział d’Epernon, dopiero było po dziesiątej, jednak cisza grobowa panowała już w Luwrze, a wiatr gwałtownie wiejący, głuszył ociężałe kroki placówek i skrzyp mostu zwodzonego.
Obaj przechodnia rzeczywiście prędzej niż w pięć minut przybyli do zabudowań na ulicy Astruce, które zachowały tę nazwę, nawet mimo wybudowania Saint-Germain l’Auxerrois.
Książę wyjął klucz z kieszeni, otworzył furtkę, zszedł po kilku stopniach, przebył mały dziedziniec i otworzył drzwi łukowate, z góry żółtawemi krzewy, z dołu zaś wysoką trawą zakryte.
Przeszedłszy dziesięć kroków w ciemności, znalazł się na wewnętrznym dziedzińcu, w końcu którego wystawały kamienne schody.
Schody te wiodły do obszernej izby, a raczej do rozległego korytarza.
D’Epernon miał także klucz i od tego korytarza.
Otworzył drzwi po cichu i zwrócił uwagę Henryka, na szczególne urządzenie, które natychmiast w oczy uderzało.
Czterdzieści pięć łóżek zapełniało tę izbę, a w każdym z nich spał człowiek.
Król spojrzał na te łóżka i na śpiących, a potem obrócił się do księcia i spytał ciekawie:
— Cóż to za ludzie?...
— Ludzie, którzy dzisiaj śpią, ale od jutra wówczas tylko spać będą, gdy kolej na nich przyjdzie.
— I dlaczegóż to wówczas tylko?
— Dlatego, abyś Wasza królewska mość spać mógł spokojnie.
— Wytłómacz się jaśniej... Czyż ci ludzie są moi przyjaciele?
— Wybrani przezemnie, Najjaśniejszy panie, niby ziarno z pomiędzy kąkolu; stróże nieustraszeni, którzy równie jak cień Twój, Najjaśniejszy panie, nieopuszczą Cię ani na chwilę, którzy, wszyscy szlachta, mając prawo iść wszędzie, gdziekolwiek Wasza królewska mość pójdziesz, tylko na długość szpady zbliżać się ku Tobie dozwolą, Najjaśniejszy panie.
— I to twój pomysł d’Epernon?
— E!... dla Boga!.. mój, mój własny, Najjaśniejszy panie...
— Wyśmieją cię.
— Owszem, przeciwnie, bać się ich będą.
— A więc ta twoja szlachta bardzo straszna?...
— Najjaśniejszy Panie, temi psami poszczujesz jaką zechcesz zwierzynę; ci ludzie znając tylko Waszą królewską mość i z Nią tylko mając stosunki, do Niej też tylko udawać się będą po światło, ciepło i życie.
— Ależ to mnie zrujnuje.
— Alboż to króla może co zrujnować?
— Ja już nawet Szwajcarom płacić nie mogę.
— Racz tylko, Najjaśniejszy panie, dobrze się tym ludziom przypatrzeć i powiedz, czy wyglądają na wymagających wiele?
Król powiódł okiem po długiej sypialni, która przedstawiała widok dosyć zajmujący, nawet dla króla, przywykłego do różnych stylów architektury.
Salę tę w całej długości budowniczy przedzielił przepierzeniem, a przy niem urządził czterdzieści pięć alków i tyleż obok siebie umieszczonych pokoików, wychodzących na przejście, w końcu którego stał król i d’Epernon.
Drzwi wybite w każdej takiej alkowie, prowadziły do sąsiednich mieszkań.
W skutek tak dowcipnego podziału, każdy z tych ludzi miał swoje życie publiczne i prywatne.
Publicznie, występował w alkowie.
Prywatnie, ukrywał się w pokoiku swoim.
Drzwi każdego z tych pokoików wychodziły na balkon, ciągnący się wzdłuż całego budynku.
Król nie od razu pojął te delikatne różnice.
— Dlaczegóż pokazujesz mi ich śpiących? — zapytał.
— Bo mniemałem, Najjaśniejszy panie, że tym sposobem łatwiej da się dokonać przegląd. A nadto, opatrzone numerami alkowy, tę mają korzyść, iż można tom iż numerami opatrywać także ich mieszkańców, tak, że każdy według potrzeby będzie albo człowiekiem, albo liczbą.
— Nie zły pomysł — rzekł król — mianowicie jeżeli my sami tylko posiadać będziemy klucz do tej arytmetyki. Lecz ci poczciwcy poduszą się, skoro tu żyć ciągle będą.
— Jeżeli Wasza królewska mość pozwoli, obejdziemy każde mieszkanie po szczególe.
— Do licha!.. cóż to znowu za garderobę pokazujesz mi d’Epernon! — powiedział król patrząc na krzesła zapełnione odzieżą śpiących. Paryż śmiać się będzie, skoro zamknę tu łachmany tych zuchów.
— Prawda Najjaśniejszy panie, moi czterdziestu pięciu niezbyt kosztownie są odziani, lecz gdyby wszyscy byli książętami i parami...
— Rozumiem — uśmiechając się przerwał król — kosztowaliby mię drożej trochę, aniżeli kosztować będą.
— Zgadłeś Najjaśniejszy panie.
— A ileż kosztować będą?.. Obaczmy. Może ta wiadomość skłoni mię do jakiego względem nich postanowienia, bo w istocie mój d’Epernon, miny ich nie zbyt powabne...
— Wiem Najjaśniejszy panie, pod południowem słońcem naszych prowincyj wychudli i ogorzeli; lecz ja byłem równie chudy, równie ogorzały kiedy przybyłem do Paryża, i oni więc utyją i wybielej?], podobnie jak ja.
— Hm!... — chrząknął Henryk spoglądając z ukosa na d’Epernona.
A po chwili dodał:
— Wiesz co. ta twoja szlachta przeraźliwie chrapie...
— Najjaśniejszy panie, nie należy sądzić z pozoru, cała rzecz, że dzisiaj jedli dobrą wieczerzę.
— Masz, oto jeden coś przez sen mówi — rzekł król przysłuchując się ciekawie.
— Doprawdy?
— Tak jest, słuchaj no co on mówi?
Wrzeczy samej, głowa i ręce jednego szlachcica opadły z łóżka, a usta na w pół otwarte, z melancholijnem westchnieniem coś szeptały.
Król zbliżył się ku niemu na palcach.
— Jeżeliś kobieta — mówił śpiący — uciekaj! uciekaj!
— Aha!... to jakiś galant — powiedział Henryk.
— Cóż mniemasz o nim Najjaśniejszy panie?
— Z twarzy dosyć mi się podoba.
D’Epernon poświecił w alkowę.
— I ręce ma białe, gładkie i brodę uczesaną — mówił król dalej.
— Jestto pan Ernauton de Carmainges, przystojny chłopiec, który zajdzie daleko.
— Biedak, zapewne zostawił w domu kochankę.
— Odtąd tylko króla swojego kochać będzie, Najjaśniejszy panie; musimy mu się wywdzięczyć za tę ofiarę.
— O!... o!... to znowu jakaś szczególniejsza twarz, co następuje po twoim... jakże go tam nazwałeś?
— Ernauton de Carmainges.
— A!... prawda. Ależ do licha!... jakąż to koszulę ma Nr 3!... możnaby powiedzieć, że to habit pokutnika.
— Jest to pan de Chalabre; ręczę że skoro ten zrujnuje Waszą królewską mość, to nawzajem sam się nieco wzbogaci.
— A ta znowu twarz ponura, co niezdaje się wcale marzyć o miłości?
— Który numer, Najjaśniejszy panie?
— Numer 12.
— Dzielne ramię, kamienne serce, człowiek co sobie radzić umie, słowem pan de Sainte-Maline, Najjaśniejszy panie.
— Wiesz co Lavalette? im bardziej zastanawiam się, poznaję, że wcale nie złą myśl miałeś.
— Tak sądzę; bo racz tylko zważyć Najjaśniejszy panie, jakie wrażenie wywrą te nowe wyżły, które ani na krok Waszej królewskiej mości nieodstąpią; to brytany, których jeszcze nie widziano, a które przy pierwszej lepszej sposobności zaszczytnie się popiszą.
— Prawda, prawda, masz słuszność. To dobry pomysł. Ale poczekaj-no...
— Albo co?
— W tej odzieży przecież, niemogą się włóczyć za mną jak cienie. Ciało moje nie źle wygląda; nie chcę więc aby jego cień, a raczej cienie krzywdę mu wyrządzały.
— A!... Najjaśniejszy panie, wracamy widzę do kwestyi pieniężnej.
— Albożeś mniemał, że jej unikniesz?
— Owszem, przeciwnie, jest to wszędzie kwestya główna; ale co do pieniędzy, mam także myśl pewną.
— D’Epernon, d’Epernon! — rzekł król.
— Cóż począć Najjaśniejszy panie?... chęć podobania się Waszej królewskiej mości, podwaja wyobraźnię moję.
— Objaw-że mi ten pomysł.
— Gdyby to odemnie zależało, każdy z tych ludzi jutro znalazłby na stołku, dzisiaj jego łachmany dźwigającym, worek z tysiącem talarów żołdu za pierwsze półrocze.
— Tysiąc talarów za pierwsze półrocze, dwa tysiące na rok!... Ej!... oszalałeś książę. Cały pułk niekosztowałby tyle.
— Zapominasz, Najjaśniejszy panie, że to mają być Twoje cienie, a sam oświadczyłeś, że pragniesz, aby byli przyzwoicie odziani. Każdy więc za wspomnione tysiąc talarów przyodzieje się i uzbroi w sposób przynoszący zaszczyt Waszej królewskiej mości, a pod względem honoru, nie zawstydzisz się za gaskończyków, Najjaśniejszy panie. Otóż, rachując po tysiąc pięćset liwrów na wyekwipowanie, przypadnie cztery tysiące pięćset liwrów na pierwszy rok, a trzy tysiące na drugi i następne.
— To łatwiejsze do wykonania.
— A więc Wasza królewska mość przyjmuje?...
— Jedna tylko zachodzi trudność.
— Jakaż?..
— Brak funduszów.
— Brak funduszów?...
— Powinieneś przecie lepiej niż kto inny wiedzieć, że to bardzo ważna przyczyna, bo jeszcze sam płacy twojej nieodebrałeś.
— Najjaśniejszy panie, obmyśliłem środek pewien...
— Dostarczenia mi pieniędzy?...
— Tak, dla twojej przybocznej gwardyi, Najjaśniejszy panie.
— Pewno znowu pamięta o sobie — pomyślał król, i z ukosa spojrzał na księcia, a potem dodał:
— Obaczmyż ten środek?...
— Przed półroczem nałożono podatek od zwierzyny i ryb.
— Być może.
— Podatek ten przyniósł sześćdziesiąt pięć tysięcy talarów, które podskarbi miał dzisiaj rano wnieść do kasy, lecz uprzedziłem go, aby się wstrzymał, i zamiast przelać pieniądze do skarbu, zachował je do rozporządzenia Waszej królewskiej mości.
— Miałem ich użyć na wojnę, mój książę.
— Właśnie też, Najjaśniejszy panie, ale pierwszym warunkiem wojny, jest wojsko, a pierwszym interesem królestwa, obrona i bezpieczeństwo monarchy; wypłacając zatem żołd królewskiej gwardyi, dopełnia się obu tych warunków.
— Nie zła racya; lecz podług twojego wyrachowania, widzę tylko czterdzieści pięć tysięcy talarów użytych, pozostanie więc dwadzieścia tysięcy dla moich pułków!
— Racz Najjaśniejszy panie przebaczyć, ale rozrządziłem już temi dwudziestoma tysiącami talarów, chyba że Wasza królewska mość inaczej postanowi.
— A!.. już rozrządziłeś?...
— Tak jest, Najjaśniejszy panie, będzie to na rachunek żołdu mojego.
— Byłem tego pewny — rzekł król — dajesz mi gwardyę, a odbierasz należytość twoję.
— O! Najjaśniejszy panie!...
— Lecz dlaczegóż umyślnie ta liczba czterdzieści pięć?... — spytał król, nadając inny kierunek rozmowie.
— Oto, Najjaśniejszy panie, bożka liczba trzy istnieje od początku świata. Co większa, jest to liczba wygodna. I tak naprzykład: skoro kawalerzysta ma trzy konie, nigdy piechotą nie chodzi, bo drugi zastępuje miejsce pierwszego, strudzonego, trzeci zaś zastępuje drugiego, skoro ten jest raniony lub zmordowany. Będziesz więc miał Najjaśniejszy panie, trzy razy po piętnastu szlachty, z niej piętnastu ludzi będzie na służbie, a trzydziestu na odpoczynku. Każda kolej służby trwać będzie dwanaście godzin, w ciągu których pięciu gwardzistów będzie zawsze przy prawym boku Waszej królewskiej mości, pięciu przy lewym, dwóch z przodu, a trzech z tyłu. Niech-że ośmieli się kto napastować Waszą królewską mość skoro Ją otoczy gwardya taka.
— Jak Bóg żywy!... to zręczna kombinacya mój książę, bardzo ci za nią dziękuję.
— Racz spojrzeć, Najjaśniejszy panie, oni naprawdę bardzo dobrze wyglądają.
— Tak jest, ubrani, źle wyglądać nie będą.
— Jakże, czy przyznaje mi teraz Wasza królewska mość prawo mówienia o grożących jej niebezpieczeństwach?
— Przyznaję.
— Miałem więc słuszność?
— Miałeś.
— Panu de Joyeuse pewnoby to nigdy na myśl nie przyszło!
— D’Epernon! d’Epernon!.. niegodzi się obmawiać nieobecnych.
— Krwi boska!... Wasza królewska mość nawet obecnych obmawiasz.
— A!... Joyeuse ciągle mi towarzyszy. Dzisiaj nawet był ze mną na placu Grève.
— Ja zaś, Najjaśniejszy panie, byłem tutaj i jak Wasza królewska mość widzisz, czasu niestraciłem.
— Dziękuję ci Lavalette.
— Ale, ale, Najjaśniejszy panie — rzekł d’Epernon po chwili milczenia — chciałem prosić Waszą królewską mość o pewną łaskę.
— Mocno mię też dziwiło, że dotąd jeszcze o nic nie prosiłeś.
— Jakżeś dzisiaj cierpki, Najjaśniejszy panie!...
— E!.. nie, nierozumiesz mię, przyjacielu — rzekł król, szyderstwem nasyciwszy swą zemstę — albo raczej źle rozumiesz; mówiłem, że wyświadczywszy mi przysługę, masz prawo żądać coś odemnie, żądaj więc.
— To co innego, Najjaśniejszy panie. Wreszcie ja tylko proszę o obowiązek.
— Obowiązek!... ty. generalny dowódzca piechoty, ty jeszcze pragniesz nowego obowiązku?... Ależ niewydołasz!...
— W usługach Waszej królewskiej mości gotów jestem dźwigać niebo i ziemię.
— Żądaj więc — powiedział król wzdychając.
— Pragnę abyś mi Najjaśniejszy panie poruczył dowództwo tych czterdziestu pięciu.
— Jakto! spytał zdumiony monarcha, chcesz jeździć przedemną i za mną? Chcesz się aż do tego stopnia poświęcić? chcesz być kapitanem przybocznej mojej gwardyi?
— Nie, Najjaśniejszy panie, nie!
— Czegóż więc pragniesz? mów.
— Pragnę aby ta gwardya, aby ci współziomkowie moi, lepiej pojmowali moje rozkazy niż kogo innego; lecz ja ani ich poprzedzać ani za nimi postępować będę. Słowem ja będę miał drugiego siebie.
— W tem się znowu coś ukrywa — pomyślil Henryk, ruszając głową — ten szatan nie człowiek, zawsze daje ale i bierze.
Poczem dodał na głos:
— No, dobrze! będziesz miał dowództwo.
— Tajemne?
— Tak jest. Lecz któż urzędownie będzie dowódcą moich czterdziestu pięciu?
— Mały Loignac.
— A! tem lepiej.
— Czy on się podoba Waszej królewskiej mości?
— Zupełnie.
— A więc to już rzecz postanowiona Najjaśniejszy panie?
— Tak jest ale...
— Ale?
— Jakąż on rolę gra przy tobie, ten Loignac?
— Jest to mój d’Epernon, Najjaśniejszy panie.
— Musi cię zatem drogo kosztować — szepnął król.
— Co wasza Królewska mość mówi? — Mówię, że przyjmuję.
— Najjaśniejszy panie, idę do podskarbiego po owe czterdzieści pięć worków.
— Jeszcze dzisiaj, tak późno?
— Wszak nasi ludzie powinni je znaleźć jutro rano na swoich stołkach.
— Prawda. Idź ja wrócę do siebie.
— Zadowolony, Najjaśniejszy panie?
— Dosyć.
— I w każdym razie dobrze strzeżony.
— Tak, przez ludzi, którzy śpią, jak zabici.
— Ale jutro czuwać będą, Najjaśniejszy panie.
D’Epernon odprowadził króla aż do drzwi galeryi, i opuścił go mówiąc sam do siebie:
Chociaż nie jestem królem, jednak mam gwardyę, która mię nic nie kosztuje, krwi boska!


Rozdział II.
CIEŃ CHICOTA.

Powiedzieliśmy nie dawno, że król nigdy się nie zawodził na swoich przyjaciołach.
Znał ich wady i przymioty, a chociaż tylko król ziemski, równie dobrze umiał czytać w głębi serc, jak król niebieski.
Zaraz więc domyślił się, do czego zmierza d’Epernon, lecz gdy niespodziewał się nic otrzymać w zamian za to, co miał dać, a otrzymywał czterdziestu pięciu gwardzistów za sześćdziesiąt pięć tysięcy talarów, przeto, pomysł gaskończyka uważał za rzecz znalezioną.
Co większa, była to nowość, a biednemu królowi Francyi, nie zawsze dostarczano tego towaru.
Henryk III-ci, skoro odbył swoje procesye, wyczesał pieski, ułożył swoje trupie główki i wydał dowolną ilość westchnień, nic już więcej nie miał do czynienia.
Tak więc gwardya przez księcia d’Epernon ustanowiona, podobała się królowi, mianowicie dlatego, iż spodziewał się, że o niej mówić będą i że na otaczających go twarzach czytać będzie coś innego, niż to co czytał od dziesięciu lat, jak z Polski powrócił.
Powoli i w miarę jak zbliżał się do pokoju swojego, gdzie czekał odźwierny, dosyć zaintrygowany tą niezwyczajną nocną wycieczką, Henryk rozwijał sam przed sobą korzyści instytucyi czterdziestu pięciu i jak wszelkie słabe lub osłabione umysły, przewidywał i wyjaśniał sobie zamiary jakie d’Epernon objawił w niedawnej z nim rozmowie.
— Ci ludzie, mówił sam do siebie, będą niewątpliwie bardzo waleczni, a może nawet bardzo przywiązani. Oblicza jednych dosyć ujmujące, drugich zaś dosyć odrażające, każdy zatem dzięki Bogu, znajdzie w nich co zechce... a wreszcie orszak czterdziestu pięciu mieczów, gotowych wyjść z pochew na każde zawołanie, jest to rzecz wcale piękna.
To ostatnie ogniwo łańcucha myśli Henryka, łącząc się z wspomnieniem innych tak przywiązanych mieczy, których głośno żałował mocno, a w cichości daleko mocniej, znowu pogrążyło Henryka w smutku głębokim, jaki w owej epoce tak często go ogarniał, iż rzec można było, że to stan jego zwyczajny.
Ciężkie czasy, źli ludzi, chwiejące się na głowach królów korony, powtórnie obudziły w nim niezmierną potrzebę zakończenia żywota, lub rozerwania się, byleby tylko mógł pozbyć się na chwilę choroby, którą już w owej epoce, anglicy mistrze nasi w melancholii, splinem nazywali.
Szukał więc Joyeusa, lecz nie spostrzegając go nigdzie, pytał gdzie jest w tej porze.
— Książę pan jeszcze nie wrócił — rzekł odźwierny.
— Dobrze. Przywołaj moich ludzi i odejdź.
— Najjaśniejszy panie, sypialnia Waszej królewskiej mości już przygotowana, a królowa pan zapytywała o rozkazy Waszej królewskiej mości.
Henryk udał, że nie słyszy.
— Czy mam powiedzieć Najjaśniejszej pani, aby posłała łóżko?
— Nie — odparł Henryk, nie. Muszę odprawić modlitwy i mam jeszcze dużo do czynienia, a nadto jestem cierpiący, sam zatem spać będę.
Odźwierny ukłonił się.
— Ale, ale — rzekł Henryk przywołując go, zanieś królowej te usypiające konfitury wschodnie.
I oddał odźwiernemu puszkę z cukierkami.
Potem poszedł do swojej sypialni.
Tam Henryk rzucił okiem na wyszukane i drobiazgowe szczegóły dziwacznej gotowalni, które mu niegdyś służyły do uczynienia z siebie przynajmniej najpiękniejszego w chrześciaństwie mężczyzny, skoro nie mógł być największym królem.
Atoli nic w nim nie przemówiło na korzyść pracy, której się dawniej tak odważnie oddawał.
Znikło na zawsze wszystko co miał w sobie kobiecego, bo Henryk na wzór starej zalotnicy, zwierciadło zamienił na książkę do nabożeństwa i teraz prawie się brzydził przedmiotami niegdyś mu najmilszemi.
Oddawna już zarzucił perfumowane i mastykami przesiąkłe rękawiczki i takież maski z cienkiego płótna, oraz rozmaite chemiczne preparaty do fryzowania włosów, czernienia brody, rumienienia uszu i nadawania blasku oczom.
— Moje łóżko — rzekł wdychając.
Dwaj lokaje rozebrali go, wdzieli nań cienkie bawełniane spodnie i ostrożnie unosząc, położyli na pościeli.
— Czytelnik Waszej królewskiej mości! zawołał głos jakiś.
Bo wiedzieć należy, że Henryk cierpiący na długą i utrudzającą bezsenność, niekiedy czytaniem usypiać się kazał, a teraz nawet samo tylko czytanie polskich książek cudu tego dokazać mogło, kiedy przeciwnie dawniej, to jest pierwiastkowe, książki francuskie ten sam skutek osiągały.
— Nie, nie potrzeba nikogo — powiedział Henryk, albo niechaj czyta modlitwy u siebie na moję intencyę; przyprowadźcie mi tylko pana de Joyeuse skoro przybędzie.
— A jeśli późno przybędzie, Najjaśniejszy panie?
— Niestety! — rzekł Henryk, on zawsze się spóźnia, lecz mniejsza o to, przyprowadzić o której bądź przybędzie godzinie.
Służący pogasili światła, zostawiając jedynie napełnioną esencyami lampę, której blado niebieskawy płomyk przedstawiał niby fantasmagoryczną zabawkę, bardzo milą królowi od czasu jego grobowych myśli; potem na palcach wyszli z tego milczącego pokoju.
Henryk, mężny wobec istotnego niebezpieczeństwa, pełen był mimo to trwogi i słabości właściwych dzieciom lub kobietom. Lękał się upiorów, zjawisk, a jednak ciągle o nich myślał, gdyż bojąc się, mniej się nudził.
W tym względzie podobny był więźniowi, który znudzony bezczynnością w długiem zamknięciu, odpowiedział donoszącym mu, iż ma uledz badaniom:
— Dobrze, tym sposobem przynajmniej zabiję kilka chwil czasu.
Gdy więc Henryk śledził na ścianie połyski lampy; gdy zagłębiał wzrok w najciemniejsze kąty pokoju, usiłując pochwycić najdrobniejszy szmer, któryby mógł mu oznajmić wejście tajemniczego cienia, oczy jego strudzone dziennem widowiskiem i wieczorną przechadzką, przymknęły się i wkrótce usnął a raczej zdrętwiał wśród tej ciszy i samotności.
Atoli niedługo spoczywał, podkopywany wewnętrzną gorączką, która go trawiła we śnie i w ciągu czuwania, usłyszał jakiś szelest w pokoju i przebudził się.
— Czy to ty Joyeuse? — zapytał.
Nikt nie odpowiedział.
Płomień niebieskiej lampy przygasł i na dębowym suficie odbijał się kołem bladawem, które rzucało zielonawy odcień na złocone ozdoby.
— Sam! i zawsze sam! — szepnął król. A! słusznie powiedział prorok: „Majestat zawsze wzdychać będzie” lecz czemuż raczej nie powiedział, „że zawsze wzdycha”.
A po krótkiej przerwie dodał niby modląc się.
— Panie! spraw, abym miał silę znosić samotność moję za życia, równie jak znosić ją będę po śmierci!
— Co! co znowu! to fałsz, po śmierci samotności już znać nie będziesz, odparł głos dźwięczny, który niby metaliczna sprężyna zabrzęczał o kilka kroków od łóżka, a robaki... czy zapomniałeś o nich?
Przerażony monarcha podniósł się i usiadł, trwożliwie wodząc okiem po wszystkich meblach.
— O! ja znam ten głos — szepnął.
— Masz to szczęście — odparł głos.
Zimny pot wystąpił na czoło króla.
— Możnaby powiedzieć, że to głos Chicota — z westchnieniem szepnął Henryk.
— Gorączkujesz Henryku, gorączkujesz!.. — odparł głos.
Wtedy Henryk jedną nogą wychodząc z łóżka, ujrzał o kilka kroków od kominka, na tym samym fotelu, który przed godziną przeznaczył był dla księcia d’Epernon, głowę oświeconą płowym połyskiem ognia, jakiego zwykle Rembrand używał do rozwidnienia swoich osób na obrazach, które na pierwszy rzut oka dostrzedz trudno było.
Połysk ten spadał naprzód na poręcz fotela, na której jakaś postać rękę oparła, następnie na kościste i wystające kolano tej postaci, wreszcie na stopę tworzącą kąt prosty z żylastą, chudą i nad miarę długą nogą.
— Boże wspieraj mię! — zawołał Henryk — to cień Chicota!
— A! biedny mój Henryczku — rzekł głos, z ciebie zawsze niedołęga?
— Co to znaczy?
— Cienie przecież nie mówią, dziwaku, bo nie mają ciała, a tem samom i języka — odparła postać siedząca na fotelu.
— To ty Chicot! — zawołał upojony radością monarcha — nieprawdaż?
— W tym względzie nic stanowczego wyrzec nie mogę; później obaczymy kto jestem, później.
— Toś ty nie umarł, mój biedny Chicot?...
— Masz tobie!... czegóż wrzeszczysz jak orzeł; owszem, przeciwnie, umarłem, stokroć umarłem.
— Chicot, jedyny mój przyjacielu!
— Ty przynajmniej masz tę korzyść nademną, że zawsze jedno i to samo powtarzasz. Do pioruna! nie zmieniłeś się, widzę!
— A ty! ty Chicot! — smutnie spytał król — czy się zmieniłeś?
— Tak sądzę.
— Chicot, przyjacielu — powiedział król, obie nogi stawiając na posadzce — dlaczegóż opuściłeś mię?
— Bom umarł.
— Ależ mówiłeś przed chwilą, żeś nie umarł.
— I teraz to powtarzam.
— Cóż znaczy ta sprzeczność?
— Ta sprzeczność, mój Henryku, znaczy, że dla jednych umarłem, a dla drugich żyję.
— A dla mnie, czemże jesteś?
— Umarłym.
— Dlaczegóż to jesteś dla mnie umarłym?
— Rzecz zbyt łatwa do pojęcia. Posłuchaj mię.
— Dobrze.
— Nie jesteś panem u siebie.
— Jakto?
— Nie możesz nic uczynić dla tych, którzy ci służą.
— Mości Chicot!
— Nie gniewaj się, bo mnie rozgniewasz.
— Prawda, masz słuszność — odparł król w obawie, aby nie znikł cień Chicota; mów!...
— Otóż! miałem pewien interesik z panem de Mayenne; wszak przypominasz sobie?
— Doskonale.
— Interes ten załatwiłem wybornie, bom dzielnie wykropił skórę temu niezrównanemu wojownikowi. On kazał mię śledzić i pochwycić, a ty, na którego liczyłem, że mię obronisz przeciw takiemu bohaterowi, zamiast bronić, opuściłeś, zamiast dobić go, pogodziłeś się z nim. Cóż ja wówczas czynić miałem? oto ogłosiłem, że umarłem i że mię mój przyjaciel Gorenflot pogrzebał; odtąd pan de Mayenne przestał mię ścigać.
— A! co za okropna odwaga, mój Chicot! Albożeś nie wiedział ile mi zada boleści śmierć twoja?
— Prawda, że odwaga, lecz wcale nie okropna, bo właśnie od czasu, jak przekonałem wszystkich o śmierci mojej, żyję sobie jak najspokojniej.
— Chicot! Chicot! — zawołał król — przerażasz mię przyjacielu, ja głowę tracę.
— A ba! dzisiaj dopiero to spostrzegasz?
— Nie wiem co myśleć.
— Przecież trzeba coś raz postanowić. No, obaczmy, co też myślisz?
— Myślę, żeś umarł i że po śmierci stajesz przedemną.
— W takim razie masz mię za kłamcę, bardzo dziękuję za grzeczność...
— Jeżeli nie kłamiesz, to przynajmniej niezupełną prawdę mówisz; a teraz będziesz mi zapewne prawił okropności, jak niegdyś owe starożytne upiory.
— A! tego się wcale nie zapieram. Przygotuj się zatem biedny królu.
— Tak, tak — mówił dalej Henryk — wyznaj, że jesteś duchem od Boga zesłanym.
— Wyznam co zechcesz.
— Jakżebyś inaczej przebył napełnione strażą korytarze? Jakże byłbyś się dostał tu, do mojego pokoju; do mnie? Czyż teraz każdy pierwszy lepszy może wejść do Luwru? Także to pilnują króla?
I Henryk zupełnie poddając się napastującej go trwodze, opadł na łoże, gotów z głową ukryć się pod kołdrę.
— La! la! la! — rzekł Chicot nieco litościwym, a bardzo przychylnym tonem — nie unoś się, ale tylko dotknij mię a przekonasz się.
— Nie jesteś więc posłańcem zemsty?
— Do pioruna! alboż ja mam rogi jak szatan, lub miecz ognisty jak archanioł Michał?
— No, to jakim sposobem tu wszedłeś?
— Czy znowu wracasz do tej kwestyi?
— Naturalnie.
— Oto, przypomnij sobie, że mam zawsze klucz, który mi dałeś i który zawiesiłem sobie na szyi, aby drażnić szambelanów twoich, którym wolno go tylko nosić z tytułu. Otóż! kto ma taki klucz, ten wchodzi i ja więc wszedłem.
— Przez skryte drzwi?
— To się rozumie.
— Dlaczego przyszedłeś dzisiaj a nie wczoraj?
— A! prawda, ważne pytanie... Zaraz się dowiesz wszystkiego.
Henryk odrzucił kołdrę i rzekł z dziecięcą naiwnością.
— Nie mów mi nic nieprzyjemnego, mój Chicot, proszę cię; o! gdybyś wiedział z jaką rozkoszą słucham głosu twojego!
Powiem ci tylko czystą prawdę, tem gorzej, jeżeli ta prawda nieprzyjemną będzie.
— Wszak nie na seryo obawiasz się pana de Mayenne? — spytał król.
— Owszem, bardzo na seryo. Wyobraź sobie, pan de Mayenne kazał mi wyliczyć pięćdziesiąt kijów, ja zaś dla odwetu odpłaciłem mu setką płazów pałasza; przypuszczając więc, że dwa płazy warte jednego kija, to między nami kwita. A przypuszczając znowu, że jeden płaz, wart jednego kija, jak zapewne utrzymuje pan de Mayenne, w takim razie winien mi on jeszcze albo pięćdziesiąt kijów, albo pięćdziesiąt płazów, otóż ja najbardziej lękam się tego rodzaju dłużników, i, chociażbyś mię najgwałtowniej potrzebował, pewno nie byłbym tu przyszedł, gdybym nie wiedział, że pan de Mayenne bawi w Soissons.
— Skoro tak, mój Chicot, i ponieważ dla mnie wróciłeś, biorę cię zatem w opiekę, i pragnę...
— Czego pragniesz?... uważaj Henryku, bo ilekroć zaczynasz od słowa: „pragnę”, pewno powiesz jakie głupstwo.
— Pragnę abyś zmartwychwstał, abyś na jaw wyszedł.
— A co, czy nie mówiłem?
— Będę cię bronił.
— Dobrze!
— Chicot, masz na to moje królewskie słowo.
— Ba! mam ja cóś lepszego.
— Cóż?
— Moję dziurę, w której się ukryję.
— Będę cię bronił, powtarzam! — energicznie zawołał król, zrywając się z łóżka.
— Henryku — rzekł Chicot — dostaniesz kataru; połóż się, błagam.
— Dobrze mówisz, ale też do rozpaczy mię przyprowadzasz — odparł król znowu kładąc się w łóżko. Jakto!... kiedy ja, Henryk Walezyusz, król Francyi, mam dość straży w szwajcarach, Szkotach, francuzkich gwardyach i szambelanach, to pan Chicot z tego wszystkiego niezadowolony i nieuważa się bezpiecznym!
— Czekaj-no. Jakeś to powiedział? Masz szwajcarów...
— A tak, dowodzi nimi Tocquenot.
— Dobrze... masz także szkotów.
— Tak jest, dowodzi nimi Larchant...
— Bardzo dobrze. Masz francuzkie gwardye...
— Któremi dowodzi Crillon.
— Wybornie. Cóż więcej masz?
— Co więcej? Niewiem czy ci to powiedzieć.
— Nie mów. A któż tego żąda?
— Oto mam coś nowego, mój Chicot.
— Nowego?
— Tak jest, wyobraź sobie mam czterdziestu pięciu dzielnej szlachty...
— Czterdziestu pięciu! Co ty mówisz?
— Czterdziestu pięciu szlachty.
— Gdzieżeś ich znalazł? Pewnie nie w Paryżu.
— Nie, ale dzisiaj do Paryża przybyli.
— Prawda! prawda!... — zawołał naglą myślą oświecony Chicot. Ja znam tę twoję szlachtę.
— Doprawdy?
— Czterdziestu pięciu żebraków, którym tylko sukien brakuje.
— Nie przeczę.
— A jakie twarze, jakie figury, aż pękać trzeba ze śmiechu.
— Cbicot, są pomiędzy nimi dzielni ludzie.
— Słowem gaskończycy, jak naczelny wódz piechoty twojej.
— I jak ty, Chicot.
— O!... ale ja Henryku, jestem zupełnie co innego. Od czasu jak wyszedłem z Gaskonii, przestałem być gaskończykiem.
— Kiedy oni?
— Oni: w Gaskonii nie byli gaskończykami, a tutaj są nimi podwójnie.
— Mniejsza o to. Dosyć, że mam czterdzieści pięć mieczów straszliwych.
— Któremi dowodzi ów równie straszliwy czterdziesty szósty miecz, zwany d’Epernon.
— Nie zupełnie.
— A któż?
— Loignac.
— Pfe.
— Cóż to! miałżebyś teraz ganić Loignaca?
— Broń Boże, to mój krewny w dwudziestym siódmym stopniu.
— Wy gaskończycy, wszyscy jesteście krewni.
— Tem się właśnie różnimy od was Walezyuszów, którzy nigdy krewnemi nie jesteście.
— Odpowiesz ty mi nakoniec?
— Na co?
— Na moich czterdziestu pięciu.
— I ty liczysz na ich obronę?
— Tak jest, na Boga!... tak — zawołał rozgniewany Henryk.
Chicot, czy też cień jego (gdyż nie lepiej w tym względzie powiadomieni niż sam król, musimy czytelnika pozostawić w wątpliwości), Chicot, powtarzamy, skupił się na fotelu, opierając pięty na jego brzegu, tak, że kolanami utworzył wierzchołek kąta wynioślejszy nawet nad swą głowę.
— No — rzekł — to ja mam liczniejsze wojsko aniżeli ty.
— Wojsko!... ty masz wojsko?..
— Dlaczego nie?..
— I jakież to wojsko?
— Obaczysz... Mam naprzód całą armię, którą panowie Gwizyusze organizują w Lotaryngii.
— Czyś oszalał?
— Nie, nie, prawdziwą armię, najmniej sześć tysięcy ludzi.
— Lecz z jakiego powodu, ty co się tak boisz pana de Mayenne, chcesz umyślnie szukać obrońców w żołnierzach pana Gwizyusza?...
— Bom umarł.
— Znowu żartujesz.
— Pan de Mayenne miał złość do Chicota, Chicot więc korzystając ze swojej śmierci, zmienił postać, nazwisko i swoje położenie na świecie.
— To więc już nie jesteś Chicotem?.. — zapytał król.
— Nie.
— A kim?...
— Jestem Robertem Briquet, niegdyś kupcem i stronnikiem ligi.
— Ty, Chicot, stronnikiem ligi?...
— Zapamiętałym. Dlatego też, pod warunkiem, abym się z panem de Mayenne za nadto blizko nie widywał, mam jako Briquet, członek świętej Unii, do mojej osobistej obrony, najprzód armię lotaryngską, wynoszącą sześć tysięcy ludzi... Pamiętaj dobrze liczby.
— Pamiętam.
— Potem około sto tysięcy paryżanów.
— Sławni mi żołnierze!
— Dosyć sławni, bo im poradzić nie możesz, mój Henryku. Otóż, sto tysięcy i sześć tysięcy, czyni sto sześć tysięcy. Następnie mam parlament, papieża, hiszpanów, pana kardynała de Bourbon, flamandczyków, Henryka z Nawarry, księcia Andegaweńskiego...
— Prędkoż tam skończysz tę listę? — zapytał zniecierpliwiony Henryk.
— Mam jeszcze trzy rodzaje ludzi.
— Mów jakie.
— Którzy wielki mają na ciebie apetyt.
— Mów, mów...
— Najprzód, katolicy.
— !..L. bo tylko trzy części hugonotów wytępiłem.
— Potem hugonoci, boś ich trzy części wytępił.
— A! prawda... a trzeci rodzaj?
— A cóż myślisz o politykach, Henryku?
— Prawda, ci niechcą ani mnie, ani mojego brata, ani pana Gwizyusza.
— Ale chcą twojego szwagra z Nawarry.
— Tak, jeżeli się swojej wiary wyrzecze.
— Piękny interes! a ponieważ to go niezbyt obchodzi?
— Ależ ludzie, o których mi mówisz...
— No?..
— To cała Francya.
— Zgadłeś. Otóż to jest właśnie cale moje wojsko, moje, jako sprzymierzeńca ligi. Teraz dodaj i porównaj.
— My żartujemy, Chicot, nieprawdaż?... — spytał Henryk, czając dreszcz po całem ciele.
— Czyż teraz czas żartować, kiedyś sam przeciwko wszystkim, biedny mój Henryczku?...
Henryk przybrał minę rzeczywiście pełną, monarszej godności i rzekł.
— Sam jestem, prawda, ale i sam też rozkazuję. Przedstawiłeś mi armię, dobrze; a teraz pokaz mi jej wodza. O!. może mi wymienisz Gwizyusza?... Alboż niewidzisz, że go trzymam w Nancy?... Może pana de Mayenne?.. Wszak sam powiadasz, że bawi w Soissons. Może księcia Andegaweńskiego?... Wiesz, że ten jest w Brukselli. Może króla Nawarry?... Ten znowu jest w Pau, kiedy tymczasem ja, wprawdzie sam jestem, ale wolny, w domu i patrzę na nadciągającego nieprzyjaciela jak myśliwy, który stojąc w pośród równiny, widzi jak z okolicznych lasów wybiega lub wylatuje zwierzyna jego.
Chicot potarł sobie nos.
Król sądził, że go pokonał.
— I cóż ty na to? — spytał Henryk.
— Widzę, Henryku, żeś zawsze wymowny; jeszcze nie straciłeś języka, czego się wcale nie spodziewałem i czego ci szczerze winszuję; ale mowie twojej jeden tylko zarzut uczynię.
— Jaki
— O!.. dla Boga, żaden, prawie żaden, oto, niezgadzam się na twą retoryczną figurę, na twoje porównanie?...
— Jakie porównanie?
— Porównywasz siebie z myśliwym, który w zasadzce czatuje na zwierzynę, ja zaś utrzymuję, że raczej sam jesteś zwierzyną, którą myśliwy nawet w samej kniei niepokoi.
— Chicot!
— Powiedz no, naprzykład, mój ty myśliwy na zasadzce, widziałżeś kogo nadciągającego?...
— Nie, niewidziałem nikogo.
— A jednak ktoś nadciągnął?
— Czy z osób, które wymieniłem?
— Nie zupełnie, ale prawie.
— Któż taki?..
— Pewna kobieta.
— Moja siostra Małgorzata?
— Nie, księżna de Montpensier.
— Ona! w Paryżu?
— Tak jest.
— Choćby i tak było; przecież kobiet nigdy się nie lękałem!
— Prawda, bo też jedynie mężczyzn lękać się należy. Ale poczekaj trochę, a przekonasz się, że ona przybywa jako goniec zapowiadający przyjazd jej brata.
— Przybycie Gwizyusza?
— Tak jest.
— I ty myślisz, że to mię kłopocze?
— O! nie, ty się niczem nie kłopoczesz.
— Podaj mi papier i atrament.
— A to na co?... Czy chcesz wydać rozkaz, aby pan Gwizyusz w Nancy pozostał?..
— Zgadłeś!... Widać, że to myśl dobra, skorośmy obaj razem na nią wpadli.
— Owszem, to wcale zła myśl.
— Dla czego?
— Bo skoro taki rozkaz otrzyma, natychmiast domyśli się, że obecność jego w Paryżu nieodbicie potrzebna i pospieszy tutaj...
— Król uczuł, że go gniew przejmuje i z ukosa spojrzał na Chicota.
— Jeżeliś tu przyszedł tylko z tego rodzaju wiadomościami, to mogłeś sobie raczej w domu siedzieć.
— Cóż czynić Henryku?... widma nie zwykły pochlebiać.
— Wyznajesz zatem, że jesteś widmem?
— Nigdym temu niezaprzeczał!
— Cbicot!
— No!.. nie gniewaj się, bo z krótko widzącego, przemienisz się w zupełnie ślepego. Wszakże sam powiedziałeś, że zatrzymujesz twojego brata we Flandryi?...
— Tak jest, i sądzę, że to dobra polityka.
— Posłuchaj mię zatem, tylko bez gniewu.
W jakimże mniemasz zamiarze pan Gwizyusz pozostaje w Nancy?
— W zamiarze zbierania armii.
— Dobrze!.. tylko spokojnie... Jakież będzie przeznaczenie tej armii?
— A!... Chicot, utrudzasz mię twojemi pytaniami.
— Trudź się! trudź!... Henryku, później za to wypoczniesz, ręczę ci. Mówiliśmy więc, że przeznacza tę armię?
— Na pokonanie północnych hugonotów.
— Albo raczej na niepokojenie twojego brata Andegaweńskiego, który się mianował księciem Brabancyi, który usiłuje wznieść sobie mały tron we Flandryi, i ciągle żąda od ciebie posiłków dla dopięcia tego celu.
— Posiłków, które mu zawsze przyrzekam a których mu rozumie się, nigdy nie udzielę.
— Co wielce cieszy księcia Gwizyusza, ale posłuchaj mojej rady Henryku.
— Jakaż to rada?
— Udaj raz, że posyłasz mu owe przyobiecane posiłki, i że te posiłki ciągną ku Brukselli, a niechby nawet wyszły i na połowę drogi...
— A!.. rozumiem, zawołał Hanryk, w takim razie pan Gwizyusz nie odstąpi od granicy.
— I obietnica, jaką nam związkowym uczyniła pani de Montpensier, że pan Gwizyusz za tydzień przybędzie do Paryża...
— Spełznie na niczem.
— Sam to wyrzekłeś, panie — odparł Chicot z całą swobodą. A teraz, co myślisz o mojej radzie Henryku?
— Myślę, że dobra... ale...
— Jakie ale?...
— Podczas gdy ci obaj panowie zajęci będą na północy...
— Co uczynimy z południem, nieprawdaż? Masz słuszność Henryku, burze zawsze idą z południa.
— Alboż trzecia moja plaga będzie spokojna? Wszak wiesz co czyni Bearneńczyk?
— Nie, nic niewiem!
— Dopomina się...
— Czego?
— Miast stanowiących posag jego małżonki.
— Ba!.. widzisz jaki zuchwały, niedosyć mu, że ma zaszczyt być spokrewnionym z domem francuskim, jeszcze się dopomina tego, co mu się należy!
— Naprzykład, pragnie miasta Cahors, jakby zgadzało się z dobrą polityką, odstępować nieprzyjacielowi rzecz podobną.
— Nie, zaiste, to by nie oznaczało dobrego polityka, wszakże oznaczałoby szlachetnego człowieka.
— Mości Chicot!
— Przypuśćmy, że ja nic nie powiedziałem; wiesz, że się nie wtrącam w twoje sprawy familijne.
— Oto jestem spokojny, i wcale co innego mam na myśli.
— Dobrze.
— Wróćmyż więc do tego co pilniejsze.
— Do Flandryi?
— Tak jest. Wyprawię kogo do Flandryi do mojego brata; ale kogo?... komuż zaufać mogę, o mój Boże!.. a to tak ważne posłannictwo?..
— Do licha...
— A!... już mam.
— I ja także.
— Jedź tam, ty, Chicot.
— Ja mam jechać do Flandryi?...
— Dlaczegóż nie?
— Umarły ma jechać do Flandryi!... Do czego to podobne!...
— Przecież już nie jesteś Chicot, tylko Robert Briquet.
— Doskonale, mieszczanin... związkowy... przyjaciel pana Gwizyusza, ma sprawować obowiązki posła przy księciu Andegaweńskim.
— A więc odmawiasz?..
— Najzupełniej!
— Nic jesteś mi posłusznym?
— Ja, nie jestem ci posłusznym!.. Albożem ci winien posłuszeństwo?
— Ty nie winieneś mi posłuszeństwa?.. niegodziwcze!...
— Czemże mię kiedykolwiek ku sobie zobowiązałeś?... Wszak mały mój majątek odziedziczyłem. Jestem ubogi i nieznany. Zrób mię księciem i parem, urządź ordynacyę w mojej posiadłości Chicoterie, uposaż mię pięciukroć stu tysiącami talarów, a wówczas pomówimy o poselstwie.
Henryk miał właśnie odpowiedzieć na ten zarzut, gdy usłyszano, że ciężka aksamitna zasłona u drzwi, zsuwa się po żelaznym pręcie.
— Książe de Joyeuse! — zawołał głos odźwiernego.
— Niech mię szatan porwie! masz co chciąłeś — powiedział Chicot. Znajdź mi, proszę, posła, któryby cię godniej zastąpił, jak jegomość pan Anna!
— W rzeczy samej — szepnął Henryk — ten człowiek lepiej radzi, niż którykolwiek z moich ministrów.
— A! zgadzasz się zatem? — spytał Chicot i znowu skulił się na fotelu, tak, że najzręczniejszy marynarz w całem królestwie, przywykły dostrzegać najdrobniejsze punkciki na powierzchni horyzontu, nie zdołałby nic dostrzedz na rzeźbach fotelu, w którym się Chicot ukrył.
Pan de Joyeuse również nic nie dostrzegł, chociaż był wielkim admirałem Francyi.
Na widok młodego ulubieńca, król z okrzykiem radości podał mu rękę.
— Siadaj Joyeuse, siadaj moje dziecko — rzekł.
— Dla Boga, jakże późno przychodzisz!..
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Joyeuse — zbyt jesteś łaskaw, skoro to spostrzegasz.
I książę wstępując na wzniesienie łóżka, siadł na liliami wyszywanych poduszkach, umyślnie na stopniach tego wzniesienia rozpostartych.


Rozdział III.
Jakto trudno królowi znaleźć posła dobrego.

Chicot siedział ukryty w fotelu, Joyeuse prawie leżał na poduszkach, Henryk zaś wygodnie otulił się pościelą, i rozmowę dalej prowadził.
— I cóż!.. Joyeuse — zapytał król — czy dosyć nawałęsałeś się po mieście?...
— Aż nadto, Najjaśniejszy panie, dziękuję — z niechcenia odpowiedział książę.
— Czegożeś tak prędko zniknął nam z placu Grève?..
— Najjaśniejszy panie, szczerze mówiąc, widowisko niebardzo było zabawne, a zresztą nie lubię patrzeć na cierpienia drugich...
— Jaki litościwy!..
— Nie, jam tylko samolub... a widok cierpień bliźniego drażni nerwy moje.
— Czy wiesz co się stało!...
— Gdzie, Najjaśniejszy panie?
— Na placu Grève.
— Nie, na honor, niewiem.
— Salcède wyparł się wszystkiego.
— A!...
— Ty bardzo obojętnie bierzesz tę okoliczność.
— Ja?..
— Tak jest.
— Wyznaję, Najjaśniejszy panie, że nie wielką, wagę przywiązywałem do zeznań jego; zresztą, byłem pewny, że wszystkiemu zaprzeczy.
— Przecie pierwej zeznał.
— Właśnie też dlatego później zaparł się. Pierwsze jego zeznania ostrzegły Gwizyuszów aby się mieli na baczności; rzecz naturalna zatem, iż pracowali, podczas gdy Wasza królewska mość odpoczywałeś.
— Jakto!... przewidujesz podobne rzeczy i nic mi o nich nie mówisz?
— Nie jestem ministrem, niewtrącam się więc do polityki.
— Dajmy temu pokój, Joyeuse.
— Dobrze, Najjaśniejszy panie.
— Będę potrzebował twojego brata.
— Brat mój, równie jak i ja, jest zawsze gotów na usługi Waszej królewskiej mości.
— Mogę zatem liczyć na niego?...
— Bezwątpienia.
— Otóż poruczę mu małe poselstwo.
— Zewnątrz Paryża?
— Tak jest.
— W takim razie, niebędzie mógł być posłusznym Waszej królewskiej mości.
— Dlaczego?
— Du Bouchage w tej chwili nie może wyjechać.
Henryk podniósł się nieco i wielkiemi oczami spojrzał na Joyeusa.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał.
Joyeuse z największą pogodą wytrzymał badawczy wzrok króla.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział — to bardzo łatwo pojąć; du Bouchage zakochał się, tylko że źle rozpoczął miłosne układy; poszedł fałszywą drogą biedak i dlatego coraz bardziej mizernieje.
— Wistocie, uważałem to — rzekł król.
— I coraz smutniejszy, coraz bardziej ponury, jakby żył na dworze Waszej królewskiej mości.
Jakieś chrząknięcie przy kominku przerwało panu de Joyeuse, i zdziwiony spojrzał w koło siebie.
— Nie zważaj na to Anno, pewno który pies chrapie na fotelu. Mówiłeś więc, mój kochany, że biedny du Bouchage posmutniał.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie, gotów umrzeć ze zmartwienia. Zdaje się, że spotkał gdzieś bardzo grobowego humoru kobietę, a podobne spotkania są okropne. Wszakże i z tego rodzaju kobietami można wygrać sprawę, równie jak i ze śmieszkami, byleby tylko umieć zacząć dobrze.
— A!.. ty libertynie, pewnobyś sobie umiał poradzić.
— Otóż masz!.. Wasza królewska mość nazywa mię libertynem, dla tego, że lubię kobiety.
Henryk westchnął.
— Powiadasz więc, że ta kobieta ma bardzo grobowy charakter?
— Tak przynajmniej utrzymuje du Bouchage, bo ja jej nie znam.
— A ty, mimo jej smutku, trafiłbyś z nią do ładu?
— Ba!.. idzie tylko o to, aby zawsze działać na przekorę; trudności doświadczałem jedynie z kobietami umiarkowanego temperamentu; one bowiem od swojego wielbiciela wymagają, i ujmujących wdzięków i powagi, co mało kto w sobie jednoczy. Du Bouchage trafił na kobietę smutną, dla tego też i miłość jego smutna.
— Biedny chłopiec! — rzekł król.
— Pojmujesz Najjaśniejszy panie — mówił dalej Joyeuse — że skoro tylko wyjawił mi miłość swoje, postanowiłem natychmiazt wyleczyć go z niej.
— Tak że...
— Tak, że teraz już kuracya rozpoczęta.
— I już mniej zakochany?
— Nie, Najjaśniejszy panie, ale ma nadzieję, że jego dama coraz mocniej zaczyna uczuwać miłość, co właśnie przyjemniejszem jest dla mężczyzn lekarstwem, aniżeli pozbawienie ich miłości. Począwszy więc od dzisiejszego wieczora, zamiast wzdychać wraz ze swoją damą, du Bouchage będzie ją wszelkiemi sposobami rozweselał, i tak naprzykład dzisiaj wieczorem, posyłam jego kochance trzydziestu włoskich muzykusów, aby wyprawili serenadę pod jej balkonem.
— Fi!... — rzekł król — to bardzo pospolite.
— Jakto!... pospolite, trzydziestu muzykusów, którym podobnych niema na całym świecie?..
— Do licha!... gdyby mię kto chciał był rozweselać taką muzyką, kiedy się kochałem w pani de Condé?..
— Tak, ale Wasza królewska mość byłeś zakochany.
— Szalenie.
Znowu dało się słyszeć chrząkanie, ale teraz bardzo podobne do śmiechu szyderczego.
— Widzisz Najjaśniejszy panie, że to nie pies — powiedział Joyeuse, napróżno usiłując dostrzcdz zkąd pochodzi tak szczególna przerwa. Ale tu rzecz się ma inaczej, nasza dama nieczuła jak posąg i zimna jak bryła lodu.
— I mniemasz, że muzyka roztopi ten lud, ożywi posąg?
— Zapewno, że mniemam.
Król wstrząsnął głową.
— Rozumie się — mówił dalej Joyeuse — że nasza dama nie rzuci się w objęcia mojego brata, zaraz za pierwszym pociągnięciem smyczka; nie, ale cały ten hałas umyślnie dla niej zrobiony, wywrze na niej wrażenie przyjemne; powoli przywyknie do takich koncertów, a jeżeli nie przywyknie, mniejsza o to!.. pozostaje nam jeszcze komedya, kuglarze, czarnoksiężnicy, poezya, konie, słowem wszystkie głupstwa tego świata, tak, że skoro nasza niepocieszona piękność nieodzyska wesołości, to przynajmniej du Bouchage ją odzyska.
— Mocno mu życzę tego — rzekł Henryk; lecz dajmy pokój bratu twojemu, skoro obecnie z przykrością by mu przyszło opuszczać Paryż; nie koniecznie potrzebuję aby on dokonał zamierzonego poselstwa, lecz mam nadzieję, że ty, tak dobry doradca, nie jesteś przecie skrępowany więzami jakiej piękności?
— Ja!.. — zawołał Joyeuse — jeszcze nigdy w życiu nie byłem swobodniejszy.
— Wybornie; a więc nie masz nic do czynienia?
— Zupełnie nic Najjaśniejszy panie.
— Sądziłem jednak, że masz stosunki z jakąś piękną damą?
— Tak, prawda, z kochanką pana do Mayenne, z kobietą, która przepadała za mną.
— A teraz?
— Teraz!.. wyobraź sobie Najjaśniejszy panie, pożegnawszy mojego brata i udzieliwszy mu stosowną naukę, udałem się do niej. Przybywam zagrzany teoryami, jakie przed chwilą wykładałem, bo przysięgam Waszej królewskiej mości, iż sądziłem, że jestem prawie równie jak Henryk zakochany, lecz cóż znajduję? Oto, moja dama, drży, truchleje. Z początku mniemałem, że komu przeszkadzam; oglądam się w koło, niema nikogo; usiłuję uspokoić ją, nadaremnie; pytam, nieodpowiada; chcę ją pocałować, odwraca się, a że zmarszczyłem brwi, rozgniewała się, wstała, kłócimy się i w kłótni moja dama oświadcza nakoniec, że ilekroć do niej przyjdę, nigdy jej w domu niezastanę.
— Biedny Joyeuse! — śmiejąc się rzekł król — cóż uczyniłeś?
— Ba?.. Najjaśniejszy panie, wziąłem szpadę i kapelusz, pięknie się ukłoniłem i wyszedłem ani się nawet nie obejrzawszy.
— Brawo!... Joyeuse!... to mi dopiero odwaga!..
— Tem większą odwaga, Najjaśniejszy panie, iż zdawało mi się, że biedaczka westchnęła.
— Może teraz żałujesz twojego stoicyzmu?.. — zagadnął Henryk.
— Nie, Najjaśniejszy panie; gdybym choć przez chwilę żałował, pobiegłbym do niej czemprędzej, to się rozumie... lecz myśl, że ta biedaczka mimowolnie rozstała się ze mną, nigdy mię nie opuści.
— A jednak wyszedłeś od niej?
— Prawda, i oto jestem.
— I niewrócisz nigdy?...
— Nigdy... Gdybym był tak pulchny jak pan de Mayenne, to nie mówię; ale jam szczupły i dlatego mam prawo być dumnym.
— Mój przyjacielu — poważnie rzekł Henryk — to zerwanie przyczyni się wiele do twojego zbawienia.
— Nie przeczę, Najjaśniejszy panie; ale tymczasem przez cały tydzień okropnie nudzić się będę, bo niemam nic do czynienia i niewiem co począć. To też przychodziły mi już nieocenione myśli o próżniactwie; nudzić się, musi to być rzecz arcy zabawna.,. wprawdzie, do nudów nie przywykłem, ale uważam je za coś znakomitego.
— I ja tak mniemam — odparł król — bom nudy w modę wprowadził.
— Otóż mam taki plan, Najjaśniejszy pa nie, a skreśliłem go wracając z placu Notre-Dame do Luwru. Codziennie każę się tu przynosić w lektyce; Wasza królewska mość będziesz odprawiał modlitwy, ja zaś czytać będę książki o alchemii albo raczej o marynarce, bo przecież jestem marynarzem. Będę miał małych piesków, albo raczej kotków, bo to przyjemniejsze, które się będą bawiły z twojemi, Najjaśniejszy panie; potem będziemy razem jadali kremy, a pan d’Epernon będzie nam opowiadał bajeczki. Chciał bym utyć, Najjaśniejszy panie, a później jak kochanka du Bouchagea ze smutnej przemieni się w wesołą, poszukamy innej, która znowu z wesołej zostanie smutną; i tak będziemy mieli odmianę, a żaden z nas nawet się z miejsca nie ruszy. Zwykle siedzieć jest bardzo wygodnie, a leżeć jeszcze wygodniej: O!... co za wyborne poduszki, Najjaśniejszy panie! zaraz widać, że tapicerowie Waszej królewskiej mości pracują dla króla, który się nudzi.
— Wstydź się Anno! — rzekł król.
— Dlaczego mam się wstydzić?..
— Człowiek twojego wieku, twojego stopnia chce zostać leniuchem, tłuściochem; co za szkaradne myśli!
— Nie sądzę, Najjaśniejszy panie.
— Czekaj, ja ci znajdę zatrudnienie.
— Jeżeli nudne, to i owszem.
Chrząknięcie dało się słyszeć po raz trzeci, rzec było można, że pies wyśmiewa słowa Joyeusea.
— To bardzo roztropny pies — powiedział Henryk, zgaduje, czem cię zatrudnić myślę.
— Czemże, Najjaśniejszy panie myślisz mię zatrudnić? Obaczmy.
— Naprzód wdziejesz buty.
Joyeuse zadrżał.
— O! nie, nie żądaj tego, Najjaśniejszy panie, to zupełnie przeciwne moim pomysłom.
— Potem, wsiądziesz na koń.
Joyeuse podskoczył.
— Na koń, ja! nie, nie, teraz już tylko lektyki używam. Czyś nic nie słyszał, Najjaśniejszy panie?
— No, Joyeuse, przestań żartować; powiedziałem: wdziejesz buty i wsiądziesz na koń, rozumiesz?
— Nie, Najjaśniejszy panie — z największą, powagą odpowiedział książę — to niepodobna.
— Dlaczego niepodobna? — spytał król rozgniewany.
— Bo... bo... jestem admirałem.
— I cóż ztąd?..
— Admirałowie konno nie jeżdżą.
— A! to tak — rzekł Henryk.
Joyeuse za całą odpowiedź kiwnął głową jak uparte dziecko, które usłuchać niechce, a boi się nieodpowiedzieć.
— Dobrze, zgoda panie admirale Francyi!... niepojedziesz konno, bo masz słuszność, że to niezgodne z powołaniem marynarza; ale marynarz może płynąć okrętem, ty więc natychmiast odpłyniesz do Rouen; tam znajdziesz twą admiralską galerę, wsiądziesz na nią niezwłocznie i rozwiniesz żagle, udając się do Antwerpii.
— Do Antwerpii!.. — zawołał Joyeuse z taką rozpaczą, jakby otrzymał rozkaz wyruszenia do Kantonu lub Valparaiso.
— Zdaje mi się, że już powiedziałem — rzekł król tonem zimnym, który świadczył o niecofnionem jego prawie, jako zwierzchnika i o niecofnionej woli, jako monarchy; zdaje mi się, że powiedziałem i że powtarzać nie potrzebuję.
Joyeuse nieokazując najmniejszego oporu, zarzucił płaszcz na siebie, przypiął szpadę do boku i wziął z krzesła swój beret aksamitny.
— Do licha!... ileż mię kosztuje trudu nakazanie posłuszeństwa — szepnął Henryk — wszak jeżeli zapominam czasami, że jestem panem, to przecież wszyscy inni powinniby o tem pamiętać.
Joyeuse, milczący i obojętny, ukłonił się i według istniejących przepisów, położył dłoń na rękojeści szpady.
— Proszę o rozkazy, Najjaśniejszy panie! — rzekł tonem tak uległym, że wola monarchy zmiękła jak wosk topniejący.
— Udasz się do Rouen — powiedział Henryk — gdzie pragnę, abyś wsiadł na okręt, chyba, że wolisz lądem jechać do Brukselli.
Król mniemał, że Joyeuse coś odpowie, lecz ten poprzestał na ukłonie.
— Czy wolisz podróż lądową?... — zapytał król.
— Skoro idzie o wykonanie rozkazu Waszej królewskiej mości, to mi wybierać w tem lub owem niewolno — odpowiedział Joyeuse.
— No dąsaj się, dąsaj, szkaradniku!.. — zawołał Henryk. — A! królowie nie mają przyjaciół! Udasz się więc do Rouen, mości panie — mówił dalej obrażony monarcha — tam wsiądziesz na twą galerę, ściągniesz załogi z Caudebec, Harfleur i Dieppe, które zastąpię innemi; wyładujesz niemi sześć okrętów, i oddasz je pod rozkazy mojego brata, który oczekuje na przyobiecane mu posiłki.
— A gdzież moje pełnomocnictwo, Najjaśniejszy panie?.. — zapytał Joyeuse.
— I od kiedyż to — odparł król — nie działasz na mocy twojego admiralskiego urzędu?...
— Mam tylko prawo być posłusznym, Najjaśniejszy panie, a odpowiedzialności unikam o ile mogę.
— Dobrze, mości książę, pełnomocnictwo otrzymasz w twojem mieszkaniu, w chwili wyjazdu.
— A kiedyż ta chwila nadejdzie, Najjaśniejszy panie?...
— Za godzinę.
Joyeuse z uszanowaniem ukłonił się i zmierzył ku drzwiom.
Serce króla o mało co nie pękło.
— Jakto! — zawołał — niechcesz nawet pożegnać mię?... niegrzecznyś, panie admirale, a ten zarzut czynią powszechnie wszystkim marynarzom. Ha! może więcej przyjemności znajdę z moim głównym dowódzcą piechoty.
— Racz mi przebaczyć, Najjaśniejszy panie — wyjąkał Joyeuse — ale jeszcze gorszy ze mnie dworak, aniżeli marynarz, i widzę, że Wasza królewska mość żałujesz tego, co dla mnie uczyniłeś.
I wyszedł, wstrząsając drzwiami tak gwałtownie, iż parta wiatrem zasłona wzdęła się okropnie.
— Tak to kochają mię ci, którym tyle wyświadczyłem! — zawołał król, a!... Joyeuse!... niewdzięczny Joyeuse!..
— Co!.. może go przywołasz?... — rzekł Chicot, zbliżając się do łóżka. Może już żałujesz, żeś choć raz, przypadkiem, miał własną wolę?
— Słuchaj Chicot — odparł król — mów co chcesz, ale czy myślisz, że to bardzo przyjemnie w październiku pływać po morzu, na wietrze i deszczu?... Chciałbym cię tam widzieć, samolubie.
— Wolno ci, wielki monarcho, wolno... A nawet w tej chwili podróż jest najgorętszem pragnieniem mojem.
— Gdybym cię więc chciał dokąd wyprawić, podobnie jak Joyeusea, przystałbyś na moje żądanie?...
— Nie tylko przystałbym, ale nawet proszę o to, błagam.
— O poselstwo?..
— Tak jest.
— Pojechałbyś do Nawarry?...
— Pojechałbym nawet do samego dyabła, wielki królu...
— Czy ty żartujesz, głupcze?
— Najjaśniejszy panie, już za życia mojego niezbyt byłem wesoły, a przysięgam, że od czasu śmierci mojej, jeszcze bardziej posmutniałem.
— Ale przed chwilą niechciałeś wyjeżdżać z Paryża?...
— Źle czyniłem, mój najłaskawszy monarcho, bardzo źle i mocno tego żałuję.
— Tak, że teraz pragniesz wyjechać z Paryża?...
— Natychmiast, prześwietny królu, natychmiast, wielki monarcho.
— Teraz już nic nie rozumiem — powiedział Henryk.
— Nie słyszałeś więc słów wielkiego admirała Francyi?...
— Jakich słów?
— Tych, któremi oświadczył ci zerwanie swoje z kochanką pana de Mayenne.
— I cóż ztąd?...
— Jeżeli ta kobieta zakochana w tak przystojnym młodzieńcu, bo przyznać należy, że Joyeuse wcale przystojny...
— Zapewne.
— Jeżeli ta kobieta wzdycha gdy się z nim rozstaje, to nie bez powodu.
— Bezwątpienia, bo inaczej pocóżby miała się rozstawać.
— A wiesz-że, jaki to powód?
— Nie.
— Oto, pan de Mayenne przyjeżdża.
— O! ho! — zawołał król.
— Rozumiesz nakoniec, winszuję.
— Tak, rozumiem, jednakże...
— Co jednakże?
— Twój powód, podług mnie, nie ma zasady.
— Przytocz że mi swoje powody, Henryku, wszak tego tylko pragnę, aby były niezbite.
— Dlaczegóż ta kobieta niezerwała raczej z panem de Mayenne, aniżeli z księciem de Joyeuse?... Mniemasz może, iż Joyeuse nie byłby jej wdzięcznym za nastręczenie mu. sposobności spotkania się z panem de Mayenne na Pré-aux-Clerc i przeszycie jego tłustego brzucha; o! bo Joyeuse nie źle szpadą włada!
— Bardzo dobrze, ale pan de Mayenne nosi zdradzieckie sztylety. Przypomnij sobie Saint-Mégrina. (Tu Henryk westchnął i wzniósł oczy w niebo). Prawdziwie zakochana kobieta nie pozwoli zabić swojego kochanka, i woli raczej opuścić go, zyskać na czasie, nadewszystko zaś woli sama uniknąć śmierci; a ten kochany dom Gwizyuszów dyabelnie nieokrzesany.
— A! kto wie, może ty masz słuszność.
— Wielkie szczęście.
— Tak jest, i zaczynam wierzyć w przybycie pana de Mayenne; ale ty Chicot, ty nie jesteś bojaźliwą i zakochaną kobietą?
— Ja, Henryku, jestem człowiekiem roztropnym, człowiekiem, który ma czysty rachunek z panem de Mayenne, który z nim grę rozpoczął; skoro zatem spotka mię, może dalej grać zechce, a z takim graczem, jak szanowny pan de Mayenne, trudno iść w zapasy.
— Cóż ztąd!
— To, że w ciągu gry, gotów mię nożem przebić.
— Ba!... znam ja mojego Chicota, on bierze ale i oddaje.
— Masz słuszność, to też oddam mu dziesięć pchnięć za jedno, ale pewno ich nie przeżyje.
— Tem lepiej, bo gra się skończy.
— Do kata! przeciwnie, tem gorzej, bo jego rodzina okropnie wrzeszczeć będzie, cała Liga tobie się na kark zwali i z czasem powiesz mi: „Przyjacielu Chicot, wybacz, ale muszę kazać wykropić ci skórę.”
— Ja, to powiem?...
— Powiesz, a nawet co gorsza, dotrzymasz słowa, wielki monarcho. Wolę zatem, ażeby rzeczy inaczej poszły, pojmujesz?... Nieźle mi w teraźniejszym moim stanie, jeszcze więc go nie zmienię. Bo widzisz, postępy zemsty dla mnie niebezpieczne, i dlatego pojadę do Nawarry, jeżeli mię tam wyprawić pragniesz.
— Pragnę, bezwątpienia.
— Czekam więc na twoje rozkazy, najłaskawszy panie.
I mówiąc to, Chicot przybrał taką samą postawę jak Joyeuse.
— Ale nie wiesz — powiedział król — czy ci się to poselstwo podoba.
— Widać, że się podoba, skoro o nie proszę.
— Widzisz mój Chicocie — mówił dalej Henryk — mam zamiar poróżnić Małgorzatę z jej mężem.
— Rozumiem, tej polityki trzymasz się już od dawma.
— Nie czujesz więc w sobie żadnego wstrętu?
— Co mi to szkodzi — odpowiedział Chicot — czyń co chcesz wielki monarcho. Jestem posłem i nic więcej: mnie sprawy zdawać nie potrzebujesz, a bylebym tylko był nietykalny... O!.. bo pojmujesz zapewne, że o to dbać muszę.
— Ale — rzekł Henryk — prócz tego jeszcze, powinieneś wiedzieć, co powiesz mojemu szwagrowi.
— Ja mam co powiedzieć! nie, nie!
— Jakto? nie, nie!..
— Pojadę gdzie chcesz, ale nic mówić nie będę. Mamy w tym względzie przysłowie, „kto za nadto drapie...”
— Odmawiasz więc?..
— Odmawiam słów, ale przyjmuję list. Posłannik ustny zawsze ma pewną odpowiedzialność, ale doręczyciel listu dopiero z drugiej ręki otrzymuje pchnięcia.
— No, zgoda!.. dam ci list, to się nawet zgadza z polityką moją.
— A widzisz jak to gładko idzie, dawaj.
I Chicot wyciągnął rękę.
— Nie myślże przecież, iż podobny list natychmiast napisać można. Pierwej należy się nad nim zastanowić, trzeba go rozważyć.
— Dobrze, dobrze, zastanawiaj się, rozważaj. Wrócę tu jutro o świcie, albo przyślę po ten list.
— A czemuż nie chcesz nocować?...
— Tu?
— Tak jest, w twoim fotelu.
— Ba!.. minęły już te czasy. W Luwrze nigdy już sypiać nie będę. A któż to widział, aby widmo spało w fotelu, co za niedorzeczność!
— Lecz nakoniec — zawołał król — pragnę abyś poznał moje zamiary co do Małgorzaty i jej męża. Jesteś gaskończykiem, list mój narobi hałasu na dworze Nawarskim. Będą ci zadawać pytania, trzeba zatem abyś umiał odpowiedzieć na nie. Cóż u dyabła!... jesteś moim reprezentantem, niechcę więc, abyś głupio wyglądał.
— Dla Boga!... jakże ci brak pojęcia, wielki monarcho!... I ty myślisz, że powiozę list o dwieście pięćdziesiąt mil ztąd, niewiedząc, co się w nim zawiera!.. Bądź spokojny, mój drogi!... na pierwszym lepszym zakątku ulicy, lub pod pierwszem lepszem drzewem, zatrzymam się i list twój otworzę. Jakto!... od przeszło dziesięciu lat wyprawiasz posłów do różnych części świata a nie znasz ich jeszcze!.. No odpocznij-że sobie na ciele i duszy, ja wracam do mojego ustronia.
— A gdzież jest to twoje ustronie?..
— Na cmentarzu Niewiniątek wielki monarcho.
Henryk rzucił na Chicota wzrok pełen zdziwienia, które go nie opuszczało przez ciąg dwugodzinnej z błaznem rozmowy.
— Wszak prawda, że się tego niespodziewałeś? — spytał Chicot, biorąc płaszcz i kapelusz.
— A jednak co to jest mieć stosunki z ludźmi z tamtego świata!... A więc, stało się, do jutra, ja lub mój posłaniec...
— Zgoda, ale twój posłaniec musi znać hasło, aby wiedziano, że przybywa od ciebie i aby mu drzwi otworzono.
— Słusznie!.. Jeżeli ja sam przyjdę, hasło niepotrzebne; jeżeli posłaniec, powie, że go „Cień” przysyła.
To powiedziawszy, Chicot znikł tak łatwo, iż zabobonny Henryk nie był pewny, czy to istotnie człowiek żywy, lub czy tylko cień jaki; przebył drzwi, nawet niemi nie skrzypnąwszy, i nie poruszywszy żadnym fałdem ich zasłony.


Rozdział IV.
Jak i dlaczego Chicot umarł.

Chicot, rzeczywiście żyjący, (chociaż czytelnikom naszym lubiącym cudowność, wolno mniemać, żeśmy ośmielili się wprowadzić do naszej powieści istotę pozagrobową), wyszedł, powiedziawszy królowi, niby żartem, taką prawdę, jaką mu się powiedzieć podobało.
Obaczmy teraz co dalej nastąpiło.
Po śmierci przyjaciół króla, od czasu niespokojności i spisków poduszczanych przez Gwizyuszów, Chicot zaczął zastanawiać się nad okolicznościami.
Jakkolwiek odważny i o nic niedbający, wielką jednak przywiązywał wagę do życia, które go bawiło, równie jak wszystkich niezwyczajnych ludzi.
Sami tylko głupcy bowiem nudzą się na tym świecie i na drugim rozrywki szukać idą.
W skutek wspomnianej rozwagi uznał, że od straszliwej zemsty pana de Mayenne nic uchroni go nawet opieka króla; a jako znakomity filozof, powiedział sobie, iż na tym świecie nic się nie odstanie co się już raz materyalnie stało; że więc ani halebardy, ani sądowe trybunały francuskiego króla nie naprawią, choćby najnieznaczniejszego nawet otworu, jaki sztylet pana de Mayenne zrobić może w kaftanie Chicota.
Powziął wiec ostateczne postanowienie, jako człowiek zkąd inąd znudzony komiczną rolą, którą co chwila pragnął zamienić na rolę seryo, oraz ufnością króla, która w owym czasie wiodła go prosto do zguby.
Chicot zatem zaczął od ustanowienia o ile można największej odległości, pomiędzy szpadą pana de Mayenne a własną skórą.
Jakoż wyjechał do Beaune, w potrójnym celu, aby opuścić Paryż, uściskać swojego przyjaciela Gorenflota i skosztować sławnego wina z 1550 roku, o którem uczyniliśmy tak żarliwą wzmiankę w pamiętnym liście, kończącym opowiadanie nasze o „pani de Monsoreau”.
Przyznajmy, że Chicot wkrótce widocznej doznał pociechy.
W dwa miesiące później spostrzegł, że tyje i że ta otyłość zmienia go do niepoznania, lecz spostrzegł zarazem, że tyjąc staje się bardziej podobnym do ojca Gorenflot, bardziej, aniżeli to rozsądnemu człowiekowi przystało.
Rozsądek więc przemógł nad materyalizmem i gdy Chicot wypił kilkaset butelek sławnego wina z 1550 r., gdy przewertował dwadzieścia dwa tomy, składające bibliotekę przeoratu, z której przeor wyczerpywał to łacińskie „bonum vinum laetificat cor hominis“, poczuł wielki ciężar w żołądku a w głowie próżnię wielką.
— Wstąpiłbym do zakonu, pomyślał w duchu; lecz u Gorenflota, byłbym zanadto panem, w innem zaś opactwie, byłbym nim za mało. Habit zapewne zmieniłby mię na zawsze w oczach pana de Mayenne; lecz cóż u wszystkich dyabłów! po cóż uciekać się do pospolitych środków. Poszukajmy lepszych. Czytałem w jakiejś książce, która się wprawdzie nie znajduje w bibliotece Gorenflota: „Quaere et invenies“.
Chicot zatem szukał i oto co znalazł.
Za czasów jego była to jednakże nowość.
Zwierzył się ojcu Gorenflot i podyktował mu list do króla.
Gorenflot wprawdzie niezbyt piśmienny, zdołał jednak napisać, że Chicot schronił się do przeoratu, że zmartwiony koniecznością opuszczenia swojego pana, gdy ten pojednał się z panem de Mayenne, podupadł na zdrowiu, że nadaremnie walczył z troską wyszukując rozmaitych rozrywek, lecz że boleść przemogła i że nakoniec uledz jej musiał.
Ze swojej strony Chicot przesłał królowi list własnoręczny.
List ten datowany w 1580 roku, dzielił się na pięć paragrafów.
Każdy paragraf był niby pisany co kilka dni i odpowiednio postępom choroby.
Pierwszy skreśliła i podpisała ręka dosyć pewna.
Drugi napisała ręka dosyć jeszcze silna, wszakże w podpisie znać było jej drganie.
Na końcu trzeciego już tylko Chic... widziano, a Ch... na końcu czwartego.
Wreszcie piąty kończyło samo jedynie C i kleks ogromny.
Ten kleks konającą ręką wykonany, najboleśniejsze wywarł wrażenie na królu, który, wiemy już teraz dla czego wziął Chicota za widmo, za cień.
Chętnie byśmy tu ten list przytoczyli, lecz wedle dzisiejszego wyrażenia, Chicot był to wielki ekscentryk; a że zwykle jaki człowiek taki styl, jego więc styl tak dalece był ekscentryczny, iż nie śmiemy powtarzać tu owego listu, mimo że niepłonną mamy nadzieję o silnem wrażeniu, jakie by sprawił.
Znaleźć go można w dziele „Mémoires do l’Etoile”, datowany jest w roku 1580, obfitym w przyprawianie rogów, jak dodaje Chicot.
W przypisku do tego listu i aby nieosłabić współczucia Henryka, Gorenflot nadmienił, że od śmierci przyjaciela pobyt w przeoracie de Beaune stał się dla niego zbyt przykrym i że woli zamieszkać w Paryżu.
To post-Scriptum zaledwie po wielkich trudach Chicot wydobył z pod pióra Gorenflota, gdyż właśnie w Beaune najprzyjemniej było ojcu Gorenflot.
Z godną politowania miną; zwracał on uwagę Chicota, że wino zawsze bywa fałszowane, skoro go na miejscu wybrać nie można, lecz Chicot przyrzekł szanownemu przeorowi, iż co rok osobiście przyjedzie dla zrobienia zapasów wina Romanné, Volnay i Chambertin, a że i w tym względzie, równie jak w wielu innych, Gorenflot przyznawał pierwszeństwo Chicotowi, w końcu przeto uległ żądaniu przyjaciela.
Król ze swojej strony, odpowiadając na list Gorenflota i na ostatnie pożegnanie Chicota, napisał własnoręcznie:

„Mości przeorze, wyprawisz świątobliwy i poetyczny pogrzeb biednemu Chicotowi, którego z całej duszy żałuję, był to bowiem nietylko najprzywiązańszy mój przyjaciel, ale nadto i dosyć dobry szlachcic, chociaż w genealogii swojej sam zaledwie pradziada mógł dojrzeć. Na grobie jego zasadzisz kwiaty i postarasz się, aby spoczywał na słońcu, które lubił bardzo, jako syn południa. Co do ciebie, którego smutek szanuję tembardziej, że go podzielam, pragnę, abyś stosownie do objawionego mi życzenia, opuścił klasztor w Beaune. Potrzebuję w Paryżu ludzi przychylnych i teologów uczonych, dla tego w oddaleniu trzymać cię nie myślę. Mianuję, cię zatem przeorem Jakobitów, i za miejsce pobytu oznaczam klasztor przy bramie Ś-go Antoniego, w Paryżu, którą to okolicę biedny nasz przyjaciel lubił szczególniej.”

„Zawsze życzliwy Henryk,
który prosi abyś go niezapominał
w twoich pobożnych modlitwach”.

Łatwo pojąć, że przeor na widok tego autografu królewską ręką skreślonego, zrobił wielkie oczy, że podziwiał całą potęgę gieniuszu Chicota, i że czemprędzej rozwinął skrzydła do lotu naprzeciw czekającym go zaszczytom.
Ambicya bowiem dawno już głębokie korzenie zapuściła w serce Gorenflota, który zawsze nosił przydomek „skromnego” i od czasu jak został przeorem w Beaune, nazwał się ojcem Modestem.
Wszystko więc poszło według życzeń króla i Chicota.
Wiązka cierniu, fizycznie i alegorycznie wyobrażająca trupa, pogrzebana została na słońcu, wśród kwiatów, pod cieniem pięknej winnej latorośli: po czem Chicot zmarły i na pozór pogrzebany, pomagał ojcu Goronflot do przenosin.
Instalacya jego w przeoracie Jakobitów odbyła się z wielką okazałością.
Chicot zaś nocą wcisnął się do Paryża. Kupił on przy bramie Bussy, mały domek za trzysta talarów; a gdy chciał odwiedzić Gorenflota, prowadziły go tam trzy drogi: pierwsza najkrótsza, przez miasto; druga naj poetyczniej sza, bo brzegiem wody idąca; i nakonicc trzecia najbezpieczniejsza, bo ciągnąca się wzdłuż murów Paryża.
Lecz Chicot, jako marzyciel, obierał zawsze drogę po nad Sekwaną; a że w owych czasach kamienne płyty nie krępowały jeszcze koryta tej rzekł, woda zatem, jak mówi poeta, rozlewała się po szerokich brzegach swoich, na których mieszkańcy miasta widywali nieraz przy pięknym blasku księżyca, rysującą się długą postać Chicota.
Skoro Chicot rozgościł się w domu i zmienił nazwisko, zaraz pomyślał o zmianie twarzy.
Wiemy już, że się nazwał Robertem Briquet i że chodził nieco naprzód pochylony; następnie niepokój /i kolejny przebieg kilku lat sprawiły, że prawie zupełnie wyłysiał, bo niegdyś czarny i kędzierzawy włos jego niby morze wśród odpływu, cofnął się z czoła ku karkowi.
Wreszcie, nadmieniliśmy poprzednio, że Chicot pilnie ćwiczył się w ulubionej starożytnym komedyantom sztuce, zmieniania przez dobrze wyrachowane kurcze naturalnej gry muskułów i zwyczajnej swej fizyonomii.
W skutek tak usilnej wprawy, Chicot, za dnia widziany, skoro chciał zadać sobie nieco trudu, stawał się prawdziwym Robertem Briquet, to jest człowiekiem z ustami od ucha do ucha otwartemi, z brodą dotykającą nosa i oczami przeraźliwie zezowatemi; a wszystko to czynił bez grymasów i z niejakim wdziękiem, podług zdania lubowników zmiany, gdyż twarz jego z wysmuklej, podłużnej i kątowatej, stawała się szeroką, rozlaną, spłaszczoną i głupowatą.
Jedynie tylko długich rąk i ogromnych nóg Chicot skrócić nie mógł; lecz że był bardzo przemyślny, przeto skurczył grzbiet, co sprawiło, że ramiona jego prawie nogom wyrównywały.
Obok ćwiczeń z wyrazem twarzy, miał się zawsze na baczności i z nikim nie zawiązywał stosunków.
Bo w rzeczy samej, mimo całej giętkości swojej, nie mógł wiecznie zachować jednakiej postawy.
Jakże bowiem może być garbatym w południe ten, kto był prostym o dziesiątej z rana?
Jak można wytlómaczyć przyjacielowi, który spostrzega, że się nagle postać nasza zmienia, bośmy przechadzając się z nim, przypadkiem spotkali podejrzaną osobę?
Robert Briquet zatem wiódł życie pustelnicze, co z resztą odpowiadało jego skłonnościom.
Całą jego rozrywkę stanowiły odwiedziny u Gorenflota, i wypijanie wraz z nim resztek sławnego wina z 1550 roku, które szanowny przeor pamiętał zabrać z piwnic Beaune.
Atoli umysły pospolite zarówno jak i umysły znakomite, ulegają zmianie; to też i Gorenflot zmienił się, lecz dzięki Bogu nie fizycznie a moralnie.
Ujrzał on w swojej mocy i na swojej łasce tego, w którego ręku spoczywało dotąd całe jego przeznaczenie.
Chicot przybywający na obiad do przeoratu, teraz w oczach jego był niewolnikiem, i Gorenflot od tej chwili zaczął zbyt wiele myśleć o sobie, a zbyt mało o Chicocie.
Ten bez urazy patrzył na zmianę przyjaciela; ci bowiem, których obserwował przy królu Henryku, wykształcili go w tym rodzaju filozofii.
Poprzestał więc na jeszcze pilniejszej ostrożności.
Zamiast uczęszczać co drugi dzień do przeoratu, bywał tam ledwie raz na tydzień, potem raz na dwa tygodnie, a następnie tylko raz na miesiąc.
Gorenflot tak był nadęty, że tego nie uważał.
Chicot za wielki filozof, nie dbał o to, a pokryjomu drwił z niewdzięczności Gorenflota i według zwyczaju, gładził nos i brodę.
— Woda i czas — mawiał — są to dwa najsilniejsze czynniki. Pierwsza podmywa i unosi kamienic, drugi zaś miłość własną. Czekajmy.
I czekał.
W ciągu tego oczekiwania, zaszły wyżej opisane wypadki, które według Chicota, napełnione były żywiołami zapowiadającemi wielkie katastrofy polityczne.
Gdy więc zdawało mu się, że królowi, którego mimo śmierci swojej kochał zawsze, w pośród przyszłych wypadków, mogą zagrozić niebezpieczeństwa podobne tym, od jakich go już uchronił, postanowił ukazać się w kształcie mary, jedynie w celu przepowiedzenia mu jego przyszłości. Widzieliśmy jak oznajmienie blizkiego przybycia pana de Mayenne, pokryte oddaleniem księcia de Joyeuse, i mocą małpiej przebiegłości Chicota, wydobyte z pod tej powłoki, przemieniło go z mary w istotę żyjącą i ze stanowiska proroka, przeniosło na stanowisko posła.
Teraz gdyśmy wyjaśnili wszystko, co mogło wydawać się ciemnem w naszem opowiadaniu, jeżeli czytelnicy nasi pozwolą, wyjdziemy z Luwru wraz z Chicotem i udamy się za nim aż do jego domku na placu Bussy.


Rozdział V.
SERENADA.

Z Luwru do mieszkania swojego Chicot miał niedaleko.
Zeszedł na brzeg i zaczął przepływać Sekwanę na małej łodzi, którą przywiódłszy z przeciwnej strony rzeki, sam był przymocował u pustego wybrzeża Luwru.
— Dziwna rzecz — mówił robiąc wiosłem i spoglądając po oknach pałacu, z których jedno, a mianowicie okno w królewskiej sypialni, mimo zbyt późnej pory nocnej, światłem połyskiwało; dziwna rzecz, że po tylu latach Henryk się jeszcze nie zmienił; jedni porośli, drudzy pomaleli, inni znowu pomarli, on zaś dostał tylko kilka zmarszczek na twarzy i sercu, i nic więcej; jest to wiecznie ta sama dusza słaba i znakomita, fantastyczna i poetyczna, wiecznie ta sama istota samolubna, wymagająca zawsze więcej niż jej dać można, bo od obojętności żądająca przyjaźni i miłości, od miłości poświęcenia, a obok tego wszystkiego jest to król nieszczęśliwy, ubogi i smutniejszy od każdego ze swoich poddanych. Mniemam zaiste, że ja tylko sam zgłębiłem tę mięszaninę rozpusty i żalu, bezbożności i zabobonu; jak również ja tylko jeden znam Luwr, po którego korytarzach tylu ulubieńców przeszło do grobu, na wygnanie lub w zapomnienie; jak również ja tylko jeden bez niebezpieczeństwa igram z koroną, która dopóty rozpala umysły tylu ludzi, aż póki sobie o nią palców nie poparzą.
Mówiąc to Chicot wydał raczej filozoficzne niż smutne westchnienie i silnie oparł się na wiośle.
— Ale, ale — dodał nagle — król nic mi nie wspominał o pieniądzach na podróż; ta ufność zaszczyt mi przynosi bo dowodzi, że zawsze jestem jego przyjacielem.
I milcząc, według zwyczaju, roześmiał się; potem silnem pchnięciem wiosła posunął czółno na miałki piasek i osadził je na nim.
Następnie, sztucznym węzłem przymocował przód czółna do pala, gdyż w owych czasach winności, stanowiło to dostateczne bezpieczeństwo, i ruszył ku domowi, położonemu, jak wiadomo, o dwa strzały od brzegu rzeki.
Gdy wyszedł na ulicę Augustyanów, uderzyły go naprzód i mocno zdziwiły odgłosy muzyki i śpiewy napełniające harmonią cały cyrkuł, zwykle spokojny o tak późnej godzinie.
— Ktoś tu wyprawia wesele?... — pomyślał zrazu — do pioruna!... miałem tylko pięć godzin do przespania, a widzę, że będę musiał czuwać chociaż się nie żenię.
Zbliżywszy się, ujrzał wielkie światło połyskujące na oknach domów rzadkich na tej ulicy; to światło pochodziło od pochodni, jakiemi paziowie i słudzy przyświecali dwudziestu czterem muzykantom, pod przewodnictwem opętanego włocha przygrywającym na wiolach, psałteryonach, triangułach, skrzypcach, trąbach i bębnach.
Cała ta hałaśliwa armia stała uszykowana w pięknym porządku przed domem, który Chicot z wielkiem zdziwieniem poznał jako swój własny.
Niewidzialny generał kierujący tym manewrom, uszykował muzykantów i paziów tak, aby wszyscy, twarzą ku domowi Roberta Briquet zwróceni; z okiem w niego utkwionem, tem zapatrywaniem się żyli i oddychali jedynie.
Chicot przez chwilę stał osłupiały, patrząc na te obroty i słuchając zgiełku całego.
Wreszcie rękami kościstemi uderzył się po łydkach i rzekł:
— To chyba pomyłka; niepodobna aby dla mnie robiono tyle hałasu.
A zbliżywszy się znowu, stanął w szeregu ciekawych, których ta serenada przywiodła, i bacznie w koło siebie spoglądając, przekonał się, że całe światło pochodni odbijało się na jego domu, że cała harmonia w nim tonęła, nikt zaś nie troszczył się ani o dom naprzeciwko, ani o żaden inny.
— To widzę naprawdę dla mnie — powiedział sobie Chicot — czyby przypadkiem jaka nieznana księżniczka miała się we mnie zakochać?
Jednak to pochlebne przypuszczenie, niezdawało się przekonywać go zupełnie.
Spojrzał więc na dom przeciwległy.
Blask pochodni padał niekiedy na dwa tylko okna na drugiem piętrze, które nie miały okiennic; lecz biedny ten domek nie okazywał najmniejszego znaku życia i żadna twarz ludzka nie wyjrzała z niego.
— Do pioruna! — rzekł Chicot — muszą, tam twardo sypiać; taki hałas mógłby nawet umarłych przebudzić.
W ciągu tych pytań i odpowiedzi samemu sobie czynionych, orkiestra nieprzestawała wygrywać symfonij swoich.
— Przebacz przyjacielu — rzekł wtedy Chicot do jednego z trzymających pochodnię — ale czy niemógłbyś powiedzieć mi, dla kogo cała ta muzyka?
— Dla obywatela, który tam mieszka — odpowiedział sługa, pokazując Chicotowi dom Roberta Briquet.
— Teraz widzę stanowczo, że dla mnie — pomyślał Chicot, i przeciskając się przez tłumy, chciał wyczytać rozwiązanie zagadki na rękawach i piersiach paziów, lecz wszystkie herby ich liberyi znikły zupełnie, pokryte płaszczami koloru ciemnego.
— A do kogo należysz przyjacielu? — spytał Chicot jednego z grających na bębnie, który w tej chwili chuchał w palce, bo nie miał nic do bębnienia.
— Do obywatela, który tu mieszka — odpowiedział muzykant, pałeczką wskazując na dom Roberta Briquet.
— A ha! — rzekł Chicot — nie tylko przyszli tu dla mnie, ale nawet do mnie należą. Coraz to lepiej; nakoniec zobaczymy co to znaczy...
I wykrzywiwszy twarz jak mógł najszkaradniej, poroztrącał łokciami paziów, lokajów, muzykantów, pragnąc dostać się do drzwi, do czego nie łatwo przyszło; tam zaś oświetlony blaskiem otaczających go pochodni, wyjął klucz z kieszeni, otworzył, wszedł, zaparł drzwi znowu i mocno zaryglował.
Następnie wyszedł na balkon, postawił tani skórzane krzesło, zasiadł w niem wygodnie, oparł brodę na poręczy balkonu i niezważając na śmiech jakim go przyjęto, rzekł:
— Raczcie mi panowie powiedzieć, czy się nie mylicie i czy wasze tryle, kadencye, rulady, w istocie dla mnie są przeznaczone?
— Czy pan jesteś Robert Briquet? — spytał dyrektor orkiestry.
— Ja, we własnej mojej osobie.
— A więc! jesteśmy tu wszyscy na pańskie usługi — odparł włoch i znowu swoim kijem skinąwszy, wzniecił hałaśliwą melodyę.
— Teraz to już zupełnie nic nie rozumiem — pomyślał Chicot, wiodąc bacznem okiem po całym tłumie i po sąsiednich domach.
Wszyscy ich mieszkańcy, albo wyglądali przez okna, albo stali na progach lub też podzielili się na grupy przededrzwiami rozłożone.
Fournichon, jego małżonka i cała świta czterdziestu pięciu, to jest ich żony, dzieci i służba, wyglądali przez otwory oberży pod Mieczem walecznego Rycerza.
Sam tylko dom na przeciwko ciemny był i jak grób milczący.
Chicot ciągle szukał wzrokiem rozwiązania tej trudnej zagadki, w tem nagle zdało mu się, że pod gankiem swojego domu, widzi przez szczeliny w podłodze balkonu, jakąś osobę zupełnie ciemnym płaszczem osłoniętą, w czarnym kapeluszu z czerwonem piórem i długą szpadą u boku.
Ta osoba sadząc, że jej nikt nie widzi, całą duszą patrzyła, w pusty, niemy i obumarły dom naprzeciwko.
Od czasu do czasu naczelnik orkiestry opuszczał stanowisko swoje i przystępując ku tej osobie, coś z nią mówił po cichu.
Chicot wnet odgadł, iż to stanowi cały interes sceny i że pod czarnym kapeluszem ukrywa się twarz szlachcica.
Odtąd więc cala swą uwagę zwrócił na tę osobę.
Rolę spostrzegacza łatwo mógł odegrać, bo oparty na poręczy balkonu, poznawał każdego na ulicy i pod gankiem; nie uszło więc baczności Chicota żadne poruszenie tajemniczego nieznajomego, a najmniejsza nieostrożność mogła mu niechybnie odkryć rysy jego.
Nagle i gdy Chicot cały oddał się swoim spostrzeżeniom, jakiś jeździec w towarzystwie dwóch masztalerzy, pokazał się na rogu ulicy i energicznemi razami szpicruty porozpędzał ciekawych, którzy uporczywie skupiali się wkoło muzyki.
— Pan Joyeuse — szepnął Chicot poznając w jeźdzcu wielkiego admirała Francyi, ubranego w boty i ostrogi, stosownie do rozkazu króla.
Gdy rozpędzono ciekawych, orkiestra umilkła zapewne na znak pana.
Jeździec zbliżył się do szlachcica pod gankiem ukrytego.
— No! Henryku — spytał — co słychać nowego?
— Nic, bracie, nic.
— Nic?
— Nic, nawet się nie pokazała.
— To te niedołęgi nie narobiły tu wrzawy?
— Owszem, zagłuszyli cyrkuł cały.
— Nie rozgłosili więc, że grają na cześć tego mieszczanina?
— Owszem, rozgłosili, bo nawet osobiście wyszedł na balkon i przysłuchuje się serenadzie.
— A ona się nie pokazała?
— Ani ona, ani nikt.
— Nasz pomysł jednak dowcipny — rzekł urażony Joyeuse — bo przecież mogła bez skompromitowania się, równie jak ci poczciwcy, korzystać z muzyki wyprawionej dla jej sąsiada.
Henryk pokręcił głową.
— Widać, że jej nieznasz bracie — rzekł.
— Owszem, owszem, znam; a raczej znam wszystkie kobiety, a że i ona należy do ich liczby, przeto nie traćmy odwagi!
— O! dla Boga! bracie, mówisz tonem zniechęconym zupełnie.
— Bynajmniej; tylko począwszy od dnia dzisiejszego, potrzeba co wieczór wyprawiać serenadę mieszczaninowi.
— To ona zmieni mieszkanie.
— Dla czego, jeżeli będziesz milczał, jeżeli ej nie wskażesz nikomu, jeżeli ukrywać się nie przestaniesz. Ale, ale, cóż powiedział mieszczanin na naszą galanteryę?
— Miał przemowę do orkiestry. I patrz bracie, oto znowu mówić będzie!
W rzeczy samej Briquet, chcąc się jasno o całej rzeczy wywiedzieć, wstał aby po raz drugi zapytać naczelnika orkiestry.
— Milczeć tam, na górze — gniewnie zawołał Anna — cóż u dyabła, kiedy ci wyprawiono serenadę, to niemasz nic do powiedzenia, siedź zatem spokojnie.
— Serenadę, serenadę — jak najgrzeczniej odpowiedział Chicot — niechże przynajmniej wiem z jakiego powodu panowie mi ją wyprawiacie.
— Z powodu twojej córki, niedołęgo.
— Przepraszam, lecz niemam córki.
— No to z powodu twojej żony.
— Dzięki Bogu! nie jestem żonaty.
— A więc z twojego własnego powodu i dla twojej osoby.
— Tak jest, dla twojej osoby i jeżeli nie ustąpisz z balkonu.. — rzekł Joyeuse podjeżdżając ku Chicotowi.
— Do pioruna! — zawołał Chicot — jeżeli to moja muzyka, któż więc śmie tratować ją końmi?
— Stary głupcze — wrzasnął Joyeuse, podnosząc głowę — jeżeli natychmiast nie skryjesz twojej szkaradnej głowy w twoje kruche gniazdo, to muzykanci instrumenty o nią potłuką.
— Daj pokój, bracie, temu biedakowi — rzekł du Bouchage — on w rzeczy samej musi być bardzo zdziwiony.
— I czegóż u licha miałby się dziwić?... zresztą pojmujesz, że wszcząwszy kłótnię, kogokolwiek sprowadzimy do okna; a więc obijmy skórę mieszczaninowi, spalmy jego dom, jeżeli będzie potrzeba, ale do pioruna! nie próżnujmy!
— Przez litość, bracie — rzekł Henryk — nie zwracajmy gwałtem na siebie uwagi tej kobiety, jesteśmy zwyciężeni, poddajmy się zatem.
Briquet co do słowa słyszał tę rozmowę i powikłane jeszcze myśli jego, wielce się rozjaśniły; znając zatem humor tego, kto go napastował, w duszy przygotowywał się do obrony.
Ale Joyeuse, ulegając przedstawieniom Henryka, nienalegał dłużej; odesłał więc paziów, służących, muzykantów i maestro.
A potem odprowadzając brata na stronę, dodał:
— Widzisz mię w rozpaczy, wszystko się przeciw nam sprzysięgło.
— Co ty mówisz?...
— Nie mam czasu pomagać ci...
— Wistocie, widzę żeś w ubraniu podróżnem, czego zrazu wcale nieuważałem.
— Z polecenia króla dzisiejszej nocy jeszcze wyjeżdżam do Antwerpii.
— Kiedyż ci wydał ten rozkaz?
— Dzisiaj wieczór.
— Mój Boże!
— Jedź ze mną, błagam cię.
Henryk opuścił ręce.
— Czy mi to rozkazujesz, bracie?.. — spytał blednąc na samę myśl o wyjeździe.
— Proszę cię, du Bouchage, nic więcej.
— Dziękuję ci, bracie.
Joyeuse wzruszył ramionami.
— Niech będzie jak chcesz, Joyeuse, ale gdyby mi przyszło zaprzestać przepędzania nocy na tej ulicy, gdybym musiał zaniechać patrzenia w to okno...
— To co?..
— To umarłbym!
— Biedny szaleńcze!
— Widzisz bracie, serce moje tam, życie moje tam — powiedział Henryk, wyciągając ręce ku domowi; nie żądaj więc, abym żył, skoro mi serce z piersi wyrwiesz.
Książę z pełnym litości gniewem załamał ręce, przygryzł delikatnego wąsa i po chwili milczenia dodał:
— Gdyby ojciec prosił cię, Henryku, abyś się oddał w opiekę Mironowi, temu filozofowi i zarazem lekarzowi... — Odpowiedziałbym, że nie jestem chory, że głowa moja zdrowa i że Miron bólu serca nie uleczy.
— Trzeba więc podzielać twój sposób widzenia; lecz pocóż się troszczyć? Twoja piękność jest kobietą; tyś wytrwały, niema więc nic straconego i mam nadzieję, że za powrotem ujrzę cię raźniejszym, dowcipniejszym i weselej niż ja wyśpiewującym.
— Tak, tak, dobry bracie — odparł młodzieniec, ściskając dłoń przyjaciela; — tak jest, wyleczę się, będę szczęśliwy, wesoły; dziękuję ci za twą przyjaźń, dziękuję! jest to najkosztowniejsze mienie moje.
— Po twojej miłości.
— Ale cenię je więcej, niż życie.
Joyeuse mimo pozornej płochości, mocno wzruszony, nagle przerwał bratu, pytając:
— Czy pójdziemy?... Pochodnie zagasły a muzyka i paziowie, do domu już wracają.
— Chodźmy bracie — wzdychając, odpowiedział du Bouchage.
— Rozumiem cię — rzekł Joyeuse — ostatnie pożegnanie dla tego pustego okna, słusznie się należy. A potem powiesz także i mnie, bywaj zdrów.
Henryk oburącz objął szyję brata, a ten pochyliwszy się z konia, czule go pocałował.
— Nie — rzekł — odprowadzę cię aż do bramy, ale poczekaj na mnie o sto kroków. Sądząc, że ulica już pusta, moja nieznajoma może się pokaże.
Anna podjechał ku swojemu orszakowi, który go czekał o sto kroków dalej.
— No idźcie, idźcie — rzekł — już was nie potrzebujemy, aż do dalszego rozkazu.
Pochodnie znikły, rozmowy muzykantów i śmiechy paziów umilkły, równie jak ostatnie brzęki strun błędną ręką ze skrzypców i lutni wyrwane.
Henryk po raz ostatni spojrzał na dom, ostatnią proźbę wysłał ku oknom i zwolna, ciągle się oglądając, połączy! się z bratem, którego poprzedzało dwóch masztalerzy.
Robert Briquet widząc, że obaj młodzieńcy oddalają się wraz z muzykantami, osądził, że wkrótce nastąpi rozwiązanie tej sceny, jeżeli tylko ta scena miała mieć rozwiązanie.
Poczem, głośno cofnął się z balkonu i zamknął okno.
Kilku upartych ciekawych pozostało jeszcze na swoich miejscach; lecz w ciągu dziesięciu minut ustąpili najwytrwalsi nawet.
Tymczasem Robert Briquet wszedł na dach swojego domu, zębaty nakształt dachów flamandzkich, i ukryty za jednym z takich zębów, patrzył w sąsiednie okna.
Skoro tylko ucichł zgiełk na ulicy, i gdy umilkły instrumenty, kroki i głosy, słowem skoro wszystko wróciło do zwykłego porządku, jedno z górnych okien tego domu dziwnego otworzyło się tajemniczo i czyjaś głowa ostrożnie z niego wyjrzała.
— Już nic niema — szepnął głos męzki — niebezpieczeństwo minęło zupełnie; była to zapewne jakaś mistyfikacya wymierzona do naszego sąsiada; możesz pani wyjść z twojej kryjówki i wrócić do pokoju.
To mówiąc, mężczyzna zamknął okno, skrzesał ognia i zapalił lampę, którą podał czyjejś wyciągniętej ręce.
Chicot patrzył całą mocą bystrego wzroku swojego.
Lecz zaledwie dostrzegł blade i piękne oblicze kobiety odbierającej lampę, zaledwie pochwycił łagodne i smutne spojrzenie pani na swojego sługę, natychmiast sam zbladł i uczuł, że lodowaty dreszcz przebiega mu po żyłach.
Następnie ta młoda, bo zaledwie dwudziestocztero letnia kobieta, zeszła ze schodów, a służący postępował za nią.
— A!... szepnął Chicot — ręką ocierając spocone czoło i chcąc niby odegnać jednocześnie napastującą go straszną marę — a!... hrabio du Bouchage, dzielny, przystojny młodzieńcze, kochanku zapamiętały.. mówisz, że będziesz wesół, raźny, śpiewający, ustąp bratu twojej dewizy, bo nigdy więcej niepowiesz już: kilariter.[1]
Wreszcie sam także wrócił do pokoju, z czołem zachmurzonem, jakby wyszedł z jakiej straszliwej przepaści, krwią napełnionej.
Usiadł w kącie, głowę opuścił na rękę, i owładnięty melancholią, pozostał tak w ciężkiej zadumie do świtu samego.


Rozdział VI.
WOREK CHICOTA.

Chicot przez noc całą marzył na fotelu.
Marzył, trafne wyrażenie, bo zajmowały go raczej sny, niż rzeczywistość.
I w rzeczy samej, nie myśli ten, kto cofnąwszy się w przeszłość, widzi rozjaśnioną blaskiem jednego spojrzenia całą epokę, prawie już zupełnie w pamięci jego zatartą.
Chicot zatem całą noc znajdował się w święcie oddawna już opuszczonym, a zaludnionym wsławionemi i przyjemnemi cieniami, które wzrok bladej kobiety, nakształt wiernej lampy, przesunął przed nim wraz z całym orszakiem wspomnień szczęśliwych i przerażających.
Chicot, który tak mocno snu żałował, gdy powrócił z Luwru, teraz ani myślał się nawet położyć.
To też skoro ujrzał, że jutrzenka srebrzy szyby okien — rzekł do siebie:
— Minęła godzina zjawisk; czas teraz pomyśleć o żyjących.
Wstał, przypasał długą szpadę, zarzucił płaszcz bajowy, wytrzymały na najgwałtowniejsze deszcze, i ze stoicką stałością mędrca, obejrzał dno swojego worka oraz podeszwy trzewików.
Przekonał się, że w takich trzewikach można rozpocząć wyprawę, lecz że worek zasługuje na szczególniejszą uwagę.
Przerwiemy zatem nasze opowiadanie, a korzystając z czasu, opiszemy czytelnikom ten worek.
Chicot, jak wiadomo, człowiek pełen dowcipnych pomysłów, wydrążył główną belkę przerzynającą w szerz dom jego i tym sposobem dodał ozdoby, bo ją pomalował różno-kolorowo, oraz mocy, bo miała przynajmniej ośmnaście cali średnicy.
Wydrążenie na półtory stopy długie, a na sześć cali szerokie, w tej belce urządzone, służyło mu za kufer, w którego wnętrzu mieściło się tysiąc talarów złotem.
Otóż Chicot następne miał wyrachowanie:
— Wydaję dziennie — mawiał — dwudziesta część jednego z tych talarów; mam więc za co żyć przez dwadzieścia tysięcy dni. Nigdy ich nie przeżyję, ale mogę dociągnąć do połowy, w miarę zaś jak się starzeć będę, powiększą się potrzeby a tem samem i wydatki, bo podług mnie, dobrobyt powiększać się winien w miarę ubytku życia. Wszystko dobrze zważywszy, żyć jeszcze mogę lat dwadzieścia pięć do trzydziestu, a to dosyć, dzięki Bogu!
Chicot zatem podług tego wyrachowania, był jednym z najbogatszych kapitalistów w Paryżu, a spokój o los przyszły czynił go nieco dummym.
Nie dla tego iżby Chicot skąpym był, bo owszem, długi czas był rozrzutnym, lecz nędza przejmowała go zgrozą, wiedział bowiem, że spada na barki jak ołowiany płaszcz i przygniata najsilniejszych nawet.
Otwierając więc tego poranku swą kasę, aby ją w samotności obliczyć — rzekł:
— Do pioruna!... czasy ciężkie a wspaniałomyślność znikła z tego świata. Z Henrykiem niepotrzebuję być delikatnym. Te tysiąc talarów w złocie nie pochodzą od niego, lecz od stryja, który mi obiecał sześć razy więcej. Prawda, że stryj nie miał żony. Gdyby to noc była, poszedłbym zaczerpnąć jakie sto talarów z kieszeni króla, ale teraz dzień, muszę się. zatem spuścić na siebie samego i na Gorenflota.
Na myśl o żądaniu pieniędzy od przeora, Chicot mimowolnie uśmiechnął się.
— Ciekawy jestem, jakby to wyglądało, mówił dalej sam do siebie, gdyby pan Gorenflot, który mnie winien cały swój majątek, odmówił stu talarów przyjacielowi, chcącemu wyświadczyć przysługę królowi, temu samemu, który go mianował przeorem Jakobitów.
— Ach!. — dodał — już to nie ten sam Gorenflot, lecz Robert Briquet jeszcze nie przestał być Chicotem...
— Lecz ten list króla, to pismo mające objąć płomieniem cały dwór Nawarry; przyrzekłem pójść po nie przed świtem, a oto już dnieje. Ba! ten bodziec mieć będę koniecznie, a nawet straszliwy cios zadam nim głowie Gorenflota, jeżeli bym nie potrafił zrozumiale przemówić do jego mózgownicy.
Chicot zasunął deskę zamykającą jego kryjówkę, przymocował ją czterema gwoździami, przykrył kamieniem i przysypał kurzem wszystkie szczeliny, potem gotów do drogi, po raz ostatni spojrzał na swą małą izdebkę, w której przez tyle dni szczęśliwych przesiadywał bezpieczny i nieprzenikniony, jak serce w głębi piersi.
Wreszcie rzucił okiem na dom sąsiedni.
— Ci przeklęci Joyeuses, mogą rzeczywiście podpalić której nocy chatkę moje, aby choć na chwilę przywołać do okna niewidzialną damę. Ba! skoro spalą mój dom, to zarazem stopią także i moje talary. Doprawdy, rozsądniej postąpię skoro gdzie te pieniądze zakopię. Ha! jeżeli panowie des Joyeuses spalą mój dom, to król musi mi zań zapłacić.
Tak uspokojony Chicot, zamknął drzwi, a klucz do kieszeni włożył, ale idąc nad brzeg rzeki, pomyślał:
— Hm! hm! ten Mikołaj Poulain może tu także przyjść kiedy, i jeżeli nieobecność moja wyda mu się podejrzaną... Ale, cóż u licha, przez cały ranek napastują mię takie zajęcze myśli. No, w drogę, w drogę.
Gdy Chicot zamykał drzwi od ulicy, równie troskliwie jak drzwi od pokoju, spostrzegł w oknie służącego nieznajomej damy, który używał świeżego powietrza, zapewne w przekonaniu, że tak rano nikt go widzieć nie będzie.
Blizna na lewej skroni, aż na policzek zachodząca, jak już wspomnieliśmy, mocno tego człowieka zmieniła.
—Nadto jedna brew, zapewne gwałtownością ciosu z właściwego miejsca wysadzona, prawie zupełnie zakrywała mu lewe głęboko zapadło oko.
Rzecz dziwna, że mimo łysego czoła i siwej brody, spojrzenie miał żywe, a na zdrowym policzku kwitła świeżość młodzieńcza.
Skoro spostrzegł, że Robert Briquet schodzi z progu, natychmiast zakrył głowę kapturem, i chciał się cofnąć w głąb domu, ale Chicot skinął nań aby pozostał.
— Sąsiedzie! — zawołał — wczorajszy hałas wypędza mię z domu, udaję się zatem na wieś na kilka tygodni; może będziesz tyle łaskaw i kiedy niekiedy spojrzysz w tę stronę?
— Dobrze — odpowiedział nieznajomy — bardzo chętnie.
— A jeżeli spostrzeżesz złodziei...
— Bądź pan spokojny, mam ja dobry muszkiet.
— Dziękuję; wszakże mam cię jeszcze o jednę grzeczność prosić sąsiedzie.
— Mów pan, słucham.
Chicot spojrzeniem zmierzył odległość dzielącą go od nieznajomego.
— Nie bardzo to bezpiecznie z daleka i na głos o takich — rzeczach rozmawiać, kochany sąsiedzie.
— Czekaj pan, zejdę na dół — odpowiedział nieznajomy.
W rzeczy samej Chicot zobaczył, że znikł a zbliżywszy się tymczasem do mieszkania, usłyszał kroki, poczem otworzyły się drzwi i obaj stanęli z sobą oko w oko.
Tym razem, służący zupełnie twarz swoję ukrył w kapturze.
— Bardzo chłodny poranek — rzekł dla usprawiedliwienia tej ostrożności tajemniczej.
— Prawda sąsiedzie, północny wiatr wieje — odparł Chicot, udając że nie patrzy na nieznajomego i tem samem umniejszając mu kłopotu.
— Słucham tedy pana.
— Otóż wyjeżdżam — powtórzył Chicot.
— Miałem już zaszczyt słyszeć o tem z ust pańskich.
— Pamiętam; ale wyjeżdżając zostawiam w domu pieniądze.
— To źle, panie, to źle, lepiej zabierz je pan z sobą.
— O nie, człowiek cięższy, i nie tak śmiały, skoro zarazem stara się ocalić swój worek i życie. Zostawiam zatem pieniądze, wszakże tak dobrze ukryte, że tylko pożaru obawiać się mogę. Na wypadek pożaru jednak, chciej kochany sąsiedzie czuwać nad zgaszeniem belki, której koniec wygląda tam na prawo, chciej czuwać powtarzam, a potem szukaj w popiele.
— Szanowny panie, stawiasz mię doprawdy w zbyt przykrem położeniu — z widocznem nieukontentowaniem rzekł nieznajomy. — Lepiej byłoby zwierzyć się w tym względzie przyjacielowi, nie zaś człowiekowi, którego pan nie znasz, ani znać możesz.
To mówiąc błyszczącym okiem wpatrywał się w przymiloną twarz Chicota.
— Prawda — odparł tenże — że nie znam pana, lecz zbyt ufam fizjonomiom, a pan zdajesz mi się wyglądać na uczciwego człowieka.
— Zważ pan jednak, jaką na mnie wkładasz odpowiedzialność. Wszak wnosić można także, że muzyka, która wczoraj pana znudziła, znudzi także i panię moją i że w takim razie może i my się ztąd wyprowadzimy.
— W takim wypadku nie będę miał żadnej pretensyi do ciebie, sąsiedzie — odpowiedział Chicot.
— Dzięki ci panie, że pokładasz tyle ufności w nieznajomym — rzekł sługa, kłaniając się — będę się starał dowieść, że na nią zasługuję.
I pożegnawszy Chicota, wrócił do domu.
Chicot również pożegnał go po przyjacielsku, a spostrzegłszy, że drzwi zamknął za sobą, szepnął:
— Biedny młodzieńcze, teraz wyglądasz jak mara, a jednak dawniej widziałem cię tak wesołym, żywym i przystojnym!..


Rozdział VII.
PRZEORAT JAKOBITÓW.

Przeorat, którym król udarował Gorenflota, dla wynagrodzenia prawych zasług jego, a mianowicie wymowy świetnej, leżał o dwa strzały karabinowe po drugiej stronie bramy świętego Antoniego.
Cyrkuł bramy świętego Antoniego, podówczas licznie był przez znakomitych mieszkańców odwiedzany, król bowiem bardzo często w zamku Vincennes przebywał.
Po drodze tu i owdzie leżały domki wielkich panów, a wspaniałe dziedzińce i piękne ogrody, stanowiąc niejako przyległość zamkową, nieraz świadkami były schadzek, z których śmiało wyznać można, zawsze wyłączano politykę, mimo, iż w owej epoce interesy stanu zajmowały nawet najpodrzędniejszych obywateli.
Wskutek takich tam i napowrót przejażdżek dworu, droga ta, rozumie się stosunkowo, posiadała wtedy ważność, jakiej dzisiaj nabyły Pola Elizejskie.
Każdy zatem przyzna, że przeorat dumnie wznoszący się po prawej stronie drogi do Vincennes, zajmował piękne stanowisko.
Składał się zaś z czworobocznej budowli, obejmującej rozległe podwórze, wysadzane drzewami, z warzywnego ogrodu położonego w tyle zabudowań i z mnóstwa przyległości nadających mu postać wioski.
W celach, położonych w głębi podwórza równolegle od drogi, mieszkało dwustu zakonników.
Od frontu, cztery piękne okna, prowadzące na żelazny balkon, udzielały gmachowi przeoratu, światła, powietrza i życia.
Na wzór miasta, któremu oblężenie zagrozić może, przeorat posiadał wszelkie środki obrony w podległych sobie terytoryach Charonne, Montreuil i Saint-Mandé.
Na pastwiskach tuczyło się zawsze co najmniej pięćdziesiąt wołów i dziewięćdziesiąt dziewięć baranów, wiedzieć bowiem należy, iż zakony religijne, czy to na mocy podania, czy też prawa pisanego, niemogły nic posiadać w liczbie stu.
Osobna budowla dawała schronienie również dziewięćdziesięciu dziewięciu wieprzom wyłącznego gatunku, które z zamiłowaniem pielęgnował wieprzarz, osobiście przez dom Modesta ustanowiony.
Tę zaszczytną posadę wieprzarz winien był wybornym kiełbaskom, faszerowanym uszom i innym przysmakom, któremi dawniej zaopatrywał oberżę pod Rogiem obfitości.
Dom Modest, pomny na wyborne wieczerze jakie zjadał niegdyś u pana Bonhommet, tym sposobem uiszczał się z długu brata Gorenflot.
O kuchniach i piwnicach wspominać niepotrzebujemy.
Szpalery klasztorne, ciągnące się na wschód i południe, dostarczały nieporównanych brzoskwiń, moreli i winogron, prócz tego niejaki brat Euzebiusz wyrabiał z tych owoców konfitury oraz rozmaite słodycze, a był to autor sławnych konfitur, któremi ratusz miasta Paryża traktował obie królowe na uczcie ostatniej.
Piwnicę napełnił sam Gorenflot, wypróżniwszy poprzednio wszystkie piwnice w Burgundyi, dzielił bowiem wraz z wszystkimi lubownikami wina, to wrodzone przekonanie, że samo tylko burgundzkie wino, jest winem prawdziwem.
Na łonie rzeczonego przeoratu, istnego raju leniuchów i żarłoków, w przepysznym apartamencie na pierwszem piętrze, którego balkon wychodził na drogę, znajdujemy ojca Gorenflot ozdobionego podwójnym podbródkiem i poszanowanie nakazujący powagą, jaką ciągły spoczynek i dobrobyt nadają najpospolitszym nawet fizyonomiom.
W białym jak śnieg habicie i czarnej pelerynie, która mu szerokie barki ogrzewa, Gorenflot niemoże mieć tak swobodnych ruchów, jak niegdyś w siwej sukmanie prostego zakonnika, lecz natomiast wygląda daleko majestatyczniej.
Jego pulchna ręka opiera się na książce i zupełnie ją zakrywa, obie grube nogi gniotą ogrzewalnię, a ramiona zbyt już krótkie, niemogą objąć brzucha wypukłego.
Pół do ósmej z rana tylko co wybiło.
Przeor korzystając z przepisów dozwalających przełożonym spać godzinę dłużej, aniżeli innym mnichom, wstał ostatni; lecz spokojnie kończył swój nocleg w obszernym fotelu, z poduszkami jak puch miękkiemu.
Pokój, w którym drzemie szanowny opat, umeblowany jest raczej światowo niż po duchownemu; stół na toczonych nogach bogatym kobiercem pokryty, obrazy pełne szczególnego poleczenia miłostek z bigoteryą, jakiej dostarczała jedynie owoczesna sztuka, kosztowne naczynia kościelne lub stołowe; w oknach wielkie firanki z weneckiego złotogłowia, pyszniejsze, mimo swojej starości, aniżeli najdroższa nowoczesna materya.
Oto szczegóły bogactw, których posiadaczem został dom Modest Gorenflot, z łaski Boga, króla a nadewszystko Chicota.
Tak więc przeor drzemał w fotelu, a tym czasem dzień przybył oddać mu zwykłą wizytę i srebrne światełko swoje rozlał na purpurowej twarzy śpiącego.
Wtem zwolna otworzono drzwi do pokoju, i weszło dwóch zakonników, nie budząc wcale przeora.
Pierwszy miał lat trzydzieści do trzydziestu pięciu, był chudy blady i skurczony; głowę nosił dumnie, spojrzenie, niby grot ciśnięty z sokolich oczu, nakazywało szacunek, wprzód nawet nim przemówił, a jednak łagodziła je gra długich białych powiek, które zniżając się, okazywały szeroką siną obwódkę okalającą oczy.
Lecz skoro przeciwnie czarną źrenicą błysnął z pod gęstych brwi i ciemnego okolenia, rzekłbyś, że to błyskawica tryskająca z pomiędzy dwóch chmur, co się z sobą starły.
Zakonnik ten nazywał się brat Boromeusz; od trzech tygodni piastował w klasztorze urząd podskarbiego.
Drugi, był to siedmnasto a najwięcej ośmnasto-letni młodzieniec, z okiem czarnem i żywem, miną zuchwałą, brodą wystającą, mały, lecz dobrze zbudowany.
Gdy zawinął szerokie rękawy, z niejaką dumą pokazywały się żylaste jego ramiona.
— Przeor jeszcze śpi bracie Boromeuszu — rzekł młodszy zakonnik, czy go obudzimy?
— Nie, niech nas Bóg od tego zachowa, bracie Jakóbie — odparł podskarbi.
— Wielka szkoda, naprawdę, że mamy przeora, który tak długo sypia — zaczął znowu młody braciszek, bobyśmy mogli dzisiaj rano popróbować broni. Czy uważałeś jakie to piękne pancerze i muszkiety?
— Cicho, bracie, może cię usłyszeć.
— Co za szkoda!.. — mówił dalej mały zakonnik tupiąc nogą, co jednak stłumił gruby kobierzec; co za szkoda!.. dzisiaj dzień tak pogodny, na podwórzu sucho, moglibyśmy odbyć doskonałe ćwiczenia, bracie podskarbi!..
— Trzeba czekać, moje dziecko — rzekł brat Boromeusz z udaną uległością, której zaprzeczał ogień spojrzeń jego.
— Czemuż jednak nie każesz rozdać broni?.. porywczo spytał Jakób, znowu zawijając opadłe rękawy.
— Ja, mam rozkazać?
— Tak jest, ty.
— Wiesz dobrze, mój bracie, że ja tu nie rozkazuję — odrzekł pokornie Boromeusz — tam oto jest nasz pan!..
— Tak, uśpiony w fotelu, wówczas gdy wszyscy czuwają — powiedział Jakób raczej niecierpliwie aniżeli bez uszanowania, cóż mi to za pan?...
I dumnym a przebiegłym wzrokiem chciał zajrzeć aż na dno serca brata Boromeusza.
— Szanujmy jego stopień i sen — rzekł tenże postępując na środek pokoju, lecz nieszczęście chciało, że obalił stołek.
Chociaż kobierzec złagodził łoskot upadającego stoika, równie jak był złagodził tupnięcie nogą brata Jakóba, jednakże dom Modest przebudzony, zerwał się wołając drżącym głosem placówki zaspanej:
— Kto tam?
— Racz wielebny ojcze przebaczyć — rzekł brat Boromeusz — że przerywamy pobożne twoje rozmyślanie; lecz, przychodzę po rozkazy.
— A! dzień dobry bracie Boromeuszu — odezwał się Gorenflot i lekko kiwnął głową.
A po chwilowym namyśle, w ciągu którego widocznie naciągał wszystkie struny swojej pamięci, zapytał, mrugnąwszy kilka razy:
— Po jakie rozkazy?
— Co do broni i uzbrojenia.
— Co do broni i uzbrojenia? — powtórzył Gorenflot.
— Tak jest, Wasza wielebność rozkazałeś przynieść jedno i drugie.
— Komu?
— Mnie.
— Tobie, ja rozkazałem przynieść broń, ja?
— Bez żadnej wątpliwości, księże przeorze — jednakim i pewnym głosem odparł Boromeusz.
— Ja! — powtórzył dom Modest w nadmiarze zdziwienia — ja! i kiedyż to?
— Tydzień temu.
— A! skoro już tydzień temu... ale po cóż ta broń?
— Powiedziałeś mi panie, a powtórzę tu własne twoje wyrazy, powiedziałeś mi więc: „Bracie Boromeuszu, nieźle byłoby zaopatrzyć się w broń, uzbroić naszych zakonników i braciszków; gimnastyczne ćwiczenia rozwijają siłę ciała, równie jak pobożne ćwiczenia rozwijają siłę duszy.”
— Ja to powiedziałem? — rzekł Gorenflot.
— Tak jest, wielebny księże przeorze, a ja niegodny i posłuszny brat, czemprędzej wypełniłem rozkazy twoje, i postarałem się o rynsztunki wojenne.
— Dziwna rzecz — szepnął Gorenflot — nie przypominam sobie nic podobnego.
— Wasza wielebność dodałeś nawet po łacinie: Militat spiritu, militat gladio.
— O! — zawołał dom Modest szeroko otwierając oczy — ja to dodałem?
— Mam dobrą pamięć, wielebny panie — odpowiedział Boromeusz, skromnie wzrok w dół spuszczając.
— Jeżeli tak powiedziałem, bracie Boromeuszu — mówił znowu Gorenflot, pokręciwszy głową — to widać, że miałem ku temu pewne powody. W istocie, zawsze utrzymywałem, że należy ćwiczyć ciało, a będąc jeszcze zwyczajnym zakonnikiem, walczyłem nietylko słowem ale i mieczem. „Militat spiritus...” Bardzo dobrze, bracie Boromeuszu, jest to natchnienie boskie.
— Niechże więc w zupełności wykonam wasze rozkazy, księże przeorze — powiedział Boromeusz, odchodząc wraz z bratem Jakóbem, który wrzący radością, ciągnął go za habit.
— Idź... — majestatycznie odrzekł Gorenflot.
— A!... wielebny księże przeorze — rzekł brat Boromeusz, prawie natychmiast wracając — zapomniałem...
— Czego?...
— W przedpokoju czeka jakiś przyjaciel Waszej wielebności, który pragnie z nią pomówić.
— Jak się nazywa? — Pan Robert Briquet.
— Pan Robert Briquet — powtórzył Gorenflot — to nie jest przyjaciel, bracie Boromeuszu, to tylko prosty mój znajomy.
— A więc Wasza wielebność nie przyjmie go?...
— Owszem, owszem — niedbale rzekł Gorenflot — ten człowiek rozrywa mię... powiedz mu niech wejdzie.
Brat Boromeusz znowu ukłonił się i wyszedł.
Brat Jakób zaś za jednym podskokiem, z apartamentów przeora, dostał się do składu broni.
W pięć minut później, otworzyły się drzwi i wszedł Chicot.


Rozdział VIII.
DWAJ PRZYJACIELE.

Dom Modest niezmierni przybranej poprzednio miny świętoszka pochylonego, gdy Chicot przechodząc przez pokój, zbliżył się ku niemu.
Szanowny przeor raczył jednak lekko pochylić głowę, aby tym sposobem dać poznać przybyłemu, że go spostrzega.
Ta obojętność ze strony przeora, ani na chwilę niezadziwiła Chicota, szedł dalej, a gdy osądził, że stoi w odległości, jaką uszanowanie mu nakazywało, ukłonił się mówiąc:
— Dzień dobry.
— A!.. jesteś?... — rzekł Gorenflot — zmartwychwstałeś, jak widzę?...
— Alboż mniemałeś księże przeorze, iż umarłem?...
— Ba! nigdzie cię nie było widać.
— Miałem interesy...
— A!...
Chicot wiedział dobrze, iż Gorenflot zawsze był skąpy w słowa, jeżeli się nie rozgrzał dwiema lub trzema butelkami starego burgunda.
Otóż, ponieważ przeor, według wszelkiego do prawdy podobieństwa, z powodu zbyt rannej pory, był jeszcze na czczo, Chicot zatem wziął fotel i cichutko zasiadł przy kominku, wyciągnął nogi i oparł plecy o grzbiet materacami wysłany.
— Czy będziesz jadł ze mną śniadanie, parne Briquet? — spytał dom Modest.
— Być może, księże przeorze.
— Nie powinieneś gniewać się na mnie, panie Briquet, jeżeli niemogę poświęcać dla ciebie wszystkich chwil moich, jakbym pragnął tego...
— A któż u dyabła!... żąda chwil twoich, księże przeorze?... do pioruna!... ja nawet twojego śniadania nie żądałem, sam je ofiarowałeś.
— Zapewne, panie Briquet — odpowiedział dom Modest z niespokojnością, którą usprawiedliwiał dosyć pewny ton mowy Chicota — tak jest, bezwątpienia, ja sam ci je ofiarowałem, ale...
— Ale sądziłeś, że nie przyjmę?..
— O!.. nie. Przecie wiesz parne Briquet, że nie zwykłem politykować...
— Człowiek twojego znaczenia, księże przeorze, przybiera wszelkie zwyczaje, jakie tylko przybrać pragnie — odparł Cbicot z właściwym sobie uśmiechem.
Dom Modest spojrzał nań, mrugając.
Żadną miarą nie mógł odgadnąć, czy Cbicot żartuje, czy też mówi na seryo.
Chicot wstał.
— Dlaczegóż wstajesz, panie Briquet?...
— zapytał Gorenflot.
— Bo odchodzę.
— A dlaczegóż odchodzisz, kiedy powiedziałeś, że będziesz jadł ze mną śniadanie?..
— Naprzód, ja tego niepowiedzialem.
— Przepraszam, ja sam cię zapraszałem.
— A ja odpowiedziałem: „być może”, co bynajmniej nie znaczy: „tak jest”.
— Czy gniewasz się?...
Chicot roześmiał się.
— Ja miałbym gniewać się — rzekł — a za co?... Czy za to, żeś pan bezwstydny, nieuk i grubianin?... O!.. kochany księże przeorze, zbyt już dawno znam cię, iżby mię twoje drobne niedoskonałości obrażać miały.
Gorenflot, jak piorunem rażony tym naiwnym przycinkiem gościa swojego, otworzył usta i wyciągnął ręce.
— Bywaj zdrów, księże przeorze — mówił dalej Chicot.
— O! nie odchodź odemnie.
— Podróży mojej opóźniać nie mogę.
— A więc wyjeżdżasz?..
— Wyjeżdżam z polecenia króla.
Gorenflot spadał z przepaści w przepaść.
— Z polecenia króla!... — zawołał — a więc widziałeś go znowu?..
— Widziałem.
— I jakże cię przyjął?..
— Z największą radością; o!... on ma dobrą pamięć, chociaż jest królem.
— Z polecenia króla — wyjąkał Gorenflot — a ja bezwstydny, nieuk i grubianin!
Serce jego ściągało się niby balon igłą przekłóty, z którego powietrze ulata.
— Bywaj zdrów, księże przeorze — powtórzył Chicot.
Gorenflot podniósł się z fotela i szeroką ręką przytrzymał zbiega, który wyznać należy, łatwo zezwolił na dokonanie tego gwałtu na osobie swojej.
— Czekaj.... porozumiejmy się — rzekł przeor.
— Względem czego? — spytał Chicot.
— Względem twojej dzisiejszej drażliwości.
— Ja jestem dzisiaj taki jak zawsze.
— Nie.
— Pan się śmiejesz i ja również; pan dąsasz się i ja czynię to samo.
— Nie, nie, nie!..
— Tak, tak, tak!..
— No!... zgoda, przyznaję, byłem roztargniony.
— Doprawdy?
— Ale ty będziesz pobłażliwy dla człowieka obciążonego najprzykrzejszą pracą?.. Dla Boga!.. ja już myślę, że głowę straciłem!... kierować tutejszym przeoratem, jest jedno, co rządzić prowincyą. Zważ przecie, iż rozkazuję dwustu ludziom, że zarazem jestem ekonomem, budowniczym, intendentem; a obok tego pełnić muszę moje duchowne obowiązki.
— O!.. to rzeczywiście za wiele, na niegodnego sługę bożego.
— Po cóż ta ironia, panie Briquet — rzekł Gorenflot — czyliż zapomniałeś już o chrześciańskiej miłości bliźniego?...
— Alboż ja kiedy o niej pamiętałem?
— Uważam także, iż zazdrość tobą powoduje; strzeż się, zazdrość to grzech śmiertelny.
— Zazdrość!... A czegóż ja zazdrościć mogę?... pytam księdza przeora.
— Hm! mówisz sobie: przeor Dom Modest Gorenflot coraz wyżej się wznosi; jest na drodze postępu...
— A ja przeciwnie, jestem na drodze wstecznej, nie prawdaż?... — szyderczo odparł Chicot.
— Jest to wina twojego fałszywego stanowiska, panie Briquet.
— Księże przeorze, przypomnij sobie słowa Ewangelii.
— Które?
— Kto się podwyższa, poniżon będzie, kto się poniża, podwyższon będzie.
— Ba!.. — rzekł Gorenflot.
— Masz tobie, oto ten heretyk powątpiewa o tekście pisma Świętego — zawołał Chicot załamując ręce.
— Heretyk!.. — powtórzył Gorenflot — tylko hugonoci są heretykami.
— No, to niewierny.
— E!... dajmy pokój, lecz co przez to obciąłeś rozumieć, panie Briquet?.. bo doprawdy nie pojmuję ciebie.
— Nie, tylko że wyjeżdżam i że przychodzę z pożegnaniem. Bywaj mi zatem zdrów dom Modeście.
— Ty mię tak nie opuścisz.
— Owszem, dlaczego nie!
— Ty.
— Tak jest, ja.
— Przyjaciel?
— Wielkość nie ma przyjaciół.
— Ty, Chicot?
— Ja już nie jestem Chicot, wszakżeś mi to przed chwilą zarzucał.
— Ja, a kiedy?
— Kiedy wspomniałeś o mojem fałszywem stanowisku.
— Zarzucałem!... A!.. jakże się dzisiaj wyrażasz!...
I przeor zwiesił tłustą głowę, której trzy podbródki spłaszczyły się w jeden, przygniecione do szyi bawolej.
Chicot patrzył nań z pod oka i dostrzegł, że blednie.
— Do widzenia i bez urazy za to, że powiedziałem prawdę.
I chciał wyjść.
— Mów mi co tylko zechcesz, panie Chicot — rzekł dom Modest — ale nie patrz na mnie takim wzrokiem.
— A!... a!... już późno.
— Owszem, jeszcze czas!... Przecież, cóż u dyabła, na czczo odjechać nie możesz, to nie zdrowo, sam mi to nie raz mawiałeś!... A zatem, śniadajmy razem!....
Chicot postanowił od razu odzyskać utracone korzyści.
— Nie, na honor, nie!... wy tu bardzo niesmaczne jadacie.
Gorenflot odważnie wytrzymał wszelkie napaści, ale tej oprzeć się nie mógł.
— U mnie niesmaczno jadają?... — wyjąkał pognębiony.
— Tak przynajmniej sądzę — rzekł Chicot.
— Może narzekałeś na ostatni obiad?
— Jeszcze dotąd smaku w ustach dojść nie mogę, pfe!..
— Powiedziałeś pfe!... — zawołał Gorenflot, wznosząc ręce ku niebu.
— Tak jest, powiedziałem pfe — śmiało powtórzył Chicot.
— I cóż ci niesmakowało?... powiedz.
— Wieprzowe kotlety niegodnie były przypalone...
— O!..
— Faszerowane uszy nie trzeszczały w zębach.
— O!..
— Kapłona z ryżem wodą czuć było.
— Sprawiedliwe nieba!
— Rakowej zupy nie odszumowano.
— Litości!
— Na sosach była tłustość, która mi dotąd w żołądku pływa.
— Chicot!.. Chicot!.. — jęknął dom Modest, tonem konającego Cezara, gdy mówił do mordercy swojego: Brutusie! Brutusie!
— A przytem ksiądz przeor dla mnie czasu tracić nie może.
— Ja?
— Wszak powiedziałeś, że jesteś zatrudniony, tak czy nie?... Jeszcze ci tylko brak tego, abyś kłamcą został.
— E!... zatrudnienie na później odłożyć można. Mam tylko przyjąć prośbę od pewnej kobiety, nic więcej.
— To przyjmij.
— Nie!.. nie!.. kochany panie Chicot!.. chociaż przysłała mi sto butelek wina sycylijskiego.
— Sto butelek sycylijskiego wina?
— Nie przyjmę jej, chociaż to musi być zapewne jakaś znakomita dama; nieprzyjmę, bo ciebie tylko przyjmować pragnę, kochany panie Chicot. Ta znakomita dama, która mi beczkami przysyła sycylijskie wino, chciała zostać moją penitentką. Otóż!... jeżeli pragniesz tego, odmówię rad duchownych, każę jej oświadczyć, aby sobie wybrała innego spowiednika.
— I uczynisz to wszystko?...
— Dla tego abym mógł z tobą zjeść śniadanie, kochany panie Chicot, abym naprawił błędy, jakich się względem ciebie dopuściłem.
— Błędy twoje pochodzą z twojej wścieklej dumy, dom Modeście.
— Upokorzę się, kochany przyjacielu.
— Z twojego nikczemnego lenistwa.
— Chicot, Chicot, od jutra zacznę martwić ciało moje, bo każę codzień odbywać wojenne ćwiczenia moim zakonnikom.
— Wojenne ćwiczenia, twoim zakonnikom?.. — rzekł Chicot wytrzeszczając oczy — i jakież to ćwiczenia, czy z widelcem?
— Nie, z bronią.
— Ćwiczenia z bronią?
— Tak jest, bo przecież komenderować, to rzecz bardzo utrudzająca.
— Komenderujesz wojennemi ćwiczeniami Jakobitów?
— A przynajmniej komenderować będę.
— Od jutra?
— Od dziś zaraz, jeżeli tego pragniesz.
— Komuż to przyszło na myśl, nakazywać mnichom obroty wojenne?
— Mnie, jak się zdaje — odrzekł Gorenflot.
— Tobie!?.. niepodobna.
— Owszem, bo nawet wydałem stosowne rozkazy bratu Boromeuszowi.
— Któż jest ten brat Boromeusz?
— A! prawda, ty go nieznasz.
— Cóż to za jeden?..
— Nasz podskarbi.
— Jak to, masz podskarbiego, którego ja nieznam?
— Zostaje tu dopiero od czasu twojej ostatniej bytności.
— Z kąd przybył ten podskarbi?
— Zalecił mi go książę kardynał Gwizyusz.
— Osobiście?
— Listownie... kochany panie Chicot, listownie...
— Czy to ten z orlą twarzą, którego widziałem na dole?
— On sam.
— Który mię tu oznajmił?..
— Tak jest.
— O!... ho!... — mimowolnie zawołał Chicot — jakież posiada przymioty ów podskarbi, tak żarliwie protegowany przez księcia kardynała?...
— Rachuje jak Pythagores.
— I to za jego radą zaleciłeś wojenne ćwiczenia?...
— Tak, przyjacielu.
— To jest, on ci podał projekt uzbrojenia twoich zakonników, nieprawdaż?...
— Nie, kochany panie Chicot, to mój wyłączny pomysł.
— A jakiż cel tego pomysłu?
— Cel uzbrojenia braciszków.
— Tylko bez pychy, zatwardziały grzeszniku, pycha, to grzech śmiertelny, to nie jest wcale twój pomysł.
— Mój czy jego, tego już dobrze niepamiętam. Ale nie, nie, stanowczo mój, zdaje się nawet, że z tego powodu wyrzekłem łacińskie zdanie, bardzo słuszne i świetne.
Chicot przysunął się do przeora.
— Łacińskie zdanie, ty, kochany księże przeorze — powiedział — a niepamiętasz jak brzmiało?...
— „Militat spiritu”.
— „Militat spiritu, militat gladio”.
— To, to właśnie — zawołał uradowany dom Modest.
— No — rzekł Chicot — niepodobna uniewinnić się lepiej od ciebie, dom Modeście, dlatego przebaczam ci.
— O!... — rzekł rozrzewniony Gorenflot.
— Tyś zawsze moim przyjacielem, moim prawdziwym przyjacielem.
Gorenflot otarł łzę.
— Ale śniadajmy, dla śniadania pobłażliwym będę.
— Słuchaj — rzekł Gorenflot w zachwyceniu — każę powiedzieć bratu kucharzowi, że go do więzienia wtrącę, jeżeli nam królewskiej uczty niezastawi.
— Czyń co chcesz, kochany księże przeorze, jesteś tu panem.
— Odpieczętujemy kilka butelek naszej penitentki.
— Udzielę ci mojego świata w tej mierze, kochany przyjacielu.
— Niechże cię uściskam, mój Chicocie!..
— Dobrze, tylko nie uduś mię... pomówmy oto raczej.


Rozdział IX.
BIESIADNICY.

Gorenflot wnet wydał rozkazy.
Jeżeli zacny przeor znajdował się rzeczywiście na drodze postępu, jak przynajmniej mniemał, to zapewne w tem co dotyczyło szczegółów dobrego obiadu i sztuki kucharskiej.
Dom Modest kazał przywołać brata Euzebiusza, który stanął nie jak przed zwierzchnikiem, ale jak przed sędzią swoim, gdyż ze sposobu przyjęcia odgadł, że u wielebnego przeora, zaszła jakaś rzecz nadzwyczajna.
— Bracie Euzebiuszu!.. — surowo rzekł Gorenflot — posłuchaj, co powie przyjaciel mój, pan Robert Briquet. Widać, że się zaniedbujesz. Mówiono mi o wielkiej niepoprawności w ostatnim twoim obiedzie, o niegodziwem zaniedbaniu w przyprawie twoich potraw. Strzeż się, bracie Euzebiuszu, strzeż się, jeden krok uczyniony na złej drodze, pociąga za sobą całe ciało.
Mnich poczerwieniał i pobladł, wreszcie wyjąkał coś na swoje usprawiedliwienie, ale go nie słuchano.
— Dosyć — rzekł Gorenflot.
Brat Euzebiusz umilkł.
— Co masz dzisiaj na śniadanie?.. — spytał wielebny przeor.
— Będą jaja smażone z koguciemi grzebieniami.
— Co więcej?
— Grzybki nadziewane.
— Co więcej?
— Raki z Maderą.
— To tylko same bagatelki, drobnostki, trzeba coś mocniejszego, coby dało dobry grunt, no, mów prędko.
— Mam szynkę z pistacyami.
— Pfe!.. — zawołał Chicot.
— Przepraszam, bojaźliwie przerwał brat Euzebiusz; gotowana w prawdziwem winie xeres. Szpikowana mięsem wołowem marynowanem w Akwizgańskiej oliwie, co sprawia, że tłustość wołową można jeść z chudą szynką i nawzajem.
Gorenflot z zadowoleniem spojrzał na Chicota.
— Wszak to nie złe, parne Robercie — spytał.
Chicot skinął zaledwie na wpół zadowolony.
— A co masz jaszcze? — spytał Gorenflot.
— Możnaby węgorza przyrządzić na prędce.
— Precz z węgorzem! — zawołał Chicot.
— Sądzę, panie Briquet — coraz śmielej mówił brat Euzebiusz — że pan niepożałujesz mojego węgorza, skoro go skosztujesz.
— Cóż tak szczególnego mają twoje węgorze?
— Karmię je wyłącznym mi sposobem.
— O! ho!..
— Tak jest — dodał Gorenflot — zdaje się, że rzymianie czy grecy, bo już niepamiętam, dosyć, że jakiś włoski naród, żywili węgorze na sposób Euzebiusza. Wyczytał on to w dawnym autorze zwanym Swetoniusz, który traktował o kuchni.
— Jakto, bracie Euzebiuszu — zawołał Chicot — twoje węgorze karmisz ludzkiem mięsem?
— Nie, panie, siekam na drobno wnętrzności i wątroby ptastwa i zwierzyny, dodaję trochę wieprzowiny, robię z tego kiełbaski, i ciskam moim węgorzom, które pływając w słodkiej i często odświeżanej wodzie, w ciągu miesiąca znacznie tyją i rosną. Ten naprzykład, którego dzisiaj podam wielebnemu przeorowi, waży dziewięć funtów.
— To chyba wąż — powiedział Chicot.
— Połykał od razu sześciodniowe kurczę.
— I jakże go przyrządziłeś? — spytał Chicot.
— Tak jest, jak go przyrządziłeś? — powtórzył przeor.
— Odarty ze skóry, przyrumieniony, zmaczany w sardelowem maśle, posypany tartym chlebem, a potem znowu przez dziesięć minut na ruszcie potrzymany; daje się na stół w sosie zaprawnym tureckim pieprzem i czosnkiem.
— A sos z czego?
— Tak jest, z czego sos?
— Sos po prostu z prowanckiej oliwy, ubitej z cytryną i musztardą.
— Wyborne — rzekł Chicot.
Brat Euzebiusz odetchnął.
— Teraz brak już tylko konfitur — wtrącił Gorenflot.
— Wynajdę coś, co się księdzu przeorowi podoba.
— Dobrze, polegam na tobie — rzekł Gorenflot — okaż się godnym zaufania mego.
Euzebiusz ukłonił się.
— Czy mogę już odejść? — spytał.
Przeor pytająco spojrzał na Chicota.
— Niech idzie — powiedział Chicot.
— Idź i przyślij mi brata piwniczego.
Euzebiusz ukłonił się i wyszedł.
W krotce przybył brat piwniczy i otrzymał równie dokładne i równie szczegółowe rozkazy.
W dziesięć minut później, obaj biesiadnicy zasiedli na szerokich poduszkami wyściełanych fotelach, obok stołu cienkim obrusem pokrytego, i niby dwaj przeciwnicy, wypowiedzieli sobie walkę na noże i widelce.
Stół, mogący dziesięć osób w koło siebie pomieścić, był mimo to zupełnie zastawiony, bo piwniczy nagromadził nań mnóstwo butelek rozmaitego kształtu i z rozmaitemi napisami.
Euzebiusz, stosownie do programu, przysłał jaja, raki i grzyby, z których zionął najpowabniejszy zapach trufli, świeżego masła, tymianku i madery.
Chicot natarł jak wilk zgłodniały; przeor zaś przeciwnie, jak człowiek, który niedowierza samemu sobie, swojemu kucharzów i współ biesiadnikowi.
Atoli po upływie kilku minut, Gorenflot pożerał a Chicot przypatrywał się.
Zaczęto od wina reńskiego, potem przystąpiono do burgunda z roku 1550; potem skosztowano Saintperey; wreszcie zakończono winem od penitentki.
— A cóż myślisz o niem? — spytał Gorenflot, odważywszy się przemówić dopiero po trzykrotnem skosztowaniu.
— Doskonałe, ale lekkie — rzekł Chicot — jakże się nazywa ta twoja penitentka?
— Nieznam jej.
— Hm! nie wiesz jak się nazywa?
— Nie, na honor, traktujemy przez posła.
Chicot zamilkł na czas niejaki i z wolna zmrużył oczy, pragnąc niby tem lepiej przekonać się o smaku wina, które zatrzymał w ustach nim połknął, a w rzeczy samej tylko dla namysłu.
— Tak więc — rzekł w pięć minut później — mam zaszczyt obiadować z dowódzcą armii?
— O! tak jest, dla Boga!
— Co! wzdychasz gdy to mówisz?
— A! cóż chcesz, jest to rzecz zbyt utrudzająca.
— Zapewne, lecz zaszczytna, piękna...
— Przepyszna! tylko, że mi ciągle hałasują nad uszami... a! przedwczoraj musiałem ująć jedno danie z wieczerzy.
— Jakto ująć jedno danie!... dla czego?
— Bo wielu z moich najlepszych żołnierzy, ośmieliło się oświadczyć, że półmisek wygniecionych jagód burgundzkich w piątek na trzecie danie przepisany, nie jest dostatecznym.
— Patrzaj? niedostateczny!... dla czego niedostateczny?
— Utrzymywali, że jeszcze głodni i żądali coś z mięsa, jak naprzykład kaczki, raków morskich albo ryby korzennej. Pojmujesz ty takich żarłoków?
— Ba! jeżeli twoje mnichy odbywają utrudzające ćwiczenia, niedziw, że mają apetyt.
— A w czemże byłaby zasługa? — odparł brat Modest — dobrze jeść i dobrze pracować, cały świat potrafi. Cóż u dyabła! aby się podobać Bogu, trzeba umieć odmawiać sobie wszystkiego — mówił zacny opat, kładąc porządną ćwiartkę szynki na spory kęs galarety, o której brat Euzebiusz nie wspomniał, jako o potrawie zbyć pospolitej dla figurowania w jadło-spisie.
— Pij, Modeście, pij — rzekł Chicot — udusisz się przyjacielu, coś poczerwieniałeś.
— Bom zgrozą przejęty. — odparł przeor i nalał sobie półkwartową szklankę, Chicot dał mu pokój, lecz gdy Goronflot wypróżnił szklankę i postawił na stole, rzekł wtedy:
— No, dokończże mi twoję historyę, bo na honor, mocno mię zajęła. Ująłeś im więc jedno danie, ponieważ utrzymywali, że za mało jedli?
— Bardzo sprawiedliwie postąpiłem.
— Roztropnie.
— To też mocno tę karę uczuli; mniemałem, że się zbuntują; oczy się zaiskrzyły a zęby zadzwoniły.
— Do pioruna! bo głodni byli; to rzecz bardzo naturalna.
— Otóż tego wieczora dziwną okoliczność dostrzegłem i poddam ją pod rozpoznanie uczonych. Przywołałem więc brata Boromeusza, udzieliłem mu moich instrukcyj co do ujęcia tego dania, a z powodu buntowniczego poruszenia, zaleciłem także i ujęcie wina.
— Nakoniec? — spytał Chicot.
— Nakoniec, aby uwieńczyć dzieło, nakażalem nowe ćwiczenia, pragnąc tym sposobem zniszczyć hydrę buntu; bo wiesz przecie, że psalmista mówi, czekaj no, jakże to: Cabic poriabis diagonem, e! do licha! musisz znać ten ustęp.
Proculcabis draconem — rzekł Chicot napełniając szklankę przeora.
Draconem, zgadłeś, brawo! Ale co do smoka, skosztuj że tego węgorza, doskonały.
— Dziękuję, już zaledwie tchnę! Opowiadaj, opowiadaj.
— Co?
— Tę tam jakąś nadzwyczajną okoliczność.
— Jaką? Już niepamiętam.
— Tę co chciałeś oddać pod rozpoznanie uczonych.
— A! prawda, już wiem.
— Słucham.
— Nakazałem więc ćwiczenie wieczorne, spodziewałem się, że moich łotrów znajdę znużonych, zmęczonych, potem zlanych i przygotowałem sobie dosyć ładne kazanie na temat: Ten kto chleb mój pożywa.
— Chleb suchy — wtrącił Chicot.
— Właśnie, suchy — zawołał Gorenflot, w śmiechu otwierając ogromne szczęki. Udał mi się doskonały dwuznacznik, z którego naprzód już śmiałem się przez godzinę, ale na dziedzińcu znajduję grono zuchów żywych, silnych, wyskakujących jak polne koniki... i względem tego właśnie złudzenia pragnę zasięgnąć rady uczonych.
— Mówisz, złudzenia?
— Bo ich o milę winem czuć było.
— Winem? A więc brat Boromeusz zdradził cię?
— O! ręczę za Boromeusza — zawołał Gorenflot — jest to wcielone ślepe posłuszeństwo, choćbym mu kazał spalić się na wolnym ogniu, to natychmiast pójdzie po ruszt i sam ogień podłoży.
— Co to znaczy być złym fizyonomistą — rzekł Chicot trąc sobie nos — w moich oczach on bynajmniej nie wygląda na takiego.
— Być może, ale ja znam mojego Boromeusza, tak jak znam ciebie, mój kochany Chicot — odparł dom Modest, tem czulszy im pijańszy.
— Mówisz więc, iż wino czuć od nich było?
— Czy od Boromeusza?
— Nie, od twoich mnichów.
— Jak6 od beczek, a przytem każdy był jak rak czerwony; zwróciłem na to uwagę Boromeusza.
— Brawo!
— O! bo ja nie zasypiam sprawy.
— I cóż on na to?
— Czekaj, odpowiedział mi coś bardzo dowcipnego.
— Wierzę.
— Odpowiedział, że zbyt mocny apetyt sprowadza prawie te same skutki co i sytość.
— O! ho! — rzekł Chicot — to rzeczywiście bardzo dowcipna odpowiedź, jak powiadasz. Rozsądny to człowiek ten twój Boromeusz; nie dziw, że ma nos i usta tak cienkie. Więc z odpowiedzi tej byłeś zadowolony?
— Zupełnie, i ty sam także będziesz zadowolony; ale, czekaj no, przysuń się trochę do mnie, bo mnie nie tak się łatwo poruszyć.
Chicot przysunął krzesło, Gorenflot zrobił z swojej szerokiej dłoni tubę akustyczną i przyłożył ją do ucha Chicota.
— I cóź? — spytał tenże.
— Czekaj, niech zbiorę myśli. Pamiętasz ty Chicot owe czasy, kiedyśmy to byli młodzi?
— Pamiętam.
— Kiedy to krew wrzała... a człowiek miał żądze wcale nie skromne?...
— Przeorze, przeorze! — rzekł skromnie Chicot.
— Boromeusz tak mówi, a ja mniemam że mówi słusznie; czyż apetyt nie wywierał na nas częstokroć wrażenia rzeczywistości?...
Chicot tak gwałtownym wybuchnął śmiechem, że stół ze wszystkiemi butelkami, zatrząsł się jak deski na okręcie.
— Dobrze, dobrze, pójdę do szkoły Boromeusza, a skoro przejmie mię swojemi teoryami, będę cię prosił o pewną łaskę, wielebny ojcze.
— Której ci nie odmówię, bo przyjacielowi takiemu jak ty, nic odmówić nie mogę. A teraz, powiedz: co to za łaska?
— Pozwolisz mi tylko przez tydzień być gospodarzem w tutejszym przeoracie.
— A cóż zrobisz przez ten tydzień?
— Będę karmił brata Boromeusza jego teoryami, postawię mu próżny półmisek, próżną szklankę i powiem: „pragnij całą mocą twojego głodu i pragnienia abyś tu miał indyka z truflami i butelkę szambertyna; ale strzeż się abyś się tym szambertynem nie upił; pamiętaj abyś strawił tego indyka, kochany bracie filozofie.”
— A więc — rzekł Gorenflot — nie wierzysz w apetyt poganinie?
— Dobrze! dobrze! w co wierzę to wierzę, dajmy pokój tym teoryom.
— Zgoda — rzekł Gorenflot — pomówmy o rzeczywistości.
I nalał sobie pełną szklankę wina.
— O owych dobrych czasach, które przed chwilą wspomniałeś, mój Chicot, o naszych wieczerzach pod „Rogiem Obfitości.”
— Bravo! sądziłem, że już o tem wszystkiem zapomniałeś wielebny ojcze.
— Profanie, wszystko to zasypia na łonie majestatu mojego stanowiska; ale do licha! ja sam, zawsze jestem jednaki.
I mimo próśb Chicota, Gorenflot zaczął nucić ulubioną piosnkę swoję:

Gdy osiołek rozkiełzany,

A burgund odkorkowany,
Osiołek strzyże uszkiem,

Wino ucieka duszkiem.

— Ależ cicho, nieszczęśliwy — rzekł Chicot — jeżeli brat Boromeusz nadejdzie może pomyśleć, żeś już cały tydzień nic ani jadł ani pił.
— Jeżeli brat Boromeusz przyjdzie, to razem z nami śpiewać będzie.
— Nie zdaje mi się.
— A ja ręczę za to...
— Milcz lepiej i odpowiadaj na moje pytania.
— Pytaj więc.
— Kiedy mi ciągle przeszkadzasz pijaku.
— Co! ja, pijak!
— Otóż, z tych obrotów wojennych wynika, żeś swój klasztor zamienił w prawdziwe koszary.
— Tak przyjacielu, dobrze mówisz, w prawdziwe koszary; ostatniego czwartku, ale czy to było w czwartek? tak, w czwartek; czekaj no, bo już niepamiętam czy w czwartek.
— W czwartek czy w piątek mniejsza o to.
— Prawda, fakt to rzecz główna, wszak tak? Otóż! w czwartek czy w piątek, znalazłem na kurytarzu dwóch nowicyuszów bijących się na pałasze i dwóch sekundantów, którzy się także próbować chcieli.
— I cóż uczyniłeś?
— Kazałem przynieść sobie batog, aby oćwiczyć nowicyuszów; łotry poumykali, ale Boromeusz...
— Aha! znowu Boromeusz.
— Zawsze Boromeusz.
— Cóż więc ten twój Boromeusz?
— Złapał ich i tak im w skórę wykropił, że dotąd jeszcze leżą, w łóżkach biedaki.
— Chciałbym obejrzeć ich plecy, abym mógł osądzić dzielność ramienia brata Boromeusza — powiedział Chicot.
— Co? mielibyśmy się trudzić oglądaniem innych pleców aniżeli baranich, nigdy! Oto skosztuj lepiej tych pasztecików z brzoskwiniami.
— Nie, dziękuję, mógłbym zadławić się.
— To Pij.
— Dosyć już piłem, a mam jeszcze drogę przed sobą.
— Cóż to! myślisz, że i ja nie mam drogi przed sobą? a przecież piję.
— O! ty, to co innego, do komendy potrzebujesz piersi dobrze odwilżonych.
— No, to tylko jeden kieliszeczek, jeden tego trawiącego likieru, który brat Euzebiusz tak doskonale przyrządza.
— Zgoda.
— Ten likier tak skutkuje, że choćbyś jadł dwa razy tyle, to w parę godzin po obiedzie znowu głodny będziesz...
— Wyborna recepta dla ubogich! Wiesz co, gdybym był królem, tobym kazał ściąć brata Euzebiusza! Jego likier może ogłodzić całe królestwo. Lecz co to za hałas?
— A! ćwiczenia rozpoczynają się — rzekł Gorenflot.
W rzeczy samej, na dziedzińcu dały się słyszeć rozmaite głosy i szczęk broni.
— Jakto! bez dowódzcy? — spytał Chicot — coś nie w wielkiej karności utrzymujesz żołnierzy twoich.
— Bezemnie ćwiczenia nigdy się nie odbywają — rzekł Gorenflot — bo przecież ja komenderuję, ja jestem instruktorem, a na dowód tego, słuchaj, oto brat Boromeusz idzie po moje rozkazy.
W istocie, po chwili wszedł Boromeusz, i zmierzył Chicota szybkim, zdradliwym wzrokiem.
— O! ho! — pomyślał Chicot — nie zbyt roztropne spojrzenie, bo cię zdradziło.
— Księże przeorze — rzekł Boromeusz — już tylko na Waszę wielebność czekam ze spróbowaniem broni i pancerzy.
— Pancerzy! o ho! — powiedział Chicot sam do siebie — idę, idę.
I wstał czemprędzej.
— Zechcesz zapewne widzieć moje manewry, powiedział Gorenflot, również podnosząc się jak kloc marmurowy, któremu nogi przyprawiono; podaj mi rękę przyjacielu, obaczysz coś arcy pięknego.
— Rzecz niezaprzeczona, że wielebny przeor jest doskonałym taktykiem — rzekł Boromeusz, znowu badając niezmienną fizyonomię Chicota.
— Dom Modest jest pod każdym względem znakomity człowiek — odparł Chicot, kłaniając się.
A po cichu rzekł sam do siebie.
— O! ho!.. ostrożnie mój orzełku, bo ten sęp może cię z piórek oskubać.


Rozdział X.
BRAT BOROMEUSZ.

Gdy Chicot podtrzymując wielebnego przeora, dostał się przez wielkie schody na dziedziniec przeoratu, dziedziniec ten przedstawiał rzeczywiście widok będących w ruchu szeregów.
Zakonnicy podzieleni na dwa hufce po stu ludzi, niby żołnierze, z halabardami, pikami lub muszkietami u nogi, czekali na pojawienie się dowódzcy.
— Około pięćdziesięciu najsilniejszych i najgorliwszych, przywdziało kaski lub szyszaki; długie miecze wisiały im u boków, a jedynie dla braku tarcz nie byli podobnemi do starożytnych Medów, albo też dla braku zezowatych oczu, do nowoczesnych Chińczyków.
Jedni z dumą przechadzali się ubrani w pancerze, po których ochoczo uderzali żelaznemi rękawicami.
Inni znowu, przywdzieli naramienniki i nagolenniki i wprawiali się we władanie członkami, pozbawionemi tym sposobem sprężystości.
Brat Boromeusz wziął hełm z rąk nowicyusza i włożył go na głowę tak szybko i zgrabnie, jakby prawdziwy pieszy lub konny żołnierz.
Gdy go zapinał, Chicot z uśmiechem patrzył na hełm, a oglądając go chodził w koło Boromeusza, jakby go chciał ze wszech stron podziwiać.
Co większa przystąpił do podskarbiego i ręką dotknął hełmu.
— Pyszną masz zbroję bracie Boromeuszu — rzekł — gdzieżeś ją kupił kochany przeorze?
Gorenflot nie mógł odpowiedzieć, bo go właśnie pakowano w błyszczący pancerz, który chociaż mógł by był pomieścić farnezyjskiego Herkulesa, gniótł jednak boleśnie obrzmiałe ciało szanownego przeora.
— Do pioruna!.. nie ściskajcie tak mocno, — wołał Gorenflot — nie będę mógł mówić. Dosyć! dosyć!..
— Podobno pytałeś pan wielebnego księdza przeora, gdzie kupił mój hełm?.. — rzekł Boromeusz.
— Pytałem przeora, ale nie ciebie — odparł Chicot — bo sądzę, że w tym klasztorze, równio jak i w innych, nic się nie dzieje bez wiedzy przełożonego.
— Zapewne — rzekł Gorenflot — że się tu nic nic dzieje bez mojej woli i wiedzy, o co pytałeś kochany panie Briquet?
— Pytam brata Boromeusza czy nie wie, zkąd ten hełm pochodzi.
— Należał do różnej zbroi, którą wczoraj wielebny przeor dla klasztoru zakupił.
— Wasza wielebność, przypomni sobie, że rozkazała, aby tu przyniesiono kilka hełmów, i pancerzy, a rozkazy waszej wielebności zostały wypełnione.
— Prawda, prawda — rzekł Gorenflot.
— Ha!.. — zawołał Chicot — widać, że mój hełm bardzo przywiązany do swojego pana, bo wczoraj sam go odprowadziłem do pałacu Gwizyuszów, a dzisiaj jak stracony pies przychodzi tu znaleźć mię w przeoracie Jakobitów?
W tej chwili, na skinienie brata Boromeusza, szeregi stanęły w porządku i nastąpiła cisza powszechna.
Chicot usiadł na ławce, aby mógł wygodnie przypatrzyć się manewrom.
Gorenflot stał mocno na nogach, niby na dwóch słupach.
— Baczność!.. — szepnął brat Boromeusz.
Dom Modest wyjął ogromną szablę z żelaznej pochwy i wznosząc ją w powietrze, wrzasnął głosem stentora:
— Baczność!..
— Może komenda utrudzi waszą wielebność, — z uprzedzajacem przymileniem rzekł Boromeusz.
— Wasza wielebność cierpiący byłeś z rana, jeżeli więc pragniesz oszczędzać swoje kosztowne zdrowie, ja dzisiaj komenderować będę obrotami.
— I owszem — powiedział dom Modest — rzeczywiście jestem cierpiący, duszno mi; komenderuj więc sam.
Boromeusz ukłonił się i jak człowiek przywykły do tego rodzaju przyzwoleń, stanął na czele zbrojnych.
— Co za uprzejmy sługa!.. — rzekł Chicot; to perła nie człowiek.
— Mówiłem ci, że przewyborny — odparł dom Modest.
— Jestem pewny, że co dzień tak z tobą postępuje — rzekł znowu Chicot.
— O! co dzień, uległy jak niewolnik, zawsze muszę mu wymawiać jego nadskakiwanie. Pokora wprawdzie nie jest niewolą, sentencjonalnie powiedział Gorenflot.
— Takim sposobem tutaj naprawdę niemasz nic do czynienia i możesz spać wygodnie, bo brat Boromeusz czuwa za ciebie!
— O! prawda, jak Bóg żywy prawda!
— To właśnie wiedzieć pragnąłem — rzekł Chicot i całą baczność zwrócił na Boromeusza.
Widok podskarbiego klasztoru, który się w zbroicy swojej zżymał niby rumak bojowy, był w istocie godny podziwienia.
Rozszerzone oko jego ciskało płomienie, silne ramię tak biegle mieczem wstrząsało, iż rzekłbyś, że to fechmistrz robiący bronią wobec plutonu żołnierzy.
Ilekroć brat Boromeusz wydał jaką komendę, Gorenflot powtarzał ją natychmiast, dodając:
— Boromeusz ma słuszność; ale już wam to mówiłem; przypomnijcie sobie wczorajszą lekcyę. Przełóżcie broń z jednej ręki w drugą; trzymajcie piki, ależ, trzymajcie ostrze na wysokości oka; tylko prosto, na świętego Jerzego! prosto; pól obrotu w lewo jest zupełnie to samo co pół obrotu w prawo, z różnicą, że w przeciwnym kierunku.
— Do pioruna!... — rzekł Chicot — z ciebie widzę dzielny instruktor.
— Tak, tak — odparł Gorenflot, gładząc potrójny podbródek, nie źle znam się na manewrach.
— A w Boromeuszu masz wybornego ucznia.
— Zrozumiał mię — powiedział Gorenflot — nie można być pojętniejszym.
Zakonnicy wykonali marsz pospieszny w owej epoce bardzo wzięty, robili bronią, pałaszami, pikami i strzelali.
Gdy przyszło do tego ostatniego ćwiczenia — przeor rzekł do Chicota: — obaczysz mojego małego Jakóbka.
— Któż jest ten twój mały Jakób?
— Miły chłopak, którego chciałem umieścić przy sobie, bo ma łagodną powierzchowność i silną dłoń, a przytem wszystkiem żywy jak saletra.
— Doprawdy! Gdzież jest ten dzielny chłopiec?
— Czekaj, czekaj, zaraz ci pokażę; patrz, tam, ten co trzyma muszkiet i chce pierwszy strzelić.
— A czy dobrze strzela?
— O sto kroków trafia zawsze w sam środek róży.
— Zuch, musi także dobrze do mszy służyć. Ale czekaj że i ty teraz.
— Albo co?
— Tak, tak... nie.
— Znasz małego Jakóba?
— Ja, bynajmniej.
— A z rana zdawało ci się, że go poznajesz?
— Tak, sądziłem żem go widział w jakimś kościele, gdzie pewnego dnia, a raczej pewnej nocy, zamknięty byłem w konfesjonale. Ale nie, omyliłem się, to nie on.
Wyznać winniśmy, że tą rażą Chicot skłamał.
Był on bardzo dobrym fizyonomistą, a skoro raz kogo widział, już jogo twarzy nigdy niezapomniał.
Mały Jakób, niedomyślając się wcale, że jest przedmiotem uwagi przeora i jego przyjaciela, nabijał tymczasem ciężki i jego osobie wyrównywujący muszkiet; nabiwszy, dumnie stanął o sto kroków od celu i cofnąwszy prawą nogę w tył, wycelował z prawdziwie wojskową dokładnością.
Strzelił, a kula ugrzęzła w samym środku celu, z głośnym poklaskiem wszystkich mnichów.
— Doprawdy, dzielnie wymierzył!... — rzekł Chicot — na honor, to ładny chłopak.
— Dziękuję panu — odpowiedział Jakób — a blade jego oblicze zarumieniło się z radości.
— Zręcznie robisz bronią, mój chłopcze — rzekł znowu Chicot.
— Dopiero się uczę, proszę pana — odparł Jakób.
To powiedziawszy, rzucił niepotrzebny już muszkiet a z rąk sąsiada wziął pikę i zrobił nią młynka, który Chicot pochwalił, jako doskonale wykonany.
Chicot znowu mu powinszował.
— Mianowicie w robieniu szpadą celuje Jakób — rzekł dom Modest. Znawcy mu to przyznają; prawda, że łotr ma żelazne nogi, stalowe ręce i że się fechtuje od rana do nocy.
— No! obaczmy — powiedział Chicot.
— Czy chcesz pan spróbować jego siły?... — spytał Boromeusz.
— Chciałbym widzieć jej próbkę — odparł Chicot.
— O!... — mówił dalej podskarbi — tutaj nikt mierzyć się z nim nie może, chyba tylko ja jeden; lecz może pan posiadasz niejaką zręczność?
— Ja jestem tylko ubogi mieszczanin — rzekł Chicot wstrząsając głową — dawniej wywijałem klingą jak każdy inny; ale dzisiaj nogi już drżą podemną, ręka chwieje się a głowa już nie bardzo przytomna.
— Jednak, czasem pan jeszcze używasz szpady?... — spytał Boromeusz.
— Tak, czasem — odpowiedział Chicot, rzucając na uśmiechającego się Gorenflota spojrzenie, które mu wyrwało z ust nazwisko Mikołaja Dawid.
Ale Boromeusz nie dostrzegł tego uśmiechu, niesłyszał tego nazwiska, i z największą spokojnością kazał podać florety i maski.
Jakób, mimo zimnej i ponurej powłoki swojej, drżący z radości, do kolan podwinął habit i wyzywająco sandałem tupnął w ziemię.
— Ponieważ nie jestem ani zakonnikiem, ani żołnierzem — rzekł Chicot — dawno więc już nierobiłem bronią, proszę cię zatem bracie Boromeuszu, ażebyś jako człowiek muskularny i silny, dał lękcyę bratu Jakóbowi. Wszak pozwalasz kochany przeorze?... — spytał Chicot dom Modesta.
— Rozkazuję!... — zadeklamował przeor, zawsze rad, skoro mógł użyć tego wyrazu.
Boromeusz zdjął hełm; Chicot zaś czemprędzej wyciągnął ręce, a umieszczony w nich hełm, dozwolił dawnemu panu swojemu przekonać się jeszcze raz o jego tożsamości; gdy zaś nasz mieszczanin tem był zajęty, podskarbi podwinął habit i przygotował się.
Wszyscy zakonnicy natychmiast otoczyli mistrza i ucznia.
Gorenflot pochylił się do ucha swojego przyjaciela.
— Nieprawdaż, że to równie zabawne jak śpiew nieszporny?... — rzekł naiwnie.
— Tak mówią dragoni — równie naiwnie odparł Chicot.
Dwaj walczący stanęli do boju; Boromeusz, chudy i kościsty, nietylko miał za sobą wzrost, ale pewność i doświadczenie.
Oczy Jakóba żywym ogniem zabłysły, a policzki gorączkowo poczerwieniały.
Widać było jak powoli opadała zakonna maska Boromeusza, który, czując floret w ręku, uniesiony zapałem walki, przemienił się w wojownika.
Każde pchnięcie łączył on albo z napomnieniem, albo też z radą lub naganą; lecz częstokroć siłą, szybkość i zapał Jakóba tryumfowały nad korzyściami jego mistrza, i brat Boromeusz otrzymał kilka należytych pchnięć w same piersi.
Chicot pożerał wzrokiem to widowisko i liczył wszystkie pchnięcia.
Skoro nastąpiła pierwsza przerwa — rzekł:
— Jakób tuszował sześć razy, brat Boromeusz dziewięć; to bardzo pięknie dla ucznia, ale nie dosyć dla nauczyciela.
Niepostrzeżona przez nikogo, wyjąwszy przez Chicota błyskawica, przebiegła po oczach Boromeusza i wykryła nowy zarys jego charakteru.
— Dumny — pomyślał Chicot — to dobrze.
— Panie — odparł Boromeusz z wielką trudnością zdobywszy się na łagodność głosu, robienie bronią jest to rzecz dla każdego, a mianowicie dla nas biednych zakonników, bardzo trudna.
— Jednak — powiedział Chicot — aby jak najmocniej dokuczyć Boromeuszowi, mistrz powinien mieć przynajmniej połowę korzyści nad uczniem.
— A! panie Briquet — rzekł Boromeusz blednąc i przygryzając usta, zbyt pan jesteś absolutny w zdaniach swoich.
— Zły — pomyślał Chicot — to dobrze, są to dwa grzechy śmiertelne; mówią, że jeden wystarcza na zgubę człowieka. No, niebędę miał trudności.
I dodał głośno:
— Gdyby Jakób miał więcej zimnej krwi, pewien jestem, że wyrównałby nauczycielowi.
— Nie sądzę — rzekł Boromeusz.
— A ja sądzę przeciwnie, jestem nawet tego pewny.
— Ban Briquet, jako znawca, cierpko powiedział Boromeusz, powinienby może sam spróbować sił Jakóba; wówczas lepiej umiałby zdać sobie z nich sprawę.
— O! jam już za stary — odparł Chicot.
— Tak, ale mądry — mruknął Boromeusz.
— A! ha! drwisz, pomyśl Briquet; czekaj, czekaj, lecz dodał: jest jedna rzecz, która ujmuje wartości mojemu spostrzeżeniu.
— Jaka?
— To, że brat Boromeusz, jako zacny nauczyciel, przez grzeczność pozwolił Jakóbowi dotknąć czasem piersi swoich.
— A! ha!... — powiedział Jakób także marszcząc brwi.
— Nie, nie — odparł Boromeusz wstrzymując się, ale wściekły w głębi duszy — zapewne, że kocham Jakóba, lecz nie psuję go podobnemi grzecznościami.
— Dziwna rzecz — rzekł Chicot mówiąc sam do siebie, a ja inaczej sądziłem, przepraszam.
— Lecz nakoniec — mówił znowu Boromeusz — pan, który tyle rozprawiasz, chciej sam spróbować.
— O!... nie przestraszaj mię pan — rzekł Chicot.
— Bądź pan spokojny... — powiedział Boromeusz — dla pana będziemy pobłażliwi. Znamy prawa kościoła.
— Poganin! — mruknął Chicot.
— No, panie Briquet, tylko jedno pchnięcie.
— Spróbuj — rzekł Gorenflot, Spróbuj.
— Ja panu nic złego niezrobię — odezwał się Jakób, obstając za nauczycielem i pragnąc ugryźć nieznajomego — mam bardzo lekką rękę.
— Kochane dziecię — szepnął Chicot, wpajając w młodego mnicha niewysłowione spojrzenie, które się skończyło na niemym uśmiechu.
— Ha!.. skoro wszyscy pragną...
— Bravo!... — w tryumfie zawołały strony interesowane.
— Uprzedzam cię jednak — rzekł Chicot — że tylko trzy pchnięcia przyjmuję.
— Jak się panu podoba — odparł Jakób.
Chicot zwolna powstał z ławki, na której znowu był usiadł, ścisnął pas, wdział rękawice i zręcznie przywiązał maskę.
— Jeżeli on odparuje twoje prawe pchnięcia — szepnął Boromeusz Jakóbowi — uprzedzam cię, że się już nigdy z tobą bić nie będę.
Jakób kiwnął głową i uśmiechnął się, co miało znaczyć.
— Bądź spokojny, mistrzu.
Chicot, zawsze powolny i ostrożny, zasłonił się i wyciągnął długie ramiona i nogi, których nadzwyczajną wybujałość w tak cudowny sposób ukrywać umiał.


Rozdział XI.
LEKCYA.

W epoce, której wypadki opowiadamy, której obyczaje i zwyczaje skreślić usiłujemy, sztuka fechtunku nie stała jeszcze na stopie, na jakiej stoi dzisiaj.
Ponieważ szpady bywały obosieczne, jednocześnie zatem nastąpić mogło i cięcie i pchnięcie, a nadto lewa ręka sztyletem uzbrojona, służyła równie do obrony, jak i do natarcia.
Ztąd wynikało mnóstwo lekkich ran, a raczej zadraśnięć, które rzeczywistej walce dodawały coraz potężniejszego bodźca.
Quelus, mimo że mu krew z ośmnastu ran płynęła, ciągle się trzymał na nogach, ciągle walczył i padł dopiero po dziewiętnastej, poczem zaległ łoże boleści, które wkrótce na grób zamienił.
W owej epoce zatem, sztuka fechtunku z Włoch sprowadzona, ale w dzieciństwie jeszcze będąca, zależała na mnóstwie poruszeń, które oddalając znacznie walczącego z miejsca, z powodu najmniejszej nierówności stanowiska, narażały go na liczne przeszkody.
Nie dziw więc, że walczący nieraz musiał się wyciągać, kurczyć, skakać to w prawo to w lewo, opierać się jedną ręką o ziemię; gdyż nietylko sprężystość rąk, ale nóg i całego ciała stanowiła najpierwszy warunek sztuki.
Zdawało się, że Chicot nie w tej szkole pobierał naukę fechtunku; owszem rzec można, że przeczuł sztukę nowoczesną, której cała wyższość, a mianowicie cały wdzięk, zależy na sprężystości rąk i prawie na zupełnej nieruchomości korpusu.
Oparł się więc prosto i silnie na obu nogach, a szpada zabłysła w żylastej i silnej jego dłoni, podobna do giętkiej trzciny, począwszy od ostrza do środka klingi, nieugięta zaś jak stal, począwszy od środka aż do rękojeści.
Brat Jakób widząc przed sobą tego człowieka ze spiżu, którego sama tylko pięść jakieś życie objawiała, wrzał z niecierpliwości przy pierwszych poruszeniach, co sprawiło, że Chicot tylko rękę lub nogę wyciągnąć potrzebował, ilekroć spostrzegł, że przeciwnik jego odkrywa się, a łatwo pojąć, jak często następowały podobne odkrywania, przy nazwyczajeniu do pchnięć i cięć kolejnych.
Ilekroć zatem brat Jakób odkrywał się, wielkie ramię Chicota wyciągało się i zadawało piersiom młodego mnicha raz tak metodyczny, iż można było sądzić, że wymierzał go jakiś mechanizm nie zaś niepewny i nierówny organ ciała.
Za każdym takim razem, czerwony ze złości Jakób, w tył odskakiwał.
Przez dziesięć minut młodzieniec próbował całej swojej podziwiającej zwinności; rzucał się jak tygrys, kurczył jak wąż, wczołgiwał się pod piersi Chicota, skakał na prawo i lewo; ale Chicot, zbrojny w zimną krew i długą rękę, umiał zawsze korzystać z czasu, a usunąwszy floret przeciwnika, nieomylnie w piersi go trafiał.
Brat Boromeusz zbladł, bo stłumić musiał wszelkie namiętności, które w nim poprzednio wrzały.
Nakoniec Jakób ostatecznie natarł na Chicota, który natychmiast spostrzegając, że przeciwnik jego słabo na nogach stoi, umyślnie odkrył się i pozwolił tem silniej uderzać. Jakób niezaniedbał tego, ale Chicot odparował tak silnie, że biedny uczeń stracił równowagę, zachwiał się i upadł.
Chicot pozostał na miejscu nieruchomy jak skała.
Brat Boromeusz aż do krwi pogryzł paznokcie.
— Pan nam wcale niewspominałeś, że gorliwie odwiedzasz salę fechtunków — rzekł.
— O!... — zawołał Gorenflot zdumiały — ale tryumfujący z powodu zbyt łatwego do pojęcia uczucia przyjaźni, on, nigdzie nie wychodzi!..
— Ja, biedny mieszczanin!... — powiedział Chicot — ja, Robert Briquet, miałbym odwiedzać salę fechtunków?... A!.. panie podskarbi!..
— Ależ mój panie — zawołał brat Boromeusz — kto tak dzielnie bronią włada, musiał się w tem wielce ćwiczyć.
— E!.. dla Boga!.. tak jest — dobrodusznie odparł Chicot — wprawdzie nieraz miałem szpadę w ręku, lecz zawsze na jednę rzecz zważałem.
— Na jaką?
— Że dla tego kto szpadę trzyma w ręku, duma jest złym doradzcą, a gniew złym pomocnikiem. A teraz posłuchaj mię, bracie Jakóbie — dodał — rękę masz dzielną, ale niemasz ani nóg, ani głowy; jesteś prędki, ale nierozważny... a dobre robienie bronią, wymaga trzech koniecznych warunków: najprzód głowy, potem ręki i nóg; kto ma pierwszą, ten się bronić może; kto ma pierwszą i drugą, ten często zwyciężyć może, ale kto łączy w sobie wszystko, ten zawsze zwycięża.
— O!.. panie — rzekł Jakób — raczże spróbować się z bratem Boromeuszem. To będzie godne widzenia.
Chicot chciał z pogardą projekt ten odrzucić, lecz zastanowiwszy się, osądził, że dumny podskarbi gotów to na swoje korzyść tłómaczyć.
— Dobrze — odpowiedział — i jeżeli brat Boromeusz pozwoli, jestem na jego rozkazy.
— Nie, panie — odparł podskarbi — wiem, że pokonany będę; wolę raczej przyznać to, aniżeli próbować szczęścia.
— Ol... jaki skromny!... jaki miły!... — rzekł Gorenflot.
— Mylisz się — szepnął mu do ucha nieubłagany Chicot — on tylko próżny; w jego latach, gdyby się podobna sposobność nastręczyła, byłbym na klęczkach błagał o taką lekcyę, jaką dałem Jakóbowi.
To powiedziawszy, Chicot przybrał znowu swą pochyłą postawę, skrzywił nogi w łuk, zmienił twarz jak zwykle, i zasiadł na ławie.
Jakób poszedł za nim; podziwienie przemogło w tym młodzieńcu wszelki wstyd z porażki.
— Chciej mi częściej udzielać podobnych lekcyj, panie Robercie — rzekł — ksiądz przeor pozwoli. Nieprawdaż wielebny ojcze?
— Dobrze, moje dziecię, bardzo chętnie — odpowiedział Gorenflot.
— Niechcę bynajmniej odbierać chleba twojemu mistrzowi, mój przyjacielu — rzekł Chicot.
I ukłonił się Boromeuszowi.
Boromeusz zabrał głos.
— Nie sam jeden tylko jestem mistrzem Jakóba — rzekł — i nie sam tylko uczę tu robienia bronią; skoro więc sam wyłącznie nieposiadam tego zaszczytu, pozwól pan abym i nie sam tylko porażkę przyjmował na siebie.
— Któż więc jest drugim jego nauczycielem?... — spiesznie spytał Chicot, spostrzegając, że Boromeusz rumieni się z obawy, aby się niedopuścił jakiej nieostrożności.
— Nikt — odparł Boromeusz, nikt.
— Owszem, owszem — rzekł Chicot — ja dobrze słyszałem. Któż jest twoim drugim nauczycielem Jakóbie?
— A! prawda, prawda — odezwał się Gorenflot — ten jakiś gruby, krępy, którego mi przedstawiłeś Boromeuszu, i który tu czasem przychodzi; nie źle mu z oczu patrzy, a pije wcale gracko.
— Nieprzypominam sobie jego nazwiska — rzekł Boromeusz.
W tem przystąpił brat Euzebiusz ze swoją uszczęśliwioną miną i nożem za pasem.
— Ale ja pamiętam — rzekł.
Boromeusz dawał mu rozmaite znaki, lecz Euzebiusz nie widział ich.
— To pan Bussy-Leclerc, mówił dalej — który był nauczycielem fechtunków w Brukselli.
— A! ha! Bussy-Leclerc zawołał Chicot. Na honor! niezły rębacz.
I powiedziawszy to jak można najnaiwniej, w przelocie schwycił wściekłe spojrzenie Boromeusza, które padło na grzecznego zakonnika.
— Patrzcie, ja nie wiedziałem, że on się nazywa Bussy-Leclerc. Zapomniano zawiadomić mię o tem — rzekł Gorenflot.
— Nie sądziłem bynajmniej, że nazwisko jego obchodzić może Waszą wielebność.
— Zapewne — wtrącił Chicot — mniejsza czy ten lub ów nauczyciel, byleby był dobry.
— Zapewne, że mniejsza — powtórzył Gorenflot, byleby był dobry.
To powiedziawszy, udał się ku schodom wiodącym do jego apartamentu.
Na tem zakończono ćwiczenia.
Przy schodach, Jakób z wielkiem niezadowoleniem Boromeusza, powtórzył swą prośbę Chicotowi lecz ten odpowiedział:
— Ja uczyć nie umiem przyjacielu, ale wydoskonaliłem się sam przez namysł i wprawę, czyń więc co ja uczyniłem.
Boromeusz zakomenderował i wszyscy zakonnicy obrócili się ku budynkom, co oznaczało, że się rozejść mają do mieszkań swoich, Gorenflot oparty na ramieniu Chicota, majestatycznie wszedł na schody.
— Spodziewam się — rzekł dumnie, że instytucya tutejsza wzorowa, poświęca się dla usług króla i że się na coś przyda, hę!
— Ba! tak sądzę — powiedział Chicot. — Przybywszy do ciebie kochany przeorze, można się pięknych rzeczy napatrzeć.
— I to wszystko dokonane w ciągu jednego miesiąca a nawet i prędzej.
— Dokonane przez ciebie?
— Tak jest, przezemnie samego, jak widzisz — prostując się rzekł Gorenflot.
— Przeszedłeś oczekiwania moje przyjacielu, i skoro wrócę z mojego poselstwa...
— A! prawda, mój kochany, mówmyż zatem o twojem poselstwie.
— I owszem, bo nim wyjadę, muszę kogoś wyprawić do króla.
— Potrzebujesz wyprawić kogo do króla kochany przyjacielu? korespondujesz więc z królem? — Bezpośrednio.
— I powiadasz, że potrzeba ci posłańca?
— Potrzeba.
— Czy chcesz którego z naszych braci? Gdyby który z nich widział króla, byłby to wielki zaszczyt dla naszego klasztoru.
— Zapewne.
— Oddam ci pod rozkazy dwie najlepsze nogi nasze; lecz opowiedz mi Chicot, jak król, który cię miał za umarłego...
— Już ci wspomniałem, że przekonałem go iż byłem tylko w letargu... i że za nadejściem stosownej chwili, znowu zmartwychwstałem.
— I odzyskałeś dawne łaski?... — zapytał Gorenflot.
— Nawet w daleko wyższym stopniu niż kiedykolwiek — powiedział Chicot.
— Będziesz mógł zatem opowiedzieć królowi wszystko co tu dla jego sprawy czynimy? z namysłem rzekł Gorenflot.
— Niezaniedbam tego, przyjacielu; niezaniedbam, bądź spokojny.
— O! kochany Chicot — zawołał Gorenflot, który się już biskupem widział.
— Ale pierwej, muszę prosić cię o dwie rzeczy.
— O jakie?
— Najprzód, o pieniądze, które ci król zwróci.
— O pieniądze? — zawołał Gorenflot, wstając czemprędzej — mam ich pełne kufry.
— Na honor, bardzo jesteś szczęśliwy — powiedział Chicot.
— Chcesz tysiąc talarów?
— Nie, kochany przyjacielu, to za wiele, ja skromne mam żądania; tytuł posła wcale mi dumy nie dodaje, i raczej ukrywam go, aniżeli się nim chlubię. Sto talarów wystarczy.
— Oto je masz. Czegóż więcej jeszcze żądasz?...
— Proszę o masztalerza, o człowieka, któryby towarzyszył mi w drodze, bo lubię towarzystwo.
— A!... przyjacielu, gdybym był o tyle wolnym co dawniej — wzdychając, odrzekł Gorenflot.
— Tak, ale nie jesteś nim...
— Wielkość przykuwa mię do miejsca — szepnął Gorenflot.
— Niestety!... — powiedział Chicot — nie wszystko można mieć od razu; skoro więc wyrzec się muszę twojego szanownego towarzystwa, ukochany przeorze, poprzestanę na towarzystwie małego brata Jakóba.
— Małego brata Jakóba?...
— Tak jest, ten zuch bardzo mi się podobał.
— Słusznie, to rzadki chłopak, który daleko zajdzie.
— Ja go najpierwej zaprowadzę o dwieście pięćdziesiąt mil ztąd, jeżeli pozwolisz.
— I owszem, przyjacielu.
Przeor zadzwonił. Natychmiast przybiegł brat służbowy.
— Zawołać tu brata Jakóba i brata odbywającego posyłki do miasta.
W dziesięć minut później obaj przywołani stanęli na progu drzwi.
— Jakóbie — rzekł Gorenflot — poruczam ci nadzwyczajną misyę.
— Mnie, wielebny księże przeorze?.. — zapytał zdziwiony młodzieniec.
— Tak jest, będziesz towarzyszył panu Robertowi Briquet w jego wielkiej podróży.
— O!.. — zawołał uradowany młodzieniec — ja w podróży z panem Robertem Briquet, ja na świeżem powietrzu, ja swobodny!.. A!.. panie Robercie Briquet, będziemy się codzień fechtowali, nieprawdaż?
— Tak, mój synu!...
— I będę mógł zabrać mój muszkiet?..
— Zabierzesz...
Jakób podskoczył i z radośnym okrzykiem wybiegł z pokoju.
— Teraz — rzekł Gorenflot — proszę cię przyjacielu, wydaj rozkazy posłańcowi. Przystąp bracie Panurgiuszu.
— Panurgiusz... — odpowiedział Cbicot, w którym to imię obudziło miłe wspomnienia — Panurgiusz?
— Tak jest, niestety! — odrzekł Gorenflot — wybrałem tego brata, bo się nazywa podobnie jak tamten, który dawniej odbywał posyłki.
— A więc dawny nasz przyjaciel, już nie pełni służby?...
— Umarł — odrzekł Gorenflot — umarł.
— O!.. z politowaniem zawołał Chicot — prawda, że już stary być musiał.
— Miał dziewięćdziesiąt lat przyjacielu.
— Piękny wiek, tylko po klasztorach widzieć można podobne przykłady.


Rozdział XII.
PENITENTKA.

Zapowiedziany przez przeora Panurgiusz, przybył wkrótce.
Następstwa po współimienniku swoim niezawdzięczał on zapewne ani rozsądkowi, ani też moralnemu lub fizycznemu ukształceniu, ale raczej oślej swojej nazwie, która roztropnej fizyonomii jego, zbyt wielką krzywdę czyniła.
Brat Panurgiusz, z przyczyny małych oczu, śpiczastego nosa i wystającej szczęki, podobnym był do lisa.
Chicot patrzył nań przez chwilę i mimo, że ta chwila trwała krótko, zdołał ocenić całą wartość posłańca klasztornego.
Panurgiusz pokornie stał przy drzwiach.
— Zbliż się, mości gończe — rzekł Chicot — czy znasz Luwr?...
— Znam panie — odpowiedział Panurgiusz.
— A w Luwrze czy znasz niejakiego Henryka Walezyusza?
— Króla?..
— Niewiem czy on rzeczywiście jest królem — powiedział Chicot — ale tak go zwykle tytułują.
— A więc będę miał do czynienia z królem?...
— Tak jest, czy znasz go?...
— Bardzo dobrze.
— Będziesz zatem prosił, aby cię do niego puszczono.
— Ale czy tylko wpuszczą mię?...
— Aż do kamerdynera, twój habit posłuży ci za paszport; zapewne wiesz, że Jego królewska mość jest bardzo nabożny.
— I cóż powiem kamerdynerowi Jego królewskiej mości?...
— Powiesz, że „Cień” cię przysyła.
— Jaki „Cień”?...
— Ciekawość, to brzydka wada, bracie.
— Przepraszam.
— Powiesz więc, że „Cień” cię przysyła — Dobrze.
— I że przyszedłeś po list.
— Jaki list?...
— Czy znowu!...
— A! prawda.
— Mój przeorze — rzekł Chicot, obracając się do Gorenflota — wołałbym tamtego Panurgiusza.
— Czy tylko to mam dopełnić?... — zapytał goniec.
— Dodasz, że „Cień” tymczasem zaczeka na drodze do Charenton.
— A więc na tej drodze mam się z panem spotkać?...
— Tak.
Panurgiusz zmierzył ku drzwiom i podniósł zasłonę chcąc wyjść; przyczem zdawało się Chicotowi, że Panurgiusz czyniąc to, odsłonił jakiegoś podsłuchiwacza.
Ale zasłona tak szybko napowrót opadła, iż Chicot niemógłby zaręczyć, czyli to, co brał za rzeczywistość, nie było tylko przywidzeniem.
Jednakże wnet prawie zupełnego nabył przekonania, że podsłuchującym jest brat Boromeusz.
— A!.. podsłuchujesz — pomyślał — tem lepiej, bo umyślnie będę mówił tak, abyś słyszał.
— Tak więc, kochany przyjacielu, król zaszczyca cię poselstwem?..
— Tak jest, poselstwem poufnem.
— Które zapewne ma związek z polityką?..
— Tak mniemam.
— Jakto?... nie wiesz jakiego masz dopełnić poselstwa?
— To tylko wiem, że list wiozę.
— Zapewne dotyczący jakiejś tajemnicy stanu?...
— Być może.
— I nic się nie domyślasz?
— Nie wiem czy jesteśmy sami i czy mogę powiedzieć ci wszystko co myślę?
— Mów; tajemnice giną we mnie, jak w grobie.
— Otóż! król postanowił nakoniec posiłkować księcia Andegaweńskiego.
— Doprawdy?
— Pan de Joyeuse miał w tym celu wyjechać dzisiejszej nocy.
— A ty przyjacielu?
— Ja, jadę ku Hiszpanii.
— A jak jedziesz?..
— Ba!... tak jak jeździliśmy dawniej; konno, pieszo, wozem, słowem jak się zdarzy.
— Będziesz miał dobrego towarzysza podróży z Jakóba i dobrze uczyniłeś, żeś o niego prosił; mały łotr rozumie po łacinie.
— Wyznaję, że mi się bardzo podobał.
— Już dlatego samego byłbym ci go dał, przyjacielu; ale mniemam także, że w razie spotkania, będziesz miał w nim pomocnika dzielnego.
— Dziękuję, kochany przyjacielu, teraz już mi tylko pozostaje pożegnać cię.
— Bywaj zdrów.
— Co czynisz?
— Myślę udzielić ci błogosławieństwa.
— Ba! bezpotrzebnie, mówiąc między nami — rzekł Chicot.
— Masz słuszność — odparł Gorenflot — to dobre dla nieznajomych.
I obaj przyjaciele czule się uściskali.
— Jakóbie, — zawołał przeor — Jakóbie!
Panurgiusz wyjrzał z pomiędzy drzwi.
— Co?... jeszcze niepojechałeś?.. — zawołał Cbicot.
— Przepraszam pana.
— Ruszaj żywo — rzekł Gorenflot — bo panu Briquet pilno; a gdzie Jakób?...
W tem pokazał się brat Boromeusz, ze słodziuchną minką i uśmiechem na twarzy.
— Gdzie brat Jakób? — powtórzył przeor.
— Pojechał — odpowiedział podskarbi.
— Jakto pojechał!.. — zawołał Chicot.
— Wszakże pan żądałeś, aby kogo posłać do Luwru.
— Ależ tym posłańcem miał być brat Panurgiusz — rzekł Gorenflot.
— O!... jakiż ja głupi!... a mnie się zdawało, że to Jakób — odparł Boromeusz, uderzając się w czoło.
Chicot zmarszczył brwi, lecz Boromeusz zdawał się tak szczerze pomyłki swojej żałować, iż niepodobna było czynić mu wyrzutów.
— No — rzekł — to zaczekam, aż Jakób wróci.
Boromeusz ukłonił się, marszcząc brwi także.
— Ale, ale, zapomniałem po co przyszedłem... Oto, nieznajoma dama tylko co przybyła i prosi Waszej wielebności o posłuchanie.
Chicot nadstawił ogromne uszy.
— Czy sama przybyła?... — zapytał Gorenflot.
— Tylko z jednym sługą.
Przyjacielu — powiedział Gorenflot do mniemanego Roberta Briquet — pojmujesz...
— Pojmuję — odparł Chicot — i wychodzę; zaczekam w przyległym pokoju lub na dziedzińcu.
— Dobrze mój kochany.
— Ztąd do Luwru daleko — odezwał się Boromeusz — brat Jakób może się spóźnić, tem bardziej, że osoba, do której pan pisałeś, może wahać się będzie z powierzeniem dziecku listu tak ważnego.
— Trochę niewczesna uwaga bracie Boromeuszu.
— Ba! o niczem niewiedziałem, szkoda...
— Nic nie szkodzi — rzekł Chicot — tymczasem pójdę powoli ku Charenton, a posłaniec, ktokolwiek on jest, może mię spotkać na drodze.
I poszedł ku schodom.
— Nie tędy, panie, nie tędy — żywo rzekł Boromeusz — tu droga damy nieznajomej, która nie życzy sobie spotkać się z kimkolwiek.
— Słusznie — z uśmiechem odpowiedział Chicot — udam się przez małe schody.
I skierował ku drzwiom innym.
— Ja zaś — rzekł Boromeusz — będę miał zaszczyt wprowadzić penitentkę do wielebnego przeora; a czy znasz pan drogę?.. — spytał niespokojnie.
— Doskonale.
Chicot wyszedł przez gabinet.
Za tym gabinetem, był znowu pokój, przy progu którego znajdowały się tak zwane małe schody.
Chicot powiedział prawdę, znał drogę, ale pokoju nie mógł poznać.
W rzeczy samej, od czasu ostatniej jego bytności w klasztorze, pokój ten zmienił się zupełnie; dawniej cichy i spokojny, teraz przybrał postać wojenną; na ścianach wisiało pełno broni, na stolach i konsolach leżały pałasze, szpady i pistolety, a wszystkie kąty zastawione były muszkietami i strzelbami.
Chicot zatrzymał się na chwilę w tym pokoju, bo czuł potrzebę zebrania myśli.
— Ukrywają mi Jakóba, ukrywają mi damę, każą mi wychodzić przez małe schody, abym na wielkich niezawadzał, jasna rzecz, że chcą rozłączyć mię z młodym mnichem i nie chcą abym widział tę damę. Jako dobry strategik, powinienem na złość im uczynić właśnie to, czego sobie nie życzą. A zatem, poczekam na powrót Jakóba i znajdę sobie stanowisko, z którego będę mógł dostrzedz tajemniczą damę. A!.. co za prześliczna szmelcowana pancerna koszula leży tu w kącie!
I podniósł ją z podziwieniem.
— Właśnie coś podobnego szukałem — rzekł — lekka, jak lniana, a na przeora zaciasna. Doprawdy, powiedzieć można, że na mnie robiona; pożyczę jej u dom Modesta, a skoro wrócę, to mu ją oddam.
To mówiąc, szybko zwinął koszulę i włożył ją pod kaftan.
Zaledwie tego dopełnił, Boromeusz ukazał się na progu.
— O! ho!.. — szepnął Chicot — jeszcze ty?.. ale spóźniłeś się przyjacielu.
Założył ręce na plecy, w tył się podał i udawał, że podziwia zebrane w pokoju trofea.
— Czy pan Robert Briquet szuka broni, któraby mu do gustu przypadła?.. — zapytał Boromeusz.
— Ja... kochany przyjacielu, a na cóż mi broń?...
— Ba!.. skoro się nią tak dobrze włada.
— Teorya, kochany bracie, teorya, nic więcej; ja biedny mieszczanin mogę mieć zgrabne ręce i nogi, ale brakuje mi i zawsze brakować będzie serca żołnierskiego. W mojej dłoni floret dosyć ładnie błyszczy, lecz, wierz mi, Jakób ze szpadą w ręku, prędko dałby mi radę, na drodze do Charenton.
— Doprawdy?.. — powiedział Boromeusz na w pół przekonany szczerą i dobroduszną miną Chicota. który wyznajmy, zrobił się bardziej niż kiedykolwiek garbaty, pokrzywiony i zezowaty.
— A przytem tchu mi brakuje — dodał Chicot — uważałeś zapewne, że nogi mi już nie służą. Oto cała moja wada.
— Niech mi wolno będzie zrobić panu uwagę, że ta wada szkodliwszą jest jeszcze w podróży, niż w robieniu bronią.
— A! to pan wiesz, że ja mam podróż przed sobą? — niedbale zagadnął Chicot.
— Panurgiusz mi to powiedział — odparł zarumieniony Boromeusz.
— Dziwna rzecz, nie sądzę, abym o tem co wspominał Panurgiuszowi; ale nic nie szkodzi, nie mam powodu ukrywania. Tak bracie, wybieram się w podróż do mojego kraju, gdzie majątek posiadam.
— Czy wiesz panie Briquet, że zbyt wielki zaszczyt czynisz bratu Jakubowi?
— Tem, że ma mi towarzyszyć?
— Raz tem, a drugi raz, że króla zobaczy.
— Albo jego kamerdynera; być może, a nawet najpewniej brat Jakób, nic innego nie zobaczy.
— Pana więc bardzo dobrze znają w Luwrze?...
— O!.. jak najlepiej, ja dostarczałem pończoch królowi i młodym panom dworskim.
— Królowi?..
— Już u mnie kupował, kiedy jeszcze był księciem Andegaweńskim. Za powrotem z Polski, przypomniał mię sobie i mianował dostawcą nadwornym.
— Piękną znajomość masz panie Briquet.
— Znajomość z Jego królewską mością?..
— Tak jest.
— Nie każdy tem się pochlubić może, bracie Boromeuszu.
— O!., mianowicie sprzymierzeńcy ligi.
— Dzisiaj prawie wszyscy są jej sprzymierzeńcami.
— I pan zapewne trochę...
— Ja?... dlaczego?
— Kto osobiście zna króla?...
— E!... e!.. ja równie jak drudzy mam moję politykę — powiedział Chicot.
— Tak, ale polityka pańska zgadza się z polityką króla.
— Nie wierz temu, bracie, często się spieramy.
— Jeżeli się spieracie, dlaczegóż poruczył panu poselstwo?
— To zlecenie tylko...
— Poselstwo czy zlecenie, mniejsza o to, ale czy jedno czy drugie, zawsze jest dowodem zaufania.
— Król żąda tylko, abym potrafi! wziąć debrą miarę.
— Miarę?...
— Tak jest.
— Polityczną czy finansową?..
— Nie, materyalną.
— Jakto?... — spytał zdumiony Boromeusz.
— Czekaj bracie, zaraz ci to wyjaśnię.
— Słucham...
— Wiadomo ci, że król odbywał pielgrzymkę do Najświętszej Panny w Chartres?..
— Tak, dla uproszenia następcy.
— Zgadłeś. Wiadomo ci także, iż istnieje jeden tylko środek otrzymania rezultatu, jakiego król pragnie.
— Jednak zdaje się, że król nie używa tego środka.
— Bracie Boromeuszu! — rzekł Chicot.
— Co?...
— Wiesz dobrze, iż idzie o otrzymanie następcy tronu za pomocą cudu, a nieinaczej.
— Więc o ten cud?...
— Błaga się Najświętszej Panny z Chartres.
— A! prawda, koszula?...
— Tak jest. Król więc zabrał koszulę Najświętszej Panny z Chartres i dał ją królowej, a w zamian pragnie sprawić do Chartres koszulę taką samą, jak ma Najświętsza panna w Toledo, która jak słychać, jest najpiękniejsza i najbogatsza w świecie.
— A więc pan jedziesz..
— Do Toledo, kochany bracie Boromeuszu, do Toledo, wziąć miarę na tę koszulę i kazać zrobić podobną.
Boromeusz zdawał się namyślać, czy ma wierzyć słowom Chicota lub nie.
Mamy prawo mniemać, że po dojrzałej rozwadze, nieuwierzył mu.
— Pojmujesz zatem — mówił dalej Chicot, jakby zupełnie niewiedział, co się dzieje w duszy brata podskarbiego, pojmujesz, iż towarzystwo zakonnika byłoby mi wielce przyjemnem w podobnej okoliczności. Ale czas ubiega, brat Jakób już zapewne wkrótce powróci. Zresztą zaczekam na niego w polu, naprzykład przy krzyżu Faubin.
— Mniemam, że pan dobrze zrobisz — rzekł Boromeusz.
— Będziesz więc łaskaw oświadczyć mu to, skoro przybędzie.
— Bobrze.
— I przyślesz mi go?
— Niezawodnie.
— Dziękuję kochany bracie Boromeuszu, milo mi, że cię poznałem.
Obaj ukłonili się nawzajem; Chicot wyszedł przez schody, a brat Boromeusz zamknął za nim drzwi na klucz.
— Jak uważam — rzekł Chicot do siebie — wiele im na tem zależy, abym tej damy nie widział; muszę ją zatem widzieć.
I dla wykonania zamiaru, Chicot wyszedł z przeoratu Jakobitów o ile można było najwidoczniej, przez chwilę pomówił z bratem odźwiernym i środkiem drogi ruszył ku krzyżowi Daubin.
Lecz skoro tam przybył, natychmiast znikł po za folwarcznym murem, a czując, że się niepotrzebuje lękać argusów przeora, chociażby mieli sokole oczy jak Boromeusz, powlókł się wzdłuż budynków, zdążał rowem dotykającym płotu i niepostrzeżony, na zawrocie, dostał się w dosyć gęste zarośla, tuz naprzeciw klasztoru położone.
Znalazłszy tu stanowisko obserwacyjne, jakiego mu właśnie potrzeba było, usiadł a raczej położył się i czekał, aż brat Jakób wróci do klasztoru a nieznajoma dama wyjdzie z niego.


Rozdział XIII.
CZATY.

Wiadomo, że Chicot co pomyślał, to wnet wykonał.
Teraz zaś postanowił czekać i to jak można najwygodniej.
Znalazł więc sobie miejsce, z którego mógł widzieć pomiędzy krzakami, kto będzie tam lub napowrót przechodził.
Na drodze było pusto.
O ile tylko wzrok Chicota zdołał w dal przeniknąć, nigdzie nie dostrzegł ani jezdnego, ani ciekawego, ani wieśniaka.
Cały tłum wczorajszy znikł wraz z widowiskiem, które go sprowadziło.
Chicot zatem nic więcej niewidział, prócz jakiegoś człowieka, dosyć nędznie ubranego, który się przechadzał po drodze i długim ostro zakończonym kijem, mierzył bruk Najjaśniejszego króla Francyi.
Chicot nie miał nic zgoła do roboty, z radością więc zajął się uważaniem co ten człowiek robi.
— Co on mierzy?.. i dla czego?... Nad tem przez parę minut głęboko rozmyślał pan Robert Briquet.
Wreszcie postanowił nie spuszczać go z oczu.
Na nieszczęście, w chwili gdy skończył mierzenie i nasz człowiek miał podnieść głowę, daleko ważniejsze odkrycie ściągnęło całą uwagę Chicota i zmusiło do skierowania spojrzeń na inny przedmiot.
Okno na balkonie Gorenflota otworzyło się na roścież, i ukazała się w niem szanowna okrągłość dom Modesta, który z wytrzeszczonemi oczyma, z uśmiechem tylko na dni uroczyste chowanym i z największą uprzejmością, prowadził jakąś damę osłoniętą salopą aksamitną futrem okradaną.
— O!.. ho!.. — rzekł Chicot do siebie, otóż i penitentka. Jakaś młoda powierzchowność; obaczmyż twarz; tak, dobrze, obróćno się pani jeszcze trochę w tę stronę; wybornie. Dziwna rzecz doprawdy, upatruję podobieństwo we wszystkich figurach, które widzę. Co to za szkaradna mania!.. Brawo, otóż i masztalerz. O!.. o! co do tego to się nie mylę, to pan Mayneville. Tak, tak, ten wąs pokrętny, szpada z rękojeścią muszlowatą, to jego, ale porozum ujmy trochę: jeżeli się nic mylę względem Maynevilla, do pioruna!... dla czegóż miałbym mylić się względem pani de Montpensier?.... bo ta kobieta, e!... dalibóg to księżna.
Rozumie się, że Chicot zaniechał człowieka mierzącego, a nie spuszczał z oczu osób dostojnych.
Prawie natychmiast ujrzał pojawiającą się za niemi bladą twarz Boromeusza, któremu Mayneville zadawał kilkakrotne pytania.
— Otóż — rzekł Chicot — wszyscy są tutaj; brawo!... knujmy spiski, bo to teraz w modzie; ale cóż u licha!... czy przypadkiem księżna nie chce zamieszkać w klasztorze mojego przyjaciela dom Modesta, chociaż o sto kroków ztąd ma już mieszkanie w Beleshat?
W tej chwili coś nowego zwróciło baczność Chicota.
Podczas gdy księżna rozmawiała z Gorenflotem, a raczej słuchała go, pan de Mayneville skinął na kogoś zewnątrz będącego.
Chicot jednak nie widział nikogo, prócz człowieka, który drogę mierzył.
Właśnie do niego stosowało się to skinienie, bo natychmiast zaprzestał roboty, a stanął naprzeciw balkonu, twarzą ku Paryżowi obrócony.
Gorenflot ciągle nadskakiwał penitentce.
Pan de Mayneville powiedział coś Boromeuszowi do ucha, a ten natychmiast, ukryty za przeorem, zaczął dawać rozmaite znaki, niezrozumiałe dla Chicota, lecz pojęte, jak się zdawało, przez człowieka mierzącego, bo zaraz odszedł i obrał inne stanowisko, na którem go nowe skinienie Boromeusza i Maynevilla, jak gwóźdź przybiło na miejscu.
Po kilko chwilowem zastanowieniu się, na inny znak brata Boromeusza, mierniczy zaczął odbywać nowe ćwiczenia, których celu Chicot pojąć nie mógł, pobiegł bowiem z miejsca na którem stał, a pan de Mayneville, tymczasem patrzył na zegarek.
— Do dyabła! — mruknął Chicot — w tem wszystkiem jest coś podejrzanego; trudna to wprawdzie zagadka, ale mimo to, może dojdę jej znaczenia, skoro ujrzę twarz człowieka mierzącego.
W tej chwili właśnie, spełniło się życzenie Chicota, bo nasz człowiek obrócił się a Chicot poznał w nim Mikołaja Poulain, któremu wczoraj sprzedał starą zbroję swoją.
— Ha — rzekł — niech żyje liga!... już dosyć widziałem, przy Boskiej pomocy zgadnę resztę... a więc zgoda, zadajmy sobie nieco pracy.
Jeszcze czas jakiś trwała rozmowa między księżną, Gorenflotem i Maynevillem, poczem Boromeusz zamknął okno, ponieważ wszyscy ustąpili z balkonu.
Księżna i jej koniuszy wyszli z przeoratu i wsiedli do oczekującej karety.
Dom Modest, ciągle kłaniając się, odprowadził ich aż do bramy.
Księżna odpowiadając na uprzejmość przeora, nie spuściła jeszcze sztorów, gdy młody Jakóbita wracający z Paryża, przez bramę Świętego Antoniego, przeszedł obok koni, i ciekawie na nie spojrzał, potem obok karety, w którą wzrok swój zapuścił.
Chicot poznał w nim młodego brata Jakóba, który szybko wracał z Luwru i stanął oczarowany widokiem księżny de Montpensier.
— No — pomyślał — mam szczęście. Gdyby Jakób prędzej był przybył, nie byłbym widział księżnej, bo musiałbym zdążać na spotkanie pod krzyżem Faubin. Teraz kiedy pani de Montpensier odjechała dokonawszy swojego spisku, kolej na Pana M:kołaja Poulain; ale ja go za dziesięć minut wyekspedyuję.
W rzeczy samej, księżna przejechała obok Chicota wcale go niewidząc, a Mikołaj Poulain zamyślał zdążać za nią do Paryża.
I jemu równie jak księżnie, wypadała droga obok płotu, ukrywającego Chicota.
Chicot patrzył na nadchodzącego, jak myśliwy patrzy na przebiegające zwierzę, gotów strzelić skoro się ku niemu zbliży.
Skoro Poulain zbliżył się, Chicot strzelił.
— Hej! kochanku — zawołał ze swojej dziury, spojrzyj no tutaj z łaski swojej.
Poulain zadrżał i obrócił głowę w stronę rowu.
— Widziałeś mię?. bardzo dobrze!.. — mówił dalej Chicot — nie udawaj więc panie Mikołaju... Poulain!
Mikołaj podskoczył, jak koza postrzelona.
— Kto jesteś? — spytał — i czego żądasz?
— Kto jestem?
— Tak.
— Przyjaciel, wprawdzie nowy ale poufały. Ale czego żądam?... to nie tak łatwo powiedzieć.
— Lecz nakoniec powiedz?
— Żądam abyś tu do mnie przyszedł.
— Do ciebie?
— Tak, do mnie; tutaj, do rowu...
— A to na co?
— Dowiesz się, tylko zejdź...
— Ale...
— I żebyś usiadł tyłem do płotu.
— Cóż więcej?
— Abyś udał, że nie patrzysz na mnie, że się nawet nie domyślasz, iż tutaj jestem.
— Panie?
— Wiem, że za wiele wymagam; ale co czynić? Robert Briquet ma prawo być wymagającym.
— Robert Briquet!... — zawołał Poulain i natychmiast wykonał nakazany sobie obrót.
— Teraz dobrze, siadaj-no tylko... A! ha! zdaje się, żeśmy wymierzali drogę do Vincennes.
— Ja?
— Bezwątpienia; ale cóż dziwnego, że wykonywasz swój obowiązek, skoro się sposobność do tego nastręcza.
— Prawda — rzekł nieco uspokojony Poulain — mierzyłem.
— Zwłaszcza — mówił znowu Chicot — że pod okiem arcy dostojnych osób.
— Arcy dostojnych osób? nie rozumiem.
— Jakto! miałbyś niewiedzieć?...
— Nie wiem co pan myślisz...
— Nie wiedziałeś kto są ta pani i pan, którzy stali na balkonie i dopiero co odjechali do Paryża?
— Przysięgam, że niewiem.
— A! jakżem szczęśliwy, że mogę panu udzielić wiadomość tak wielką! Wystaw sobie panie Poulain, że twoją mierniczą pracę podziwiała księżna de Montpensier wraz z panem hrabią de Mayneville, ale nie ruszaj się, bądź łaskaw...
— Panie — odparł Mikołaj Poulain usiłując przeczyć, ta mowa i sposób w jaki ją do mnie stosujesz...
— Jeżeli się ruszysz, kochany panie Poulain — rzekł znowu Chicot — zmusisz mię do jakiej ostateczności. Siedźże spokojnie.
Poulain westchnął.
— Tak, to dobrze. Mówiłem więc, mój szanowny panie, że byłoby dla ciebie zbyt korzystnem, gdyby inna jaka dostojna osoba, naprzykład król, patrzyła na twą pracę, niby wcale na cię niezważając, jak to podług ciebie, niedawno miało miejsce.
— Król?
— Tak jest, król, panie Poulain; upewniam pana, że lubi patrzeć na wszelką pracę i wynagradzać wszelkie trudy.
— A! panie Briquet, przez litość!
— Powtarzam ci, kochany panie Poulain, że jeżeli się ruszysz, to zginiesz; siedź-że spokojnie, skoro chcesz uniknąć tej niełaski.
— Ależ na imię nieba, co pan chcesz odemnie?
— Dobra twojego, nic więcej; wszak powiedziałem, że jestem twoim przyjacielem?
— Panie!... — zawołał Mikołaj Poulain w rozpaczy, niewiem w istocie w czem zawiniłem Jego królewskiej mości, panu, albo komukolwiek w świecie!
— Kochany panie Poulain, wytłumaczysz się z tego przed tym, kto z prawa będzie cię mógł zapytywać; mnie to wcale nie obchodzi widzisz, ja mam moje przywidzenia i przy nich obstaję; otóż zdaje mi się, że król niepochwaliłby tego wcale, iż jeden z jego urzędników mierząc pole, posłuszny jest skinieniom i znakom pana de Mayneville; a zresztą kto wie, czy król nieuważałby tego za złe, że jego urzędnik zapomniał zamieścić w codziennym raporcie, iż księżna de Montpensier i pan de Mayneville wczoraj rano przybyli do dobrego miasta Paryża? Zważ tylko, panie Poulain, że nawet taka drobnostka, niezawodnie mogłaby cię poróżnić z Jego królewską mością.
— Panie Briquet, opuszczenie nie jest jeszcze zbrodnią, a Jego królewska mość jest niezawodnie tyle światłym....
— Kochany panie Poulain, uważam, żeś pełen urojeń; lecz jaśniej ja widzę w tym interesie.
— I cóż pan widzisz?...
— Ładną i doskonalą szubienicę.
— Panie Briquet?..
— Czekaj-że, do dyabła!... z nowym stryczkiem, czterema żołnierzami, na czterech głównych rogach, nie małą liczbą paryżan w koło szubienicy i z pewnym znanym mi urzędnikiem na stryczku.
Mikołaj Poulain drżał tak mocno, iż całym płotem wstrząsał.
— Panie — rzekł załamując dłonie.
— Ale ja, kochany panie Poulain — mówił dalej Chicot — jestem twoim przyjacielem i z tego tytułu dam ci jedne radę.
— Radę!..
— Tak jest, bardzo łatwą do wykonania. Dzięki Bogu!... Oto, udasz się natychmiast.. tylko mię dobrze zrozumiej... udasz się do...
— Do kogo?... — przerwał pełen trwogi Mikołaj Poulain — do kogo?...
— Czekaj, niech pomyślę — rzekł Chicot — do... do... pana d’Epernon.
— Do pana d’Epernon!.... przyjaciela króla?...
— Właśnie. Weźmiesz go na bok...
— Pana d’Epernon?...
— Tak jest, i opowiesz mu cały wypadek o mierzeniu drogi.
— Czyś pan oszalał?
— Owszem, sama mądrość, najwyższa mądrość, przemawia przezemnie.
— Nie pojmuję.
— A jednak mówię jasno i wyraźnie.... Jeżeli pana po prostu oskarżę, jako trudniącego się miernictwem i handlem zbroi, to cię powieszą.... jeżeli przeciwnie, pan wypełnisz dobrowolnie to, co zalecam, obsypią cię wdzięcznością i zaszczytami... Co?... jeszcze ci nie trafiłem do przekonania?... Ha!... widzę, że będę musiał trudzić się aż do Luwru... ale, na honor pójdę!... bo czegóżbym dla pana nie uczynił.
Mikołaj Poulain usłyszał, że Chicot wstając, poruszył gałęziami.
— Nie... nie... — rzekł — zostań pan, ja sam pójdę.
— To co innego, ale pojmujesz kochany panie Poulain, że mię zwodzić nie można, bo jutro napiszę do króla, z którym tak jak mię widzisz a raczej nie widzisz, mam zaszczyt zostawać w przyjaźni poufałej; tak więc, będziesz dopiero wisiał pojutrze, ale za to wyżej i krócej.
— Idę panie — powiedział pognębiony Poulain, ale mię pan dziwnie nadużywasz...
— Ja!
— O!
— E!.. kochany panie Poulain, stawiaj mi raczej ołtarze; przed pięciu minutami jeszcze byłeś zdrajcą, ja zaś przemieniam cię w zbawcę ojczyzny. Biegaj żywo kochany panie Poulain, bo spieszno mi wyjść ztąd; a nie mogę uczynić tego, aż się oddalisz; a pamiętaj, pałac d’Epernon.
Mikołaj Poulain wstał i rozpaczą przejęty, poleciał jak strzała w kierunku bramy Świętego Antoniego.
— A!.. — rzekł Chicot — już czas, bo oto wychodzą z przeoratu. Ale to nie mój mały Jakób. E!.. e!.. cóż to za dziwak, kształtem przypomina projekt budowniczego Alexandra, który tak wyobrażał górę Athos?... Do pioruna!.. to za duży pies do towarzystwa tak małemu jak ja szczenięciu.
I ujrzawszy przeorowskiego wysłańca, Chicot czemprędzej pobiegł do krzyża Faubin, jako do miejsca schadzki.
Że zaś musiał się tam udać boczny drogą, a zatem mnich idący prosto i do tego sążnistemi kroki, pierwszy stanął pod krzyżem.
Z resztą Chicot stracił nieco czasu na przypatrywanie się przez drogę, temu człowiekowi, którego fizyonomii wcale sobie nie przypominał.
W rzeczy samej, ten mnich był to prawdziwy filistyn.
W pośpiechu zapomniał zapiąć habit, który się nieco odwinął i odsłonił muskularne nogi ubrane w świeckie spodnie, a z pod źle zapuszczonego kaptura, wyglądała czupryna, po której nieprzeszły jeszcze nożyczki przeoratu.
Wreszcie głębokie kąty ust jego zgoła niemiały w sobie wyrazu duchownego, a skoro chciał im coraz to nowy uśmiech nakazać, pokazywał trzy zęby, podobne do palisady, wbitej po za wałem warg grubych.
Długie ale grubsze jak u Chicota ramiona, barki zdolne dźwigać bramę z Gaza, ogromny kuchenny nóż za pasem, worek niby tarcza na piersi wdziany, stanowiły zaczepny i odporną broń tego Goliata Jakobitów.
— Jest on bez zaprzeczenia bardzo brzydki — rzekł Chicot do siebie — a jeżeli nie przynosi mi dobrej wiadomości, mniemam, że takie stworzenie wcale na świecie nie potrzebne.
Mnich widząc, że Chicot nadchodzi, pozdrowił go prawie po wojskowemu.
— Czego chcesz, przyjacielu?... — zapytał Chicot.
— Czy pan jesteś Robert Briquet?..
— Ja w mojej własnej osobie.
— Mam do pana list od księdza przeora.
— Proszę o list.
Chicot wziął list i przeczytał co następuje:

„Kochany przyjacielu!”

„Od chwili naszego pożegnania namyśliłem się inaczej.”
„Rzeczywiście niepodobna mi narażać na pożarcie przez światowych wilków owieczki, którą mi Pan powierzył.”
„Pojmujesz zapewne, że mówię tu o naszym młodym Jakóbie Clement, którego niedawno król przyjmował, i który najdoskonalej wypełnił zlecenie twoje.
„Zamiast Jakóba, zbyt jeszcze młodego i usługi swoje przeoratowi winnego, posyłam ci dobrego i zacnego brata naszego zgromadzenia.
„Jest to człowiek łagodny i prawie bez żółci, pewno więc przyjmiesz go za towarzysza podróży”
— Dobrze, dobrze — pomyślał Chicot z pod oka patrząc na mnicha — możesz na to rachować.
I czytał dalej.
„Dołączam do tego listu moje błogosławieństwo, ubolewając, że ci go na głos udzielić nie mogę”
„Bywaj zdrów, drogi przyjacielu.”
— To mi dopiero piękne pismo — rzekł Chicot gdy czytać przestał — ręczę, że ten list pisał podskarbi; co to za wprawna ręka!
— W rzeczy samej, brat Boromeusz pisał ten list — odpowiedział Goliat.
— Skoro tak mój przyjacielu — rzekł znowu Chicot słodko się do mnicha uśmiechając — możesz wrócić do klasztoru.
— Ja?
— Tak jest; powiesz Jego wielebności, że zmieniłem zdanie i sam podróżować pragnę.
— Jakto!.. nie zabierasz mię pan z sobą?.... — spytał mnich z groźnem zadziwieniem.
— Nie, przyjacielu, nie zabiorę.
— A dlaczego, jeżeli spytać wolno?..
— Bo muszę być oszczędnym w wydatkach... czasy ciężkie, a ty pewno ogromny masz apetyt.
Olbrzym wyszczerzył trzy wielkie zęby.
— Jakób jada tyle co i ja — rzekł.
— Tak, ale Jakób zakonnik.... — odparł Chicot.
— A ja, co?...
— Ty przyjacielu, alboś parobek, albo drab jaki, co między nami mówiąc, mogłoby przerazić Najświętszą Pannę, do której się z poselstwem udaję.
— Co pan znowu prawisz o parobku lub drabie?... — odparł mnich.
— Jestem Jakóbitą, alboż pan tego po mojej sukni nie poznajesz?..
— Habit nie stanowi mnicha, przyjacielu — rzekł Cbicot — ale nóż stanowi żołnierza; bądź łaskaw powiedz to bratu Boromeuszowi.
Chicot ukłonił się olbrzymowi, który wrócił do klasztoru, warcząc jak pies odpędzony. Nasz podróżny tymczasem dozwolił oddalić się olbrzymowi, który miał mu towarzyszyć, a skoro dostrzegł, że już znikł za bramą klasztorną, skrył się za płotem, zdjął kaftan i wdział znaną nam cienką żelazną koszulę, pod swoją płócienną.
Tak ubrany, ruszył przez pola, dążąc na drogę do Charenton.


Rozdział XIV.
GWIZYUSZE.

Wieczorem tego samego dnia, w którym Chicot wyjechał do Nawarry, znajdujemy w wielkiej sali pałacu Gwizyuszów, owego młodzieńca z żywem okiem, który przybył do Paryża na jednym koniu z Ernautonem de Carmainges, a którym, jak już wiemy, była piękna penitentka dom Modesta Gorenflot.
Nie potrzebowała teraz bynajmniej ukrywać ani swojej osoby, ani płci swojej.
Księżna de Montpensier, w eleganckiej wygorsowanej sukni, z brylantami we włosach, stosownie do ówczesnej mody, siedząc we wklęsłości okna, niecierpliwie oczekiwała czyjegoś przybycia.
Ponieważ coraz większy zmrok zapadał, księżna zatem zaledwie z wielka trudnością dostrzegała bramę pałacu, w której wzrok jej tkwił nieustannie.
Nakoniec, dał się słyszeć tentent konia, a w dziesięć minut później, głos odźwiernego tajemniczo oznajmił księżnie przybycie pana de Mayenne.
Pani de Montpensier wstała i tak spiesznie pobiegła naprzeciw brata, iż zapomniała stąpać na palcach prawej nogi, co zwykle czyniła aby nie kuleć.
— Sam bracie?... — spytała — sam przybywasz?
— Tak, siostro — rzekł książę siadając i całując rękę księżny.
— Gdzież jest Henryk?.. Czy wiesz, że go tu wszyscy oczekują?
— Henryk, moja siostro, jeszcze w Paryżu niepotrzebny, a przeciwnie wiele ma dotąd do czynienia w miastach Flandryi i Pikardyi. Praca nasza powolna i podziemna, tam mamy robotę; na cóż więc opuszczać ją i przybywać do Paryża, gdzie wszystko już zrobione?
— Prawda; lecz cała robota pójdzie na nic skoro się opóźniać będziecie.
— Ba!
— Ba! myśl co chcesz, bracie, ale ja powiadam, że obywatele już niepoprzestają na tych powodach, że pragną widzieć księcia Henryka, że to jest ich pragnienie, ich szaleństwo..
— Obaczą go w chwili stosownej. Alboż im Mayneville tego wszystkiego niewyjaśnił?
— Wyjaśnił; ale wiesz, że głos jego nie tyle co twój może.
— Mówmy o tem, co pilniejsze, siostro... a Salcède?...
— Umarł.
— I nic niepowiedział?
— Ani słowa.
— Dobrze. A uzbrojenie?...
— Skończone.
— A Paryż?...
— Podzielony na dwanaście okręgów.
— I każdy okręg ma przez nas wyznaczonego naczelnika?...
— Tak jest.
— Siedźmyż więc spokojnie! to samo powtórzę naszym dobrym obywatelom.
— Nie usłuchają cię.
— Ba!...
— Powiadam ci, że są zniecierpliwieni.
— Moja siostro, za nadto przywykłaś sądzić o drugich po sobie.
— Miałżebyś mi to na prawdę wyrzucać?..
— Niech mię Bóg broni!.. ale to co powiada mój brat Henryk, musi być wykonane, on zaś powiada, aby się niespieszyć zgoła.
— Cóż tedy czynić?... — niecierpliwie zapytała księżna.
— Czy nas co nagli, siostro?
— Wszystko, jeżeli mam wyznać.
— Od czegóż więc zacząć?... podług twojego zdania.
— Od pojmania króla.
— To myśl twoja niezmienna. Nie mówię, że zła, gdyby się wykonać dała; ale projektować a wykonać, nie jest jedno i to samo; pomyślno, ile to już razy nam się nie udało.
— Czasy się zmieniły. Król niema już żadnego obrońcy.
— Prawda, ale ma szwajcarów, szkotów i gwardyę francuzką.
— Jeżeli zechcesz bracie, ja, która do ciebie mówię, pokażę ci go na wielkiej drodze, jadącego jedynie w towarzystwie dwóch lokajów.
— Stokroć mi to powtarzano, ale ani razu niepokazano.
— Pozostań w Paryżu choć przez trzy dni, a przekonasz się naocznie. Mam jeszcze projekt jeden!..
— Plan powiedz raczej; udziel mi go zatem.
— O! jest to pomysł kobiecy i zapewne śmiech w tobie wzbudzi.
— Niech mię Bóg broni, abym miał ranić twoję autorską miłość własną! No, jakiż jest ten plan?
— Żartujesz sobie ze mnie, Mayenne.
— Nie, słucham cię owszem.
— Otóż! krótko mówiąc...
Wtem odźwierny uchylił zasłonę.
— Czy Wasze Wysokości raczą przyjąć pana de Mayneville?... — zapytał.
— Mój wspólnik — rzekła księżna, niech wejdzie.
Pan de Mayneville wszedł rzeczywiście, i ucałował rękę księcia de Mayenne.
— Słówko, Jaśnie oświecony panie — rzekł przybywam z Luwru.
— I cóż?... — zawołali razem Mayenne i księżna.
— Domyślają się, że Wasza książęca mość przybyłeś.
— Jakto?
— Rozmawiałem z dowódcą posterunku przy Saint-Germain l’Ąuxerrois, w tem przejeżdżali dwaj gaskończycy.
— Czy znasz ich?
— Nie; byli zupełnie nowi i nieznani.
— Krwi boska!... — powiedział jeden, przepyszny masz kaftan, ale w razie potrzeby, nie wyświadczy ci on takiej przysługi jak wczorajszy pancerz.
— Ba! ba! choć miecz pana de Mayenne bardzo mocny — odparł drugi — załóżmy się, że nie uszkodzi zarówno tego atłasu, jakby nie uszkodził pancerza.
I gaskończyk zaczął się rozszerzać z przechwałkami zapowiadającemi, iż wiedzą, że jesteś blisko.
— A do kogóż należą ci gaskończycy?
— Niewiem.
— I odjechali?
— O! nie, owszem, wśród głośnych okrzyków powtórzyli kilkakrotnie imię Waszej wysokości, a kilku przechodniów zatrzymało się pytając, czy Wasza wysokość przybyłeś na prawdę. Właśnie mieli odpowiedzieć na to pytanie, gdy znagła jakiś człowiek przystąpił do gaskończyka i dotknął jego ramienia; jeżeli się nie mylę, człowiekiem tym był Loignac.
— Cóż więcej?... — spytała księżna.
— Gdy kilka słów pocichu z sobą zamienili, gaskończyk wstał i z największą, uległością, udał się za tym, który mu przerwał.
— Tak że?...
— Tak, że nic więcej dowiedzieć się nie mogłem; jednak niech się Wasza wysokość ma na ostrożności.
— I nie udałeś się za niemi?
— Owszem, zdaleka szedłem, bo lękałem się aby niepoznali we mnie szambelana Waszej wysokości. Udali się ku Luwrowi, i znikli po za składem mebli. Lecz potem słyszałem znowu ciągłe powtarzania: „Mayenne! Mayenne!“
— Bardzo prostym sposobem potrafię odpowiedzieć na to — rzekł książę.
— Jakim?... — spytała go siostra.
— Pójdę dzisiaj wieczorem przywitać króla.
— Przywitać króla?
— A tak... Przybywam do Paryża i przywożę mu wiadomości z jego dobrych miast w Pikardyi; cóż można mieć przeciw temu?
— Dobry sposób — powiedział Mayneville.
— Ale nieroztropny — rzekła księżna.
— Jednak niezbędny, siostro, skoro rzeczywiście domyślają się mojego przybycia do Paryża. Wreszcie i brat nasz Henryk radził, abym w podróżnem ubraniu zsiadł obok Luwru, i w imieniu całej rodziny złożył królowi hołdy. Skoro tego dopełnię, będę mógł przyjmować kogo mi się podoba.
— Naprzykład członków komitetu, którzy czekają na ciebie.
— Przyjmę ich w pałacu Saint-Denis, skoro wrócę z Luwru — rzekł Mayenne. — Każ więc, Mayneville, niech mi przyprowadzą konia, tak jak jest, niewyczyszczonego. Pojedziesz ze mną do Luwru; ty zaś, siostro, racz na nas zaczekać.
— Tu, bracie?...
— Nie, w pałacu Saint-Denis, gdzie zostawiłem moje ekwipaże i gdzie nocuję, jak myślą. Będziemy tam za parę godzin.

Koniec tomu drugiego.


Rozdział I.
W LUWRZE.

Tego samego dnia, pełnego przygód wielkich, król wyszedł ze swojego gabinetu i kazał przywołać pana d’Epernon.
Działo się to około południa.
Książę posłuszny wezwaniu, czemprędzej pośpieszył do króla.
Znalazł Jego królewską mość w pierwszym pokoju, bacznie przypatrującego się mnichowi od Jakóbitów, który rumieniąc się, spuszczał oczy przed wzrokiem monarszym.
Król wziął d’Epernona na stronę.
— Patrz książę — rzekł — jak ten mnich dziwnie wygląda.
— Cóż w nim tak dziwnego upatrujesz, Najjaśniejszy panie; ja owszem widzę w nim tylko zakonnika zwyczajnego.
— Doprawdy?
I król znowu się zamyślił.
— Jak się nazywasz? — spytał.
— Brat Jakób, Najjaśniejszy panie.
— Nie masz innego nazwiska?
— Rodzinne moje nazwisko: jest Clement.
— Brat Jakób Clement — powtórzył król.
— Może Wasza królewska mość i w nazwisku także co dziwnego znajdujesz?.. — śmiejąc się rzekł książę.
Król nie odpowiedział.
— Bardzo dobrze wywiązałeś się z danego ci zlecenia — powiedział do mnicha, nieprzestając mierzyć go wzrokiem badawczym.
— Z jakiego zlecenia, Najjaśniejszy panie? — zapytał spoufalony książę, ze śmiałością, którą mu zwykle ganiono.
— To nic — odparł Henryk — tylko mała tajemnica między mną a osobą, której nieznasz, a raczej, którą znać przestałeś.
— W istocie, Wasza królewska mość szczególnie patrzysz na tego chłopca, i bardzo go kłopoczesz...
— Prawda; nie wiem czemu spojrzeń moich odwrócić od niego nie mogę; zdaje mi się, że go już gdzieś widziałem albo jeszcze widzieć będę. Sądzę, że mi się we śnie objawił. Ale, otóż znowu mówię nie wiedzieć co... Odejdź, mój księżulku, twoja misya skończona; nie turbuj się, list żądany dojdzie do osoby, która go potrzebuje. D’Epernon?
— Co Najjaśniejszy panie?
— Dać mu dziesięć talarów.
— Dziękuję — rzekł mnich.
— Rzec można, żeś tylko półgębkiem podziękował — odezwał się d’Epernon, niepojmując dla czego zakonnik zdaje się pogardzać pieniędzmi.
— Półgębkiem podziękowałem — odparł Jakób — bo wołałbym raczej dostać jeden z tych hiszpańskich sztyletów, które tam wiszą na ścianie.
— Jakto!.. nie chcesz pieniędzy, za które mógłbyś się napatrzeć na aktorów jarmarcznych? — spytał d’Epernon.
— Ślubowałem ubóstwo i czystość — odparł Jakób.
— Dajże mu Lavalette, jednę z tych kling hiszpańskich i niech idzie z Bogiem — rzekł król.
Skąpy książę wybrał najmniej kosztowny sztylet i dał go młodemu zakonnikowi.
Był to nóż kataloński, z szeroką, ostrą klingą, mocno oprawny w rogową rzeźbioną rękojeść.
Jakób uradowany nabytkiem tak pięknej broni, oddalił się.
Książę znowu zaczął wybadywać króla.
— Czy masz książę — spytał król, pomiędzy twoimi czterdziestu pięciu, dwóch lub trzech takich co umieją jeździć konno?
— Mam najmniej dwunastu, Najjaśniejszy panie, a za miesiąc wszyscy będą jeźdźcami.
— Wybiera mi zatem dwóch własną ręką, i natychmiast każ im tu-przybyć.
Książę ukłonił się, wyszedł i przywołał Loignaca do przedpokoju.
Loignac stawił się prawie natychmiast.
— Loignac — odezwał się książę — przyślij mi w tej chwili dwóch dzielnych jeźdźców; otrzymają polecenie wprost od Najjaśniejszego pana.
Loignac szybko przebiegł galeryę i dostał się do budynku, który odtąd mieszkaniem czterdziestu pięciu zwać będziemy.
Tam otworzył drzwi i rozkazująco zawołał:
— Panie de Carmainges! panie de Biran!
— Pan Biran wyszedł — rzekł służbowy.
— Jukto! bez mojego pozwolenia?
— Wskutek rozkazu księcia d’Epernon, rozpoznaje pewną część miasta.
— Dobrze! to zawołaj mi pana de Saint-Maline.
Oba nazwiska rozległy się po sklepieniach i dwaj wybrani wystąpili natychmiast.
— Panowie — rzekł Loignac, chodźcie za mną do księcia d’Epernon.
Gdy tam przybyli, książę odprawił Loignaca, a poprowadził ich do króla.
Król skinął, a książę wyszedł zostawiając obu młodzieńców.
Pierwszy to raz dopiero znajdowali się oni wobec monarchy.
Henryk miał postawę bardzo nakazującą.
Wrażenie każdego z młodzieńców, objawiało się w sposób odmienny.
Sainte-Maline stał z błyszczącem okiem, wyprężoną nogą, wąsem najeżonym.
Carmainges, blady, lecz równie śmiały, chociaż nie tyle dumny, niepoważył się podnieść oczu na Henryka.
— Panowie jesteście z liczby moich „Czterdziestu pięciu” — zapytał król.
— Mamy ten zaszczyt, Najjaśniejszy panie — odparł Saint-Maline.
— A pan?
— Sądziłem, że kolega za nas obu odpowie, Najjaśniejszy Panie i dlatego odpowiedź moję wstrzymałem; lecz na usługi Waszej królewskiej mości jestem gotów równie jak ktokolwiek bądź na świecie.
— Dobrze. Wsiądziecie na koń i udacie się do Tours. Czy znacie drogę?...
— Będę się wypytywał — rzekł Sainte-Maline.
— Będę się starał trafić — rzekł Carmainges.
— Dla pewności udajcie się naprzód do Charenton. Jedźcie póty, aż spotkacie człowieka, który sam pieszo podróżuje.
— Czy raczy Wasza królewska mość udzielić nam jego rysopis? — zapytał Sainte-Maline.
— Wielka szpada przy boku lub na plecach, długie ręce, długie nogi.
— Możemyż wiedzieć jego nazwisko, Najjaśniejszy panie?... — spytał Ernauton de Carmainges, naśladując przykład swojego towarzysza, mimo, że etykieta niedozwalała zadawać królowi pytania.
— Nazywa się „Cień” — odpowiedział Henryk.
— Będziemy zapytywali o nazwiska wszystkich podróżnych, których spotkamy, Najjaśniejszy panie.
— I przetrząśniemy wszystkie oberże.
— A skoro spotkacie i poznacie tego człowieka, oddacie mu ten oto list.
Obaj młodzieńcy razem wyciągnęli ręce.
Król przez chwilę wahał się.
— Jakże się nazywasz?.. — zapytał jednego.
— Ernauton de Carmainges — odpowiedział.
— A pan?
— René de Sainte-Maline.
— Pan de Carmainges powiezie list, a pan de Sainte-Maline doręczy go.
Ernauton wziął to kosztowne pismo i chciał je schować w zanadrze.
Sainte-Maline wstrzymał jego rękę w chwili, gdy list miał zniknąć i z uszanowaniem na pieczęci złożył pocałunek.
Poczem oddał list Ernautonowi.
Henryk III-ci uśmiechnął się na to pochlebstwo.
— No, panowie — rzekł — widzę, że mi dobrze usłużycie.
— Czy już wszystko, Najjaśniejszy panie? zapytał Ernauton.
— Tak moi panowie; oprócz jednej jeszcze przestrogi.
Obaj młodzieńcy ukłonili się i czekali.
— Ten list, moi panowie — powiedział Henryk, droższym jest nad życie człowieka. Zaklinam was na wasze głowy, nie straćcie go, oddajcie go tajemnie „Cieniowi”, który wam udzieli pokwitowanie i te mi przywieziecie, a nadewszystko podróżujcie tak, jakbyście za własnym interesem jechali. Żegnam.
Obaj młodzieńcy wyszli z gabinetu królewskiego, Ernauton, przejęty radością, Sainte-Maline zazdrością; jeden z płomieniem w oku, drugi ze spojrzeniem chciwem, które paliło kaftan jego towarzysza.
Pan d’Epernon czekał na nich i chciał wybadywać.
— Mości książę — powiedział Ernauton — król nieupoważnił nas do mówienia.
Natychmiast udali się do stajni, gdzie masztalerz królewski wydał im parę silnych i dobrze osiodłanych koni.
Pan d’Epernon pewno byłby poszedł za niemi, ale w chwili gdy się oddalili, dano mu znać, że jakiś człowiek pragnie z nim natychmiast mówić koniecznie.
— Co to za jeden?.. — niecierpliwie spytał książę.
— Urzędnik policyjny.
— E!.. do pioruna!... — zawołał książę — alboż to ja jestem jego przełożony, lub naczelnik nocnych patroli?
— Nie, ale Wasza wysokość jesteś przyjacielem króla — pokornie odpowiedział jakiś głos — dla tego więc błagam, racz mię wysłuchać.
Książę obejrzał się.
Tuż przy nim stał z kapeluszem w ręku, strwożony interesant, który co chwila mienił się jak tęcza.
— Kto jesteś?... — opryskliwie spytał go książę.
— Mikołaj Poulain, do usług Waszej wysokości.
— I chcesz mówić ze mną?
— Proszę o tę łaskę.
— Nie mam czasu.
— Nawet dla wysłuchania tajemnicy, Jaśnie oświecony panie?
— Słyszę ich po sto na dzień; pańska byłaby setną pierwszą, a więc zbyteczną.
— Nawet gdyby dotyczyła życia Jego kró lewskiej mości? — rzekł Mikołaj Poulain pochylając się do ucha pana d’Epernon.
— O!.. ho!.. słucham, słucham, ale proszę do gabinetu mojego.
Mikołaj Poulain otarł czoło spocone i poszedł za księciem.


Rozdział II.
ODKRYCIE.

Pan d’Epernon przechodząc przedpokój, zastał tam jednego z „Czterdziestu pięciu”.
— Jak się pan nazywasz?.. — zapytał, bo go nieznał.
— Pertinax de Monterabeu, Jaśnie oświecony panie — odparł gwardzista.
— Stań-że przy drzwiach, panie de Monterabeu i niewpuszczaj nikogo.
— Dobrze, Mości książę.
— Nikogo, rozumiesz?...
— Rozumiem.
Pertinax, pysznie ubrany a dumny z pomarańczowych pończoch i niebieskiego atłasowego kaftana, usłuchał rozkazu księcia. Założył ręce i jak długi oparł się o ścianę.
Mikołaj Poulain wszedł za księciem do gabinetu.
Widział, że się drzwi otworzyły a potem zamknęły, że zakrywająca je zasłona opadła i na seryo drżeć zaczął.
— No, teraz wyjaw twój spisek mości panie — sucho rzekł książę; ale, na Boga, niech będzie dobry, bo dzisiaj miałem wiele przyjemnych rzeczy do spełnienia, a zatem biada ci, jeżeli napróżno czas mi zajmiesz.
— Mości książę — mówił Mikołaj Poulain — idzie tu po prostu o najstraszliwszą zgrozę.
— A więc, obaczmy tę zgrozę.
— Mości książę...
— Chcą mię zapewne zabić, nieprawdaż?.. — przerwał d’Epernon wyprężając się jak spartanin. Zgoda!.. moje życie należy do Boga i króla; niech więc je biorą.
— Tu nie idzie o Waszą książęcą mość.
— A! to szczególna.
— Idzie tu o króla. Chcą go porwać, Mości książę.
— Otóż znowu stara powiastka o porwaniu! — pogardliwie przerwał d’Epernon.
— W tym razie, niema żartów Mości książę, jeżeli z pozorów mam sądzić.
— Kiedyż-to pragną porwać Jego królewską mość?...
— Skoro będzie jechał do Vincennes.
— Jakim-że sposobem porwą króla?
— Zabijając obu jego masztalerzy.
— Któż się podejmuje tego?
— Księżna de Montpensier.
D’Epernon roześmiał się.
— Co też nie wygadują na tę biedną, księżnę! — rzekł.
— Mniej, aniżeli ona zamyśla... Mości książę.
— Więc ona się tem w Soissons zajmuje?
— Księżna pani jest w Paryżu.
— W Paryżu!...
— Mogę zaręczyć księciu panu.
— Widziałeś ją zatem?...
— Tak jest.
— Może ci się zdawało żeś widział.
— Miałem zaszczyt z nią mówić.
— Zaszczyt?...
— Przepraszam, obciąłem powiedzieć: nieszczęście.
— Jednakże, mój kochany panie, księżna sama nie porwie króla... — Owszem, Mości książę.
— Ona sama?..
— Rozumie się, że przy pomocy stronników swoich.
— Zkądże kierować będzie tem porwaniem?...
— Z okna klasztoru Jakóbitów, znajdującego się, jak wiadomo, na drodze do Vincennes.
— Co mi wasan prawisz u licha?
— Najrzetelniejszą prawdę, Mości książę. Przedsięwzięto już wszelkie środki, aby zatrzymać pojazd królewski, skoro pokaże się naprzeciw klasztoru.
— Któż te środki przedsięwziął?..
— Niestety!...
— Dokończ-że, u dyabła!
— Ja, Mości książę.
D’Epernon w tył odskoczył.
— Pan!... — rzekł.
Poulain westchnął.
— Pan, który mi to oświadczasz?.. — dodał d’Epernon.
— Mości książę — odparł Poulain — wierny sługa Króla Jegomości, na wszystko narażać się winien.
— To też, w istocie, narażasz się na stryczek.
— Wolę hańbę lub śmierć własną, aniżeli śmierć króla, i dla tego przyszedłem.
— Piękne to uczucia mój panie, i przejąłeś się niemi zapewne nie bez słusznych powodów.
— Mniemałem, że książę pan jesteś przyjacielem króla, że mię nie zdradzisz, że owszem doniesienia mojego użyjesz na dobre.
Książę długo i badawczo wpatrywał się w oczy Mikołaja Poulain.
— W tem jeszcze coś innego być musi — rzekł — księżna mimo całej śmiałości swojej, nie odważy się sama na takie przedsięwzięcie.
— Czeka na brata swojego — odpowiedział Mikołaj Poulain.
— Na księcia Henryka! — zawołał d’Epernon przerażony, jakby czuł zbliżanie się lwa.
— Nie Mości książę, tylko na księcia de Mayenne.
— A!... — rzekł d’Epernon oddychając — trzeba przeszkodzić tym pięknym zamysłom.
— Zapewne Mości książę — odparł Poulain — dla tego też spieszyłem się...
— Jeżeli prawdę powiedziałeś, panie urzędniku, będziesz wynagrodzony.
— Dla czegóż miałbym kłamać?... Jem chleb królewski, cóż więc mnij powoduje? Wszak królowi winienem usługi moje. Uprzedzam więc Waszą książęcą mość, że skoro mię nie usłuchasz, sam pójdę do króla i umrę, jeżeli tego potrzeba będzie, na udowodnienie zeznania mojego.
— Nie, do pioruna!.. pan nie pójdziesz do króla, mości Mikołaju Poulain!.. ze mną samym tylko będziesz miał do czynienia!
— Bardzo chętnie, łaskawy panie; powiedziałem tylko dla tego, że się Wasza książęca mość wahałeś.
— Nie, ja nie waham się i przedewszystkiem winienem ci tysiąc talarów.
— Książę pan życzysz sobie zatem, aby tajemnica przy nim wyłącznie pozostała?
— Tak jest, zatrzymuję ją dla siebie, bo mam współzawodników, równie jak ja gorliwych. Pan mi ją zatem odstępujesz, nieprawdaż?
— Dobrze, Mości książę.
— I ręczysz za jej prawdę?
— O!.. ręczę jak najzupełniej.
— Przystajesz pan więc na tysiąc talarów tymczasem?
— Mam rodzinę Mości książę.
— Ależ, tysiąc talarów, do pioruna!
— Gdyby wiedziano w Lotaryngii, że uczyniłem doniesienie takie, to każdy jego wyraz krwią musiałbym zapłacić.
— Biedny człowiek!..
— Trzeba więc aby na przypadek nieszczęścia, rodzina moja żyć z czego miała.
— A więc?
— A więc dla tego przyjmę tysiąc talarów.
— Skoro przyjmujesz pieniądze mój panie, co mię obchodzi powód, dla którego je przyjmujesz? Tysiąc talarów są twoje.
Dziękuję Mości książę.
Widząc, że książę zbliża się do kufra i zagłębia rękę, Poulain poszedł za nim. Lecz tenże wydostał z kufra tylko małą książeczkę, w której olbrzymim i szkaradnym charakterem zapisał:
Trzy tysiące liwrów panu Mikołajowi Poulaine.
Niemożna było wiedzieć czy wypłacił te trzy tysiące liwrów, lub czy je był winien.
— To tak jakbyś je pan już miał w ręku — rzekł książę.
Poulain, który już był wyciągnął rękę i nogę, teraz cofnął się i ukłonił.
— A więc zgoda? — powiedział książę.
— Względem czego, dostojny panie?
— Pan mi odtąd zawsze udzielać będziesz wiadomości podobnych.
Paulain wahał się, bo mu chciano narzucić rzemiosło trochę za nadto drażliwe.
— I cóż?.. — spytał książę — czy już przeminęło owe szczytne poświęcenie się pańskie?...
— Nie, Mości książę.
— Mogę więc liczyć na pana?...
Poulain przezwyciężył się i odpowiedział.
— Tak jest.
— Ja sam tylko posiadam tę tajemnicę?..
— Tak jest, książę pan sam tylko.
— Idź, przyjacielu, idź z Bogiem, a pan de Mayenne niech się ma na baczności!
Powiedziawszy to, książę podniósł zasłonę, aby przepuścić Poulaina, a gdy spostrzegł, że ten już przebył przedpokój i znikł, pośpieszył do króla.
Król znudzony zabawą z psami, bawił się czemś innem.
D’Epernon przybrał minę zakłopotaną i stroskaną, lecz król swą ważną pracą zajęty, wcale na to niezważał.
Lecz ponieważ książę milczał uporczywie, król podniósł głowę i spojrzał na niego.
— Co tam nowego znowu, Lavalette... czyś umarł?..
— Dałby to Bóg, Najjaśniejszy panie!.. — odparł d’Epernon — bo niewidziałbym tego co widzę.
— Mojej zabawki?
— Najjaśniejszy panie, w wielkich niebezpieczeństwach poddany bardzo się lękać musi o bezpieczeństwo władzcy swojego!
— Znowu niebezpieczeństwo?.. a!.. niech cię czarny szatan porwie, mój książę!
— Chyba Wasza królewska mość naprawdę nie wiesz co się dzieje? — spytał książę.
— Na honor, może i nie wiem — odparł król.
— W tej chwili, Najjaśniejszy panie, otaczają Cię najstraszliwsi nieprzyjaciele!...
— Ba! i któż to?
— Najprzód, księżna de Montpensier.
— A!... prawda, wczoraj przypatrywała się traceniu Salcèda.
— Wasza królewska mość tak spokojnie o tem mówisz!
— A cóż mi to szkodzi?..
— Wasza królewska mość wiedziałeś już o tem?
— Wiedziałem.
— A wiedziałżeś, Najjaśniejszy panie, że pan de Mayenne przybył także?..
— Wczoraj wieczorem.
— A moja tajemnica?.. — powiedział książę nieprzyjemnie zdziwiony.
— Alboż to dla króla istnieje jaka tajemnica? — niedbale rzekł Henryk.
— Któż mógł uwiadomić Waszą królewską mość?..
— Czyż nie wiesz, że my monarchowie miewamy objawienia?..
— Albo policyę.
— To wszystko jedno.
— A!... Wasza królewska mość masz swoję policyę i nic o tem nie mówisz — rzekł urażony d’Epernon.
— Ha!., któż mię kochać będzie jeżeli nie ja sam siebie?...
— Krzywdzisz mię, Najjaśniejszy panie.
— Lavalette, prawda, że masz wiele dobrych chęci i to wielka twoja zaleta, ale także prawda, żeś za powolny i to znów wielka twoja wada. Wczoraj wieczorem o godzinie czwartej, wiadomość twoja byłaby bardzo dobrą; ale dzisiaj...
— I cóż dzisiaj, Najjaśniejszy panie?
— Przyznaj, że trochę spóżniona.
— Owszem, jeszcze zawcześnie, Najjaśniejszy panie, bo nie znajduję Waszej królewskiej mości skłonnym do wysłuchania mię.
— Wszak-że już od godziny słucham.
— Jakto!... Najjaśniejszy panie!... jesteś zagrożony, otoczony zasadzkami, a przecież spokojny!
— Cóż mam czynić, kiedy mi przydałeś straż przyboczną i wczoraj zapewniałeś, żem nieśmiertelny? Marszczysz brwi. Czyż twoi „czterdziestu pięciu” już wrócili do Gaskonii, albo może już nic nie warci?... Czy oni do mułów podobni?... Kiedy je próbują, to pełne ognia, kiedy kupiono, to z miejsca ruszyć nie chcą.
— Dobrze, Wasza królewska mość zobaczy co to są za ludzie.
— Bardzo chętnie... a czy prędko to nastąpi, mości książę?
— Prędzej może, aniżeli się spodziewasz, Najjaśniejszy panie.
— Brawo, teraz chcesz mię zastraszyć.
— Zobaczysz, zobaczysz, Najjaśniejszy panie. Ale, ale, kiedyż Wasza królewska mość na wieś jedzie?..
— W sobotę.
— A więc za trzy dni?..
— Tak, za trzy dni.
— Dosyć mi na tem, Najjaśniejszy panie.
D’Epernon ukłonił się i wyszedł.
W przedpokoju przypomniał sobie, że nieuwolnił Pertinaxa z warty, ale pan Pertinax już się był sam uwolnił.


Rozdział III.
DWAJ PRZYJACIELE.

Czytelnik pozwoli, że teraz wraz z nim udamy się za obu młodzieńcami, których król, uradowany, że ma także swoje małe tajemnice, wyprawi! za Chicotem posłem swoim.
Ernauton i Sainte-Maline wsiadłszy na koń, omało co się nie pognietli w bramie, tak dalece jeden drugiemu nie chciał ustąpić pierwszeństwa.
Sainte-Maline poczerwieniał, Ernauton zbladł.
— Co pan robisz!... — zawołał pierwszy, gdy wyjechali za bramę — czy chcesz mię udusić?
— I pan mi to samo zrobiłeś, a nie skarżę się jednak.
— Zdaje mi się. że mi pan chcesz dać naukę?
— Ja panu nic dać nie chcę.
— O! mój panie — rzekł Sainte-Maline podjeżdżając bliżej towarzysza, chciej-no to jeszcze raz powtórzyć.
— A to na co?
— Bo nie rozumiem pana.
— Uważam, że pan szukasz kłótni, wszak prawda?... — flegmatycznie zagadnął Ernauton. Tem gorzej dla pana.
— Z jakiegoż to powodu szukałbym kłótni? Alboż znam pana?... — odparł Sainte-Maline pogardliwie.
— Pan mię znasz doskonale — rzekł Ernauton. Obydwa z jednych okolic jesteśmy a domy nasze odległe od siebie tylko o dwie mile, wszędzie mię tam znają, jako potomka starożytnego szczepu; nakoniec, pana do wściekłości pobudza obecność moja w Paryżu, gdzie mniemałeś, że samego tylko ciebie powołano; a powtarzam, do wściekłości tem większej, że król kazał mi wieźć list swój.
— Otóż tak jest — zawołał Sainte-Maline blady z gniewu — przypuszczam, że to prawda. Lecz wynika ztąd jedna okoliczność...
— Jaka?
— Że mi z panem nie dobrze...
— A to sobie odjedz z Bogiem! ja pana wcale nie zatrzymuję.
— Pan udajesz, że mię nie rozumiesz.
— Przeciwnie, bardzo dobrze rozumiem. Pan wołałbyś odebrać mi list i sam go odwieźć? Ale na nieszczęście, pierwej trzebaby mię zabić.
— A któż panu powiada, że nie chcę tego?
— Chcieć a spełnić, nie jest jedno i to samo.
— Chodź pan tylko ze mną nad brzeg wody a przekonasz się, czy dla mnie chcieć a spełnić, nie jest jedno i to samo.
— Mój kochany panie, skoro mi król rozkazuje odwieźć list...
— To co!
— To go odwożę.
— Ja ci go gwałtem wydrę, próżny człowieku.
— Spodziewam się, że mię pan nie zmusisz do roztrzaskania ci łba jak psu wściekłemu.
— Pana?
— Tak jest; mam tęgi pistolet, a pan nie masz żadnego.
— A! zapłacisz mi za to — rzekł Sainte-Maline na bok z koniem ustępując.
— Bardzo dobrze; ale jak spełnię polecenie...
— Ha! łajdaku!
— Na ten raz, panie de Sainte-Maline, upamiętaj się, proszę, bo mamy zaszczyt należeć do króla i dalibyśmy zły przykład zgromadzając tu lud. A nadto, pomyśl tylko, jakby tryumfowali nieprzyjaciele monarchy, na widok niezgody pomiędzy obrońcami jego.
Sainte-Maline gryzł rękawicę; krew płynęła mu z zębów.
— No, no, mój panie — rzekł Ernauton — szkoda rąk, nie będzie czem trzymać pałasza jak staniemy do rozprawy.
— O! ja chyba umrę!... — zawołał Sainte-Maline.
— I owszem, oszczędzisz mi pan zachodu — odparł Ernauton.
Trudno wiedzieć dokąd byłaby zaszła wzrastająca wściekłość pana de Sainte-Maline, lecz nagle Ernauton przejeżdżając ulicę świętego Antoniego, spostrzegł jakąś karetę, krzyknął zdziwiony i stanął by przypatrzeć się zasłoniętej nieco kobiecie, która w niej jechała.
— Mój wczorajszy giermek!... — szepnął.
Dama widać go nie poznała, bo przejechała ani drgnąwszy, tylko skryła się w głąb karety.
— Dla Boga! pan mi każesz czekać — powiedział Sainte-Maline, a tymczasem kobietom w oczy zaglądasz.
— Bardzo przepraszam — odrzekł Ernauton i ruszył dalej.
Obaj młodzieńcy, odtąd nic z sobą nie mówiąc, wielkim kłusem przejechali ulicę i przedmieście Saint-Marceau.
Sainte-Maline pozornie zdawał się dosyć spokojny; lecz rzeczywiście gniew wstrząsał wszystkiemi muskułami jego ciała.
Poznał zresztą, i to go tem bardziej drażniło, że chociaż jest dobrym jeźdzcem, lecz nie zdąży wraz z Ernautonem, gdyż koń jego już się spocił, mimo że jeszcze nie biegł, a koń Ernautona dotąd nieokazywał znużenia najmniejszego.
Mocno tem zajęty, zapragnął koniecznie dowiedzieć się, co jego wierzchowiec dokazać zdoła i ciągle dręczył go pręcikiem i ostrogą.
To naleganie pokłóciło jeźdzca z koniem. Kłótnia ta nastąpiła w okolicach Biewry. Zwierzę nie było powolne, równie jak Sainte-Maline, ale pamiętne na swój ród Normandzki, wytoczyło proces jeźdzcowi i wygrało.
Najprzód w bok się rzuciło, potem wspięło, wreszcie poskoczyło ku rzece, gdzie pozbyło się jeźdźca, tocząc się wraz z nim do wody.
Chociaż szum rzeki głuszył przekleństwa pana de Sainte-Maline, jednak można je było słyszeć o milę.
Gdy wreszcie znowu zdołał stanąć na nogach, oczy mu z głowy powychodziły, a kilka kropli krwi płynącej z odartego czoła, twarz mu broczyły.
Sainte-Maline spojrzał w koło siebie; koń jego znowu na brzeg się dostał i już tylko tył widać mu było, bo głową musiał być obrócony w stronę Luwru.
Sainte-Maline, pokryty błotem, przemokły aż do kości, zakrwawiony i potłuczony, widział niepodobieństwo schwytania konia; samo kuszenie się o to, byłoby śmiesznością.
Wtedy to przypomniał sobie co powiedział Ernautonowi, kiedy na ulicy świętego Antoniego niechciał chwilę poczekać na towarzysza, dlaczegóżby ten miał być tyle grzecznym i czekać na niego godzinę lub dwie na drodze?
Tą myślą powodowany, z gniewu wpadł w najgwałtowniejszą rozpacz, tembardziej, iż z głębi swojego ukrycia, spostrzegł, że Ernautou obie ostrogi dał koniowi i wyjeżdżał na drogę, którą zapewne uznał za najbliższą.
U prawdziwie porywczych ludzi najwyższy szczyt gniewu dochodzi do szaleństwa.
Jedni prawie zaraz waryują lub umierają, drudzy tracą zupełnie wszelkie siły fizyczne i moralne.
Sainte-Maline machinalnie wydobył sztylet i była chwila, w której chciał go w piersi swej utopić.
Nikt, bo nawet i on sam nie umiałby powiedzieć co wówczas cierpiał.
Takie przesilenie czasem o śmierć przyprawia, kto zaś je przeżyje, o dziesięć lat się starzeje.
Rękami i nogami uczepiwszy się brzegu, wydostał się na ląd i błędnem okiem powiódł po drodze, ale nic nie dostrzegł, bo Ernauton i koń jego znikli w oddali.
Gdy taką rozpaczą przejęty, Sainte-Maline miotał tysiączne złorzeczenia przeciw sobie i drugim; galop nadbiegającego konia doszedł jego uszu i wnet na prostej drodze, którą obrał Ernauton, ujrzał i jeźdźca i konia...
Jeździec ten prowadził drugiego wierzchowca luźnego.
Był to pan de Carmainges, który udał się wprost, wiedząc dobrze, że tym sposobem najprędzej schwyta uciekającego konia, kiedy przeciwnie ścigając go, do tem większej znagli szybkości.
Objechał więc w ukos, zastąpił drogę krępemu Normandczykowi i czekał.
Na ten widok, serce Sainte-Malina zabiło z radości: uczucie wylania się i wdzięczności nadało słodki wyraz spojrzeniu, ale wnet twarz jego znowu się zachmurzyła: poznał całą wyższość Ernautona, bo nie taił przed sobą, że na miejscu towarzysza swojego, ani by pomyślał o postępku podobnym.
Szlachetność czynu gnębiła go, umiał ją ocenić i tem większych cierpień doznawał.
Na podziękowanie Ernautonowi wyjąkał słów kilka, lecz ten na to nie zważał; poczem wściekle pochwycił uzdę i mimo bólu wskoczył na siodło.
Ernauton w milczeniu wyjechał o krok naprzód i pogłaskał swojego wierzchowca.
Jak powiedzieliśmy, Sainte-Maline był wybornym jeźdzcem a wypadku, którego padł ofiarą, wcale nie przewidział; to też po chwilowej walce, którą na teraz wygrał, został panem konia i zmusił go do kłusa.
Pomimo całej dumy swojej, powodowany przyzwoitością, po długim namyśle rzekł do Ernautona po raz drugi: Dziękuję panu.
Ernauton poprzestał na ukłonie i ręką dotknął kapelusza.
Panu de Sainte-Maline droga wydawała się zbyt długą.
Około wpół do trzeciej, spostrzegli człowieka wraz z psem idącego; był słuszny i miał szpadę przy boku, a chociaż nie był to Chicot, jednak posiadał ręce i nogi bardzo długie.
Sainte-Maline chociaż zabłocony, niemógł się wstrzymać widząc, że Ernauton jodzie dalej i wcale na tego człowieka niezważa.
W umyśle gaskończyka przebiegła, jak złośliwa błyskawica, myśl, że jego towarzysz błądzi; skierował więc konia ku przechodniowi i zbliżył się ku niemu.
— A czy nie czekasz na kogo przechodniu?, spytał.
Podróżny spojrzał na Sainte-Malina, który w tej chwili nie bardzo przyjemnie wyglądał.
Twarz gniewem zmieniona, nieoschłe błoto na odzieży, nieostygła krew na policzkach, wielkie czarne brwi mocno zmarszczone, drżąca ręka wyciągnięta raczej z groźbą niż zapytaniem, wszystko to wydało się przechodniowi złowrogiem.
— Jeżeli czekam na coś — rzekł — to nie na kogoś; jeżeli zaś czekam na kogo, to pewno nie na pana.
— Jesteś bardzo niegrzeczny, mój mospanie — odparł Sainte-Maline uradowany, że mu się nastręczyła sposobność puszczania wodzy gniewowi i wściekły, że nową pomyłką przyczynił się do tem większego tryumfu przeciwnika swojego.
Gdy to mówił, podniósł rękę pręcikiem uzbrojoną i chciał uderzyć podróżnego; lecz ten machnął kijem i ugodził Sainte-Malina w ramię poczem gwizdnął na psa, który skoczył do łydek konia i jeźdzca i obu urwał po kawałku mięsa lub odzieży.
Koń, bólem rozdrażniony, znowu naprzód popędził, lecz Sainte-Maline mimo, że go nie mógł wstrzymać, pozostał jednak na siodle.
Tak unoszony, przebiegł obok Ernautona, który nawet się nie roześmiał z tej jego przygody.
Skoro wreszcie uspokoił konia, skoro pan de Carminges z nim się połączył, duma jego wprawdzie się nie zmniejszyła, lecz umiarkowała nieco.
— No!... — rzekł z przymuszonym uśmiechem — widać że dla mnie dzisiaj dzień feralny; a jednak ten człowiek bardzo był podobnym do tego, którego nam król Jegomość opisał i z którym mamy mieć do czynienia.
Ernauton milczał.
— Mówię do pana — rzekł Sainte-Maline, oburzony zimną krwią, którą słusznie uważał za oznakę pogardy, jakiej chciał nawet kosztem własnego życia koniec położyć.
— Mówię do pana, czy pan słyszysz?
— Osoba, którą nam król opisał, niema ani psa ani kija — odparł Ernauton.
— Prawda — mówił znowu Sainte-Maline — i gdybym był się nad tem zastanowił, miałbym jedno mniej stłuczenie na ramieniu a jednę ranę mniej na udzie. Widać, że lepiej być roztropnym i spokojnym.
Ernauton nie odpowiedział, stanął na strzemionach, położył dłoń nad oczami i rzekł:
— Tam oto czeka ten, którego szukamy.
— Do pioruna!... — mruknął głucho Sainte-Maline, zazdroszcząc tej nowej wyższości swojemu towarzyszowi, pan masz dobry wzrok. Ja zaledwie tylko jakiś czarny punkt rozróżnić mogę.
Ernauton nie odpowiadając jechał dalej, a wkrótce i Sainte-Maline spostrzegł i poznał człowieka, którego im król opisał.
Niegodziwa pokusa znowu go opanowała i popędził konia, pragnąc pierwszy stanąć u mety.
Ernauton spodziewał się tego i patrzył na Sainte-Malina bez groźby, bez żadnego na pozór zamiaru.
To spojrzenie opamiętało Sainte-Malina, i zaraz wstrzymał konia swojego.


Rozdział IV.
SAINTE-MALINE.

Ernauton nieomylił się, człowiek którego spostrzegł, był Chicot.
I on także dobre miał oko i ucho, bo zdaleka ujrzał i usłyszał jadących, a domyśliwszy się, że z nim będą mieli do czynienia, zaczekał.
Skoro nie pozostało mu żadnej wątpliwości, skoro się przekonał, że obaj jeźdzcy ku niemu zmierzają, oparł rękę na długiej szpadzie swojej, niby dla przybrania szlachetnej postawy.
Ernauton i Sainte-Maline milcząc, spojrzeli po sobie.
— Mów pan, jeżeli chcesz — rzekł Ernauton, kłaniając się przeciwnikowi swojemu; w tej okoliczności bowiem wyraz „przeciwnik”, stosowniejszym jest, aniżeli „towarzysz”.
Sainte-Mline omal że się nie udusił, tak ta niespodziana grzeczność gardło mu ściskała; odpowiedział tylko uchyleniem głowy.
Ernauton widząc że milczy, tak się odezwał do Chicota:
— Ten pan i ja, jesteśmy na pańskie usługi.
Chicot przywitał ich jak najuprzejmiejszym uśmiechem.
— Jeżeli pan nie poczytasz nam tego za natręctwo, pozwól zapytać o twoje nazwisko?
— Nazywam się Cień — odpowiedział Chicot.
— Pan na coś oczekujesz?
— Tak jest.
— Zapewne raczysz nam pan oświadczyć, na co?
— Czekam na list.
— Przebacz pan naszej ciekawości i nie bierz jej za obrazę.
Chicot znowu się ukłonił z coraz to uprzejmiejszym uśmiechem.
— Skądże pan tego listu oczekujesz? — mówił dalej Ernauton.
— Z Luwru.
— A czyjaż ma być na nim pieczęć?
— Królewska.
Ernauton włożył rękę w zanadrze.
— Pan zapewne poznasz ten list? — rzekł.
— Tak, jeżeli go zobaczę.
Ernauton wyjął list.
— Ten sam — powiedział Chicot — zapewne wiadomo panom, że dla większej pewności coś wam nawzajem wręczyć powinienem.
— Pokwitowanie.
— Tak jest.
— Król — mówił znowu Ernauton — rozkazał mi zawieźć ten list, ale ten oto pan ma obowiązek doręczenia go panu.
I podał list panu de Sainte-Maline, który go wziął i złożył w ręce Chicota.
— Dziękuję panom — rzekł ten ostatni.
— Widzisz pan — dodał Ernauton — żeśmy wiernie dopełnili co nam polecono: nikogo niema na drodze, nikt więc nie widział żeśmy z panem mówili i list mu wręczyli.
— Prawda, przyznaję to panom, a nawet w razie potrzeby poświadczę. Teraz na mnie kolej.
— Prosimy o pokwitowanie — rzekli razem obaj młodzieńcy.
— Któremuś z panów mam je wręczyć?
— Król nic w tym względzie nienadmienił — zawołał Sainte-Maline groźnie na towarzysza spoglądając.
— Racz pan udzielić nam pokwitowanie w duplikcie — powiedział Ernauton — i daj każdemu z nas po jednym, z tąd do Luwru daleko a w drodze tego pana lub mnie nieszczęście spotkać może.
Gdy to mówił, w oczach jego z kolei mignęła błyskawica.
— Jesteś pan bardzo przezorny — rzekł Chicot do Ernautona.
Wydobył z kieszeni pugilares, wydarł dwie kartki i na każdej napisał:

„Odebrałem z rąk pana Rene de Sainte-Maline, list przywieziony przez pana Ernauton de Carmainges.”

„Cień.”

— Żegnam pana — powiedział Sainte-Maline odbierając pokwitowanie.
— Zegnam pana i życzę szczęśliwej podróży — dodał Ernauton — czy masz jeszcze inne jakie zlecenie do Luwru?
— Nie, niemam żadnego i bardzo panom dziękuję — rzekł Chicot.
Ernauton i Sainte-Maline odwrócili konie ku Paryżowi, a Chicot ruszył w dalszą drogę krokiem, któregoby mu najlepszy muł pozazdrościł.
Gdy Chicot znikł, Ernauton zaledwie sto kroków ujechawszy, zatrzymał konia i rzekł do Sainte-Malina:
— Teraz, jeżeli pan chcesz, możemy zsiąść z koni.
— A to dla czego? — spytał zdziwiony Sainte-Maline.
— Dopełniliśmy naszej powinności, możemy zatem rozprawić się z sobą. Uważam, że miejsce jest bardzo stosowne do tego rodzaju rozmowy.
— I owszem — odparł Sainte-Maline, zsiadając z konia podobnie jak jego towarzysz.
Wtedy Ernauton przystąpił ku niemu mówiąc:
— Wiadomo panu, że bez żadnego powodu z mojej strony a bez żadnego pomiarkowania z pańskiej, przez całą drogę ciężko mię obrażałeś. Co większa chciałeś mię zmusić, abym się wziął do oręża w chwili niewłaściwej, na co zezwolić niechciałem. Teraz nadeszła chwila właściwa, mogę więc służyć panu.
Sainte-Maline słuchał tych słów stojąc ponury zmarszczony, lecz o dziwy! niechciał bić się, bo już ochłonął był z gniewu, który przeszedł wszelkie granice.
Rozwaga przywróciła mu zmysły, poznał zatem całą niższość położenia swojego.
— Panie — odpowiedział po chwili milczenia — na moje zniewagi odpowiadałeś przysługami, nie umiem więc teraz przemawiać do pana językiem, jakim przemawiałem przed chwilą.
Ernauton zmarszczył brwi.
— Tak, ale pan i teraz jeszcze masz to samo w myśli.
— A któż to panu powiada?
— Sama tylko nienawiść i zazdrość dyktowała panu mowę taką, a niepodobna aby w przeciągu dwóch godzin serce twoje wyrugowało z siebie nienawiść i zazdrość.
Sainte-Maline zarumienił się ale nie odpowiedział.
Ernauton po chwilowej przerwie mówił znowu.
— Król przełożył mię nad pana, zapewne dla tego, że mu się więcej twarz moja podobała; nie wpadłem w rzekę, bom lepszy jeździec, wyzwania pańskiego nieprzyjąłem w chwili gdy się je panu uczynić podobało, bom roztropniejszy; nie pokąsał mię pies wiadomego człowieka, bom rozważniejszy, nakoniec wzywam pana teraz abyś mi zdał sprawę i wydobył szpadę, bo posiadam więcej rzeczywistego honoru, i ostrzegam: nie zwłócz pan dłużej, bo powiem, że posiadam więcej odwagi.
Sainte-Maline drżał, z oczu jego tryskały błyskawice; na bladej twarzy wybiły się piętna wszystkich niegodziwych namiętności, które wyliczył Ernauton i przy którego ostatnich słowach wydobył on szpadę jak wściekły.
Ernauton już swoję trzymał w ręku.
— Cofnij pan ostatnie wyrazy — odparł Sainte-Maline — bo sam zapewne przyznasz, że są zbyteczne, gdyż jak pan nadmieniłeś, znasz mnie doskonale, ponieważ mieszkamy tylko o dwie mile od siebie; cofnij pan zatem to wyrazy i poprzestań na mojem upokorzeniu, nieżądając schańbienia.
— Ponieważ niezwykłem nigdy ulegać popędom gniewu — odparł Ernautou — mówię zatem zawsze to, co powiedzieć pragnę, a tem samem nie cofnę nic zgoła. Jestem także obraźliwy, a przytem nowicyusz u dworu, niechcę więc rumienić się ilekroć spotkam pana. Niech więc jedno pchnięcie szpadą uczyni zadosyć i mnie i panu.
— O! mój panie, bilem się jedenaście razy — z ponurym uśmiechem rzekł Sainte-Maline — a z jedenastu przeciwników moich, dwóch legło na placu. Zapewne pan wiesz o tem?
— Ja zaś nigdy się jeszcze nie bilem — odpowiedział Ernauton — bom nigdy nie miał ku temu sposobności, teraźniejsza zaś podoba mi się i nastręcza wtedy właśnie, gdy ja jej niewywołałem, a zatem chwytam ją chciwie i czekam na pana.
— Panie — powiedział Sainte-Maline wstrząsając głową — jesteśmy współziomkowie, służymy królowi, a zatem niekłóćmy się; uważam pana za człowieka zacnego i nawet podałbym panu rękę, gdyby to nie było dla mnie prawie niepodobieństwem. Cóż pan żądasz więcej? Oto przedstawiam się panu takim jakim jestem, z sercem aż do głębi zranionem, ale to nie moja wina. Jestem zazdrosny, cóż więc mam począć? natura w złym dniu mię stworzyła. Pan de Chalabre, pan de Monterabeu, albo pan de Picorney nigdyby mię nierozgniewali, lecz pańska wyższość dręczy mię okrutnie. A więc pociesz się pan, że zazdrość moja szkodzić panu nie może, i że z wielkim żalem moim zachowujesz pan całą zasługę swoję. Tak więc pozostaniemy tak jak jesteśmy, wszak prawda? ja niezawodnie zbyt wiele cierpieć będę, jeżeli pan opowiedzieć zechcesz powód sprzeczki naszej.
— O naszej sprzeczce nikt wiedzieć nie będzie, mój panie.
— Nikt?
— Tak jest, bo jeżeli przystąpisz do walki, albo pana zabiję albo sam polegnę. Nienależę do rzędu ludzi nie dbających o życie; owszem, cenię je wysoko. Mam lat dwadzieścia trzy, piękne nazwisko; nie zupełnie, jestem ubogi; pokładam nadzieję w sobie i w przyszłości i bądź pan pewny, że jak lew bronić się będę.
— Otóż ja zupełnie przeciwnie, mam już lat trzydzieści, życie dosyć mi się już sprzykrzyło, bo nie wierzę ani w przyszłość ani w siebie samego; lecz mimo żem przesycony życiem, że nie wierzę w szczęście, wolę nie bić się z panem.
— Cóż to! chcesz się pan przede mną usprawiedliwiać? — spytał Ernauton.
— Nie, dosyć już powiedziałem, dosyć się usprawiedliwiałem. Jeżeli pan na tem niepoprzestajesz, tem lepiej, bo przestajesz zarazem być wyższym odemnie.
— Przypominam panu, że gaskończycy niekończą w ten sposób kłótni, jeżeli się na pośmiewisko narazić nie chcą.
— Tego właśnie pragnę — rzekł Sainte-Maline.
— Pragniesz pan?
— Tak jest, kto mię wyśmieje sprawi mi największy przyjemność!
— A więc odmawiasz pan walki?
— Odmawiam, ale rozumie się, że walki z panem.
— Chociaż sam. mię wyzwałeś?
— Tak jest.
— Lecz, mój panie, jeżeli stracę cierpliwość i uderzę na pana?
Sainte-Maline konwulsyjnie zacisnył pięści.
— Wtedy, cisnę szpadę o dziesięć kroków od siebie — odparł.
— Strzeż się pan, bo w takim razie nieuderzę ostrzem.
— I owszem, ale wówczas będę miał powód nienawidzieć pana, a nienawidzieć będę śmiertelnie, potem skoro kiedyś ujrzę pana słabszym, napadnę na pana jak ty na mnie teraz i z rozpaczy przebiję pana.
Ernauton schował szpadę do pochwy.
— Dziwny z pana człowiek, żałuję cię z całego serca.
— Pan mię żałujesz?
— Tak jest, bo musisz pan cierpieć okropnie.
— O! okropnie.
— Pan kochać nie możesz?
— Nigdy.
— Ale przynajmniej musisz mieć jakąś namiętność.
— Jedną jedyną.
— Prawda, zazdrość, boś się pan do niej przyznał.
— Tak, i ztąd pochodzi, że z największym wstydem i niewypowiedzianem nieszczęściem ulegam wszelkim innym namiętnościom; ubóstwiam kobietę skoro widzę, że kocha innego, lubię złoto skoro go cudza ręka dotyka; jestem dumny zawsze przez porównanie, piję dla stłumienia w sobie gniewu, to jest dla zaostrzenia go skoro nie jest dosyć gwałtownym, to jest aby go uczynić jak piorun grzmiącym i zapalnym. O! tak jest, tak, dobrze powiedziałeś panie de Carmainges, żem bardzo nieszczęśliwy.
— I nigdy nie usiłowałeś pan zostać dobrym? — spytał Ernauton.
— Usiłowałem, lecz nadaremnie.
— Jakąż tedy masz pan nadzieję? co począć myślisz?
— Co czyni roślina zatruta? Kwitnie równie jak i drugie, a niektórzy ludzie umieją z niej korzystać. Cóż czynią, niedźwiedzie i drapieżne ptaki? Kąsają, ale są ludzie umiejący przyuczyć ich do łowów; takim jestem i ja i takim zapewne będę w ręku pana d’Epernona i pana de Loignac aż do dnia, w którym mi posiedzą: „Jest to roślina szkodliwa, wyrwijmy ją; jest to zwierz wściekły, zabijmy go.”
Ernauton uspokoił się powoli.
Odtąd uważał Sainte-Malina nie tylko za przedmiot swojego gniewu ale nadto za przedmiot badań i uczuł niejaką litość dla człowieka, spowodowanego okolicznościami do uczynienia mu zeznań podobnych.
— Wielkie szczęście, które przy znakomitych swoich przymiotach osiągnąć możesz, uleczy pana — rzekł — rozwiń się zatem panie de Sainte-Maline, odpowiednio twoim natchnieniom, a wojna albo intryga sprzyjać ci będzie; wówczas, mogąc rozkazywać, mniej nienawidzieć będziesz.
— Jakkolwiek wysoko się wzniosę, jakkolwiek głęboko zapuszczę korzenie, zawsze nademną istnieć i ranić mię będą świetniejsi losem; podemną zaś śmiech szyderczy uszy moje rozdzierać będzie.
— Żałuję pana — powtórzył Ernauton.
I na tem się skończyło.
Ernauton poszedł do konia, którego był uwiązał u drzewa i wsiadł na niego.
Sainte-Maline ciągle swojego trzymał w ręku.
Obaj ruszyli z powrotem do Paryża, jeden milczący i zasmucony tem co usłyszał, drugi tem co powiedział.
Nagle Ernauton podał rękę Sainte-Malinowi.
— Jeżeli pan pozwolisz, będę się starał uczyć pana? — rzekł.
— Ani słowa więcej, mój panie — odparł Sainte-Maline — nie, nie próbuj pan, bo to się nie uda. Owszem, nienawidź mię raczej, a ja właśnie dlatego podziwiać cię będę.
— Jeszcze raz powtarzam, że żałuję pana — powiedział Ernauton.
W godzinę później obaj jeźdźcy wracali do Luwru, zmierzając ku kwaterze „Czterdziestu pięciu”.
Król był wyszedł i dopiero wieczorem miał powrócić.


Rozdział V.
Przemowa pana de Loignac do czterdziestu pięciu.

Obaj młodzieńcy wyglądając przez okienka kwater swoich, oczekiwali na powrót króla, ale każdego zajmowały myśli odrębne.
Sainte-Maline, pełen nienawiści, wstydu, ambicyi, stał z brwią zmarszczoną i pałającem sercem.
Ernauton zaś zapomniał już o wszystkiem co zaszło, zajęty był jedynie odgadywaniem, kto była kobieta, którą wprowadził do Paryża, jako giermka, a teraz spotkał w karecie bogatej.
Serce jego usposobione raczej do miłosnych przygód, niż do ambitnej rachuby, znalazło obszerny przedmiot do rozmyślań.
To też Ernauton powoli w tak głęboką wpadł zadumę, iż dopiero gdy podniósł głowę spostrzegł, że Sainte-Maline znikł gdzieś.
Sainte-Maline mniej niż on roztargniony, dostrzegł powrót króla i stanął u drzwi monarszych właśnie w chwili, gdy król wchodził do swojego apartamentu.
Zerwał się żywo, przebiegł galerye i również przybył do drzwi królewskich, ale w drodze spotkał wracającego już Sainte-Malina.
— Patrz pan — rzekł promieniejący Sainte-Maline, co dostałem od króla.
I pokazał mu złoty łańcuch.
— Winszuję — odparł Ernauton, ale głos jego nie zdradzał najmniejszego wzruszenia.
I z kolei wszedł do monarchy.
Sainte-Maline spodziewał się, że pan dc Carmainges zazdrościć mu będzie, zdumiony więc taką spokojnością, czekał aż Ernauton wyjdzie.
Ernauton bawił u Henryka blizko dziesięć minut, które dla Sainte-Malina były dziesięcioma wiekami.
Nakoniec wyszedł: Sainte-Maline ciągle stał na miejsca, szybkiem spojrzeniem zmierzył towarzysza i serce jego rozradowało się, bo Ernauton nie niósł nic, a przynajmniej nic widocznego.
— A cóż, panie, czy dostałeś co od króla?.. — spytał.
— Król dał mi swą rękę do pocałowania — z uśmiechem odpowiedział Ernauton.
Sainte-Maline zgniótł swój łańcuch tak silnie, iż skruszył jedno ogniwo.
Obaj w milczeniu udali się do kwater swoich.
Wchodząc do sali usłyszeli głos trąby, hasło to wywołało wszystkich czterdziestu pięciu z ich kwater, jak pszczoły z ula.
Każdy pytał czy nie zaszło co nowego, a korzystając z chwilowego zebrania, podziwiał zmianę osoby i ubioru swojego towarzysza.
Wielu wystąpiło zbytkownie, inni znów bez gustu, ale świetność brak dobrego smaku wynagradzała.
Z resztą posiadali to czego d’Epernon pragnął, jako dosyć zręczny polityk, choć zły żołnierz; jedni byli młodzi, drudzy silni, inni doświadczeni.
W ogóle podobni byli do korpusu oficerów w miejskim stroju, z wojskową postawą.
Po większej części wystąpili z długiemi szpadami, brzęczącemi ostrogami, najeżonym wąsem, w butach i rękawiczkach koźlich lub bawolich, a wszyscy złoceni, upomadowani i strojni we wstążki.
Najskromniejsi odznaczali się ciemnemi barwami, najskąpsi suknem mocnem, najwykwintniejsi koronkami, lub różowemi i białemi atlasami.
Perducas de Picorney znalazł u jakiegoś żyda mosiężny złocony łańcuch, gruby jak łańcuch więzienny.
Pertinax de Monterabeu cały się upstrzył wstążkami i naszywkami; kupił swój ubiór u jakiegoś kupca z ulicy des Haudriettes, który dał był kiedyś u siebie przytułek jakiemuś panu przez rabusiów zranionemu.
Pan ten kazał sobie przysłać z domu inny ubiór, a zawdzięczając gospodarzowi gościnność, darował mu suknie zwalane krwią i błotem.
Kupiec kazał oczyścić te suknie i nadał im dosyć ponętną powierzchowność, a choć zostały dwie dziury od dwóch pchnięć sztyletem, Pertinax zahaftował je złotem i wadę zastąpił ozdobą.
Eustachy de Miradoux nie błyszczał wcale, bo potrzebował ubrać Lardillę, Militora i dwoje dzieci.
Lardilla wybrała sobie ubiór jak najokazalszy, w owej epoce używany zwykle przez najbogatsze kobiety; Militor pokrył się aksamitem i adamaszkiem, przyozdobił srebrnym łańcuchem, beretem z piórami i haftowanemi pończochami; tak więc biednego Eustachego zaledwie skromna sumka od łachmanów ochroniła.
Pan de Ghalabre zachował swój siwo stalowy kaftan, który mu krawiec odświeżył i podszył na nowo, a kilka aksamitnych wstążek tu i owdzie zręcznie rozsianych, nadały temu zużytemu ubraniu nową postać.
Pan de Ghalabre utrzymywał, że koniecznie pragnął zmienić kaftan, lecz mimo najstaranniejszych poszukiwań, niezdołał znaleźć lepiej wyrobionego i mocniejszego sukna.
Zresztą wykosztował się na czerwone spodnie, na buty, płaszcz i kapelusz, wszystko na oko tylko dobrane, jak to zwykle bywa w ubraniu skąpca.
Co do broni, tej nic nie można było zarzucić.
Jako stary wojownik, umiał wynaleźć wyborną hiszpańską szpadę, sztylet doskonałej roboty i wyborny ryngraf, który mu zastąpił miejsce karbowanej krezy.
Gdy więc ci panowie wzajemnie się podziwiali, wszedł pan de Loignac z brwią zmarszczoną; kazał otworzyć koło, wszedł w jego środek i przybrał postawę coś nieprzyjemnego zwiastującą.
Niepotrzebujemy mówić, że spojrzenia wszystkich utkwiły w naczelniku.
— Czy panowie tu wszyscy jesteście? — zapytał.
— Wszyscy — odpowiedziało razem czterdzieści pięć głosów, co stanowiło najlepszą wróżbę przyszłych manewrów.
— Moi panowie — mówił dalej Loignac — przywalano was tutaj abyście tworzyli przyboczną gwardyę królewską; jest to zaszczytny ale wiole wymagający tytuł.
Loignac umilkł, a wszyscy odpowiedzieli mu szmerem zadowolenia.
— A jednak uważam, że wielu niedokładnie pojęło swoje obowiązki; powinienem zatem przypomnieć je panom.
Każdy nadstawił uszu, a choć nie wszyscy gotowi byli spełniać obowiązki swoje, wszyscy jednak żarliwie poznać je pragnęli.
— Nie należy mniemać, moi panowie, że król powołał was do służby i płaci wam dla tego, abyście postępowali jak roztrzepańcy i podług upodobania tu i owdzie rozsiewali razy szabli waszych. Karność jest rzeczą nieodzowną, jakkolwiek zawsze będzie utajona, panowie bowiem stanowicie zgromadzenie szlachty, która powinna być dla całego królestwa wzorom posłuszeństwa i poświęcenia.
Wszyscy milczeli, gdyż tak uroczysty wstęp widocznie zapowiadał, że dalszy ciąg mowy bodzie bardzo ważny.
— Od dnia dzisiejszego zaczynacie być wtajemniczeni w życie Luwru, to jest zaczynacie mieć udział w pracach rządu. Jakkolwiek nie zawsze będziecie obecni naradom, częstokroć jednak będziecie narzędziami przywodzącemi do skutku treść tych narad; tak więc jesteście zarazem urzędnikami, nietylko odpowiadającymi za zachowanie tajemnicy, ale nadto posiadającymi władzę wykonawczą.
Po szeregach gaskończyków przebiegł powtórny szmer zadowolenia, głowy ich śmiało się podniosły i rzekłbyś, że duma dodała im po kilka cali wzrostu.
— Przypuścież teraz — mówił dalej Loignac — iż jeden z takich urzędników, w ręku których niekiedy spoczywa bezpieczeństwo stanu lub spokojność korony, przypuścież, powtarzam, że taki urzędnik zdradzi tajemnicę narad, lub że żołnierz nie wykona otrzymanego rozkazu. Wiecie, że za to kara śmierci?
— Wiemy — odpowiedziało kilka głosów.
— Otóż! moi panowie — groźnie zawołał Loignac — dzisiaj tu zdradzono postanowienie królewskie a może nawet i zniweczono środek, którego Najjaśniejszy pan chwycić się zamierzył.
Miejsce dumy i podziwu zajęła teraz trwoga; wszyscy czterdziestu pięciu z niedowierzaniem i niespokojnością po sobie spojrzeli.
— Dwóch z pomiędzy was, moi panowie, spotkano rozprawiających na ulicy jak dwie stare baby i ciskających na wiatr słowa zbyt ważne, bo każde z nich teraz może ugodzić i zabić człowieka.
Sainte-Maline natychmiast przystąpił do pana de Loignac i rzekł:
— Niech mitu wolno będzie przemówić do pana w imieniu moich towarzyszy; a ponieważ ważną jest rzeczą jak najprędzej uwolnić nas wszystkich służących królowi, od podejrzenia na ogóle naszym ciążącego, racz pan zatem uczynić to spiesznie, abyśmy wiedzieli czego się trzymać i aby dobrych ze złymi nie mieszano.
— To bardzo łatwo — odparł Loignac.
Podwojono uwagę.
— Doniesiono dzisiaj królowi, iż jeden z jego nieprzyjaciół, jeden właśnie z tych, do walki z którymi powołani jesteście, przybył do Paryża, aby go drażnić a raczej knuć przeciw niemu spiski. Nazwisko tego nieprzyjaciela wymówiono tajemnie, lecz słyszał je szyldwach, to jest człowiek, którego za mur uważać należało, a tem samem, który powinien był być głuchym, niemym i niezachwianym. Jednak człowiek ten, niedawno na ulicy powtarzał nazwisko nieprzyjaciela królewskiego, a to z przechwałkami i śmiechem, czem zwrócił uwagę przechodniów i wzbudził niejakie poruszenie. Wiem o tem, bo szedłem tą samą drogą co ów człowiek i wszystko na własne uszy słyszałem; bo aby przeszkodzić dalszemu jego gadulstwu, położyłem mu rękę na ramieniu, gdyż tak się był zapomniał, że tylko jeszcze kilka słów brakowało, aby zdradził najświętsze interesy. Byłbym musiał wtedy na miejscu przebić go sztyletem, gdyby niebyt zamilkł za pierwszem mojem skinieniem.
Postrzeżono że Pertinax de Monterabeu i Pertinax de Picornej pobledli i prawie omdlewający patrzyli na siebie.
Chwiejący się Monterabeu, chciał coś powiedzieć na swoje usprawiedliwienie.
Skoro tylko trwoga zdradziła obu winnych, wszystkie spojrzenia na nich się zwróciły.
— Nic cię usprawiedliwić nie zdoła, mój panie — rzekł Loignac do Monterabeu — jeżeli byłeś pijany, już tem samem ukarać cię należy; jeżeli zaś powodowała tobą duma i chełpliwość, to również na karę zasługujesz.
Nastała okropna cisza. Pamiętamy zapewne, że pan de Loignac, zaraz na początku objawił surowość zdającą się grozić złemi następstwy.
— A zatem — mówił de Loignac — panie de Monterabeu i ty panie de Picorney, będziecie ukarani.
— Przebacz panie — odpowiedział Pertinax; dopiero z prowincji przybywamy, jesteśmy jeszcze nowicyuszami u dworu, i nie znamy sztuki życia politycznego.
— Nie trzeba było podejmować się zaszczytnej służby przy boku Jego królewskiej mości, nie zważywszy pierwej ciężarów i obowiązków tejże służby.
— Przysięgamy, że na przyszłość jak groby milczeć będziemy.
— Wszystko to bardzo dobrze moi panowie, ale czy jutro naprawicie złe, któreście dzisiaj zrządzili?
— Będziemy się starali.
— Niepodobna, moi panowie, niepodobna!
— Przynajmniej na ten raz, racz nam przebaczyć panie.
— Żyjecie, moi panowie — mówił znowu Loignac nie odpowiadając wprost na prośbę obu winnych — w pośród widocznego rozpasania, które surową karnością powściągnę. Ci więc, którym się służba za ciężką wyda, mogą z niej wystąpić, gdyż nie troszczę się z goła o nowych ochotników, którzy zajmą ich miejsce.
Nikt nieodpowiedział, ale wielu zwiesiło głowy.
— Tak więc — mówił dalej Loignac — należy uprzedzić was o tem moi panowie, sami sobie wymierzać będziemy sprawiedliwość tajemnie, niezwłocznie, bez żadnych bazgranin, bez procesów; bo zdrajcy natychmiast śmiercią karani będą. Nie brak ku temu powodów, nikogo więc to niezadziwi. Przypuśćmy naprzykład, że panowie de Monterabeau i Picorney, zamiast po przyjacielsku rozprawiać na ulicy o rzeczach, o których powinni byli zapomnieć, raczej posprzeczali się o to o czem mieli prawo pamiętać, otóż! czy ta sprzeczka nie mogła wywołać między nimi pojedynku? Zdarza się niekiedy, iż w pojedynku znajdują obu tych panów poległych na Pre-aux-Clércs, tak jak znaleziono panów de Quelus, de Schomberg i de Maugiron poległych w Tournelles; rozchodzi się o tem wieść jak o każdym pojedynku i wszystko się kończy. Pojmujecie więc moi panowie, że każę zabić albo w pojedynku lub inaczej, każdego kto zdradzi tajemnicę króla.
Monterabeu zupełnie omdlał i oparł się o towarzysza, coraz mocniej bledniejącego i przeraźliwie zębami dzwoniącego.
— Za lżejsze przewinienia — mówił znowu Loignac, obmyślę lżejsze kary, naprzykład areszt, a użyję go dlatego, że tem ukarzę winnego a króla nie przyprawię o żadną stratę. Dzisiaj daruję życie panu de Montarabeu, który mówił i panu de Pincorney, który słuchał; przebaczam im, bo mogli się omylić przez niewiadomość; nie karzę ich aresztem, bo mogę ich potrzebować jeszcze dzisiaj albo jutro rano. Ale pozostawiam dla nich trzeci rodzaj kary, którą do winnych zastosowywać będę, to jest skazuję ich na karę pieniężną.
Na słowo: „kara pieniężna” twarz pana de Chalabre przedłużyła się jak pysk łasicy.
— Dostaliście moi panowie, po tysiąc liwrów, oddacie zatem po sto i tej kwoty użyję na wynagrodzenie tych, którzy na to zasłużą i którym nie będę miał nic do wyrzucenia.
— Sto liwrów — mruknął Pincorney — ależ krwi boska! ja ich już niemam, wszystkie pieniądze wydałem na ubranie i wyekwipowanie.
— To pan sprzedasz swój łańcuch — rzekł Loignac.
— Owszem, chętnie poświęcę go na usługi króla — odpowiedział Pincorney.
— Nie, mój panie, król niekupuje własności swoich poddanych, sam pan sprzedaj i sam zapłać. Ale mam jeszcze coś dodać — rzekł Loignac. Pomiędzy rozmaitymi członkami tego zgromadzenia, dostrzegłem zarody nieporozumienia lub drażliwości; ilekroć więc przyjdzie do jakiej sprzeczki, pragnę aby mi o niej donoszono, bo sam tylko będę miał prawo sądzenia o jej ważności i nakazania walki, jeżeli ją uznam za konieczną. W naszych czasach wiele osób ginie w pojedynkach, bo taka moda, ale ja nie życzę sobie aby dla dogodzenia modzie, kompania moja ciągle niekompletną była. Pierwszą walkę, pierwsze wyzwanie, które nastąpi bez mojego pozwolenia, ukarzę surowem więzieniem, bardzo wysoką pieniężną karą albo czem jeszcze dotkliwszem, jeżeli ta okoliczność przyniesie jaki uszczerbek służbie. Niech więc ci z was moi panowie, którzy się mogą zastosować do tych rozporządzeń, zastosują się do nich. Teraz możecie panowie odejść. Ale, ale, dzisiaj wieczór piętnastu z pomiędzy was ma się znajdować przy schodach Jego królewskiej mości, podczas przyjęcia i jeżeli będzie potrzeba, niech się za danym znakiem rozproszą po przedpokojach. Piętnastu drugich uszykują się na dziedzińcu, niby bez żadnego celu i połączą się z grupami ludzi przybywających do Luwru; nakoniec piętnastu innych pozostaną w kwaterach.
— Panie — rzekł Sainte-Maline przybliżając się — pozwól abym nie udzielał rady, broń Boże! ale abym zażądał wyjaśnienia; każde dobre wojsko wymaga dobrego dowództwa; jakże więc zgodnie działać potrafimy, skoro niemamy dowódzcy?
— A ja, czemże jestem?... — zagadnął Loignac.
— Pan jesteś naszym generałem.
— Mylisz się mój panie, generałem waszym jest książę d’Epernon.
— A więc pan jesteś naszym brygadyerem, ale to nie dosyć, bo każdy nasz oddział potrzebuje oficera.
— Prawda — odparł Loignac — ja zaś codzień na trzy części dzielić się nie mogę, a jednak samą tylko zasługą pragnę mieć wyższość nad panami.
— O! choćbyś się jej wypierał panie, to ona sama na jaw wyjdzie, a przy zdarzonej sposobności poznasz pan różnice, których teraz niewidać.
— A więc ustanowię czasowych zwierzchników — powiedział pan do Loignac, zastanowiwszy się przez chwilę nad zdaniem Sainte-Maline; wraz z hasłem wskażę nazwisko zwierzchnika, tym sposobem każdy po kolei nauczy się ulegać i rozkazywać, ale nieznam jeszcze waszych zdolności moi panowie, a dla ustalenia mojego wyboru, potrzebuję aby te zdolności się rozwinęły. Obaczę więc i osądzę.
Sainte-Maline ukłonił się i wrócił do szeregu.
— Otóż — mówił znowu Loignac — słyszeliście moi panowie, że podzieliłem was na piętnastki. Znacie wasze numery: pierwszy przy schodach, drugi na dziedzińcu, trzeci na kwaterze; ton ostatni na wpół ubrany, ze szpadami, ma być gotów do wystąpienia za najmniejszym znakiem. Teraz odejdźcie. Panie de Monterabeu i panie de Picorney, jutro czekam uiszczenia kary, sam jestem podskarbim.
Wszyscy odeszli, pozostał sam tylko Ernauton dc Carmainges.
— Czy pan czego żądasz?... — spytał Loignac.
— Tak jest, panie — kłaniając się odpowiedział Ernauton — zdaje mi się, że pan zapomniałeś wyraźnie oznaczyć co czynić mamy. Służyć królowi, jestto. niewątpliwie rzecz zaszczytna, ale radbym wiedzieć do czego ta służba obowiązuje.
— Jest to mój panie, zbyt drażliwa kwestya i nieumiałbym odpowiedzieć na nią kategorycznie — rzekł Loignac.
— Wolnoż mi zapytać dlaczego?
Ernauton czynił swoje zapytania z tak wyszukaną grzecznością, iż pan de Loignac, mimo zwyczaju, nadaremnie kusił się na surową odpowiedź.
— Bo i ja sam częstokroć nie wiem zrana co będę miał do czynienia wieczorem.
— Względem nas — rzekł Carmainges — zajmujesz pan tak wysokie stanowisko, iż powinieneś wiedzieć wiele takich rzeczy, o których my wcale nie wiemy.
— Czyń panie de Carmainges co ja czynię; ucz się swojej służby tak, aby cię jej nikt nie uczył; ja ci nie przeszkadzam.
— Odwołuję się do pańskiego światła — powiedział Ernauton — jakkolwiek bowiem przybyłem do dworu wolny od wszelkiej przyjaźni i nienawiści, jakkolwiek niepowodowany żadną namiętnością, jakkolwiek nie więcej wart od innych, mogę jednak być panu użyteczniejszym niż drudzy.
— Jesteś pan wolny od przyjaźni i nienawiści?
— Tak panie.
— Przypuszczam jednak, że pan kochasz króla.
— Powinienem i pragnę kochać, panie do Loignac, jako sługa, jako poddany i jako szlachcic.
— Otóż! jest to jeden z głównych punktów, do których stosować się powinieneś; jeżeliś zręczny, potrafisz uniknąć tego co się im wyraźnie sprzeciwia.
— Bardzo dobrze — kłaniając się odrzekł Ernauton — teraz wiem już jak mam postępować. Jedna tylko okoliczność mocno mię niepokoi.
— Jaka?
— Posłuszeństwo bierne.
— To najgłówniejszy warunek.
— Rozumiem panie, lecz bierne posłuszeństwo jest niekiedy zbyt trudnem dla ludzi drażliwych pod względem honoru.
— To mię nic nie obchodzi panie de Carmainges — odpowiedział Loignac.
— A jednak, jeżeli się panu jaki rozkaz niepodoba?
— Czytam podpis księcia d’Epernon i to mię pociesza.
— A pan d’Epernon?
— Pan d’Epernon czyta podpis króla i pociesza się równie jak ja.
— Masz pan słuszność — rzekł Ernauton — widzisz we mnie uniżonego sługę.
Ernauton chciał odejść, ale go Loignac zatrzymał.
— Jednakże wzbudziłeś pan we mnie pewną myśl — rzekł — dlatego powiem panu coś, czegobym innym niepowiedział, bo ci inni ani śmieją ani umieją mówić do mnie równie przyzwoicie jak pan.
Ernauton ukłonił się.
— Panie — mówił Loignac, przybliżywszy się do młodzieńca — dzisiaj wieczorem może się przytrafić coś ważnego. Nie spuszczaj go z oka, i idź za nim wszędzie, gdziekolwiek się uda, po wyjściu z Luwru.
— Daruj pan, ale zdaje mi się, że to by oznaczało, iż kogoś na oku mieć potrzeba.
— Tak pan sądzisz? — zimno odparł Loignac — być może, ale czekaj pan.
Tu wyjął z zanadrza papier, który podał panu de Carmainges; ten rozwinął go i przeczytał:
„Dzisiaj wieczorem kaź śledzić pana de Mayenne, jeżeliby przypadkiem śmiał przedstawić się w Luwrze.”
— Podpisano? — spytał Loignac.
— Podpisano, d’Epernon — przeczytał Carmainges.
— A więc?...
— Prawda — odrzekł Ernauton nisko się kłaniając — pójdę za panem de Mayenne.
I wyszedł.


Rozdział VI.
Panowie obywatele miasta Paryża.

Pan de Mayenne, którym się tak bardzo w Luwrze zajmowano, a który się tego wcale nie domyślał, wyjechał z pałacu Gwizyuszów tylną bramą, i konno, w butach i ostrogach, udał się do Luwru, wraz z trzema panami ze swojego orszaku, jakby dopiero co powracał z podróży.
Pan d’Epernon uwiadomiony o jego przybyciu, kazał donieść królowi o tych odwiedzinach.
Pan de Loignac, również o tem uprzedzony, wydał powtórny rozkaz swoim „Czterdziestu pięciu”, piętnastu więc z pomiędzy nich, jak wyżej powiedziano, zajęło miejsce w przedpokojach, piętnastu na dziedzińcu, a czternastu pozostało na kwaterze.
Powiadamy: czternastu, bo jak wiadomo? Ernauton otrzymał wyłączne polecenie i tem samem nie znajdował się pomiędzy towarzyszami.
Lecz że orszak pana de Mayenne, niewzniecał żadnej obawy, druga kompania otrzymała upoważnienie powrotu do koszar.
Pan de Mayenne przybył w celu złożenia królowi uszanowania i został przyjęty po przyjacielsku.
— I cóż, kuzynie — zapytał go król — znowu odwiedzasz Paryż?
— Tak, Najjaśniejszy panie — odrzekł Mayenne — uważałem za obowiązek przypomnieć Waszej królewskiej mości w imieniu braci i mojem własnem, iż jesteśmy jego najwierniejszymi poddanymi.
— Przez rany Boga!... — zawołał Henryk — wszak to rzecz tak znana, iż mimo, że odwiedziny twoje wielką mi przyjemność sprawiają, jednak mogłeś sobie oszczędzić tej podróży, lecz niezawodnie ma ona inną przyczynę.
— Lękam się, Najjaśniejszy panie; ażeby przychylności Twojej dla domu Gwizyuszów nie osłabiono rozmaitemi pogłoskami, jakie od niejakiego czasu nieprzyjaciele nasi rozsiewają.
— Jakiemi pogłoskami?.. — zapytał król z dobrodusznością, która go nawet dla najpoufalszych niebezpiecznym czyniła.
— Jakto!.. — zapytał nieco zrażony Mayenne — Wasza królewska mość niesłyszałeś nic dla nas niekorzystnego?
— Wiedz raz na zawsze mój kuzynie, że nieścierpiałbym aby tu źle mówiono o panach Gwizyuszach; a że każdy wie o tem lepiej jak ty sam zdajesz się wiedzieć, więc nikt nic niemówi.
— W takim razie, Najjaśniejszy panie, nieżałuję że tu przybyłem, bom miał szczęście oglądać mojego króla i znaleźć go w dobrem usposobieniu, wyznam jednak, że pośpiech mój był bezpotrzebny.
— O!.. mój książę, Paryż jest to tak dobre miasto, że zawsze w niem jakąś korzyść odnieść można — rzekł król.
— Prawda, Najjaśniejszy panie, ale my w Loissons mamy nasze interesy.
— Jakie, Mości książę?
— Obchodzące także i Waszą królewską mość...
— Prawda, prawda, prowadźcież je dalej tak jak dotąd, umiem ja oceniać i odwdzięczać postępowanie sług moich.
Książę oddalił się z uśmiechom na ustach.
Król zaś wrócił do swojego pokoju zacierając dłonie.
Loignac dał znak Ernautonowi, ten znowu powiedział coś służącemu i udał się za czterema panami.
Służący pobiegł do stajni, a Ernauton szedł piechotą.
Niemiał potrzeby obawiać się stracenia śladu pana de Mayenne; gdyż z powodu nieostrożności Perducasa Pincorney, cały Paryż wnet dowiedział się o przybyciu księcia z domu Grwizyuszów. Ta wiadomość wywołała na ulice wszystkich związkowych, dla wynalezienia śladu księcia.
Pana de Mayenne łatwo można było poznać po szerokich jego barkach, po otyłości i zadartej brodzie.
Postępowano więc za nim aż do bram Luwru, i tam czekano aż wyjdzie, aby go znowu odprowadzić do bramy własnego pałacu.
Napróżno Mayenne usuwał najgorliwszych mówiąc:
— Tylko nie z takim ogniem, moi przyjaciele, tylko nie z takim ogniem; bo doprawdy!.. skompromitujecie nas.
Mimo to książę z orszakiem dwustu lub trzystu ludzi przybył do pałacu Saint-Denis, w którym obrał mieszkanie.
Ernauton tem łatwiej mógł go śledzić niepostrzeżony.
W chwili gdy książę wchodził do pałacu, i witając obecnych ukłonił się, zdało mu się, że w jednym z panów również kłaniających się poznaje jeźdzca, który towarzyszył czyli raczej któremu towarzyszył giermek, wprowadzony przezeń do bramy świętego Antoniego podczas stracenia Salcèda.
Zaledwo pan de Mayenne znikł, tłumy ustąpiły z drogi lektyce jakiejś.
Mayneville postąpił naprzeciw niej, w tem odsunięto firankę i przy świetle księżyca Ernauton poznał i swojego giermka i damę z pod bramy świętego Antoniego.
Mayneville zamienił kilka słów z tą damą i lektyka znikła pod portykiem pałacu.
Mayneville udał się za nią, po czem drzwi zamknięto.
W chwilę później Mayneville pokazał się na balkonie, podziękował paryżanom w imieniu księcia, a że już późno było, prosił aby się rozeszli i złośliwym nienastręczali domysłów co do ich zebrania.
Wszyscy więc oddalili się oprócz dziesięciu osób, które weszły do pałacu wraz z orszakiem księcia.
I Ernauton oddalił się wraz z drugimi, albo raczej gdy się drudzy oddalili, udawał że także odchodzi.
Dziesięciu wybranych, którzy z wyłączeniem wszystkich innych pozostali, byli to deputowani związkowych, wyprawieni do pana de Mayenne, dla podziękowania mu za przybycie i zarazem dla zaklęcia go, aby skłonił także swojego brata do przybycia.
W rzeczy samej, ci zacni obywatele, których już jednego wieczoru widzieliśmy zgromadzonych, przy bujnej swej wyobraźni, ułożyli na jednem z przygotowawczych zebrań, mnóstwo planów, którym brakowało jedynie sankcyi i wsparcia przywódcy.
Bussy-Leclerc oświadczył, że wyćwiczył trzy klasztory w robieniu bronią i podzielił na kompanie pięciuset obywateli, to jest zorganizował na stopę wojenną około tysiąca ludzi.
Lachapelle-Marteau zawiązał stosunki z sędziami, pisarzami, dependentami i innemi osobami sądowemi. Mógł więc zarazem dostarczyć i rady i czynu; radę mógł reprezentować przez dwieście czarnych sukien, a czyn przez dwustu łuczników.
Brigard miał kupców z ulicy Lombards, z giełdy i ulicy Saint-Denis.
Crucé dzielił się adwokatami z kolegą Lachapelle-Marteau, i co większa, rozporządzał uniwersytetem Paryża.
Debar ofiarował wszystkich marynarzy i posługaczy z portu, rodzaj ludzi niebezpieczny, bo składający kontyngens pięciuset osób.
Louchard rozporządzał pięciuset handlarzami i faktorami koni, zaciekłymi katolikami.
Komisarz, nazwiskiem Pollard i słoniniarz, Gilbert, ofiarowali tysiąc pięćset rzeźników i wędliniarzy z miasta i przedmieść.
Pan Mikołaj Poulain, przyjaciel Chicota, ofiarował wszystko i wszystkich.
Książę, wysłuchawszy tych ofiar i przedstawień, siedząc bezpiecznie w pokoju — rzekł:
— Podziwiam siły związku, lecz nie widzę celu, który mi zapewne chcieliście wskazać panowie związkowi.
Lachapelle-Marteau natychmiast przygotował się z mową, ale że był bardzo rozwlekły, jak wiadomo, więc Mayenne struchlał.
— Tylko krótko — rzekł.
Bussy-Leclerc, przerwał koledze Marteau.
— Oto — powiedział — pragniemy zmiany, a pragniemy dlatego, żeśmy silniejsi; wszak to krótko, zwięźle i wyraźnie.
— Lecz — spytał Mayenne — co poczniemy aby tę zmianę sprowadzić?
— Mniemam — odezwał się Bussy-Leclerc z otwartością, która w człowieku tak niskiego pochodzenia za zuchwalstwo uchodzić mogła, mniemam, że skoro pomysł o zmianie natchnęli w nas naczelnicy nasi, dziś więc oni nie zaś my, cel tej zmiany wskazać powinni.
— Macie panowie zupełną słuszność — odparł Mayenne — cel wskazać powinni ci, którzy mają zaszczyt być przywódcami waszymi; lecz tu właśnie nastręcza mi się sposobność powtórzenia wam, że sam tylko generał powinien oznaczać chwilę stoczenia bitwy, a chociaż widzi swoje wojsko uszykowane, uzbrojone i ożywione, znak do natarcia wydaje wówczas dopiero, gdy to za stosowne uzna.
— Ależ, Jaśnie oświecony panie — przemówił Crucé — mieliśmy już zaszczyt oświadczyć, że związkowi pilno bardzo.
— W czem że tak pilno?
— W osiągnieniu naszego celu; gdyż i my mamy nasze plany.
— A! to co innego — odparł Mayenne — jeżeli macie jakie plany, ja już niemam nic do powiedzenia.
— Jednak zapewne liczyć możemy na pomoc Waszej książęcej mości.
— Bezwątpienia, jeżeli te plany podobają się mnie i mojemu bratu.
— Podobają się niezawodnie.
— A więc obaczmy je.
Związkowi spojrzeli po sobie; kilku skinęło na Lachapelle-Marteau aby mówił.
Ten wystąpił i zdawał się prosić księcia o pozwolenie wytłumaczenia się.
— Mów — rzekł książę.
— Rzecz ma się następnie — mówił Marteau, a wzięła początek od Leclerca, Crucégo i odemnie. Dobrześmy ją rozważyli i skutek będzie niezawodny.
— Do rzeczy, panie Marteau, do rzeczy.
— Miasto ma kilka punktów wiążących z sobą wszystkie jego siły; wielki i mały Chatelet, pałac Temple, ratusz, arsenał i Luwr.
— Prawda — powiedział książę.
— Wszystkich tych punktów broni załoga miejscowa ale łatwa do pokonania, bo nieprzewidująca napadu.
— I to przypuszczam — rzekł książę.
— Jednak prócz tego broni miasta, naprzód naczelnik nocnych patrolów ze swoimi łucznikami, którzy w miejscach niebezpiecznych dostarczają Paryżowi prawdziwej obrony. Otóż postanowiliśmy porwać naczelnika z jego mieszkania, co wszystko można odbyć bez hałasu, bo ten człowiek mieszka w miejscu pustem i ustrońnem.
Mayenne poruszył głową.
— Jakkolwiek byłoby puste i ustronne, przecież mocnych drzwi wywalić, ani też dać kilkanaście strzałów z muszkietu bez hałasu nie można.
— Przewidzieliśmy ten zarzut, łaskawy panie — rzekł Marteau — jeden z podkomendnych naczelnika do nas należy. We dwóch lub trzech tylko, zapukamy nocną porą; ten podkomendny otworzy nam i zawiadomi naczelnika, że król go wzywa. W tem nie ma nic nadzwyczajnego, bo król rzeczywiście raz na miesiąc wzywa tego oficera i żąda zdania sobie raportów rozmaitych. Skoro się drzwi otworzą, wpuścimy natychmiast dziesięciu marynarzy, mieszkających w cyrkule świętego Pawła, a ci już poradzą sobie z naczelnikiem.
— To jest zamordują go, chcecie powiedzieć?
— Tak, Jaśnie oświecony panie.. Tym sposobem przerwane zostaną pierwsze rozkazy co do obrony. Prawda, że trwożliwi obywatele lub politycy, mogą ostrzedz innych urzędników i oficerów, a mianowicie pana prezydenta, pana d’O, pana de Chiverny, pana prokuratora Lagusle, lecz o tej samej godzinie uderzymy na ich domy; noc świętego Bartłomieja nauczyła nas jak w tej mierze postępować, obejdziemy się z nimi podobnie jak z panem naczelnikiem nocnych patrolów.
— A! a!... — rzekł książę, widząc, że to rzecz zbyt ważna.
— To łaskawy panie poda nam wyborną sposobność, uderzenia na polityków, których znamy na palcach i zakończenia sprawy z religiantami lub politycznemi odszczepieńcami.
— Wszystko to jest bardzo dobre moi panowie — rzekł Mayenne — lecz niepowiedzieliście mi, czy jednocześnie zajmiecie Luwr, prawdziwą twierdzę, w której nieustannie czuwają gwardye i szlachta. Król jakkolwiek bojaźliwy, nieda się zarznąć jak naczelnik patrolów: weźmie szpadę do ręki a pomyślcie tylko, że to król; obecność jego wywrze silne wrażenie na obywateli i zostaniemy pokonani.
— Do wyprawy na Luwr przeznaczyliśmy cztery tysiące ludzi, Jaśnie oświecony panie, którzy tak dalece kochają Walezyusza, że obecność jego nie wywrze na nich bynajmniej wrażenia, o jakiem Wasza książęca mość wspominasz.
— Sądzicie, że to będzie dostateczne?
— Bezwątpienia, gdyż wystąpi nas dziesięciu przeciw jednemu — powiedział Bussy-Leclerc.
— A szwajcarowie? wszak jest ich cztery tysiące.
— Tak, ale wszyscy są w Lagny, a z Lagny do Paryża mil ośm. Przypuszczając więc, że król zdoła ich zawiadomić, to posłaniec jego będzie potrzebował dwóch godzin czasu nim konno dostanie się do Lagny, a szwajcarowie godzin ośmiu, nim piechotą zdążą do Paryża, co czyni razem godzin dziesięć. Przybędą więc właśnie wtedy, gdy już będzie można zatrzymać ich przy rogatkach, bo w przeciągu dziesięciu godzin zostaniemy panami miasta całego.
— Dobrze! zgoda, przypuszczam to wszystko; otóż naczelnik nocnych patrolów zabity; politycy wytępieni, władze miejskie zniesione, słowem wszelkie przeszkody usunięte; lecz zapewne postanowiliście także, co potem czynić będziecie?
— Utworzymy rząd z ludzi poczciwych, jakimi jesteśmy — rzekł Brigard — i niech tylko wiedzie się nasz mały handelek, niech mamy zapewniony chleb dla naszych żon i dzieci, to nic już więcej pragnąć nie będziemy. Może niektórzy z nas powodowani ambicyą, zapragną, urzędów: kapralstwa w milicyi lub coś podobnego, wszak Mości książę i to nastąpić może, ale na tem koniec. Widzisz zatem łaskawy panie, że nie jesteśmy wcale wymagający.
— Panie Brigard, same tylko złote wyrazy słyszę z ust twoich — rzekł książę — tak jest, wiem żeście ludzie uczciwi i że nie ścierpicie żadnej mieszaniny w szeregach waszych.
— O! nie, nie!... — zawołało razem kilka głosów, żadnej lury w dobrem winie.
— Bardzo dobrze!... — powiedział książę, otóż to mi jest mówić, ale pozwólcie, panie urzędniku policyjny, a wieluż macie próżniaków i złodziei w Isle-de-France.
Mikołaj Poulain, który dotąd stał w kącie, teraz mimowolnie przybliżyć się musiał.
— O! Jaśnie oświecony panie, jest ich aż nadto.
— A nie mógłbyś mniej więcej oznaczyć ich liczby?
— Mniej więcej mogę.
— Wymień ją zatem mości Poulain.
Poulain zaczął liczyć na palcach:
— Złodziei: trzy do czterech tysięcy. Próżniaków i żebraków, dwa tysiące do dwóch tysięcy pięćset. Łotrów rozmaitego rodzaju, tysiąc pięćset, do dwóch tysięcy. Morderców, cztery do pięciu set.
— Otóż macie, sześć albo półsiódma tysiąca szubieniczników. A jaką religię wyznają ci ludzie?
— Co Jaśnie oświecony panie?... — spytał Poulain.
— Pytani czy to są katolicy, czy hugonoci?
Poulain roześmiał się.
— Oni mają rozmaitą religię, łaskawy panie — rzekł, albo raczej tylko jednę, bo ich bogiem złoto, a prorokiem krew.
— Dobrze, tyle co do ich wyznania religijnego, jeżeli się tak wyrazić można, ale jakże się rzecz ma z ich wyznaniem politycznem? Czy są za Walezyuszami, czy też są to związkowi, gorliwi politycy, albo nawarrejczykowie?
— Są to bandyci i rabusie.
— Nie chciej przypuszczać łaskawy panie — wtrącił Crucé, abyśmy takich ludzi za sprzymierzeńców przybierali.
— Zapewne, że nieprzypuszczam, panie Crucé, ale to właśnie niepokoi mię.
— Dlaczegóż to Waszą książęcą mość niepokoi?... — spytali zdziwieni deputowani.
— Bo, przyznajcież sami, moi panowie, czy ludzie bez żadnej religii, bez żadnego zdania, a tem samem niepodzielający waszego interesu, widząc, że w Paryżu niema już ani urzędników, ani siły zbrojnej, ani królestwa, słowem nic coby ich wstrzymywać mogło, niezechcą rabować waszych sklepów, podczas gdy wy wojować będziecie, i waszych domów, podczas gdy wy Luwr zajmiecie; oni to wraz ze szwajcarami albo przeciw wam wystąpią, albo też z wami przeciw szwajcarom, dosyć, że zawsze siła będzie na ich stronie.
— Do dyabla!... — patrząc po sobie zawołali deputowani.
— Sądzę, że nad tak ważną rzeczą pomyślić warto, moi panowie?... — powiedział książę. Co do mnie, mocno się nad tem zastanawiałem i szukałem sposobu zapobieżenia tej niedogodności, bo wasz interes powinien mieć pierwszeństwo przed naszym; taka jest dewiza moja i mojego brata.
Pomiędzy deputowanymi rozległ się szmer zadowolenia.
— Teraz moi panowie, pozwólcie aby człowiek, który konno dniem i nocą odbył dwadzieścia cztery mil drogi, mógł przespać się kilka godzin: teraz przynajmniej domowi temu niegrozi żadne niebezpieczeństwo, kiedy przeciwnie, mogłoby grozić, gdybyście działali. Ale zapewne o tem niemyślicie.
— O! tak jest, Mości książę, niemyślimy — rzekł Brigard.
— Bardzo dobrze.
— A więc żegnamy pokornie łaskawego pana — mówił dalej Brigard.
— Kiedy książę pan zechce nas znowu przywołać...
— Nastąpi to jak można najrychlej, moi panowie, bądźcie spokojni — odparł Mayenne — może nawet jutro, a najpóźniej po jutrze.
I pożegnawszy ich, zostawił wszystkich zdumionych przezornością, która im wykryła niebezpieczeństwo, o jakiem nawet niepomyśleli.
Lecz zaledwie znikł, otworzyły się drzwi ukryto w obiciu i młoda kobieta weszła na salę.
— Księżna!.. — zawołali deputowani.
— Tak jest, moi panowie — odpowiedziała — przychodzę wybawić was z kłopotu.
Deputowani, znający jej stanowczość, ale zarazem obawiający się zapalczywości, obstąpili ją w koło.
— Panowie — z uśmiechem mówiła dalej księżna — czego niedokazali hebrajczycy, to dokazała sama Judyta; nie traćcie zatem nadziei... ja także mam mój plan.
I podawszy związkowym dwie białe ręce, które najuprzejmiejsi ucałowali, wyszła drzwiami, któremi poprzednio znikł Mayenne.
— Dalipan! — zawołał Bussy-Leclerc, oblizując wąsy i idąc za księżną, sądzę, że to jest właściwa głowa rodziny.
— Uf!... — mruknął Mikołaj Poulain, ocierając pot, który mu wystąpił na czoło na widok księżnej Montpensier — chciałbym być ztąd bardzo daleko.


Rozdział VII.
BRAT BOROMEUSZ.

Dochodziła dziesiąta wieczór.
Panowie deputowani wracali do domów dosyć upokorzeni i na każdym rogu ulicy uprzejmie się żegnali.
Mikołaj Poulain, jako najdalej mieszkający, szedł na ostatku, głęboko rozmyślając o nieprzyjemnem położeniu, z powodu którego wydał wykrzyknik zaczynający ostatni ustęp poprzedzającego rozdziału.
W rzeczy samej, przeminął dzień dla wszystkich, a najbardziej dla niego obfity w wypadki.
Wracał więc do domu, przerażony tem co słyszał, mówiąc sobie, że jeżeli „Cień” uznał za rzecz stosowną, skłonić go do wykrycia spisku w Vincennes, to Robert Briquet nie przebaczy mu nigdy, że niewykrył planu manewrów, który Lachapelle-Marteau tak naiwnie księciu de Mayenne rozwinął.
W pośród najgłębszych rozmyślań i w pośród uliczki Pierre-au-Real, nakształt rury na cztery stopy szerokiej, a wiodącej na ulicę Neuve-Saint-Mery, Mikołaj Poulain spostrzegł, że na przeciw niemu toczy się habit Jakóbity, po kolana zawinięty.
Trzeba było na bok ustąpić, bo dwaj ludzie tą uliczką obok siebie przejść nie mogli.
Mikołaj Poulain miał nadzieję, że mu zakonna pokora ustąpi z drogi, jako człowiekowi przy szpadzie; lecz daremna nadzieja; mnich pędził jak jeleń ścigany; a pędził tak szybko, iż byłby nawet mur obalił.
Mikołaj Poulain zatem, klnąc, usunął się, aby go nie obalono.
Lecz wtedy, w tej ciasnej przestrzeni, domami opasanej, nastąpiło przykre chwianie się, jakiego doznają dwie niezdecydowane osoby, któreby nigdy uściskać się nie chciały, a zawsze jakby naumyślnie w objęcia wzajemne wpadają.
Poulain klął, mnich przeklinał, ale habit niecierpliwszy od szpady, porwał ją przez pół i przycisnął do muru.
Wśród takiego zetknięcia, właśnie gdy się lżyć chcieli, poznali się.
— Brat Boromeusz! — rzekł Poulain.
— Pan Mikołaj Poulain! — zawołał mnich.
— Jakże się masz?... — zapytał Poulain z podziwienia godną dobrodusznością i niepodobną do wiary uprzejmością paryzkiego mieszczanina.
— Bardzo źle — odparł mnich, daleko trudniejszy do uspokojenia, aniżeli cywilny — boś mię zatrzymał, a bardzo mi spieszno.
— Do dyabła! jaki bo z ciebie człowiek!.. — rzekł Poulain — zawsze wojujący jak Rzymianin! Dokądże, u pioruna tak pędzisz o tej godzinie?... Czy wasz klasztor gore?..
— Nie, ale chodziłem do księżnej, aby pomówić z Maynevillem.
— Do jakiej księżnej?
— Zdaje mi się, że tylko jednę mamy księżnę, u której można mówić z Maynevillem — rzekł Boromeusz, który z razu mniemał, że urzędnikowi policyi kategorycznie odpowiedzieć winien, jako śledzić go mogącemu, lecz który mimo to, nie zbyt wiele udzielać się pragnął ciekawym.
— A cóżeś miał do czynienia u księżnej Montpensier? — zagadnął znowu Poulain.
— E, dla Boga!.. cóż?.. cóż?.. nic szczególnego — odparł Boromeusz, byle jakkolwiek odpowiedzieć. — Księżna pani żądała, aby nasz szanowny przeor został jej spowiednikiem, przeor z razu zezwolił na to, lecz później wziął go jakiś skrupuł i teraz odmawia. Jutro mieli się widzieć; ksiądz Gorenflot zatem kazał mi abym oświadczył księżnie, że już na niego liczyć niepowinna.
— Bardzo dobrze, ale coś niezdaje mi się, że idziesz do pałacu Gwizyuszów, kochany bracie; powiem nawet, że go już minąłeś.
— Prawda — odparł Boromeusz — bo właśnie z tamtąd idę.
— I dokąd-że teraz dążysz?
— Powiedziano mi w pałacu, że księżna udała się z wizytą do pana de Mayenne, który dzisiaj wieczorem przybył do pałacu Saint-Denis.
— Prawda — rzekł Poulain — książę właśnie tam się znajduje, a księżna jest u niego; lecz powiedz bracie, dlaczego mię zwodzisz?... Wszak zwykle nie podskarbi, ale kto inny spełnia w Paryżu polecenia klasztoru.
— A czemużby mnie nie miano dać polecenia do księżnej?
— Przecież, ty, zaufany Maynevilla, nie wierzysz we wszystkie te spowiedzi księżnej de Montpensier?
— A w cóżbym wierzył?
— Cóż u licha! mój kochany, wiesz dobrze jaka jest odległość od klasztoru do środka drogi, bo mi ją sam wymierzyć kazałeś, ale strzeż się! mówisz tak mało, że ja ci może za nadto uwierzę.
— To źle uczynisz, kochany panie Poulain; ja nic innego niewiem. Teraz, proszę cię, puść mię, bo mogę niezastać księżnej.
— To ją zastaniesz w domu, bo powróci do siebie i lepiej było nawet tam zaczekać.
— Ba!... — odparł Boromeusz — nic mi przecież nie zaszkodzi, że księcia zobaczę.
— Hum!
— Wszakże znasz go. Jak go puścimy do kochanki, to go już nikt nie złapie.
— Teraz rozumiem, i kiedy wiem zkim będziesz miał do czynienia, nie zatrzymuję cię dłużej, bywaj zdrów, życzę ci wszelkich pomyślności.
Boromeusz widząc przed sobą drogę otwartą w zamian za to życzenie, powiedział Mikołajowi dobranoc i ruszył dalej.
— Otóż, mamy znowu coś nowego — powiedział do siebie Poulain, patrząc za znikającym w ciemnościach habitem Jakóbity; ale co mi u dyabła potem, że się dowiem co się dzieje? Czyby przypadkiem miało mi się podobać rzemiosło, na jakie mię skazano? Ej pfe!
Poszedł spać, wprawdzie z nie zupełnie spokojnem sumieniem, ale z bezpieczeństwem jakiego nawet w najfałszywszem położeniu doczesnych rzeczy, udziela pomoc silniejszego.
Tymczasem Boromeusz biegł dalej i coraz prędzej, aby wynagrodzić chwile stracone.
Znał on zwyczaje pana de Mayenne i bezwątpienia dla pewnych powodów, niechciał Mikołajowi Poulain swoich zamiarów opowiedzieć.
Cokolwiek bądź, przybył do pałacu Saint-Denis spocony i zdyszany, właśnie gdy pan de Mayenne pomówiwszy z siostrą o ważnych interesach, miał ją pożegnać i później swobodnie udać się do owej damy, na którą, jak wiemy, Joyeuse miał powody użalania.
Brat i siostra, po długich uwagach nad przyjęciem u króla i nad planem dziesięciu, zgodzili się na następne fakty:
Że ról niema żadnych podejrzeń, że co dzień łatwiej go pojmować.
Że szczególniej ważna rzeczą jest uorganizować związek w północnych prowincyach, podczas gdy król zaniedbuje swojego brata i zapomina o Henryku Nawarskim.
Że z pomiędzy tych dwóch nieprzyjaciół, obawiać się jedynie należy księcia Andegaweńskiego, pełnego głuchej ambicyi, gdyż co do Henryka z Nawarry, przez dobrze świadomych donosicieli wiedziano, iż oddaje się samej tylko miłości i trzem czy czterem kochankom.
— Paryż już w pogotowiu — mówił Mayenne na głos — ale pokrewieństwo z królewską rodziną nadaje siłę politykom i prawdziwym rojalistom; trzeba więc czekać na zerwanie króla ze sprzymierzeńcami: co przy niestałości Henryka rychło nastąpić może.
— Czekajmy zatem — mówił dalej Mayenne, skoro nic nie nagli.
— Ja — mówiła po cichu księżna — potrzebuję tylko dziesięciu ludzi rozsiać po całym Paryżu, aby zbuntowali go natychmiast po dokonaniu mojego zamiaru; tych ludzi już znalazłam i nic więcej nie żądam.
Gdy tak rozmawiali, znagła wszedł Mayneville oświadczając, że Boromeusz pragnie z księciem pomówić.
— Boromeusz!... — spytał zdziwiony książę — co to za jeden?
— Ten — odparł Mayneville, którego mi książę pan przysłałeś z Nancy, kiedy zażądałem człowieka sprytnego i czynnego.
— Prawda, przypominam sobie. Odpowiedziałem ci, że mam jednego, który za dwóch stanie, i przysłałem ci kapitana Boroville. Czy zmienił nazwisko, że teraz został Boromeuszem?
— Tak jest, mości książę, a nietylko nazwisko ale i mundur, bo się nazywa Boromeusz i jest księdzem.
— Boroville księdzem?
— Tak panie.
— Dlaczego został księdzem? Dyabeł musiał się śmiać mocno gdy go ujrzał w habicie.
— Dlaczego został jakóbitą? (Tu księżna skinęła na Maynevilla) o tem się Wasza książęca mość później dowie, to nasza tajemnica łaskawy panie. Tymczasem posłuchajmy brata Boromeusza, lub kapitana Boroville, jeżeli Wasza książęca mość wolisz.
— Dobrze, bo nawet przybycie jego niepokoi mię — wtrąciła pani de Montpensier.
— I mnie również — rzekł Mayneville.
— No, nietrać czasu i wprowadź go — dodała księżna.
Książę wahał się między chęcią wysłuchania posłańca, a obawą chybienia umówionej schadzki u swojej kochanki.
Spojrzał na drzwi i na zegar.
Drzwi się otworzyły, zegar wybił jedenastą.
— A! Boroville — rzekł książę śmiejąc się, mimo że był w złym humorze, jakże się przebrałeś przyjacielu!
— Dostojny panie — powiedział kapitan — mnie w istocie nie zbyt wygodnie w tej przeklętej sukni; ale kiedy mus to mus, jak mawiał książę Gwizyusz ojciec.
— Przecież to nie ja wpakowałem cię w ten habit, mój Borovillu — rzekł książę — nie miej więc do mnie żalu, proszę.
— Nie, dostojny panie, to księżna pani; ale i do niej nie mam żalu, bo jej służę.
— Dziękuję kapitanie; ale mów co masz powiedzieć, bo już późno.
— Na nieszczęście nie mogłem przybyć prędzej, dostojny panie, bo miałem cały klasztor na karku.
— No! to mów teraz.
— Oto, książę panie — rzekł Boroville — król wyprawia posiłki księciu Andegaweńskiemu.
— Ba!.. — odparł Mayenne — znana śpiewka, już ją nam od lat trzech powtarzają.
— Hm!.. — rzekł Mayneville i poruszył głową jak koń, który dęba staje — niezawodna?... mówisz?...
— Dzisiaj nawet, to jest w nocy o drugiej pan de Joyeuse wyjechał do Rouen, w Dieppe wypłynie na morze i poprowadzi trzy tysiące ludzi do Antwerpii.
— O! ho!.. — zawołał książę — a któż ci to powiedział Borrovillu?
— Pewien człowiek, który sam znowu jedzie do Nawarry.
— Do Nawarry, do Henryka?
— Tak jest dostojny panie.
— A któż go posyła do Henryka?...
— Król. Tak jest dostojny panie, król... a nawet ma list od króla.
— Co to za człowiek?...
— Nazywa się Robert Briquet.
— I?...
— I jest wielkim przyjacielem dom Gorenflota?...
— Wielkim przyjacielem dom Gorenflota?...
— Mówią do siebie „ty”.
— Poseł króla?
— Tego jestem pewny; posyłał z klasztoru do Luwru po list wierzytelny, a polecenie to wykonał jeden z naszych zakonników.
— Który?..
— Nasz mały rycerz, Jakób Clement, ten sam, który zwrócił na siebie uwagę księżnej pani.
— I niekomunikował ci tego listu — rzekł Mayenne — o! niezgrabiasz!
— Dostojny panie, król nie wręczył mu tego listu, lecz odesłał go posłowi przez swoich ludzi.
— Do pioruna!.. potrzeba koniecznie ten list przejąć.
— Zapewne, że trzeba — rzekła księżna.
— Niepomyślałeś dotąd o tem?... — rzekł Mayneville.
— Owszem; chciałem nawet przydać posłowi za towarzysza jednego z moich ludzi, Herkulesa, ale Robert Briquet nieufał mu i napowrót odesłał.
— Trzeba było pójść samemu.
— Niepodobna.
— Dlaczego?
— Bo on mię zna.
— Jako mnicha, zapewne, ale nie jako kapitana.
— Na honor, niewiem... ten Robert Briquet ma bardzo bystre oko.
— Cóż to za człowiek?... — zapytał Mayenne.
— Słuszny, suchy, muszkularny, kościsty, przebiegły, szyderczy i milczący.
— A!.. a!... i robiący szpadą?
— Jak ten, co ją wynalazł, dostojny panie.
— Twarz długa?
— Dostojny panie, on ma rozmaite twarze.
— Przyjaciel przeora?
— Jeszcze od czasu, jak był prostym księdzem.
— A!... mam pewne podejrzenie — rzekł Mayenne, marszcząc brwi — i postaram się bliżej o tem przekonać.
— Niech się książę pan śpieszy, bo ten łotr musi szybko umykać na swoich długich nogach.
— Borrovillu — rzekł Mayenne — pojedziesz do Soissons, do mojego brata.
— A klasztor, dostojny panie?
— Czyż ci tak trudno wykręcić się od dom Modesta, który wierzy wszystkiemu, czemu chcesz aby wierzył?
— Powiesz panu Gwizyuszowi — mówił dalej Mayenne — wszystko co wiesz o wyprawie pana de Joyeuse.
— Dobrze, dostojny panie.
— A o Nawarze zapominasz bracie? — wtrąciła księżna.
— Owszem, pamiętam dobrze i biorę ją na siebie — odparł Mayenne. — Mayneville, każ mi osiodłać konia świeżego.
A po cichu dodał:
— Miałżeby on żyć jeszcze?... O!.. tak jest, żyje niezawodnie!


Rozdział VIII.
CHICOT ŁACINNIK.

Przypomnij my sobie, że Chicot po odjeździe obu młodzieńców, którzy mu list króla doręczyli, ruszył szybko w dalszą drogę.
Lecz zaledwie znikli oni w dolinie, Chicot, który nakształt Argusa, miał oczy w tyle, a niedostrzegał już ani Ernautona ani Sainte-Malinea, stanął na najwyższym punkcie.
Przebiegł okiem po horyzoncie, rowach, równinie, krzakach i rzece, słowem przejrzał nawet obłoki ukośnie po nad wielkiemi drzewy przeciągające i przekonany, że nikt mu nie przeszkadza i nikt go nie szpieguje, usiadł w rowie plecami o drzewo oparty i rozpoczął tak zwany egzamin sumienia.
Miał dwa worki z pieniędzmi; spostrzegł bowiem, że sakiewka, która mu Sainte-Maline wraz z listem królewskim doręczył, zawierała, jakieś okrągłe przedmioty, bardzo podobne do złota lub drobnej monety srebrnej.
Sakiewka była rzeczywiście królewską, bo opatrzona podwójną cyfrą H, wyhaftowaną na wierzchu i u spodu.
— To pięknie — mówił Chicot oglądając woreczek — to bardzo ładnie ze strony króla!.. Jego nazwisko, jego herby, nie można być wspaniałomyślniejszym i więcej próżnym. Ha!.. już go widzę nigdy nie przerobię!.. Ale słowo honoru daję!.. — mówił dalej Chicot, mocno mię to dziwi, że ten poczciwy król, niekazał na sakiewce wyhaftować listu, który mam zanieść do jego brata, oraz pokwitowania z odbioru. Po cóż kłopotać się mamy?.. dzisiaj cały świat polityczny używa świeżego powietrza; a więc i my czyńmy to samo. Ba!... gdyby zamordowano biednego Chicota, podobnie jak gońca, którego ten sam Henryk wyprawił do Rzymu do pana de Joyeuse, miałby jednym przyjacielem mniej i nic więcej; a w naszych czasach przyjaciele to rzecz tak pospolita, że można ich marnować. Ale dziej się wola Boża!.. Teraz przekonajmy się wiele mamy pieniędzy w sakiewce, potem obaczmy list... Sto talarów, właśnie tyle ile pożyczyłem u Gorenflota. Doprawdy to po królewsku. A! przepraszam, nie ubliżajmy, oto mała paczka... a w niej hiszpańskie złoto... pięć kwadrupli. Co za grzeczność!.. co za delikatność!.. Henryk jest bardzo uprzejmy!.. doprawdy gdyby nie te zbyteczne cyfry i lilie, to bym mu za to posiał pocałunek serdeczny... Lecz ta sakiewka zawadza mi; zdaje mi się, że ptastwo przelatujące nad moją głową, bierze mię za królewskiego emisaryusza i drwi sobie ze mnie, a co gorsza, może wykryje mię przechodzącym.
Cbicot wypróżnił sakiewkę na rękę, wydobył z kieszeni zwyczajny płócienny woreczek Gorenflota, wsypał woń srebro i złoto mówiąc do pieniędzy:
— Możecie sobie razem spokojnie siedzieć moje dziatki, bo pochodzicie z jednego kraju.
A potem wydobywszy list, w jego miejsce włożył kamyk, ściągnął sakiewkę sznurkiem, zawiązał i jak procarz, cisnął ją w tuż płynącą Orgę.
Woda prysła; parę kół przesunęło się po jej spokojnej powierzchni i coraz bardziej rozszerzając się, znikło przy brzegu.
— Tyle dla mnie — rzekł Cbicot — teraz pracujmy dla Henryka.
I znowu wziął do ręki list, który był na ziemi położył, aby mógł cisnąć sakiewkę do rzeki.
Lecz drogą szedł osieł drzewem obładowany.
Wiodły go dwie kobiety, a szedł tak dumnie, jakby zamiast drzewa niósł relikwie.
Chicot szeroką dłonią przykrył list, i oparłszy ją o ziemię czekał, aż kobiety z osłem przejdą.
Skoro się znowu przekonał, że jest sam, rozdarł kopertę, z nieustraszoną spokojnością złamał pieczątkę, jakby szło o zwyczajne i do niego adresowane pismo.
Lotem kopertę i pieczęć zgniótł w rękach, również z kamykiem zawinął i wszystko razem posłał do wody za sakiewką.
— A teraz — powiedział Chicot — obaczmy styl.
Rozwinął list i czytał co następuje:

„Wielce ukochany bracie!

„Głęboka miłość jaką żywił ku tobie nasz wielce ukochany zmarły brat i król Karol IX, mieszka dotąd pod sklepieniami Luwru i uporczywie tkwi w sercu mojem.”
Chicot ukłonił się. „Dla togo to z niemałym wstrętem przychodzi mi mówić z tobą o nieprzyjemnych i smutnych rzeczach. Lecz wiem, że przeciwnemu losowi umiesz silnie stawiać czoło, to też bez dalszego namysłu udzielam ci to o czem się od ważnych i doświadczonych przyjaciół dowiedziałem.”
Chicot przerwał sobie i znowu się ukłonił.
„Z resztą, królewski interes nakazuje mi przekonać się o tem, a tym interesem jest mój i twój honor, bracie.
„Podobni jesteśmy do siebie z tego względu, żeśmy obaj nieprzyjaciółmi otoczeni. Chicot ci to wytłomaczy.”
Chicotus explicabit!... — powiedział Chicot, a raczej coolvet, co daleko brzmi piękniej.
„Sługa twój, pan vice hrabia de Turenne, codziennie dostarcza gorszących wzorów twojemu dworowi. Boże zachowaj mię od wglądania w interesy twoje, dla innych powodów, jak dla twojego dobra i honoru; ale małżonka twoja, którą z wielkim żalem siostrą nazywam, powinnaby się sama o to troszczyć; czego jednak zgoła nie czyni.”
— O!., ho!.. — rzekł Chicot tłómacząc dalej po łacinie: Quaeque omittit facere,.To za mocno.
„Czuwaj zatem bracie, zaklinam, nad tem aby stosunki Małgorzaty z vice-hrabią Turenniuszem, ściśle związanym z wspólnymi nieprzyjaciółmi naszymi, nieprzyniosły hańby i krzywdy domowi Burbonów. Daj dobry przykład, skoro tylko przekonasz się o rzeczywistości faktu, a przekonaj się natychmiast, skoro wysłuchasz Chicota tłómaczącego ci list mój.”
Statim atque audiveris Chicotum lilieras explicantem. Czytajmy dalej — rzekł Chicot.
„Smutną byłoby rzeczą, gdyby najmniejsze nawet podejrzenie ciążyło na prawości twojego następstwa, na tym nieoszacowanym punkcie, o którym mnie, bracie, Bóg myślić zabrania; bo ja, niestety!.. z góry już skazany jestem na to, abym nieodżył w potomności.”
„Winowajcy, których ci jako brat i król wskazuję, spotykają się po większej części w małym zamku zwanym Loignac; udają się tam pod pozorem polowania; wreszcie zamek ten jest ogniskiem intryg, którym panowie Gwizyusze obcymi nie są; bezwątpienia bowiem wiesz kochany Henryku, jak dziwną miłością siostra moja ścigała Henryka Gwizyusza i własnego brata mojego, pana d’Anjou, wówczas gdy sam jeszcze to nazwisko nosiłem i kiedy on nazywał się księciem d’Alençon.”
Quo etquam irregulari amore sit prosecuta et Henricum Guisium et germanum meum, etc.
„Ściskam cię serdecznie i zalecam rady moje, z resztą gotów jestem pomagać ci zawsze i wszędzie. Tym czasem kieruj się radami Chicota, którego ci posyłam.”
Age awctore Chicoto. Bravo!.. otóż jestem radcą królestwa Nawarry.

„Twój przychylny etc. etc.”

Chicot przeczytawszy list, ukrył głowę w obie dłonie.
— Hm!.. — rzekł — jak widzę, niebardzo przyjemne dano mi polecenie, to dowodzi, jak powiada Horatius Flaccus, że kto unika złego to w gorsze wpada. Doprawdy, wolę raczej pana de Mayenne. A jednak, pomijając tę jego przeklętą haftowaną sakiewkę, której mu darować nie mogę, przyznać należy, że list napisał zręcznie. W rzeczy samej, przypuszczając, że Henryk z Nawarry istotnie upieczony jest z ciasta, z jakiego zwykle mężów lepią, to list ten natychmiast poróżni go z żoną, Turenniuszem, księciem Andegaweńskim, Gwizyuszem, a nawet z Hiszpanią. Hm!.. skoro Henryk Walezyusz wie w Luwrze z taką, dokładnością co się dzieje w Pau u Henryka z Nawarry, to musi tam chyba jakiego komisanta utrzymywać, a ten komisant mocno Henryka zaintryguje.
Z drugiej strony znowu, doznam wielkich nieprzyjemności z powodu tego listu, jeżeli spotkam jakiego hiszpana, lotaryńgczyka, bearneńczyka lub flamandczyka, który przez ciekawość zapragnie dowiedzieć się, po co mię do Bearn przysłano.
Ba!... byłbym bardzo nieprzezorny, gdybym niemiał nadziei spotkać podobnych ciekawskich. Jeżeli się nie mylę, to pan Boromeusz mianowicie, sprawi mi jakąś niespodziankę.
Punkt drugi.
Czegóż pragnął Chicot, gdy prosił króla Henryka o poruczenie mu tego poselstwa?
Wszak tylko spokojność miał na celu.
A oto teraz, Chicot poróżni króla Nawarry z małżonką.
To wcale nie jest rzeczą Chicota, bo Chicot różniąc między sobą tak dostojne osoby, zrobi sobie nieprzyjaciół śmiertelnych a ci niedozwolą mu dosięgnąć szczęśliwie ośmdziesiątego roku życia.
Na honor, tem lepiej, bo młody tylko dobrze żyć może.
Ależ, jak mi Bóg miły, na jednoby mi wyszło czekać, aż mię pan de Mayenne nożem przebije.
Nie, gdyż za wszystko wzajemnością, odpłacać trzeba, taka zasada Chicota.
Chicot więc ruszy w dalszą drogę, ale Chicot ma rozum, Chicot będzie ostrożny, a tem samem prócz pieniędzy, nic więcej przy sobie mieć nie będzie, aby w razie zabicia Chicota, jemu samemu tylko krzywdę wyrządzono.
Chicot zatem ukończy rozpoczęte dzieło, to jest od początku do końca przetłómaczy ten piękny list po łacinie, i utkwi go sobie w pamięci, gdzie już wyryły się dwie jego części, potem kupi sobie konia, bo w istocie z Juvisy do Pau za nadto wiele razy trzeba postawić prawą nogę pierwej aniżeli lewą.
Lecz przedewszystkiem, Chicot podrze list przyjaciela swojego Henryka Walezyusza, na nieskończoną liczbę drobnych cząsteczek, i postara się, aby te cząstki do stanu atomów przywiedzione, rozbiegły się, jedne po rzece, drugie po powietrzu, aby reszta ich dostała się ziemi, naszej wspólnej matce, w której łono wszystko powraca.
Skoro Chicot ukończy to co zaczyna...
I przerwał sobie wykonywając swój plan podziału. Jedna część listu poszła z wodą, druga uleciała w powietrze, a trzecia znikła w dziurze umyślnie wykopanej nie nożem ani sztyletem, ale narzędziem, które to oboje zastąpić mogło, i które Chicot zawsze nosił za pasem.
Skończywszy, mówił znowu do siebie:
— Chicot jak najostrożniej ruszy w dalszą drogę, zje obiad w poczciwem mieście Corbeil, bo ma bardzo pusty żołądek. Ale tymczasem zajmie się łacińskiem ćwiczeniem, które zrobić postanowił, bo mu się zdaje, że coś arcy-ładnego utworzy.
Nagle Cbicot zatrzymał się; zmiarkował bowiem, że niepotrafi przełożyć na łacinę wyrazu Luwr i to go mocno niepokoiło.
Również musiał zmakaronizować wyraz Margot na Margota, jak to uczynił z wyrazem Chicot zmieniając go na Chicotus, ponieważ zważył, że aby się dobrze wyrazić, wypadało tłómaczyć Chicot przez Cbicot, a Margot przez Margot, co niebyłoby po łacinie ale po grecku. O wyrazie Margarita, niepomyślał wcale, bo według jego zdania, przekład niebyłby dokładny.
Cała ta łacina, ze swoją cycerońską czystością i składnią, zawiodła Chicota aż do Corbeil, przyjemnego miasteczka, w którem śmiały poseł przypatrzył się nieco cudom katedralnego patrona, oraz cudom piekarza, traktyernika i oberżysty, apetycznemi wyziewami przejmującego okolice katedry.
Nie opiszemy tu uczty, jaką sobie wyprawił, nie odmalujemy konia, którego kupił w stajni oberżysty, bobyśmy podejmowali się zbyt trudnego obowiązku; powiemy tylko, że uczta trwała dosyć długo, a koń miał tyle wad, że sumienne ich opisanie dostarczyłoby nam przedmiotu, do zapełnienia całego tomu.


Rozdział IX.
CZTERY WIATRY.

Chicot przenocowawszy w Fontainebleau, nazajutrz wsiadł na swojego małego konika, który jednak musiał być dosyć mocny, skoro udźwignął tak słusznego mężczyznę; skręcił na prawo i przybył do wioski zwanej Orgewal.
Chętnie byłby jeszcze tego dnia przebył mil kilka, aby się ile możności oddalić od Paryża, lecz koń jego zaczął się tak często i tak nizko potykać, iż Chicot osądził, że koniecznie wypada mu odpocząć.
Z resztą oczy jego, zwykle tak wprawne, niezdołały nic dostrzedz na całej drodze.
Ludzie, wozy, rogatki nie wzbudzały w nim najmniejszego podejrzenia.
Jakkolwiek jednak Chicot zdawał się być bezpiecznym, niepolegał zupełnie na tem bezpieczeństwie, a czytelnicy nasi wiedzy, że pozorom wcale niewierzył.
Nim więc udał się na spoczynek i nim konia w stajni umieścił, pierwej starannie cały dom obejrzał.
Pokazywano mu pyszne pokoje o kilku schodach; lecz według zdania Chicota nietylko miały one za wiele drzwi, ale nadto owe drzwi niedobrze się zamykały.
Gospodarz kazał niedawno wyrestaurować wielki gabinet z jednemi tylko drzwiami na schody wychodzącemi; a drzwi te miały silny zamek wewnątrz.
Chicot wybrał sobie ten gabinet i tam kazał przyrządzić sobie łóżko.
Spróbował czy zamek dobrze spuszcza, pozasuwał rygle, i zadowolony, zjadł u siebie wieczerzę, niekazał zbierać ze stołu, pod pozorem, że Czasami w nocy głód mu dokucza, poczem rozebrał się, odzież poukładał na krześle i zamyślał położyć się do łóżka.
Lecz nim to uczynił, dla większej ostrożności, wydobył z odzieży sakiewkę, a raczej worek z pieniędzmi i wraz z poczciwą swoją, szpadą, umieścił pod poduszką.
Potem trzy razy powtórzył list na pamięć.
Stół służył mu niejako za wzmocnienie drzwi, jednak Chicot wszystko to uważał za niedostateczne. Wstał więc, wziął szafę w swoje silne ręce i szczelnie nią drzwi zastawił.
A tak przeciw wszelkiej napaści broniły go drzwi, szafa i stół.
Uważał, że w oberży prawie nikt nie mieszka i że gospodarz dosyć uczciwie wygląda.
Tego wieczoru wiatr wiał tak silny, że mógłby zedrzeć rogi wołowi; słyszano jak poblizkie drzewa trzeszczały z łoskotem, który podróżnego w cieplej izbie i dobrem łóżku spoczywającego, nader przyjemnie do snu kołysze.
I Chicot również, ukończywszy przygotowania obrony, zasnął rozkosznie, bo też w istocie miał łóżko miękko usłane i zabezpieczające człowieka od wszelkich nieprzyjemności, tak ze strony ludzi jako i zwierząt.
Chicot ukrył się pomiędzy szerokie zielone firanki i miękką puchową pierzynę, która miłem ciepłem ogrzała strudzone jego członki.
Wieczerzał podług przepisów Hippokratesa, to jest skromnie, a wypił tylko jednę butelkę wina.
Żołądek jego w przyzwoitej mierze napełniony, całemu ciału udzielał wrażenia dobrobytu, jakiego udziela nieomylnie ów grzeczny organ, który u wielu ludzi poczciwemi zwanych, miejsce serca zastępuje.
W pokoju świeciła lampa umieszczona na stole tuż przy łóżku Chicota, gdyż Chicot aby prędzej usnąć, czytał jakąś bardzo ciekawą i nową książkę, dzieło mera z Bordeaux, zwanego Montagne czy też Montaigne.
Książka ta była drukowana w Bordeaux roku 1581, a zawierała dwie pierwsze części dzieła, dosyć znanego później pod. tytułem „Essais”.
Była to książka tak zajmująca, że można ją było dwa razy jednego dnia przeczytać, ale zarazem ten miała przymiot, iż bynajmniej nie przerywała snu człowiekowi, który konno przebył piętnaście mil, a przy wieczerzy wypił butelkę dobrego wina.
Chicot wielce tę książkę szacował, bo osobiście znał jej autora, dlatego wychodząc z Paryża zabrał ją z sobą do kieszeni.
Kardynał du Perron przezwał ją brewiarzem uczciwych ludzi, a Chicot pod każdym względem umiejący ocenić gust i dowcip kardynała, chętnie książkę mera z Bordeaux za brewiarz uważał.
Mimo to jednak przy ósmym rozdziale usnął głęboko.
Lampa ciągle gorzała; drzwi zaparte szafą i stołem, ciągle były zamknięte, a szpada i talary ciągle pod poduszką leżały.
Święty Michał archanioł śpiąc na miejscu Chicota, niebyłby pomyślał o szatanie, choćby nawet słyszał lwa ryczącego po drugiej stronie drzwi mocno zaryglowanych.
Wspomnieliśmy, że na dworze wiał wiatr gwałtowny: syczenie tego olbrzymiego węża z przerażającą melodyą przeciskało się poprzez szczeliny drzwi i dziwnie deskami wstrząsało.
Wiatr najdoskonalej naśladuje a raczej najwyraźniej szydzi z ludzkiego głosu; już to piszczy jak dziecię kwilące, już silnemi podmuchy naśladuje gniew męża, spierającego się z żoną.
Chicot znał się na burzach, a w przeciągu godziny cały ten łoskot stał się dla niego żywiołem spokojności.
Walczył on przeciw wszelkiemu niepomiarkowaniu pory roku, gdyż od zimna broniła go kotara, a od wiatru chrapanie; lecz przez sen Chicot mniemał, że się burza powiększa a mianowicie dziwnym jakimś sposobem przybliża.
Nagle wicher z niepojętą siłą wstrząsa drzwiami, wyrywa zamek i zasuwy, popycha szafę, która tracąc równowagę upada na stół, obala go wraz z lampą a ta tłucze się i gaśnie.
Chicot umiał szybko przebudzić się z twardego snu i odzyskać przytomność, ta przytomność doradziła mu, że lepiej będzie zsunąć się za łóżko, aniżeli stanąć przed niem; gdy to czynił, jego zwinne ręce szybko sięgnęły na lewo po worek z pieniędzmi, a na prawo po szpadę.
Chicot otworzył oczy, ale ujrzał tylko noc głęboką, otworzył uszy i zdawało mu się, że wśród tej nocy najswobodniej walczą z sobą cztery wiatry, pragnąc jeden drugiemu wydrzeć całą izbę, począwszy od szafy coraz mocniej stół gniotącej, aż do krzeseł posuwających się i uderzających o inne sprzęty.
Ale w pośród tego hałasu, zdaje się Chicotowi, że cztery wiatry przybyły do niego pełne ciała i kości, i że ma do czynienia z Eurusem, Notusem, Akwilonem i Boreaszem we własnych ich osobach, z ich wzdętemi policzkami i grubemi nogami.
Pojąwszy, że trudna sprawa z bogami Olimpu, Chicot skurczył się między łóżkiem a ścianą, jak syn Oilei na widok srogiego jej gniewu, jak mówi Homer, lecz wymierzył ostrze swej szpady w stronę wiatru, a raczej wiatrów, tak aby mitologiczne osoby, skoro się nieznacznie ku niemu zbliżą, same się poprzebijały, niedbając o to czyli im nie zada rany podobnie jak Diomed Wenerze.
Po kilku chwilach szalonego hałasu, jakiego nigdy ucho ludzkie niesłyszało, Chicot korzystając z krótkiej spokojności, usiłował zagłuszyć rozpasano żywioły i zbyt głośno rozmawiające sprzęty, wołając:
Gwałtu! na pomoc!
Nakoniec sam przez się tak hałasował, iż żywioły ucichły, jakby usłyszały sławnego Neptuna, a po sześciu lub ośmiu minutach, w ciągu których Eurus, Notus, Boreasz i Akwilo niby swój odwrót odbywają, gospodarz wchodzi z latarnią i oświetla widownię.
Scena, na której powyższy dramat odegrano, opłakany widok przedstawia, bo mocno podobną jest do pola bitwy.
Ogromna szafa leżąc na zgniecionym stole, odsłania drzwi z zawiasów wysadzone, a trzymające się na jednym tylko ryglu i jak żagiel okrętowy powiewające; kilka krzeseł leży wywróconych do góry nogami; nakoniec fajans, którym stół ozdobiono, świeci niby gwiazdy po podłodze rozsypane.
— Ja tu chyba w piekle jestem!... — wola Chicot, poznając gospodarza przy świetle jego latarni.
— O! panie — wola gospodarz, spostrzegając tak okropne spustoszenie, o! panie, cóż się tu stało?
I wzniósł w niebo ręce wraz z latarnią.
— Ilu u ciebie szatanów mieszka, przyjacielu?... — ryknął Chicot.
— O! Chryste Jezu, co za pogoda!... — równie patetycznym tonem odpowiedział gospodarz.
— Czy tu u ciebie zamki wytrzymać nie mogą? czy twój dom z płótna? wolę raczej wyjść ztąd i pod gołem niebem nocować.
Chicot podniósł się i ze szpadą w ręku stanął za łóżkiem.
— O! biedne moje meble!... — westchnął gospodarz.
— A gdzież są moje suknie, co tu na krześle leżały?... — zawołał Chicot.
— Pańskie suknie, kochany panie — naiwnie odparł gospodarz, jeżeli tu były to i dotąd być muszą.
— Jakto, jeżeli były; czy nie myślisz przypadkiem, że wczoraj przyszedłem w ubiorze w jakim mię teraz widzisz?... — rzekł Chicot.
I nadaremnie usiłował okryć się swą lekką tuniką.
— Dla Boga! panie — odparł gospodarz niewiedząc jak odpowiedzieć na ten argument, przecież wiem dobrze, że pan byłeś ubrany.
— Twoje szczęście, że to pamiętasz.
— Ale...
— Ale co?...
— Wiatr wszystko otworzył, wszystko rozproszył.
— A! to mi racya!
— Przecież pan sam widzisz — rzekł gospodarz.
— Jednak mój kochany, posłuchaj mię i uważaj dobrze co ci powiem — dodał Chicot. Jeżeli wiatr dokąd wchodzi, a tutaj wejść musiał, prawda? aby narobić tego nieporządku...
— Bezwątpienia.
— Otóż! jeżeli wiatr dokąd wchodzi, to wchodzi z zewnątrz?
— Niezawodnie panie.
— Niezaprzeczasz temu?
— Nie, chyba byłbym głupim.
— Otóż! wiatr wchodząc tutaj, musiał przyprowadzić do mojego pokoju czyjeś insze suknie i zostawić je w miejsce moich, które niewiem gdzie poniósł.
— Zapewne, tak się przynajmniej zdaje. Ale tu istnieją widoczne dowody, że się inaczej stało.
— Słuchaj-no, kmotrze — powiedział Chicot, badawczem okiem zmierzywszy podłogę — a którędy tu wiatr dostał się do mnie?...
— Co pan mówi?...
— Pytam, zkąd się wiatr tutaj dostał?..
— Z północy, panie, z północy.
— No, to widać, że po błocie chodził, bo oto zostały na podłodze ślady jego trzewików.
W rzeczy samej, Chicot pokazał gospodarzowi świeże ślady zabłoconego obuwia.
Gospodarz zbladł.
— Teraz, mój kochany — rzekł Chicot — muszę ci poradzić, abyś miał na oku tego rodzaju wiatry, przybywające do twojej oberży, które wysadzają drzwi, dostają się do pokojów i unoszą z sobą odzież podróżnych.
Gospodarz cofnął się o parę kroków, aby mu poobalane sprzęty niezawadzały i aby znalazł czemprędzej drogę na korytarz, a gdy się przekonał, że już odwrót ma zabezpieczony, rzekł:
— Dlaczegóż mię pan złodziejem nazywasz?...
— Cóż to się z twoją poczciwą twarzą zrobiło?.. — spytał Chicot — czemu zmieniłeś się tak nagle?...
— Zmieniłem się, bo mię pan znieważasz.
— Ja!
— Zapewne, pan mię złodziejem nazywasz... — daleko głośniej, a nawet groźnie odparł gospodarz.
— Nazywam cię złodziejem, bo zdaje mi się, żeś odpowiedzialny za moje rzeczy, a nie możesz zaprzeczyć, iż mi te rzeczy skradziono?
Teraz Chicot, jak fechmistrz, próbujący siły swojego przeciwnika, pogroził gospodarzowi.
— Hola!... — zawołał gospodarz — hej!... chodźcie no tu do mnie!..
Na ten głos czterej ludzie zbrojni w kije, pokazali się na schodach.
— A!... otóż Eurus, Notus, Aquilo i Boreasz — rzekł Chicot. — Do pioruna!... skoro się sposobność nastręcza, ogołocę ziemię z północnego wiatru; wyświadczę ludzkości prawdziwą przysługę, bo wówczas wieczna wiosna panować będzie.
I długą swoją szpadą tak silnie natarł ku najbliższemu napastnikowi, iż byłby go na wylot przeszył, gdyby ten nieskoczył wstecz z prawdziwą lekkością Eolowego syna.
Nieszczęściem, odskakując patrzył na Chicota, a tem samem niemógł patrzeć po za siebie, upadł więc jak długi na schody i z wielkim łoskotem na dół się stoczył.
Ten wypadek dał znak do odwrotu trzem innym, którzy natychmiast znikli jak widma, w otwierającej się za niemi przepaści.
Jednak ostatni z nich miał czas coś szepnąć gospodarzowi do ucha.
— Dobrze już, dobrze! — mruknął tenże — pańskie suknie znajdą się.
— I owszem! ja też nic więcej nieżądam.
— Już je tu panu przyniosę.
— Bardzo proszę, bo zdaje mi się, że mam racyę, jeżeli nieżyczę sobie chodzić nago.
Rzeczywiście przyniesiono odzież, ale mocno zniszczoną.
— O! ho!.. — rzekł Chicot — w twoich schodach musi być ćwieków wiele. Niech dyabli wezmą te wiatry... Ale wracam ci honor, mój gospodarzu, bo i jakże cię mogłem mieć w podejrzeniu?.. tak uczciwie wyglądasz!..
Gospodarz uśmiechnął się przyjemnie.
— A teraz — rzekł — zapewne pan znowu zaśniesz?..
— Nie, dziękuję, już dosyć spałem.
— Cóż pan zatem czynić zamyślasz?...
— Będziesz łaskaw pożyczyć mi swojej latarni, a ja przy niej czytać będę — równie przyjaźnie odparł Chicot.
Gospodarz nic nie mówiąc, podał latarnię Chicotowi i wyszedł.
Chicot znowu drzwi zastawił szafą i położył się na łóżku.
Noc była spokojna, a wiatr ucichł, jakby szpada Chicota dosięgła naczynia, które go zawierało.
O świcie, ambasador zażądał swojego konia, zapłacił należność i wyjechał, mówiąc:
— Obaczymy co będzie dzisiaj wieczorem.


Rozdział X.
Dalszy ciąg podróży i przypadków Chicota.

Chicot przez cały ranek winszował sobie, że w ciągu zeszłej nocy pełnej doświadczeń, zimną krew zachować potrafił.
— Ale — pomyślał — starego wilka niezłapiesz dwa razy w te same sidła; możesz się zatem na pewno spodziewać, że dla mnie wymyślą jakie nowe dyabelstwo; miejmyż się więc na baczności.
W skutek rozumowania tak roztropnego, Chicot przez cały dzień odbył marsz, jakimby nawet Xenofont w swoim odwrocie z dziesięciu tysiącami, unieśmiertelnić się był pragnął.
Każde drzewo, każde wzniesienie, każdy mur służył mu za punkt obserwacyjny, lub za naturalną fortyfikacyę.
A nawet w drodze pozawierał przymierza, jeżeli niezaczepne, to przynajmniej odporne.
W rzeczy samej, czterej pulchni kupcy z Paryża, którzy jechali do Orleanu dla zamówienia konfitur dla Colignaca i do Limoges po suszone owoce, raczyli przyjąć towarzystwo Chicota, który oświadczył, że jest szewcem z Bordeaux wracającym do domu po załatwieniu interesów.
A ponieważ Chicot, jako rodowity gaskończyk, wtedy tylko zapominał właściwego sobie akcentu, gdy mu brak jego koniecznie był potrzebnym, nie wzbudzał więc w swoich współpodróżnikach nieufności żadnej.
Całe ich grono składało się z pięciu panów i czterech komisantów, a równie z powodu ducha jak i z powodu liczby niezasługiwało na wzgardę, gdyż od czasu Ligi obyczaje kupców paryzkich, przesiąknięte były wojowniczością.
Nie powiemy, że Chicot wielce szacował odwagę towarzyszy swoich, ale wyznamy, że przysłowie: iż trzech tchórzów razem nie tyle boją się, niż jeden odważny, wielką jest prawdą.
Chicot więc przestał bać się, skoro ujrzał obok siebie czterech tchórzów, a nawet odtąd wcale się nie oglądał, chociaż czynił to pierwej dla przekonania, kto za nim zdąża.
Takim sposobem, nasi podróżni w pośród rozmów o polityce i mnóstwa przechwałek, przybyli do miasta oznaczonego na wieczerzę i nocleg.
Najedli się, napili i rozeszli po swoich stancyach.
Podczas wieczerzy Chicot nie szczędził ani żartów, któremi bawił towarzyszy, ani też muszkatu i burgunda, które mu ciągle ducha dodawały. To też dostało się tam wszystkim kupcom, to jest wolnym ludziom, bądź do króla Francyi, bądź do królów Lotaryngii, Flandryi, Nawarry i innych należącym.
Poczem Chicot udał się na spoczynek, przyrzekłszy czterem kupcom, że im nazajutrz w dalszej podróży towarzyszyć będzie, gdy go w tryumfie wszyscy do sypialni odprowadzali.
Pan Chicot wypoczywał spokojnie, strzeżony jak książę przez czterech podróżnych, których stancye poprzedzały jego stancyę, znajdującą się na końcu korytarza, a tem samem od wszelkiej napaści bronioną.
Że zaś w owym czasie drogi na prawdę niebyły bezpieczne, nawet dla osób jedynie we własnych interesach podróżujących, każdy przeto zapewnił sobie pomoc sąsiada na przypadek nieszczęścia.
Rozumie się, że Chicot, chociaż nieopowiadał przygód swoich z wczorajszej nocy, pierwszy jednak podał wniosek do zredagowania tego artykułu przymierza, co też jednozgodnie przyjęto.
Nieuchybiając więc wrodzonej roztropności, mógł położyć się i usnął, tem bardziej, że przez ostrożność, pierwej starannie obejrzał cały pokój, zamknął drzwi na klucz, zamknął okiennicę u jednego okna, a niepotrzebujemy wspominać, że nawet pukał w ściany, które wszędzie wydały dźwięk zadawalający.
Wszakże zaraz w pierwszym śnie wydarzył mu się przypadek, któregoby nawet sam sfinks mimo całej przenikliwości swojej, nie mógł był przewidzieć; bo też wyraźnie szatan postanowił wdać się w sprawy Chicota, a szatan przebieglejszy niż wszystkie sfinksy na świecie.
Około pół do dziesiątej, ktoś bojaźliwie zapukał do drzwi komisantów, którzy wszyscy czterej spali razem w izdebce położonej nad korytarzem ich pryncypałów. Jeden z nich dosyć zagniewany otworzył i spotkał się oko w oko z gospodarzem.
— Moi panowie — rzekł tenże, z radością widzę żeście się pokładli zupełnie ubrani; pragnę wyświadczyć wam wielką przysługę. Wasi pryncypałowie przy wieczerzy za nadto zapalczywie rozmawiali o polityce. Zdaje się, że któryś z urzędników miejskich słyszał tę rozmowę i wszystko merowi opowiedział. Otóż, nasze miasto pragnie uchodzić za bardzo wierne, dlatego mer przysłał tu straż, która zabrała waszych patronów i zaprowadziła do ratusza dla wytłomaczenia się. Więzienie leży tuż przy ratuszu, a więc moje chłopcy, siadajcie na wasze muły i dalej w nogi, pryncypałowie zawsze was dopędzą.
Czterej komisanci podskoczyli jak kozły, zbiegli czem prędzej ze schodów, przerażeni posiadali na muły i ruszyli ku Paryżowi, poprzednio zobowiązawszy gospodarza, aby uwiadomił pryncypałów, skoro wrócą do oberży, w którą stronę odjechali.
Gdy się to działo i gdy gospodarz przekonał się, iż komisanci zniknęli na rogu ulicy, poszedł on dalej i z równą ostrożnością zapukał do pierwszych drzwi na korytarzu.
Ale tak dobrze zapukał, iż pierwszy kupiec głosem stentora spytał:
— Kto tam?
— Cicho! nieszczęśliwy!... — odparł gospodarz — chodź do drzwi ale na palcach.
Kupiec usłuchał, ale że był człowiekiem roztropnym, przyłożył ucho do drzwi i nieotwierając spytał znowu:
— Kto jesteś?
— Alboż nie poznajesz głosu twojego gospodarza?
— Prawda, poznaję; cóż tam nowego, dla Boga?
— Oto przy wieczerzy za nadto swobodnie rozmawialiście o królu i ktoś o tem doniósł merowi, który tu przysłał straż po was. Na szczęście wskazałem jej pokój waszych komisantów, których uwięziono zamiast was.
— O! ho! czegóż to ja się dowiaduję?... — rzekł kupiec.
— Najczystszej i najrzetelniejszej prawdy! Spiesz się zatem i zmykaj póki jeszcze schody wolne...
— A moi towarzysze?
— O! już nie czas uprzedzać ich.
— Biedni ludzie! Kupiec ubrał się czemprędzej.
Tymczasem, gospodarz niby nagle dobrą myślą przejęty, zapukał w przepierzenie oddzielające drugiego kupca od pierwszego.
— Drugi obudzony temi samemi słowy i tą samą bajką, z lekka otworzył drzwi, trzeci obudzony podobnie jak drugi, zawołał na czwartego, poczcm wszyscy czterej lekkcy jak stado jaskółek, znikli wznosząc ręce w niebo i idąc na palcach.
— Biedny szewc — mówili sobie, wszystko się na nim skrupi; ale prawda, że on najwięcej wygadywał. Na honor! niech się strzeże, bo gospodarz niemiał czasu uprzedzić go podobnie jak nas!
W rzeczy samej, pan Chicot, jak łatwo domyśleć się, o niczem niewiedział, i podczas gdy kupcy umykali polecając go Bogu, spał jak najsmaczniej.
Gospodarz przekonał się o tem słuchając podedrzwiami; następnie zszedł do dolnej izby, której drzwi starannie zamknięte, za danym przezeń znakiem, otworzyły się.
Zdjął czapkę i wszedł.
W sali znajdowało się sześciu zbrojnych, którym jeden z nich zdawał się przewodzić.
— I cóż?... — zapytał tenże.
— Panie oficerze! punktualnie wykonałem dany mi rozkaz.
— W oberży twojej już niema nikogo?
— Zupełnie nikogo.
— A wskazana ci osoba ani ostrzeżona ani przebudzona?
— Ani jedno ani drugie.
— Panie gospodarzu, wiadomo ci w czyjem imieniu działamy; wiadomo jakiej sprawie służymy, bo sam jesteś obrońcą tej sprawy.
— Tak, hezwątpienia panie oficerze, to też widzisz pan, że dla dochowania przysięgi, poświęciłem pieniądze, które byłbym od moich gości zarobił, ale w tej przysiędze powiedziano: „Poświęcę moje dobro dla obrony świętej katolickiej wiary”.
— I moje życie!... zapomniałeś o tym wyrazie — rzekł oficer wyniośle.
— Dla Boga!... — zawołał gospodarz załamując ręce, alboż i mojego życia żądacie? Ja mam żonę i dzieci!
— Wtenczas tylko zażądamy życia twojego, jeżeli nie zechcesz być ślepo posłusznym rozkazom naszym.
— O! o to możesz pan być spokojny.
— Skoro tak, idź spać; zamknij drzwi, a cokolwiek byś słyszał lub widział, nie wychodź, choćby dom twój miał gorzeć i walić się na twoję głowę. Widzisz, że masz łatwą rolę.
— Biada mi! biada, jestem zrujnowany — mruknął gospodarz.
— Polecono mi, abym cię wynagrodził — rzekł oficer — weź te trzydzieści talarów.
— Mój dom na trzydzieści talarów oszacowany!... a!... ja nieszczęśliwy!.. — jęknął gospodarz.
— Dla Boga!... ty płakso nieznośny, nawet ci żadnej szyby nie wybijemy... Pfe, jakże nędznych obrońców ma święta Liga!
Gospodarz wyszedł i zamknął się jak parlamentarz uprzedzony o mającym nastąpić rabunku miasta.
Wtedy oficer rozkazał dwom najlepiej uzbrojonym żołnierzom, aby stanęli pod oknem Chicota, sam zaś z trzema pozostałymi żołnierzami, poszedł do izby biednego szewca, jak go nazywali towarzysze podróży, daleko już za miastem będący.
— Wiecie jaki rozkaz mamy?... — rzekł oficer.
— Jeżeli otworzy, pozwoli zrewidować się, a znajdziemy przy nim to, czego szukamy, nie trzeba mu czynić żadnej przykrości; lecz w przeciwnym razie, potrzebne będzie dzielne pchnięcie sztyletem, sztyletem, rozumiecie?... broń Boże użyć pistoletu lub muszkietu. Z resztą jest nas czterech przeciw jednemu.
Przyszli po de drzwi.
Oficer zapukał.
— Kto tam?... — zapytał nagle przebudzony Chicot.
— Do licha!.. trzeba tu mądrze postąpić — rzekł oficer do swoich ludzi.
— To my, kupcy — powiedział — pańscy przyjaciele, mamy panu coś ważnego oznajmić.
— O! ho!.. — odparł Chicot — widać żeście pochrypli po wczorajszym winie, moi panowie.
Oficer złagodził głos i rzekł najprzyjaźniej:
— Ale otwórz-no przyjacielu.
— Do pioruna!... was coś zdaleka czuć żołnierstwem, moi panowie kupcy! — rzekł Chicot.
— A!.. niechcesz otwierać!.. — zawołał zniecierpliwiony oficer — dalej, wybić drzwi.
Chicot pobiegł do okna, otworzył je i ujrzał na dole dwa gołe pałasze.
— Jestem pojmany — zawołał.
— A!... ha!... kmotrze — powiedział oficer, słysząc łoskot otwierającego się okna, boisz się niebezpiecznego skoku, słusznie, bardzo słusznie; a więc otwórz!
— Na honor nie otworzę! — odparł Chicot. Drzwi mocne, a jak narobicie hałasu, to mi ktoś w pomoc przybędzie.
Oficer na głos się roześmiał i rozkazał żołnierzom, aby zawiasy wyrwali.
— Głupcze!.. — powiedział — sądzisz żeśmy ci pomoc zostawili? Nie uwodź się tą nadzieją, jesteś sam, a zatem zgubiony!... No, już nic nie pomoże... Dalej, wy, do roboty!
Chicot usłyszał jak po trzykroć kolbami muszkietów we drzwi ugodzono.
— Tutaj — rzekł — są trzy muszkiety i jeden oficer; na dole zaś tylko dwa pałasze, a piętnaście stóp skoku to drobnostka. Wolę pałasze niż muszkiety.
Przywiązał worek do pasa, i bez namysłu wszedł na framugę okna, trzymając szpadę w ręku.
Dwaj żołnierze na dole stojący nadstawili ostrza swoich pałaszy.
Lecz Chicot dobrze wszystko przewidział.
Człowiek, chociażby nawet był Goliatem, niebędzie nigdy czekał, aż spadnie na niego drugi, chociażby nawet pigmejczyk, i spadając albo jego albo siebie zabije.
Żołnierze zatem zmienili taktykę i cofnęli się, postanowiwszy uderzyć na Chicota, skoro upadnie.
Tego się właśnie gaskończyk spodziewał.
Skoczył zręcznie na palce i przysiadł, natychmiast jeden żołnierz wymierzył mu tak silne pchnięcie, że mógłby niem mur przebić.
Ale Chicot nieraczył nawet odeprzeć tego pchnięcia, i owszem nadstawił piersi, lecz dzięki żelaznej koszuli, pałasz nieprzyjaciela jak szkło się skruszył.
— On w pancerzu! — rzekł żołnierz.
— Zgadłeś!... — rzekł Chicot, i za jednym zamachem rozpłatał mu czaszkę.
Drugi żołnierz zaczął krzyczeć i wcale się nie opierał napaści Chicota.
Na nieszczęście nieumiał nawet tyle bronić się, co Jakób Clement.
Chicot więc za drugiem pchnięciem położył go obok towarzysza.
Tak więc gdy wysadzono drzwi, oficer wyjrzawszy przez okno, spostrzegł tylko swoich obu żołnierzy we krwi się nurzających.
O pięćdziesiąt kroków dalej, Chicot dosyć spokojnie uciekał.
— Do szatana! — zawołał oficer — on się żelaza nie boi.
— Prawda, ale ołowiem można mu dogodzić — powiedział jeden żołnierz, celując.
— Waryacie! — zawołał oficer, wytrącając mu muszkiet — nierób hałasu! obudzisz całe miasto; my go jutro znajdziemy.
— Trzeba było czterech ludzi postawić na dole — filozoficznie powiedział drugi żołnierz — a dwóch tylko wziąć na górę.
— Głupiś! — odparł oficer.
— Obaczymy, o kim to książę powie — na pociechę mruknął sobie żołnierz pod nosem.
I spuścił muszkiet do nogi.


Rozdział XI.
TRZECI DZIEŃ PODRÓŻY.

Chicot dlatego tak niedbale uciekał, że był w Etampe, to jest w mieście, w pośród ludności, pod opieką pewnej liczby urzędników, którzy za najpierwszem jego żądaniem, byliby nadali bieg sprawiedliwości i samego nawet księcia Gwizyusza uwięzili.
Przeciwnicy jego nawzajem poznali, że się znajdują w zbyt przykrem położeniu, a jak widzieliśmy, oficer niezważając na ucieczkę Chicota, zabronił żołnierzom używać broni palnej.
Dla tej samej przyczyny wstrzymał się od ścigania Chicota, który w takim razie byłby swoim wrzaskiem miasto całe rozbudził.
Tak więc mały, o trzecią część zmniejszony hufiec, zniknął w ciemności. zostawiając, dla mniejszego skompromitowania się, obu zabitych, nieodbierając im broni umyślnie, iżby mniemano, że polegli w walce pojedynczej.
Chicot w całej okolicy nadaremnie szukał swoich kupców i ich komisantów, a przypuszczając, że ci z którymi miał do czynienia, po chybionym celu, pewno w mieście niepozostali, osądził, że dobra taktyka jemu przeciwnie nakazuje w niem pozostać.
Co większa, gdy obszedł znaczną, część miasta i z rogu jednej ulicy usłyszał tentent oddalających się koni, ośmielił się wrócić do oberży.
Gospodarz jeszcze niezdołał był odzyskać zimnej krwi; pozwolił mu zatem osiodłać konia, patrząc nań osłupiały, jakby na jakie zjawisko.
Chicot korzystał z przychylnej osłupiałości i niezapłacił wydatków, o które też gospodarz wcale nie myślał się upominać.
Potem Chicot poszedł dokończyć noc w głównej izbie innej oberży, w pośród pijaków, którzy niedomyślali się zgoła, że ten wielki nieznajomy z uśmiechającem się obliczem, uprzejmą miną, tylko co nie został zabity, a sam niedawno zabił dwóch ludzi.
O świcie Chicot był już na głównym trakcie, pełen co chwila wzrastającej niespokojności. Z dwóch napaści wybrnął szczęśliwie, ale trzecia mogła być zgubną dla niego.
W tej chwili byłby zawarł pokój ze wszystkimi Gwizyuszami, byłby im opowiadał wszystkie ramotki, które tak doskonale układać umiał.
Ale każdy krzak wzbudzał w nim nieopisaną trwogę, każdy rów dreszczem przejmował całe ciało jego, a na widok każdego muru, chciał się wracać.
Kiedy niekiedy postanawiał, że przybywszy do Orleanu, wyprawi do króla gońca, z prośbą o wyznaczenie mu eskorty od miasta do miasta.
Lecz gdy aż do Orleanu, droga była zupełnie pusta i bezpieczna, Chicot pomyślał iż bezpotrzebnie uchodziłby za tchórza, że może stracić dobrą opinię u króla i że eskorta będzie dlań uciążliwą. Wreszcie pominął już sto rowów, pięćdziesiąt płotów, dwadzieścia murów i dziesięć krzaków, i ani pomiędzy głęźmi ani pod kamieniami niedostrzegł nic niebezpiecznego.
Lecz za Orleanem uczuł Chicot, że go coraz większa trwoga ogarnia. Nadchodziła godzina czwarta z południa, a tem samem i wieczór.
Po obu stronach idącej pod górę drogi, wznosiły się gęste zarośla.
Podróżny, odbijając od siwawej drogi, wyglądał niby czarny punkt na tarczy, dla każdego ktoby zapragnął potraktować go kulą z muszkietu.
Nagle, Chicot usłyszał w dali łoskot jakiś podobny do tententu galopujących koni.
Obejrzał się i pod górą, na którą już do połowy wjechał, ujrzał cwałem pędzących ku sobie jeźdźców.
Porachował, było ich siedmiu. Czterej mieli muszkiety, a przy zachodzącem słońcu lufa każdego wyglądała jak krew czerwona.
Konie tych jeźdźców coraz bardziej przybliżały się do konia Chicota, który zresztą nie myślał przyspieszać biegu, gdyż to w razie napaści mogłoby pozbawić go niektórych środków obrony.
Poprzestał więc na tem tylko, że konia w gzygzak prowadził, tak aby przeciwnicy nigdy go dobrze na cel wziąć niemogli.
Chicot uciekł się do tego wybiegu z całą znajomością muszkietów i muszkieterów, gdyż w chwili gdy jeźdzcy znajdowali się już tylko o pięćdziesiąt kroków od niego, przywitano go czterema strzałami a z tych trzy w rozmaitym kierunku przeleciały mu nad głową.
Przewidując te strzały, Chicot z góry już był sobie pewien plan nakreślił. Usłyszawszy świst kul, puścił cugle i zsunął się z konia na ziemię, wszakże niezapomniał wydobyć szpady, a w lewej ręce trzymał sztylet ostry jak brzytwa, a szpiczasty jak igła.
Spadł więc z konia, powtarzamy, tak, że na nogach przysiadł jak na sprężynach, na każde zawołanie wytężyć się gotowych; głowę zaś zasłonił piersią swojego konia.
Grupa jezdnych wydała okrzyk radości, widząc że Chicot upadł i sądząc że poległ.
— A niemówiłem ci niedołęgo — powiedziały galopem nadciągający i zamaskowany jeździec — dotąd wszystko ci się nieudawało, bo nie słuchałeś moich rozkazów; ale teraz widzisz go, że leży. Zabity czy żywy, zrewidować go natychmiast, a jeśli się rusza, pardonu niedawać.
— Dobrze panie — z uszanowaniem odpowiedział jeden z jeźdzców.
Zsiedli z koni, oprócz jednego żołnierza, który zebrawszy cugle trzymał inne konie.
Chicot wcale nie był pobożnym; lecz, w podobnej chwili przypomniał sobie, że jest Pan Bóg w niebic, że ten Pan Bóg otwiera mu swoje ramiona, i że za pięć minut może jako grzesznik stanie przed sędzią.
Cicho i żarliwie odmówił modlitwę, której zapewne wysłuchano w niebie.
Dwaj żołnierze z dobytemi pałaszami przystąpili ku niemu, a z jęków jego wnieśli, że żyje jeszcze.
Ale że Chicot nieruszał się i wcale do obrony niezabierał, gorliwszy zatem nieostrożnie przystąpił ku niemu tak, że go Chicot lewą ręką mógł dosięgnąć; natychmiast sztylet jakby sprężyną pchnięty, wszedł mu w gardło aż po rękojeść.
Jednocześnie połowa szpady, którą Chicot trzymał w prawej dłoni, znikła w żebrach drugiego jeźdzca, który chciał uciekać.
— Zdrada!.. — zawołał przywódca. Nabić muszkiety, bo ten łotr żyje jeszcze.
— Zapewne, że jeszcze żyję — odparł Chicot, a błyskawice z oczu jego trysnęły. I szybki jak myśl sama, wpadł na przywódcę, pragnąc mu zedrzeć maskę.
Ale wnet natarli nań dwaj żołnierze, od których uwolnił się rozcinając jednemu nogę, dzielnym razem szabli swojej.
— Strzelać dzieci! strzelać żywo! — zawołał przywódca.
— Wprzód nim broń nabijecie — odparł Chicot — rozpruję ci wnętrzności zbójco, i obetnę taśmy twojej maski, ażebym wiedział kto jesteś.
— Broń się, mój panie, broń dobrze, a ja ci dopomogę — rzekł jakiś glos, który Chicot wziął za pochodzący z nieba.
Był to glos pięknego młodzieńca, jadącego na dzielnym karym koniu. W obu rękach trzymał on pistolety i wołał na Chicota:
— Schyl się pan, schyl się, do pioruna!.. ależ schyl się.
Chicot usłuchał.
Pistolet wystrzelił i jeden żołnierz padł rozciągnięty u nóg Chicota, wypuszczając pałasz z ręki.
Tymczasem konie niepokoiły się. Trzej pozostali przy życiu jeźdzcy chcieli wskoczyć na siodła, lecz nadaremnie; młodzieniec strzelił pomiędzy nich i znowu obalił jednego.
— Dwóch przeciwko dwóm — rzekł Chicot; wspaniałomyślny wybawco, bierz twojego a oto mój.
I wpadł na zamaskowanego jeźdzca, który drżąc z wściekłości lub trwogi, mimo to stawił mu czoło, jak człowiek biegły w sztuce władania orężem.
Ze swojej strony młodzieniec schwycił swojego przeciwnika za gardło i cisnął go o ziemię nawet szpady niedobywając, ale dusił go jak owcę do zarżnięcia przygotowaną.
Chicot widząc się wobec jednego tylko przeciwnika, odzyskał zimną krew, a tem samem i przewagę.
Dzielnie natarł na przeciwnika, człowieka dosyć pełnej budowy ciała, wparł go w rów i w oka mgnieniu bok mu przeszył.
Przeciwnik upadł.
Chicot nastąpił nogą na szpadę zwyciężonego, niedopuszczając aby ją znowu pochwycił, a sztyletem obcinając maskę — zawołał:
— Pan de Mayenne?... Tego się właśnie spodziewałem.
Książę nieodpowiedział; omdlał, już z powodu upływu krwi, już z powodu upadku.
Chicot potarł nos, co czynił zwykle gdy miał przystąpić do czegoś ważnego, a po chwilowym namyśle, zawinął rękawy, wziął swój szeroki sztylet i przystąpił do księcia pragnąc mu po prostu głowę uciąć.
Lecz natychmiast poczuł, że czyjaś żelazna dłoń ściska jego rękę i usłyszał głos mówiący mu:
— Wstrzymaj się, panie, przeciwnika leżącego na ziemi nikt nie zabija.
— Młodzieńcze — odparł Chicot — prawda, że mi życie ocaliłeś i dziękuję ci za to z całego serca; lecz przyjmij odemnie małą nauczkę, wielce pożyteczną w obecnych czasach moralnego rozprzężenia. Skoro kto w ciągu trzech dni wytrzyma trzy napaści; skoro trzy razy zostaje w niebezpieczeństwie; skoro nieostygła jeszcze na nim krew nieprzyjaciół, którzy doń strzelali bez żadnego wyzwania z jego strony, jakby do wilka wściekłego, wtedy młodzieńcze, pozwól niech ci to powiem, taki człowiek śmiało uczynić może to, co ja uczynić pragnę.
I znowu Chicot ujął swego nieprzyjaciela za gardło, pragnąc zamiaru dokonać.
Ale i teraz jeszcze młodzieniec wstrzymał go.
— Przynajmniej dopóki ja tu jestem, pan tego nie uczynisz. Krwi płynącej już z rany jaką pan zadałeś, w ten sposób do reszty wytaczać nie wolno.
— Ba!... — rzekł zdziwiony Chicot — miałżebyś pan znać tego nędznika?
— Tym nędznikiem jest książę de Mayenne, wielkością wyrównywający wielu królom.
— To go właśnie gorzej potępia — ponuro rzekł Chicot — a pan kto jesteś?
— Jestem ten, który panu ocalił życie — zimno odparł młodzieniec.
— I który, jeżeli się nie mylę, przed trzema dniami przy Charenton, oddał mi list króla?
— Tak jest.
— A więc pan służysz królowi?
— Mam ten zaszczyt — kłaniając się odpowiedział młodzieniec.
— I służąc królowi oszczędzasz pana de Mayenne?... Do licha!... pozwól sobie powiedzieć mój panie, że dobry sługa wcale tak niepostępuje.
— Owszem panie, ja sądzę, że właśnie w tej chwili najlepiej królowi usługuję.
— Być może — smutnie odparł Chicot — być może, ale tu nie czas filozofować. Jakże pana nazywają?
— Ernauton de Carmainges — odrzekł, kłaniając się.
— No, panie Ernauton, cóż teraz poczniemy z tym klocem, bo co do mnie, uprzedzam, że ruszam dalej.
— Będę czuwał nad panem de Mayenne — odparł młodzieniec.
— A z towarzyszem, który tam słucha, co uczynisz?
— Zdaje mi się, że ten biedak nic nie słyszy, tak go dobrze zdusiłem, iż omdlał.
— No, panie de Carmainges, dzisiaj ocaliłeś mi życie, ale na przyszłość dyabelnie je kompromitujesz.
— Czynię co powinienem, a przyszłość od Boga zawisła.
— Niech się zatem stanie zadosyć pańskiemu żądaniu. Zresztą niechcę zabijać tego człowieka, gdy się bronić niemoże, chociaż jest to mój najzawziętszy nieprzyjaciel. Żegnam cię więc mój panie.
I Chicot ścisnął dłoń Ernautona.
— Może on ma słuszność — dodał idąc po swojego konia.
Ale zatrzymał się i wróciwszy rzekł:
— Pan tu masz siedm dobrych koni; zdaje mi się, że na cztery zapracowałem; pomóż mi pan zatem wybrać jednego... Zapewne pan się znasz na koniach?
— Weź pan mojego — odpowiedział Ernauton, wiem co on potrafi.
— O!.. to za wielka wspaniałomyślność, zachowaj go pan dla siebie.
— Nie ja nie potrzebuję tak prędko jechać, jak pan.
Chicot nie dał się długo prosić, wsiadł na konia Ernautona de Carmainges i znikł jak cień na drodze.


Rozdział XII.
ERNAUTON DE CARMAINGES.

Ernauton pozostawszy na polu bitwy, niewiedział co począć z obu nieprzyjaciółmi, którzy w objęciach jego wnet przytomność odzyskali.
Że jednak nie potrzebował obawiać się, aby mu zbiegli i gdy przypuszczać należało, iż pan Robert Briquet (pamiętajmy, że Ernauton znał Chicota pod tem nazwiskiem) niewróci i niedobije ich, młodzieniec zaczął szukać pomocy i znalazł ją wkrótce na tejże drodze.
Wóz, który zapewne minął się z pędzącym Chicotem, pokazał się wyraźnie na wierzchołku góry, odstając od czerwonego tła nieba, które rozogniły promienie słońca zachodzącego.
Dwa woły ciągnęły ten wóz, przy wołach szedł wieśniak.
Ernauton zbliżył się do niego, a przerażony wieśniak miał wielką, ochotę porzucić wóz i uciec w krzaki, lecz Ernauton wstrzymał go i opowiedział o zaszłej niedawno potyczce między hugonotami i katolikami, w której czterech ludzi poległo, lecz dwóch żyje jeszcze.
Wieśniak, mocno zatrwożony odpowiedzialnością za dobry uczynek, ale daleko bardziej przerażony wojowniczą miną Ernautona, pomógł mu przenieść pana de Mayenne na wóz a następnie i żołnierza, który, niewiadomo czy naprawdę omdlały, ciągle miał oczy zamknięte.
Zostawali już tylko czterej polegli.
— Panie — zapytał wieśniak — czy ci ladzie byli katolikami czy hugonotami?
Ernauton zauważył, że wieśniak w pierwszym przystępie trwogi, przeżegnał się.
— Hugonotami — odpowiedział.
— Skoro tak — rzekł znowu wieśniak, nie będę miał żadnego grzechu gdy ich zrewiduję, nieprawdaż?
— Żadnego — odparł Ernauton — bo wołał aby raczej wieśniak, z którym miał do czynienia został ich dziedzicem, aniżeli pierwszy lepszy przechodzień.
Wieśniak nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać i obejrzał kieszenie poległych.
Widać, że za życia musieli dobry żołd pobierać, bo twarz wieśniaka wypogodziła się po skończonej rewizyi, a wskutek zadowolenia, jakiego doznało zarazem jego ciało i dusza, zaciął woły i spiesznie zdążał do domu.
Dopiero więc w stajni tego żarliwego katolika, na łożu ze słomy usłanem, książę de Mayenne odzyskał przytomność. Ból jakiego doznawał na trzęsącym wozie, niezdołał go ożywić, lecz gdy nalano mu świeżej wody na ranę, gdy z niej spłynęło kilka kropli krwi sinawej, książę otworzył oczy i z łatwem do pojęcia zdziwieniem spojrzał na otaczające go osoby i rzeczy.
Ernauton natychmiast oddalił wieśniaka.
— Kto pan jesteś?... — spytał Mayenne.
Ernauton uśmiechnął się.
— Alboż mnie pan nie poznajesz?... — odrzekł.
— Owszem, poznaję — mówił znowu książę zmarszczywszy brwi — to pan przyszedłeś w pomoc mojemu nieprzyjacielowi.
— Tak jest — odpowiedział Ernauton — ale ja także niedopuściłem, aby ten nieprzyjaciel zabił pana.
— Widzę, że tak być musi w istocie — rzekł Mayenne — skoro żyję; jednak on mógł mię wziąć za umarłego.
— Przeciwnie, oddalił się wiedząc, że pan żyjesz.
— To przynajmniej sądził, że jestem śmiertelnie raniony.
— Nie wiem; lecz w każdym razie, gdybym niebył mu przeszkodził, niezawodnie byłby pana śmiertelnie zranił.
— Dlaczegóż dopomagałeś pan do zabicia moich ludzi, skoro później niedozwoliłeś temu człowiekowi, aby zabił mnie samego?
— Rzecz bardzo naturalna, i dziwi mię mocno, że szlachcic — a pan nim być się zdajesz — niepojmuje postępowania mojego. Przypadek sprowadził mię na drogę, którą pan dążyłeś, spostrzegłem, że kilku ludzi napadło jednego, broniłem więc tego jednego; lecz gdy później ten waleczny, któremu w pomoc przyszedłem, gdyż, ktokolwiek on jest panie przyznać należy, że jest waleczny; później więc, gdy ten waleczny, bijąc się z panem rozstrzygnął zwycięztwo ciosem, który pana obalił i chciał zabiciem pana nadużyć tego zwycięztwa, szpada moja wdała się w pośrednictwo.
— Pan więc mię znasz?... — spytał Mayenne, badawczo patrząc na Ernautona.
— Niemam potrzeby znać pana. Wiem, żeś pan raniony i dość mi na tem.
— Bądź pan szczery — rzekł Mayenne i wyznaj, że znasz mię.
— Dziwna rzecz, że pan mię rozumieć niechcesz, bo co do mnie uważam, że równie nie szlachetną jest rzeczą zabijać bezbronnego, jak w sześciu napadać na jednego.
— Przypuszczasz pan jednak zapewne — odparł Mayenne — że nic się bez przyczyny nie dzieje.
Ernauton ukłonił się, lecz nieodpowiedzial.
— Wszakże pan widziałeś, iż pojedynczo walczyłem z tym człowiekiem?... — rzekł znowu Mayenne.
— Prawda, widziałem.
— Wreszcie ten człowiek jest moim śmiertelnym wrogiem.
— Wierzę, bo mi to samo oświadczył.
— A jeżeli żyć będę mimo mojej rany?...
— Uczynisz pan co się panu podoba, bo to już mnie zgoła obchodzić nie będzie.
— Czy jestem niebezpiecznie raniony, jak pan mniemasz?
— Oglądałem pańską ranę i sądzę, że chociaż mocna, jednak śmierci nie sprowadzi. Szpada osunęła się po żebrach i piersi niedosięgła. Westchnij pan, a mam nadzieje, że w płucach nie uczujesz bólu.
Mayenne odetchnął z trudnością, lecz bez bólu.
— Prawda — rzekł — a ludzie, którzy przy mnie byli?
— Wyjąwszy jednego, wszyscy polegli.
— Zostawiono ich na drodze?... — spytał Mayenne.
— Tak jest.
— I zrewidowano?
— Wieśniak, którego pan zapewne widziałeś otworzywszy oczy, a który jest tutejszym gospodarzem, sam tego dopełnił.
— Cóż przy nich znalazł? — Trochę pieniędzy.
— A papiery?
— O papierach nic nie wiem.
— A!... — z widocznem zadowoleniem powiedział Mayenne.
— Wreszcie, żyjący towarzysz może pana w tym względzie objaśnić.
— Gdzież on jest?
— W stodole o parę ztąd kroków.
— Zanieś mię pan do niego, albo raczej przynieś go tutaj, i jeżeli jesteś człowiekiem honoru, jak się spodziewam, przysięgnij mi, że mu żadnych pytań zadawać nie będziesz.
— Wcale nie jestem ciekawy, a z całego interesu wiem tyle, ile wiedzieć powinienem.
Książe jeszcze z niejaką obawą spojrzał na Ernautona, który dodał:
— Byłbym wielce szczęśliwy, gdybyś pan komu innemu raczył dać zlecenie, jakie mi poruczyłeś.
— Przebacz pan, wyznaję, żem ci uchybił — rzekł Mayenne — lecz chciej być tak łaskaw i wyświadcz mi przysługę, o którą proszę.
W pięć minut później żołnierz wchodził do stajni.
Krzyknął głośno gdy ujrzał księcia de Mayenne; lecz ten miał tyle siły, że położył palec na ustach, a żołnierz natychmiast umilkł.
— Panie — rzekł Mayenne do Ernautona — wiesz iż ci do grobu wdzięczny będę i zapewne spotkamy się kiedyś wśród pomyślniejszych okoliczności; ale mogęż zapytać z kim mam honor mówić?
— Jestem wice hrabia Ernauton de Carmainges.
Mayenne spodziewał się dokładniejszych wiadomości, ale teraz młodzieniec z kolei stał się małomównym.
— Pau jechałeś do Beaugency?... — spytał Mayenne.
— Tak jest.
— W takim razie przeszkodziłem panu zapewne, już pan dzisiejszej nocy niepoedziesz dalej?
— Owszem panie, nawet zaraz dalej jechać zamyślam.
— Jakto, do Beaugency?
Ernauton spojrzał na księcia jak człowiek, któremu niepodobają się pytania podobne.
— Nie, do Paryża — odpowiedział.
Książe widocznie zdziwił się.
— Przepraszam pana — mówił dalej — ale dziwno mi, że pan chybiasz celu swojej podróży, dlatego, iż cię w drodze do Beaugency spotkała okoliczność wprawdzie niespodziana, lecz prawie nic nie znacząca.
— Nie ma w tem nic dziwnego, panie — odpowiedział Ernauton — jechałem tam na umówione spotkanie, ale że zatrzymany pańskim wypadkiem, chybiłem oznaczonej godziny, wracam przeto.
Mayenne nadaremnie usiłował z obojętnej. twarzy Ernautona wyczytać myśl inną aniżeli tę, którą jego słowa objawiały.
— O! czemuż pan tu kilka dni ze mną pozostać nie chcesz! Posłałbym mojego żołnierza do Paryża po chirurga, bo pojmujesz zapewne, że sam z nieznajomemi wieśniakami pozostać nie mogę.
— A dlaczegóż żołnierz niemiałby zostać przy panu?... — odparł Ernauton — wszak ja panu chirurga przysłać mogę.
Mayenne zawahał się.
— Czy wiesz pan jak się mój wróg nazywa?... — spytał.
— Nie wiem.
— Co! pan mu ocaliłeś życie, a on ci swojego nazwiska niewyjawił?
— Nie żądałem tego.
— Nie żądałeś pan?
— Wszak i panu również ocaliłem życie, a czyż pytam o pańskie nazwisko? Natomiast, panowie obaj wiecie moje nazwisko. Nic na tem nie zależy, aby ocalający znał ocalonego, ale ocalony powinien wiedzieć nazwisko ocalającego.
— Widzę, że od pana nic się nie można dowiedzieć — rzekł Mayenne i żeś pan równie wyrozumiały jak mężny.
— Ja zaś widzę, że w tych słowach ukrywasz pan wyrzut jakiś i boleję nad tem, gdyż na prawdę, to co pana trwoży, uspokajać powinno; wyrozumiały dla jednego jest również wyrozumiałym dla drugiego.
— Słusznie panie de Carmainges, proszę o rękę.
Ernauton podał mu rękę, lecz poruszeniem tem bynajmniej nie okazał, że umie podać rękę księciu.
— Ganiłeś pan mój postępek — mówił znowu Mayenne — usprawiedliwiać się nie mogę, gdyż zdradziłbym wielkie tajemnice. Sądzę więc, iż lepiej będzie skoro na tem zakończymy zwierzenia wzajemne.
— Racz pan uważać — odpowiedział Ernauton — że się bronisz, chociaż ja nie oskarżam i wierz mi, że wolno ci jak najzupełniej, mówić albo milczeć.
— Dziękuję panu i milczę. Chciej pan jednak wiedzieć, że jestem szlachcicem dobrego rodu, i że mogę wyświadczyć panu usługi, jakie mi się tylko podoba.
— Skończmy na tem — odparł Ernauton — wiesz pan, że równie wyrozumiałym będę co do pańskiego zaufania, jak i co do pańskiego nazwiska. Dzięki panu, któremu służę, niepotrzebuję nikogo.
— Panu — niespokojnie spytał Mayenne, a któż jest tym panem?
— O!... wszak pan sam powiedziałeś, iż lepiej zakończyć wzajemne zwierzenia — odparł Ernauton.
— Prawda.
— A nadto rana pańska jątrzyć się zaczyna; a zatem, nierozmawiajmy lepiej, wierz mi pan.
— Słusznie. O!... koniecznie mi potrzeba chirurga mojego.
— Miałem honor oświadczyć panu, że wracam do Paryża, proszę więc o adres tego chirurga.
Mayenne skinął na żołnierza, który przystąpił ku niemu, poczem obaj z sobą po cichu rozmawiali.
Ernauton wyrozumiały, jak zwykle, odszedł na bok.
Nakoniec po krótkiej naradzie z żołnierzem, książę obrócił się do Ernautona i rzekł:
— Panie de Carmainges, zaręcz mi słowem honoru, że skoro ci powierzę list, oddasz go wiernie podług adresu.
— Ręczę panu.
— Ufam pańskiemu słowu, a ufam ślepo, bo widzę, żeś człowiek zacny.
Ernauton ukłonił się.
— Powierzę panu część mojej tajemnicy — mówił dalej Mayenne — należę do gwardyi księżnej de Montpensier.
— A! — naiwnie rzekł Ernauton — niewiedziałem, że księżna de Montpensier ma gwardyę!...
— Podczas zamieszek teraźniejszych — powiedział Mayenne — każdy ubezpiecza się jak może, a że dom Gwizyuszów jest domem królewskim...
— Nie wymagam żadnych wyjaśnień, mój panie, dosyć mi na tem, że pan należysz do gwardyi księżnej Montpensier.
— Jechałem — mówił znowu książę — w pewnym interesie do Amboise, w drodze spotkałem mojego wroga... Reszta panu wiadoma.
— Tak jest — rzekł Ernauton.
— Rana niedozwala mi ukończyć interesu, powinienem więc zdać księżnej sprawę z powodu tej zwłoki.
— Słusznie.
— Raczysz więc pan oddać jej do własnych rąk list, który będę miał zaszczyt napisać?
— Jeżeli tylko znajdziemy tutaj papier i atrament — odparł Ernauton, chcąc iść poszukać tego co trzeba.
— Nie trudź się pan napróżno; żołnierz powinien mieć przy sobie mój pugilares.
Żołnierz rzeczywiście wyjął pugilares z kieszeni.
Mayenne obrócił się do ściany i otworzył sztuczny zameczek; napisał kilka wierszy i znowu zamknął tajemniczo, tak, że kto nie znał sposobu otwierania pugilaresu, musiałby odrywać zamek, chcąc przeczytać co w nim napisane było.
— Panie — rzekł młodzieniec — za trzy dni oddam ten pugilares.
— Do własnych rąk?...
— Księżnej de Montpensier.
Książę ścisnął dłoń uprzejmego towarzysza, a strudzony rozmową oraz pisaniem i zlany potem, opadł na świeżą słomę.
— Panie — odezwał się żołnierz słowy, które według Ernautona, nie zdawały się być zgodnemi z jego ubiorem — związałeś mię pan jak barana, lecz wierz lub nie wierz, te węzły uważam za łańcuch przyjaźni, i przekonam pana o tem w stosownym czasie i miejscu...
Podał mu rękę, której białość Ernauton już pierwej był dostrzegł.
— Zgoda — odpowiedział Ernauton — otóż mam dwóch przyjaciół więcej.
— Nie żartuj pan — rzekł żołnierz — przyjaciół nigdy nie mamy za nadto.
— Prawda, kolego — odparł Ernauton i odjechał w stronę Paryża.


Rozdział XIII.
DZIEDZINIEC.

Ernauton wyjechał natychmiast, a że wziął konia księcia zamiast swojego, którego dał Robertowi Briquet, jechał więc tak szybko, iż na trzeci dzień około południa przybył do Paryża.
Trzecia godzina wybiła, gdy się pokazał w Luwrze, w mieszkaniu „Czterdziestu pięciu”.
Zresztą powrót jego nie odznaczył się żadnym ważnym wypadkiem.
Na jego widok gaskończykowie krzyknęli zdziwieni.
Ich krzyki sprowadziły pana de Loignac, który spostrzegając pana Ernautona, przybrał jak najsurowszą minę, lecz Ernauton, bynajmniej tem nie przerażony, śmiało zbliżył się ku niemu.
Pan de Loignac skinął na młodzieńca, aby się za nim udał do gabinetu, leżącego obok sypialnej sali a stanowiącego izbę posłuchalną, w której ten najwyższy sędzia, wydawał swoje niecofnione wyroki.
— Cóż to za sprawowanie się, mości panie?... — rzekł ostro — jeżeli dobrze policzyłem, pięć dni i nocy nie byłeś obecny, i to pan, pan, którego miałem za najrozsądniejszego, dajesz taki przykład niekarności?
— Panie — kłaniając się odpowiedział Ernauton — uczyniłem to co mi kazano.
— A cóż panu uczynić kazano?
— Kazano mi śledzić pana de Mayenne, a więc śledziłem.
— Przez pięć dni i nocy?
— Tak jest, panie.
— Książę więc wyjechał z Paryża?
— Tego samego wieczoru, i uważałem to za rzecz podejrzaną.
— Słusznie, ale cóż dalej?
Ernauton opowiedział krótko, ale z zapałem i energią wypadek na drodze i jego skutki, a w miarę opowiadania, wybijały się na ruchomej twarzy pana de Loignac, wszelkie wrażenia jakie opowiadający wzbudził w jego duszy.
Lecz gdy wspomniał o liście, który mu pan de Mayenne powierzył, Loignac zawołał:
— I pan masz list?
— Mam panie.
— Do dyabła, ta okoliczność zasługuje na uwagę — odparł kapitan, zaczekaj pan na mnie albo raczej pójdź ze mną.
Ernauton udał się za panem de Loignac i przybył z nim na dziedziniec Luwru.
Czyniono tam właśnie przygotowania do wyjazdu króla; przyrządzano ekwipaże, a pan d’Epernon przypatrywał się przejeżdżaniu koni, które niedawno królowa Elżbieta angielska darowała Henrykowi III-mu; tego dnia miano po raz pierwszy zaprządz do królewskiej karety wspomnianą parę koni, najdoskonalej dobranych.
Loignac zostawił Ernautona przy wejściu na dziedziniec, sam zaś zbliżył się do pana d’Epernon i pociągnął go za połę płaszcza.
— Nowiny, Mości książę — rzekł — wielkie nowiny!
Książę natychmiast opuścił otaczające go osoby i przybliżył się do schodów, któremi król miał przybyć.
— Mów panie de Loignac, mów.
— Pan de Carmainges przybywa z za Orleanu, gdzie w jednej wsi zostawił pana de Mayenne niebezpiecznie ranionego.
Książę krzyknął zdziwiony.
— Ranionego? — powtórzył.
— Co większa — mówił znowu Loignac — pisał on do pani de Montpensier, a ten list pan de Carmainges ma w swojej kieszeni.
— O!.. ho!.. — rzekł d’Epernon.
— Przywołaj tu pana de Carmainges, sam z nim pomówię.
Loignac wziął za rękę, pana de Carmainges, który, jak powiedzieliśmy, przez uszanowanie stał na uboczu w ciągu rozmowy swoich zwierzchników.
— Oto jest, mości książę, nasz podróżny — rzekł.
— Zdaje się, że pan masz list księcia de Mayenne? — zapytał d’Epernon.
— Mam dostojny panie.
— Pisany z wioski pod Orleanem?
— Tak jest, dostojny panie.
— I adresowany do pani de Montpensier?...
— Tak jest, dostojny panie.
— Oddaj-że mi pan ten list z łaski swojej.
Książę wyciągnął rękę obojętnie, spokojnie, jak każdy kto sądzi, że dosyć, aby objawił swą wolę, a ta wola natychmiast wykonaną będzie.
— Przepraszam Waszą książęcą mość — rzekł Carmainges — ale książę pan podobno żądasz odemnie listu pana de Mayenne do jego siostry?
— A tak.
— Książę pan nie wie zapewne, że ten list mnie powierzono?
— Cóż ztąd?
— Jest to zbyt ważna okoliczność, mości książę, bo dałem słowo honoru księciu de Mayenne, iż list ten oddam do własnych rąk księżnej jego siostry?
— Czy pan służy królowi, czy księciu de Mayenne?
— Służę królowi, dostojny panie.
— Otóż, król żąda tego listu.
— Dostojny panie, niech mi wolno będzie oświadczyć, że Wasza książęca mość nie jesteś królem.
— Panie de Carmainges zastanów się, zapominasz z kim mówisz?... — rzekł d’Epernon i pobladł z gniewu.
— Owszem, dostojny panie, pamiętam dobrze do kogo mówię i dlatego odmawiam.
— Odmawiasz, powiedziałeś że odmawiasz, panie de Carmainges?
— Powiedziałem.
— Panie cle Carmainges, łamiesz przysięgę wierności.
— Mości książę, dotąd przynajmniej wiem, że tylko jednej osobie wierność zaprzysiągłem, a mianowicie królowi. Jeżeli król zarząd a odemnie tego listu, będzie go miał, bo król jest moim panem, ale go tutaj niewidzę.
— Panie de Carmainges — rzekł widocznie unosząc się książę, podczas gdy Ernauton przeciwnie w miarę oporu, nabierał krwi zimnej — panie de Carmainges, jesteś jak wszyscy twoi ziomkowie, zaślepiony wśród pomyślności; szczęście zaślepia cię mój sztachetko, a posiadanie tajemnicy stanu zagłusza, jak cios maczugą zadany.
— Tylko niełaska Waszej książęcej mości, jaką niezawodnie ściągnę na siebie, zagłusza mię; ale nigdy szczęście, zbyt zapewne na przyszłość zmienne, z powodu wypowiedzenia posłuszeństwa księciu panu; atoli mniejsza o to, czynię co powinienem i zawsze to czynić będę, a nikt oprócz samego króla, nie otrzyma odemnie listu, o jaki się Wasza książęca mość dopominasz, chyba osoba, do której jest adresowany.
Pan d’Epernon porwał się i w straszliwym gniewie zawołał:
— Loignac, prowadź natychmiast pana de Carmainges do więzienia.
— Prawda — z uśmiechem odpowiedział de Carmainges, że tym sposobem nie będę mógł do ręczyć księżnej Montpensier listu, który posiadam, przynajmniej przez czas mojego pobytu w więzieniu, lecz skoro z niego wyjdę...
— Tak, jeżeli tylko wyjdziesz — rzekł d’Epernon.
— Wyjdę, chyba że mię tam książę zamordować każesz, z coraz obojętniejszem i straszliwszem postanowieniem odparł Ernauton; tak jest wyjdę; mury nie oprą się woli mojej. Skoro więc wyjdę dostojny panie...
— To co?
— To będę mówił z królem, a król odpowie mi.
— Do więzienia! do więzienia!... — ryknął d’Epernon — zupełnie zapominając się; a odebrać mu list!...
— Nikt go nie dotknie — zawołał Ernauton w tył odskakując i wydobywając z zanadrza pugilares księcia de Mayenne, raczej podrę list w kawałki, skoro go ocalić nie mogę, a książę de Mayenne pochwali mi ten postępek, król zaś przebaczyć raczy.
I rzeczywiście, młodzieniec chciał rozedrzeć kosztowną kopertę, gdy wtem wstrzymała go czyjaś ręka, lekko na ramieniu jego oparta.
Gdyby ciśnienie było gwałtowniejsze, niemasz wątpliwości, iż młodzieniec tem usilniej byłby się starał o zniszczenie listu; lecz widząc iż wyrozumiale przystępowano do rzeczy, wstrzymał się i obejrzał.
— Król!.. — rzekł.
W rzeczy samej, król wyszedł na schody i usłyszał koniec sporu, i swą królewską ręką wstrzymał rękę pana de Carmainges.
— Co to jest mości panowie?... — spytał głosem, któremu umiał nadać najwyższą potęgę ilekroć tego zapragnął.
— Oto, Najjaśniejszy panie — nie ukrywając gniewu zawołał d’Epernon — ten człowiek, jeden z Czterdziestu pięciu, który jednak przestanie należeć do ich liczby, ten człowiek, mówię, któremu imieniem Waszej królewskiej mości poleciłem czuwać nad panem de Mayenne w ciągu jego pobytu w Paryżu, udał się za nim aż do Orleanu i tam przyjął od niego list adresowany do pani de Montpensier.
— Przyjąłeś od pana de Mayenne list do pani de Montpensier? — spytał król.
— Tak jest Najjaśniejszy panie — odpowiedział Ernauton — lecz książę d’Epernon nie mówi Waszej królewskiej mości, w jakich okolicznościach to było.
— A gdzież jest ten list? — spytał znowu monarcha.
— To właśnie stanowiło przyczynę sporu, Najjaśniejszy panie; pan de Carmainges oświadcza wyraźnie, iż mi go nie odda, lecz podług adresu doręczy, a taką odmową dowodzi, podług mnie, że jest złym sługą.
Król spojrzał na Ernautona, a ten ukląkł mówiąc.
— Jestem tylko biednym szlachcicem, Najjaśniejszy panie, i człowiekiem honoru. Ocaliłem życie posłowi Waszej królewskiej mości, którego pan de Mayenne wraz z pięciu swoimi pomocnikami chciał zamordować, gdyż w sam czas przybywając, los walki na stronę posła przechyliłem.
— A panu de Mayenne nic się nie stało? — spytał król.
— Owszem Najjaśniejszy panie, został raniony, a nawet ciężko.
— Dobrze!... — odparł król, cóż więcej?
— Potem, poseł Waszej królewskiej mości, który jak widać musi mieć szczególniejsze powody nienawiści przeciw panu de Mayenne...
Król uśmiechnął się.
— Poseł, mówię, chciał dobić swojego nieprzyjaciela, i miał może do tego prawo; lecz mniemałem, że w mojej obecności, to jest w obecności człowieka, który należy do Ciebie Najjaśniejszy panie, zemsta taka przybierze postać politycznego morderstwa, i...
Ernauton wahał się.
— Dokończ — rzekł król.
— I obroniłem pana de Mayenne od posła, podobnie jak pierwej posła od pana de Mayenne.
D’Epernon wzruszył ramionami, Loignac przygryzł długiego wąsa, a król rzekł obojętnie:
— Mów dalej.
— Pan de Mayenne, pozostawszy już tylko z jednym towarzyszem, bo czterej inni polegli, niechcąc się z nim rozłączać, nie wiedząc, że jestem sługą Waszej królewskiej mości, oddał się w moją opiekę i prosił abym przyjął list do siostry jego, którym racz Najjaśniejszy panie rozrządzać zarówno jak i mną samym. Honor drogim mi jest Najjaśniejszy panie, lecz skoro sumienie moje uspokaja się rękojmią woli Waszej królewskiej mości, wyrzekam się mojego honoru, gdyż go w dobre ręce powierzam.
I ciągle klęcząc Ernauton podał królowi pugilares.
Król z lekka odtrącił go ręką.
— Cóżeś mówił panie d’Epernon?.. Pan de Carmainges jest człowiekiem honoru i wiernym sługą.
— Pytasz Najjaśniejszy panie, co mówiłem? — rzekł d’Epernon.
— Tak jest, wszak schodząc po schodach słyszałem wyraz więzienie?.. dla Boga!... przeciwnie, kto spotyka człowieka podobnego panu de Carmainges, powinienby jak niegdyś rzymianie, mówić o wieńcach i nagrodach. List, mój książę, należy zawsze do osoby, która go posiada lub do tej, której winien być doręczony.
D’Epernon ukłonił się mrucząc.
— List ten oddasz komu należy panie de Carmainges — dodał monarcha.
— Lecz racz pomyśleć Najjaśniejszy panie o tem, co list ten może w sobie zawierać — rzekł d’Epernon.
Nieuwodźmy się delikatnością, skoro idzie o życie Waszej królewskiej mości.
— Oddasz list komu należy panie de Carmainges — powtórzył król, nieodpowiadając ulubieńcowi.
— Dziękuję Najjaśniejszy panie — rzekł Carmainges odchodząc.
— A gdzie go zaniesiesz?
— Do księżnej de Montpensier, zdaje mi się, że miałem już zaszczyt oznajmić to Waszej królewskiej mości.
— Źle się wyraziłem, chciałem raczej spytać, czy go odniesiesz do pałacu Gwizyuszów, do hotelu Saint-Denis czy też do Bel...?
Spojrzenie d’Epernona wstrzymało króla.
— Pan de Mayenne, nie udzielił mi żadnej instrukcyi w tym względzie Najjaśniejszy panie; zaniosę list do pałacu Gwizyuszów i tam dowiem się gdzie mam szukać pani de Montpensier.
— A więc będziesz jej szukał?
— Tak jest Najjaśniejszy panie.
— A gdy znajdziesz?
— Oddam jej list.
— Dobrze. A teraz panie de Carmainges... i król bacznie nań spojrzał.
— Słucham Najjaśniejszy panie?
— Czy oprócz doręczenia tego listu siostrze pana de Mayenne, przyrzekłeś mu lub poprzysiągłeś jeszcze co innego?
— Nie Najjaśniejszy panie.
— Nie przyrzekłeś, naprzykład, nalegał król, zachować w tajemnicy miejsce, w którem księżnę zastaniesz?
— Nie, nie przyrzekałem nic podobnego, Najjaśniejszy panie.
— Zastrzegę ci więc jeden warunek.
— Jestem Twoim niewolnikiem, Najjaśniejszy panie.
— Natychmiast po oddaniu tego listu pani de Montpensier, pośpieszysz za mną do Vincennes, gdzie dzisiejszy wieczór przepędzę.
— Rozumiem, Najjaśniejszy panie.
— I tam opowiesz mi wiernie, gdzie znalazłeś księżnę.
— Wasza królewska mość najzupełniej liczyć na to może.
— Rozumie się, że unikniesz wszelkich dalszych wyjaśnień i zwierzeń.
— Dobrze, Najjaśniejszy panie.
— O!... co za nieroztropność Najjaśniejszy panie! — rzekł d’Epernon.
— Nie znasz się na ludziach, mój książę, a przynajmniej na niektórych ludziach. Ten, prawym jest względom pana de Mayenne, będzie zatem prawym i względem mnie.
— Względem Waszej królewskiej mości będę więcej niż prawym, bo gotów na wszelkie poświęcenia — zawołał Ernauton.
— Teraz, d’Epernon — rzekł król — zaniechaj wszelkich sporów i przebacz natychmiast temu dzielnemu słudze to, co uważałeś za brak poświęcenia, a co ja uważam za dowód prawości.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Carmainges — książę d’Epernon, jako człowiek zapatrujący się na rzeczy z wyższego stanowiska, umiał zapewne dostrzedz, ile go poważam i kocham, mimo żem okazał nieposłuszeństwo jego rozkazom, nieposłuszeństwo, którego mocno żałuję: jednak, wyznać muszę, że przedewszystkiem czynię to, co za powinność uważam.
— Krwi boska!.. — rzekł książę, zmieniając wyraz twarzy równie szybko jak człowiek, który wkłada lub zdejmuje maskę — ta próba zaszczyt ci przynosi, mój kochany Carmainges; naprawdę, dzielny z ciebie młodzieniec, nieprawdaż Loignac? Jednak nieźleśmy go nastraszyli.
I książę na głos się roześmiał.
Loignac wykręcił się na jednej nodze, unikając odpowiedzi, bo mimo że był gaskończykiem, nie czuł w sobie jednak siły do równie bezczelnego kłamstwa, jak jego dostojny zwierzchnik.
— A więc to tylko była próba?... — powątpiewająco, rzekł król. — Tem bardziej jednak, nie- 12 radzę ci d’Epernon, abyś wszystkich miał na takie próby narażać, bo wieluby z nich uległo.
— Tem lepiej — powtórzył Carmainges — tem lepiej mości książę, gdyż w takim razie pewien jestem, iż niepostradałem względów księcia pana.
Lecz mimo, że to mówił, widocznie nieufał księciu, podobnie jak i król.
— No — rzekł Henryk — skoro wszystko skończone, możemy jechać.
D’Epernon ukłonił się.
— Czy jedziesz ze mną, książę?
— Stosownie do rozkazu, konno Waszej królewskiej mości towarzyszę.
— Dobrze, a któż jechać będzie z drugiej strony powozu? — spytał Henryk.
— Pan de Sainte-Maline, wierny sługa Waszej królewskiej mości — odpowiedział d’Epernon i uważał jakie też wrażenie to nazwisko sprawi na Ernautonie.
Lecz Ernauton stał obojętny, jakby nic niesłyszał.
— Loignac — dodał książę — przywołaj pana de Sainte-Maline.
— Panie de Carmainges — rzekł król, pojmując zamiar księcia d’Epernon — zapewne zaraz dopełnisz twojego zlecenia a potem niezwłocznie przybędziesz do Vincennes.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie.
Mimo całej swojej filozofii, Ernauton odszedł dosyć zadowolony, że nie będzie patrzył na tryumf, który miał tak mocno rozradować ambitne serce Sainte-Malinea.


Rozdział XIV.
Siedm grzechów Magdaleny.

Król rzucił okiem na konie, a widząc, że dzielne i niecierpliwe, wahał się wsiąść sam do powozu; dlatego przyznawszy słuszność Ernautonowi, jak wyżej powiedzieliśmy, skinął na księcia aby zajął przy nim miejsce w karecie.
Loignac i Sainte-Maline jechali po obu stronach, a jeden jeździec poprzedzał karetę.
Książę siedział sam na przodzie tej ciężkiej machiny, a król ze wszystkiemi psami swojemi, umieścił się na poduszkach w głębi.
Pomiędzy psami znajdował się jeden szczególniej ulubiony, ten sam, któregośmy widzieli na królewskiem ręku w ratuszowej loży, miał on osobną poduszkę, na której drzemał słodko.
Z prawej strony króla stał stolik nogami przymocowany do dna karety; stół pokryty był rycinami, które Jego królewska mość mimo kołysania się powozu, z dziwną, zręcznością, wycinał.
Ryciny te wyobrażały po większej części przedmioty z historyi świętej, lecz gdy w owej epoce pod religię podciągano wiele pojęć pogańskich, to też i w rycinach króla mitologia znaczną grała rolę.
Na ten raz, zawsze metodyczny Henryk uczynił wybór pomiędzy rycinami, i zajął się wycinaniem obrazków z życia Magdaleny grzesznicy.
Przedmiot już sam przez się był malowniczy, ale wyobraźnia malarza jeszcze go bardziej podwyższyła; widziano tam piękną i młodą Magdalenę, oraz okazałe kąpiele, uczty i wszelkiego rodzaju uciechy.
Rycina, której wycinaniem zajmował się król gdy przebywano bramę świętego Antoniego, przedstawiała Magdalenę ulegającą grzechowi gniewu.
Piękna grzesznica, spoczywając na poduszkach, okryta jedynie przepysznemi złotemi włosami, które później ocierać miały okryte pyłem nogi Zbawiciela, z prawej strony kazała, wrzucać w sadzawkę napełnioną rybami, niewolnika, co stłukł kosztowne naczynie, a tym czasem z lewej kazała biczować kobietę, jeszcze mniej niż ona sama odziany, za to, że nosiła warkocz z włosów, ze swych przepysznych włosów, których obfitość powinna była uczynić Magdalenę pobłażliwszy dlatego rodzaju uchybienia.
Tło obrazów przedstawiało psów, bitych za bezkarne przepuszczanie żebraków błagających o jałmużnę, oraz kogutów zarzynanych za zbyt donośne i ranne pianie.
Przybywszy pod krzyż Faubin, król wyciął już był wszystkie figury tej ryciny i przechodził do drugiej podpisanej:
„Magdalena ulegająca grzechowi obżarstwa”.
Rycina ta przedstawiała piękną grzesznicę rozciągniętą na łożu z purpury i złota, jakie zwykle starożytnym służyło w czasie brania posiłku.
Stół przed nią stojący zdobiło wszystko, co tylko rzymscy gastronomowie znali najwyszukańszego w mięsiwie, rybach i owocach, bo począwszy od myszek w miodzie smażonych i rybek najprzedniejszych, aż do raków ze Stromboli i granatów sycylijskich.
Na ziemi, psy wydzierały sobie bażanta, a zaś górną przestrzeń ćmiły kolorowe ptaki, porywające z tego błogosławionego stołu figi, truskawki i wiśnie, które niekiedy spadały na mnóstwo szczurów, co w górę podniósłszy nosy, oczekiwany na tę mannę z nieba im sypaną.
Magdalena trzymała w ręku kielich dziwacznego kształtu, napełniony złotawym jak topaz płynem, jaki według Petroniusza, na ucztach Trimalcyona był używany.
Król cały zajęty tak ważnem dziełem, zaledwie raczył w przejeździe rzucić okiem na klasztor Jakobitów, gdzie właśnie dzwoniono na wieczerzę.
Wszystkie drzwi i okna klasztoru tego były tak szczelnie zamknięte, iż zdawałoby się, że nikt tam nie mieszka, gdyby po jego wnętrzu nie rozlegał się odgłos brzęczącego dzwonu.
Po tak przelotnem spojrzeniu, król znowu czynnie zabrał się do wycinania.
Lecz, o sto kroków dalej, uważny spostrzegacz byłby widział zapewne, że król rzucił wzrok ciekawszy aniżeli poprzednio na pięknie wyglądający dom po lewej stronie drogi, który zbudowany w pośród ogrodu, otwierał się żelazną z złoconemi strzały bramą, tuż na samą drogę.
Ten wiejski dom nosił nazwę Bel-Esbat.
Jak w klasztorze Jakobitów wszystkie okna były zamknięte, tak przeciwnie w Bel-Esbat wszystkie były otwarte, wyjąwszy jednego, w którem spuszczono żaluzyę.
W chwili przejazdu króla, żaluzya ta nieznacznie zadrgała.
Król spojrzał nagle na księcia d’Epernon, uśmiechnął się, potem znowu zaczął wycinać inny grzech główny.
Był to grzech lubieżności.
Artysta przedstawił go w tak przerażających barwach, napiętnował go taką odwagą i wytrwałością, że zaledwie jeden tylko rys jego przytoczyć tu możemy, rys zbyt epizodyczny.
Przerażony anioł stróż Magdaleny ulatywał w niebo, w obu dłoniach oczy ukrywając.
Rycina ta, pełna drobiazgowych szczegółów, tak dalece zajmowała uwagę króla, że jechał dalej nieuważając, iż przy lewych drzwiczkach jego karety okazała się niejaka próżnia.
Wielka to była szkoda, bo Sainte-Maline wyglądał na swoim koniu bardzo dumny i bardzo szczęśliwy.
On, tak blizko króla, on, młodszy syn Gaskonii, mógł słyszeć jak Jego arcy-chrześcijańska królewska mość mówił do swojego psa:
— Bardzo dobrze! master Love, ale już mię nudzisz.
Lub do księcia d’Epernon, generalnego dowódzcy piechoty.
— Książę, zdaje się, że te konie karku mi nakręcą.
Od czasu do czasu jednak, Sainte-Maline poskramiając niejako swą dumę, spoglądał na Loignaca jadącego z drugiej strony karety, który przyzwyczajony do honorów, obojętnie je przyjmował, a widząc, że ten szlachcic ze swoją spokojną miną i skromną wojskową postawą daleko piękniej wyglądał aniżeli on sam, Sainte-Maline usiłował o ile mógł hamować się, lecz wkrótce pewne myśli na nowo rozwinęły całą jego dziką próżność.
— Widzą mię, patrzą na mnie — mówił sam do siebie — i pytają: kto jest ten szczęśliwy, który towarzyszy królowi?
Sądząc po szybkości jazdy, która bynajmniej nie usprawiedliwiała obawy króla, szczęście Sainte-Malinea długo trwać musiało, bo konie Elżbiety obciążone szorami srebrem i pasamouicką robotą ozdobnemi, i uwięzione w pasy podobne do pasów arki Dawida, dosyć wolno postępowały po drodze do Vincennes.
Lecz właśnie w pośród najwyższej dumy, jakaś niby z góry pochodząca przestroga powstrzymała radość Sainte-Malinea, jakaś okoliczność co go bardziej niż wszystkie inne martwiła; usłyszał bowiem, że król wymówił nazwisko Ernautona, a nawet kilka razy w ciągu kilku minut powtórzył.
Sainte-Maline za każdą razą pochylał się, pragnąc pochwycić w przelocie tę interesującą zagadkę.
Ale jakiś wypadek przerwał tę zagadkę, równie jak wszystko co prawdziwie interesuje.
Król krzyknął zmartwiony, że w jednem miejscu zanadto ryzykownie przeciął rycinę; albo może dlatego, iż z jak największą łagodnością nakazywał milczenie swojemu Love, który choć mąły, szczekał zajadle, pragnąc naśladować brytana.
Dosyć jednak, że król w przejeździe z Paryża do Vincennes przynajmniej sześć razy wymówił imię Ernautona.
Książę zaś przynajmniej razy cztery, a Sainte-Maline żadną miarą zgadnąć nie mógł, dlaczego się tym człowiekiem tyle zajmowano.
Ale ponieważ każdy wszystko na swoję korzyść tłomaczy, Sainte-Maline mniemał, że król pyta o przyczynę nagłego zniknięcia Ernautona, a książę d’Epernon wyjaśnia mu takową na domysł lub na prawdę.
Nakoniec, stanęli w Vincennes.
Król miał jeszcze trzy grzechy do wycinania, pod pozorem więc wyłącznego oddania się tak ważnemu zatrudnieniu, zaledwie wysiadł z powozu, zaraz zamknął się w swoim pokoju.
Czas był mglisty i nadzwyczaj chłodny, to też Sainte-Maline zasiadł wygodnie przy wielkim kominie, gdzie zamyślał ogrzać się i usnąć, w tem Loignac położył mu rękę na ramieniu.
— Dzisiaj jesteś na służbie — rzekł mu krótko, tonem człowieka, który przywykły oddawna do posłuszeństwa, lubił aby i jego słuchano; wyśpisz się więc innym razem; a teraz na nogi, panie de Sainte-Maline.
— Jeżeli potrzeba, panie, dwa tygodnie wciąż czuwać będę — odpowiedział tenże.
— Przykro mi, że nie mam nikogo pod ręką — rzekł Loignac, niby kogoś szukając.
— Panie — przerwał Sainte-Maline — nie potrzebujesz udawać się do kogo innego; jeżeli potrzeba i cały miesiąc spać nie będę.
— O! tak wiele wymagać nie będziemy, możesz pan być spokojny.
— Cóż więc mam uczynić?
— Siadać na koń i wracać do Paryża.
— Jestem gotów; koń mój czeka w stajni osiodłany.
— Dobrze, udasz się wprost do kwatery „Czterdziestu pięciu.”
— Rozumiem, panie.
— Obudzisz wszystkich; ale tak, aby oprócz trzech przywódców, których ci wymienię, nikt nie wiedział dokąd się ma udać i co czynić.
— Wykonam punktualnie pańskie zlecenie.
— Teraz słuchaj dalej: czternastu zostawisz przy bramie świętego Antoniego; piętnastu w połowie drogi, a czternastu pozostałych przyprowadzisz tutaj.
— Chciej pan to uważać za wykonane, panie Loignac, o której-że godzinie mamy wyruszyć z Paryża?
— Skoro noc zapadnie.
— Konno czy pieszo?
— Konno.
— Z jaką bronią?
— Ze wszystką: przy pałaszach, szpadach i pistoletach.
— Czy w zbroi?
— Tak jest.
— A co więcej?
— Masz tu trzy listy: jeden dla pana de Chalabre, drugi dla pana de Biron, a trzeci do ciebie samego. Pan de Chalabre będzie dowodził pierwszym oddziałem, pan de Biron drugim, a ty trzecim.
— Dobrze panie.
— Te listy otworzycie dopiero w drodze, skoro wybije szósta godzina. Pan de Cbalabre otworzy swój przy bramie świętego Antoniego, pan de Biron przy krzyżu Faubin, a pan tu, przy zamkowej bramie.
— Czy prędko jechać mamy?
— Jak tylko wasze konie wydążą, ale nie ściągając na siebie uwagi ani żadnych podejrzeń. Każdy z was wyruszy z Paryża inną, bramą, pan de Chalabre bramą; Bourdelle; pan de Biron bramą Temple; a pan jako mający największą przestrzeń do przebycia, udasz się prostą drogą, to jest przez bramę świętego Antoniego.
— Dobrze, panie.
— Resztę instrukcyj znajdziesz w tych trzech listach.
A teraz ruszaj.
Sainte-Maline ukłonił się i zabiera! do wyjścia.
— Ale, ale — rzekł Loignac — ztąd do krzyża Faubin pojedziesz według upodobania, prędko lub powoli, ale od krzyża do rogatek, pojedziesz stępa. Noc zapadnio dopiero za dwie godziny, masz więc aż nadto czasu.
— Rozumiem.
— Czy pamiętasz wszystko, czy też mam ci jeszcze raz powtórzyć rozkaz?
— Nie potrzeba, panie.
— A więc szczęśliwej podróży, panie de Sainte-Maline.
I Loignac brzęcząc ostrogami wszedł do apartamentów królewskich.
— Czternastu w pierwszym oddziale, piętnastu w drugim i piętnastu w trzecim, widocznie nie liczą na Ernautona, pewno już nie należy do „Czterdziestu pięciu.”
Sainte-Maline, cały pychą nadęty, wypełnił swoje zlecenie jako osoba ważna, a więc punktualnie.
W pół godziny po wyjeździe z Vincennes, wykonawszy co do litery wszelkie zlecenia pana de Loignac, przebywał rogatki.
W kwandrans później, był już na kwaterze „Czterdziestu pięciu.”
Większa część tych panów już się nasycała zapachem wieczerzy, przyrządzonej w kuchniach ich małżonek.
I tak, szanowna Lardilla de Chaventrade przyrządziła półmisek baraniny z marchwią, z mnóstwem korzeni, podług gaskońskiej mody; Militor pilnował go ze swojej strony i kilka razy żelaznym widelcem próbował czy mięso i jarzyna już się dobrze ugotowały.
Pertinax de Monterabeu przy pomocy swojego sługi, któremu nigdy nie mówił ty, a który nawzajem zawsze używał tego wyrażenia, przemawiając do pana, wspólnym kosztem dla kilku kolegów, rozwijał swój kuchenny talent. Około półmiska, który kupił ten biegły administrator, zgromadzało się ośmiu stowarzyszonych, z których każdy wnosił do składki sześć soldów.
Pan de Chalabre nie jadał nigdy widocznie, można było mniemać, że jest istotą mitologiczną, którą przyrodzenie uczyniło wyższą nad wszelkie potrzeby; atoli nadzwyczajna chudość kazała wątpić o jego bozkiej naturze.
Patrzył jak jego towarzysze śniadali, obiadowali i wieczerzali, patrzył jak dumny kot, co choć głodny żebrać nie chce, ale dla nasycenia głodu wąsy oblizuje.
Wszakże sprawiedliwie przyznać należy, iż gdy go zapraszano, co się bardzo rzadko zdarzało, odmawiał, oświadczając, iż właśnie ma ostatnie kęsy w ustach, a te kęsy były to zawsze kuropatwy, bażanty, pasztety i najprzedniejsze ryby.
Wszystko to zaś zwykle obficie skrapiał winem hiszpańskiom lub wyspowem, jak naprzykład Malagą, cypryjskiem albo syrakuzańskiem.
Widzimy więc, że całe towarzystwo według upodobania rozporządzało pieniędzmi Jego królewskiej mości Henryka III-go.
Wreszcie, z powierzchowności mieszkań, można było sądzić o charakterze każdego. Jedni lubili kwiaty i pielęgnowali je w doniczkach na oknach ustawionych, albo mały krzaczek róży, albo też żółtawą skabiozę. Inni na wzór króla, kochali się w rycinach, chociaż nie umieli wycinać ich tak zręcznie jak on; inni nakoniec, jako bezżenni mieli w swoich mieszkaniach gospodynie lub siostrzenice.
Pan d’Epernon cichaczem oświadczył panu Loignac, że gdy „Czterdziestu pięciu” nie zamieszkują Luwru, może więc na to zamknąć oczy; Loignac też zamknął.
Mimo to jednak, skoro zatrąbiono, każdy z nich natychmiast przemieniał się w żołnierza i niewolnika surowej karności, siadał na koń i gotów był na wszystko.
W zimie wszyscy udawali się na spoczynek o godzinie ósmej; w lecie zaś o godzinie dziesiątej; ale piętnastu tylko spało na prawdę, piętnastu drugich spało tylko jednem okiem, a piętnastu trzecich nie spało zgoła.
Że zaś w owej chwili było dopiero w pół do szóstej wieczorem, przeto Sainte-Maline zastał jeszcze wszystkich na nogach, i w jak najgastronomiczniejszem usposobieniu; ale jedno słowo wytrąciło im z rąk łyżki.
— Na koń, mości panowie!... — zawołał.
I zmieszawszy wszystkich takim manewrem, wytlomaczył rozkaz panom de Biron i de Chalabre.
Jedni zapinając pasy i wdziewając pancerze, włożyli co mogli w usta i skropili to porządną porcyą wina; inni, którzy nie tak dalece jeszcze postąpili w wieczerzy, uzbroili się w rezygnacyę.
Sam tylko pan de Chalabre nieco ściślej zaciągając pas od pałasza, oświadczył, iż już od godziny zjadł wieczerzę.
Nastąpił apel, na który odpowiedziało tylko czterdziestu czterech, licząc w to i pana de Sainte-Maline.
— Brakuje pana Ernautona de Carmainges — rzekł pan de Chalabre, jako z kolei pełniący obowiązki furyera.
Głęboka radość napełniła serce Sainte-Malinea i wybiła się na uśmiechających ustach; rzecz rzadka bardzo u człowieka ponurego i zazdrosnego.
Bo Sainte-Maline mniemał wistocie, że ta nieobecność bez przyczyny i w chwili tak ważnej wyprawy, niezawodnie zgubi Ernautona.
Tak więc nasi „Czterdziestu pięciu”, a raczej „Czterdziestu czterech” ruszyli plutonami wskazaną sobie drogą, to jest: pan de Chalabre z trzynastu ludźmi przez bramę Bourdelle: pan de Biran z czternastu, przez bramę Temple, a nakoniec Sainte-Maline również z czternastu przez bramę świętego Antoniego.


Rozdział XV.
BEL-ESBAT.

Niepotrzebujemy wspominać, że Ernauton, którego Sainte-Maline miał za straconego, ciążył owszem niespodziewaną drogą wzrastającego szczęścia swojego.
Wyrachował najpierw bardzo naturalnie, że Księżna de Montpensier, z którą polecono mu widzieć się, od czasu przyjazdu do Paryża, musi przebywać w pałacu Gwizyuszów.
Udał się zatem wprost do wspomnionego pałacu.
Zapukał do głównych drzwi, które mu jak najostrożniej otworzone i prosił o zaszczyt rozmówienia się z księżną de Montpensier, lecz zrazu jak najokropniej go wyśmiano.
Lecz gdy się tem niezraził, oświadczono mu, iż powinien wiedzieć, że księżna mieszka w Soissons a nie w Paryżu.
Ernauton spodziewał się takiego przyjęcia, więc nie zmięszał się bynajmniej.
— Bardzo mi przykro, że niezastaję księżnej pani — rzekł — bo mam do niej bardzo ważne zlecenie od księcia de Mayenne.
— Od księcia de Mayenne?... — powtórzył odźwierny — a kto panu poruczył zlecenie?..
— Sam książę de Mayenne.
— Książę! — zawołał odźwierny, doskonale udając zdziwionego — a w jakiemże to miejscu otrzymałeś pan owo zlecenie? bo książę, podobnie jak księżna, nic jest obecny w Paryżu.
— Wiem o tem — odparł Ernauton — ale i ja mogłem nie być w Paryżu i mogłem spotkać księcia gdzie indziej, naprzykład na drodze do Blois.
— Na drodze do Blois?... — nieco uważniej powtórzył odźwierny.
— Tak jest, książę mógł mię spotkać na tej drodze i dać mi zlecenie do księżnej de Montpensier.
Na twarzy odźwiernego odbiła się lekka niespokojność, lecz mimo to lękając się gwałtu ze strony Ernautona, trzymał ciągle drzwi przymknięte.
— A więc pan masz list?...
— Mam.
— Przy sobie?
— Tu — odpowiedział Ernautoii; uderzając się po kaftanie.
Wierny sługa badawczy wzrok wpoił w Ernautona.
— Mówisz pan, że masz ten list przy sobie? rzekł.
— Tak jest.
— List ten jest ważny?
— Jak może być najważniejszy.
— A możesz mi pan przynajmniej pokazać go?
— Chętnie.
Ernauton wyjął z zanadrza list pana de Mayenne.
— O! ho! co za dziwny atrament! zawołał odźwierny.
— To krew — zimno odparł Ernauton.
Wierny sługa zbladł na te słowa, a raczej na myśl, że pan de Mayenne pisał zapewne krwią własną.
W owym czasie bardzo zbywało na atramencie, ale za to krwi przelanej nie brakowało; ztąd więc kochankowie do kochanek, krewni do krewnych, pisywali płynem rozlewanym najczęściej.
— Panie — spiesznie rzekł sługa — niewiem czv w Paryżu lub jego okolicach znajdziesz pan księżnę de Montpensier; ale w każdym razie chciej pan udać się jak najprędzej do domu na przedmieściu świętego Antoniego, który ma nazwę Bel-Esbat i należy do księżnej de Montpensier; poznasz go pan łatwo, gdyż stoi najpierwszy po lewej stronie drogi do Vincennes, za klasztorem Jakobitów; znajdziesz pan tam niezawodnie kogoś ze służby księżnej, co potrafi wskazać panu, gdzie się w tej chwili znajduje księżna pani.
— Bardzo dobrze, dziękuję — rzekł Ernauton pojmując, że sługa nie może albo nieobce mu nic więcej powiedzieć.
— Na przedmieściu świętego Antoniego — mówił dalej sługa — każdy zna i każdy panu wskaże Bel-Esbat, choć może nie wszyscy wiedzą, iż ten dom należy do księżnej de Montpensier, ponieważ księżna kupiła go niedawno, aby w nim żyć mogła odosobniona.
Ernauton kiwnął głową, i ruszył na przedmieście świętego Antoniego.
Bez trudu i niepytając nikogo, znalazł dom Bel Esbat, przyległy klasztorowi Jakobitów.
Zadzwonił, drzwi otworzyły się.
— Można wejść — powiedziano mu.
Wszedł, a drzwi się za nim zamknęły.
Skoro wszedł, oczekiwano aż wymieni hasło, lecz gdy milcząc spoglądał w koło siebie, zapytano, co żąda.
— Pragnę mówić z księżną panią — rzekł.
— Dlaczegóż szukasz pan księżnej w Bel-Esbat? — zapytał lokaj.
— Bo mię tu przysłał odźwierny z pałacu Gwizyuszów — odparł Ernauton.
— Księżnej pani niemasz ani tutaj, ani w Paryżu — powiedział lokaj.
— W takim razie — rzekł Ernauton — oczekiwać będę przyjaźniejszej chwili do wywiązania się ze zlecenia, jakie mi poruczył książę de Mayenne.
— Pan masz zlecenie do księżnej?
— Tak jest, do księżnej.
— Od księcia de Mayenne?
— Tak jest.
Sługa namyślał się przez chwilę.
— Sam panu niemogę udzielić żadnej odpowiedzi — rzekł — ale mam tu zwierzchnika, którego się pierwej poradzić muszę. Chciej pan zaczekać.
— To mi dopiero ludzie dobrze obsłużeni!.. — zawołał Ernauton. Co za porządek! jaka karność, jaka akuratność, zaiste muszą to być ludzie bardzo niebezpieczni, skoro się tak dobrze pilnować każą. Do panów Gwizyuszów nie można tak łatwo wejść jak do Luwru; dlatego zaczynam mniemać, że to nie prawdziwemu królowi Francyi służę.
I spojrzał w około siebie: na podwórzu było pusto, lecz wszystkie drzwi od stajen stały otworem, jakby oczekiwano na wojsko, mające nadejść i stanąć kwaterą.
Ten przegląd przerwał Ernautonowi służący, który powrócił z drugim towarzyszem.
— Powierz mi pan swojego konia, a sam udaj się za moim kolegą, rzekł; zaprowadzi on pana do osoby, która panu odpowie daleko lepiej aniżeli ja.
Ernauton poszedł za służącym, zaczekał chwilę w przedpokoju, a wkrótce w skutek danego służącemu rozkazu, wprowadzony został do sąsiedniego saloniku, gdzie haftowała jakaś kobieta ubrana bez pretensyi, chociaż wytwornie.
Siedziała odwrócona plecami do Ernautona.
— Oto jest pan, który przybywa od księcia de Mayenne — rzekł służący.
Kobieta odwróciła się.
Ernauton krzyknął zdziwiony.
— To ty pani!... — zawołał, poznając w tej trzeciej przemianie swojego pazia i damę z lektyki zarazem.
— To pan!... — zawołała nawzajem kobieta, wypuszczając z rąk robotę i patrząc na Ernautona.
Wreszcie dawszy znak lokajowi, aby wyszedł:
— Pani należysz do dworu księżnej de Montpensier?... — spytał zdziwiony Ernauton.
— Tak jest, odpowiedziała nieznajoma; ale jak się to dzieje, że pan przybywasz tu ze zleceniem od księcia de Mayenne?
— Jest to zbieg okoliczności, których przewidzieć nie mogłem i które zbyt długo musiałbym pani opowiadać — rzekł Ernauton z nadzwyczajną ostrożnością.
— O! jesteś pan ostrożny — z uśmiechem dodała dama.
— O ile tego potrzeba.
— Ale ja tutaj niewidzę tak wielkiej potrzeby, bo jeżeli pan rzeczywiście przybywasz ze zleceniem, o którem wspominasz...
Ernauton obruszył się.
— O! niegniewajmy się, jeżeli pan rzeczywiście przybywasz ze zleceniem od osoby, którą wymieniłeś, rzecz jest dosyć interesująca, i przez pamięć na stosunki nasze, jakkolwiek one były krótkie, zechcesz nam pan objawić to zlecenie.
Dama wyrzekła te słowa z jak najułudniejszem przymileniem, jakiem tylko ładna kobieta swe żądania popierać umie.
— Pani — odparł Ernauton — niezdołasz mię zmusić abym powiedział to czego niewiem.
— A tembardziej to czego pan powiedzieć niechcesz.
— Na to nic odpowiedzieć niemogę, kłaniając się rzekł Ernauton.
— Co do słownych zleceń, czyń pan co mu się podoba.
— Słownych zleceń niemam żadnych; winienem tylko oddać list Jej książęcej mości.
— A więc, gdzież jest ten list?... — rzekła nieznajoma wyciągając rękę.
— Ten list?... — powtórzył Ernauton.
— Proszę o niego.
— Sądzę — odparł Ernauton, że już miałem honor oświadczyć pani, iż ten list adresowany jest do księżnej de Montpensier.
— Ale w nieobecności księżnej, ja ją tutaj reprezentuję, niecierpliwie mówiła nieznajoma, a zatem pan możesz...
— Nie mogę.
— Pan mi niewierzysz?
— Takbym powinien — odparł młodzieniec rzucając na nią pełne zachwytu spojrzenie; lecz mimo tajemnicy jaką się pani otaczasz, wyznaję, iż wzbudziłaś we mnie uczucia zupełnie obce tym, o których wspominasz.
— W istocie!... — zawołała nieznajoma płonąc na widok ognistych spojrzeń Ernautona.
Ernauton ukłonił się.
— Uważaj panie pośle. że mi czynisz oświadczenie miłosne.
— Tak jest — odparł Ernauton — niewierni czy kiedy los dozwoli mi znowu ujrzeć panią, i zaiste tak korzystnej sposobności napróżno tracić niepowinienem.
— Skoro tak, pojmuję teraz...
— Pojmujesz pani, że cię kocham; ależ rzeczywiście, to bardzo łatwo.
— Owszem, pojmuję jakim sposobem pan się tu dostałeś.
— A! przebacz pani — rzekł Ernauton, ale ja znowu teraz nie niepojmuję.
— Tak jest, pojmuję, że aby mię widzieć, chwyciłeś się pan podstępu i wszedłeś tutaj.
— Ja podstępu! A! źle pani o mnie sądzisz; niewiedziałem, że panią kiedykolwiek jeszcze ujrzę, spuściłem się jedynie na los, który już po dwakroć rzucił mię na twoję drogę pani; lecz nigdy nie chwytałem się podstępu. Dziwny jestem, i nie we wszystkiem podzielam zdania drugich.
— O! ho! powiadasz pan żeś zakochany, a miałbyś skrupuły względem sposobu ujrzenia osoby, którą kochasz? A to pięknie! z nieco szyderczą dumą rzekła dama, otóż jam wcale nie wątpiła, że pan masz skrupuły.
— Cóż panią o tem przekonało, jeżeli wiedzieć wolno?... — spytał Ernauton.
— Niedawno spotkałeś mię pan w lektyce, poznałeś mnie a jednak nie udałeś się za mną.
— Miej się pani na baczności — rzekł Ernauton, bo wyznajesz, żeś na mnie zwróciła uwagę.
— A! piękne mi wyznanie! Alboż niespotykaliśmy się w okolicznościach, które mnie szczególniej dozwalają wyjrzeć przez drzwiczki skoro pan przejeżdżasz? ale nie, pan oddaliłeś się galopem, krzyknąwszy pierwej ach! tak, że aż cała zadrżałam w głębi mojej lektyki.
— Musiałem oddalić się pani.
— Z powodu skrupułów?
— Nie, pani, z powodu obowiązku.
— No, no, widzę, że z pana roztropny i ostrożny kochanek, z uśmiechem mówiła nieznajoma, i że nadewszystko obawiasz się pan skompromitować.
— I cóż byłoby dziwnego, gdybyś mię pani przejmowała nawet niejaką obawą? odpowiedział Ernauton. Racz pani przyznać sama, że to rzecz wcale niezwyczajna, skoro kobieta przebiera się po męzku, chytrze i gwałtem wciska przez rogatki do miasta i przypatruje na placu Grève traceniu nieszczęśliwego, czyniąc przytem jakieś znaki niepojęte.
Dama lekko zbladła, lecz wnet bladość swą pokryła uśmiechem.
Ernauton mówił dalej:
— Czyż naturalna, wreszcie, aby owa dama, doznawszy tak dziwnej przyjemności, z obawy aby jej nieprzytrzymano, uciekała jak złodziejka, niepomna, że zostaje w służbie u księżnej de Montpensier, pani wielowładnej, chociaż u dworu nienajlepiej położonej?
Dama znowu się uśmiechnęła, lecz już z widoczniejszą ironią.
— Jakkolwiek chcesz pan uchodzić za przenikliwego, niezbyt jednak jesteś przebiegłym — rzekła nieznajoma, bo zaprawdę zdrowy rozsądek natychmiast powinien był wyjaśnić ci to wszystko, co za ciemne uważasz.
A najprzód, czyliż to rzecz nienaturalna, iż księżnę de Montpensier obchodził los Salcèda i jego prawdziwe lub fałszywe zeznania, mogące wielce szkodzić całemu domowi Lotaryngii? a w takim razie mój panie, czyż nie naturalna, iż ta księżna wysłała osobę pewną, zasługującą na całe jej zaufanie, dla znajdowania się przy egzekucyi i naocznego przekonania o najdrobniejszych jej szczegółach? Otóż! tą osobą, mój panie, byłam ja, powiernica Jej książęcej mości.
A teraz czy pan mniemasz, że mogłam dostać się do Paryża, gdy wszystkie jego rogatki były zamknięte? czy mniemasz, że w kobiecych sukniach mogłam iść na plac Grève?
Nakoniec kiedy już znasz pan moje stanowisko przy księżnej, czy mniemasz, że mogłam obojętnie patrzeć na cierpienia nieszczęśliwego i upór w udzieleniu wyjaśnień?
— Masz pani zupełna słuszność, z ukłonem odrzekł Ernauton, i zaiste zarówno obecnie podziwiam dowcip i loikę pani, jak poprzednio podziwiałem jej piękność.
— Wielce panu dziękuję. Otóż kiedy się znamy już oboje, i wszystko się między nami wyjaśniło, dajże mi pan ten list, ponieważ list istnieje i nie jest bynajmniej prostym tylko pretekstem.
— Niepodobna, pani.
Nieznajoma gwałtem wstrzymała się od wybuchu.
— Niepodobna?... — powtórzyła.
— Tak jest, bo przysiągłem księciu do Mayenne, iż list ten wręczę samej tylko księżnej de Montpensier.
— Powiedz pan raczej — zawołała dama, ulegając rozdrażnieniu, powiedz pan raczej, iż list ten nie istnieje, że mimo mniemanych skrupułów twoich, list ten służył ci jedynie za pretekst do wejścia tutaj; powiedz, że pragnąłeś mnie widzieć i nic więcej. Otóż, stało się według twojej woli panie, nietylko wszedłeś tutaj, nietylko widziałeś mię, lecz nadto powiedziałeś, iż mnie uwielbiasz.
— Wtem równie jak i we wszystkiem innem, czystą, prawdę powiedziałem.
— A zatem dobrze, pan mię uwielbiasz, pan mię widzieć chciałeś i widziałeś, ja zaś w zamian za przysługę, sprawiłam panu przyjemność. Jesteśmy więc pokwitowani, żegnam pana.
— Jestem posłuszny — rzekł Ernauton — i skoro mię pani z niczem odprawiasz, odchodzę...
Tą, razą, dama naprawdę się rozgniewała.
— Ha!.. — rzekła — jakkolwiek pan znasz mnie, ja nieznam pana wcale, sam więc zapewne przyznasz, iż zbyt wielką masz nademną przewagę?... A!... zatem mniemasz, iż dosyć jest pod jakimkolwiek pozorem wejść do domu księżnej, bo pan tu jesteś w domu księżnej de Montpensier, i powiedzieć: podstęp mój udał się, więc odchodzę... O!... mój panie, człowiek honoru tak niepostępuje.
— Zdaje mi się — odparł Ernauton — iż pani zbyt cierpką nadajesz nazwę temu, co możnaby nazwać co najwyżej przebiegiem miłości, gdyby, jak miałem honor oświadczyć pani, nie chodziło tu o interes najwyższej wagi i najczystszej prawdy. Niechcę powtarzać cierpkich wyrażeń pani i zupełnie zapominam o wszystkiem, co pani tkliwego i przyjaznego powiedziałem, ponieważ pani tak źle jesteś względem mnie usposobioną. Lecz niewyjdę ztąd z ciężarem dotkliwych zarzutów, jakie mi pani poczyniłaś. Mam rzeczywiście wręczyć księżnej de Montpensier list od pana de Mayenne, i oto jest... adres przekonać panią może, że pisał go książę własną swoją ręką.
Ernauton pokazał list, lecz go z rąk niepuścił.
Nieznajoma spojrzała nań i zawołała:
— Jego pismo!... krew!..
Ernauton nic nieodpowiadając, schował list do kieszeni, ze zwykłą sobie dworskością ukłonił się po raz ostatni, i blady, ze śmiercią w sercu, skierował się ku głównemu wyjściu z salonu.
Tymczasem nieznajoma pobiegła zanim i jak Putyfara Józefa, za kraj szaty pochwyciła.
— Co pani rozkaże? — spytał Ernauton.
— Przez litość, przebacz pan — zawołała — przebacz!.. miałożby się księciu wydarzyć jakie nieszczęście?...
— Czy przebaczę lub nie — rzekł Ernauton — to rzecz obojętna, co do listu, bo pani prosisz o przebaczenie dlatego tylko, abyś list przeczytać mogła, a oświadczam, iż go sama tylko księżna de Montpensier czytać będzie.
— Ależ nieszczęśliwy zapamiętalcze!.. — w majestatycznym gniewie zawołała księżna — czyliż mię nie poznajesz, albo raczej czy niedomyślasz się, że jestem tu najwyższą panią, lub mniemasz, że to błyszczą oczy służącej?... Ja jestem księżna de Montpensier... i list oddaj mnie...
— Pani jesteś księżną! — cofając się, zawołał przerażony Ernauton.
— A tak, bezwątpienia. No, dawaj, dawaj, czyż nie widzisz jak mi pilno wiedzieć co się mojemu bratu przytrafiło?...
Lecz młodzieniec, zamiast być posłusznym jak się tego księżna spodziewała, skoro wyszedł z zadziwienia, założył ręce na piersi i rzekł:
— Jak pani żądać możesz, abym słowom twoim wierzył, kiedy usta twoje już mi po dwakroć skłamały?
Spojrzenie, które księżna przywołała, dla poparcia słów swoich, cisnęło dwie śmiertelne błyskawice, lecz Ernauton mężnie ten ogień wytrzymał.
— Jeszcze wątpisz, jeszcze żądasz dowodów, skoro ja zapewniam? — zawołała dumna kobieta, szarpiąc swoje koronkowe rękawki.
— Tak jest, pani, wątpię — zimno odparł Ernauton.
Nieznajoma rzuciła się do dzwonka i tak gwałtownie nim wstrząsnęła, iż mało co go nieskruszyła. Po wszystkich apartamentach rozległ się natychmiast donośny jego odgłos i za nim ucichł, na progu sali stanął lokaj.
— Co pani rozkaże?... — zapytał.
Nieznajoma wściekle nogą tupnęła.
— Mayneville — rzekła — Mayneville niech tu zaraz przyjdzie!...
Służący wybiegł i w tej chwili prawie nadbiegł Mayneville.
— Jestem na rozkazy pani — rzekł.
— Pani!... i od kiedyż to nazywają mię poprostu panią, mości Mayneville?... — w rozpaczy zawołała księżna.
— Jestem na rozkazy Waszej książęcej wysokości — powtórzył Maineville pochylony i zdumiony.
— Teraz to co innego!... — powiedział Ernauton — mam przed sobą szlachcica, a jeżeli ten kłamie, klnę się na niebo!... że będę przynajmniej wiedział, czego się mam trzymać.
— Wierzysz więc nakoniec? — spytała księżna.
— Tak jest, pani, wierzę, i na dowód, oto list.
I skłoniwszy się, wręczył księżnie de Montpensier ów list tak dawno pożądany.

Koniec tomu trzeciego.


Rozdział I.
LIST PANA DE MAYENNE.

Księżna pochwyciła list, otworzyła go i czytała chciwie, nie ukrywając bynajmniej wrażeń, przebiegających kolejno po jej twarzy, jak chmury po tle nieba burzą brzemiennego.
Skończywszy, podała list Maynevillowi, równie jak sama niespokojnemu.
List ten brzmiał jak następuje:

„Moja siostro, pragnąłem osobiście spełnić obowiązek dowódzcy lub fechmistrza; lecz Bóg mię za to ukarał.
„Człowiek, którego znasz i z którym oddawna mam rachunki, dzielnie przeszył mię szpadą.
„Co gorsza, zabił mi pięciu ludzi, pomiędzy nimi zaś dwóch najdzielniejszych, Bouarona i Desnoiseda, a sam umknął.
„Przyznać należy, że do zwycięztwa wielce mu dopomógł oddawca niniejszego pisma, młody przyjemny człowiek, jak się sama przekonasz; polecam ci go, jako pełnego wyrozumiałości.
„Mniemam jednak najukochańsza siostro, że mu to za zasługę poczytasz, że niedozwolił mojemu zwycięzcy aby mi uciął głowę, mimo iż wspomniony zwycięzca wielką miał chęć po temu, bo kiedy leżałem bezprzytomny, poznał mnie zerwawszy mi maskę.
„Zalecam ci siostro abyś wykryła nazwisko i powołanie tego tak wyrozumiałego młodzieńca, chociaż bowiem mocno mię obchodzi, mam go jednak za podejrzanego. Wszelkie ofiary za przyjęcie służby u mnie, odrzucał, twierdząc, iż u pana któremu służy, na niczem mu niezbywa.
„Więcej nic ci o nim donieść niemogę, prócz tego co sam wiem; utrzymuje iż mię niezna. Te okoliczność miej na uwadze.
„Cierpię bardzo, lecz mniemam, że życie moje wolne od niebezpieczeństwa. Przysyłaj mi jak najprędzej mojego chiruga; leżę jak koń na słomie. Oddawca powie ci gdzie.

„Twój przywiązany brat.
„Mayenne.”

Przeczytawszy ten list, księżna i Mayneville spojrzeli po sobie zdziwieni.
Księżna pierwsza przerwała milczenie, które zapewne Ernauton źle byłby sobie wytłomaczył.
— Komuż — spytała księżna — winniśmy znakomitą przysługę, jaką nam pan wyświadczyłeś?
— Człowiekowi, mościa księżno, który ilekroć może zawsze broni słabszego przeciw mocniejszemu.
— Chciejże mi pan udzielić niejakich szczegółów w tym względzie? — nalegała księżna de Montpensier.
Ernauton opowiedział wszystkie szczegóły wypadku i wskazał schronienie księcia. Pani de Montpensier i Mayneville słuchali go z nadzwyczajnem zajęciem.
Gdy skończył, księżna spytała znowu.
— Mamże tuszyć, iż pan zechcesz prowadzić dalej dzieło tak pięknie zaczęte, i przyłączysz się do naszego dworu?
Po wyznaniu jakie Ernauton uczynił niedawno damie honorowej pani de Montpensier, słowa te miały bardzo pochlebne znaczenie, zwłaszcza, że je księżna wymówiła tonem pełnym uprzejmości, jaki w razie potrzeby przybierać umiała.
Lecz młodzieniec, zostawiając miłość własną na stronie, słowa te przypisał prostej ciekawości.
Przewidywał, że wyjawiając księżnej stan swój i nazwisko, otworzy jej oczy na następstwa tego wypadku; domyślał się również iż król, kładąc mu za warunek wykrycie miejsca pobytu księżnej, nie tylko prostą ciekawość miał na celu.
Dwa uczucia staczały w nim walkę: jako człowiek zakochany mógł jedno poświęcić; jako człowiek honoru, niemógł zaniedbywać drugiego.
Pokusa zaś była tem większą, bo wyjawiając stanowisko swoje przy królu, wielce zyskałby na ważności w umyśle księżnej, a ważność ta niemałe zapewniałaby korzyści młodzieńcowi przybyłemu wprost z Gaskonii.
Sainte-Maline niebyłby się wahał ani chwili.
Wszystkie te uwagi naraz zajęły pana de Carmainges, sprawiły go dumniejszym a tem samem silniejszym.
Mocno był z tego zadowolony, zwłaszcza iż czuł, że uważano go za igraszkę niejako.
Księżna więc czekała odpowiedzi na pytanie: „Czyś pan gotów przyłączyć się do dworu?”
— Pani — rzekł Ernauton — już miałem zaszczyt oświadczyć panu de Mayenne, że pan mój jest dobrym panem, i że sposób w jaki się ze mną obchodzi, uwalnia mię od szukania lepszej służby.
— Brat mój nadmienia w swoim liście, iż pan udawałeś, że go nieznasz. Lecz, skądże pochodzi, że pan, który go tam nieznałeś, tutaj, dla dostania się do mnie, użyłeś jego nazwiska?
— Zdawało mi się, mościa księżno, że pan de Mayenne pragnął zachować incognito; mniemałem więc, że niepowinienem go poznawać, i w istocie niestosowną byłoby rzeczą, aby wieśniacy, u których mieszka, wiedzieli jak dostojnemu ranionemu gościnności użyczyli. Tutaj zaś, niestosowność ta niknie; przekonany zatem, że to nazwisko otworzy mi drogę do pani, przyzwałem je na pomoc i sądzę, że w jednym i drugim razie postąpiłem jak człowiek prawy.
Mayneville spojrzał na księżnę jakby chciał powiedzieć.
— Nie w ciemię bity, mościa księżno...
Księżna zrozumiała spojrzenie i z uśmiechem mówiła do Ernautona.
— Nikt niezdołałby trafniej odpowiedzieć na drażliwe pytanie, i wyznać winnam, że pan masz wiele dowcipu.
— Nie widzę nic dowcipnego w tem co miałem zaszczyt oświadczyć księżnej pani — odparł Ernauton.
— Słowem — rzekła nieco zniecierpliwiona, księżna, wszystko mię najwyraźniej przekonywa, że pan nic powiedzieć niechcesz. Może niezbyt dobrze rozważyłeś pan, iż dla osoby moje nazwisko noszącej, wdzięczność jest za nadto uciążliwą; może pan nierozważyłeś, iż jestem kobietą, której po dwakroć wyświadczyłeś przysługę i że gdybym chciała wiedzieć pańskie nazwisko, a raczej kto pan jesteś...
— O tem wszystkiem księżna pani bardzo łatwo umiałabyś się dowiedzieć; lecz dowiesz się pani od kogo innego nie odemnie; bylebym ja sam nic niepowiedział.
— Zawsze ma słuszność — rzekła księżna rzucając na Ernautona spojrzenie, które jeżeli należycie zrozumiał, sprawiło mu najwyższą rozkosz.
To było jego pragnieniem; i na podobieństwo smakosza, który wstaje od stołu skoro już napił się najlepszego wina, Ernauton ukłonił się prosząc księżnę, aby wolno mu było ją pożegnać.
— A zatem, już pan niemasz nic więcej do powiedzenia mi? — spytała księżna.
— Spełniłem dane mi polecenie — odparł młodzieniec — teraz winienem tylko złożyć moje najuniżeńsze hołdy Waszej książęcej mości.
Księżna nieoddawszy ukłonu Ernautowi, odprowadziła go wzrokiem aż do drzwi, a gdy się za nim zamknęły, rzekła tupiąc nogą.
— Mayneville, każ śledzić tego chłopca.
— Niepodobna, księżno — odrzekł tenże — wszyscy na nogach; ja sam nawet oczekuję wiadomego wypadku; dzisiaj nie czas robić co innego nad to co zamierzyliśmy.
— Masz słuszność, Mayneville, doprawdy jam chyba szalona, ale później...
— O później to co innego; skoro taka wola pani.
— Tak jest, gdyż równie jak i mój brat, mam tego człowieka w podejrzeniu.
— Podejrzany czy nie — przerwał Mayneville — zawsze jednak zuch, a takich teraz mało. Przyznać atoli wypada, że szczęście nam sprzyja; obcy, nieznany spada nam z nieba i wyświadcza przysługę.
— Nic nie szkodzi mój Maynevillu, chociaż w tej chwili zaniedbać go musimy, jednak później winieneś go mieć na oku.
— E!... mościa księżno — rzekł Mayneville — sądzę, że później nie będziemy potrzebowali zwracać baczności na niego.
— Ha, widać że ja sama niewiem co dzisiaj mówię; masz słuszność Mayneville, ja głowę tracę.
— Takiemu wodzowi jak pani, wolno być roztargnionym w wigilię stanowczej bitwy.
— Prawda. Ale otóż i noc, a Walezyusz w nocy wraca z Vincennes.
— O!... mamy dosyć czasu; ósma jeszcze nie wybiła i ludzi dotąd niewidać.
— Wszakże wszyscy znają hasło?...
— Wszyscy.
— Czy są to ludzie pewni?..
— Wypróbowani, mościa księżno.
— Jakże tu przybędą?
— Pojedynczo, jakby szli na przechadzkę.
— Iluż ich oczekujesz?
— Pięćdziesięciu; to więcej niż potrzeba; bo zważ pani, że oprócz nich, mamy dwustu mnichów, którzy staną za tyluż żołnierzy, a może nawet i za więcej.
— Skoro tylko przybędą nasi ludzie, każ mnichom uszykować się na drodze.
— Już ich o tem uprzedziłem, mościa księżno; przetną drogę, nasi wpadną na powóz, brama klasztorna będzie otwarta i zamknie się dopiero za powozem.
— Chodźmy teraz na wieczerzę, przynajmniej czas zabijemy. Tak jestem niecierpliwa, że chętnie bym posunęła skazówkę na zegarze.
— Cierpliwości, mościa księżno, cierpliwości.
— Ależ nasi ludzie, nasi ludzie?
— Będą tu za godzinę; ósma tylko co wybiła, dotąd więc niema straty czasu.
— Mayneville!.. Maynevillel... brat mój żąda swojego chirurga, ale najlepszym chirurgiem najlepszem lekarstwem na ranę pana de Mayenne, byłby promień włosów Walezyusza i ręczę, że dobrze przyjąłby człowieka, któryby mu przyniósł taki podarek.
— Za dwie godziny, ten człowiek uda się do schronienia księcia, który wprawdzie jak zbieg umknął z Paryża, ale z tryumfem doń powróci.
— Jeszcze słówko, Mayneviliu — rzekła księżna, zatrzymując się na progu.
— Słucham, mościa księżno.
— Czy nasi przyjaciele w Paryżu uwiadomieni?
— Jacy przyjaciele.
— Ligiści.
— Niech Bóg broni, mościa księżno! uprzedzić o czem mieszczanina, to jedno co uderzyć w dzwon na wieży Najświętszej Panny. Zważ pani tylko, że gdy dokażemy swego, wprzód nim się rzecz rozgłosi, wypada nam wyprawić pięćdziesięciu gońców, a wtedy więzień bezpiecznie siedzieć będzie w klasztorze, my zaś będziemy się mogli oprzeć armii całej. A jeżeli tak wypadnie, nic więcej nie zryzykujemy i będziemy mogli wołać z dachów klasztoru: „Walezyusz już w naszem ręku!”
— Mądry jesteś i przebiegły Maynevillu a Bearneńczyk słusznie cię nazywa przywódcą ligi. Właśnie chciałam uczynić to co mówisz, alem się niemogła zdecydować. Czy wiesz, Maynevillu, że ciąży na mnie zbyt wielka odpowiedzialność, i że nigdy w żadnej epoce kobieta nie przedsięwzięła i niedokonała dzieła podobnego temu, o jakiem marzę?
— Wiem pani, i dla tego doradzam truchlejąc.
— A więc raz jeszcze powtarzam — rozkazująco rzekła księżna — mnisi z bronią ukrytą pod habitami?
— Już gotowi.
— Ludzie zbrojni, na drodze?
— Już być muszą na swoich stanowiskach.
— Mieszczanie zawiadomieni po spełnionym wypadku?
— To będzie obowiązkiem trzech gońców w ciągu dziesięciu minut; Lachapelle-Marteau, Brigard i Bussy-Leclerc, będą zawiadomieni i oni znowu innych zawiadomią.
— Najprzód każ zabić obu wielkich drabów, którzy przy powozie jechali, a potem potrafiemy opowiedzieć wypadek o ile można najkorzystniej dla naszego interesu.
— Zabić tych biedaków?... — odparł Mayneville — i pani sądzisz, że tego koniecznie potrzeba?...
— Loignac!.. Czyż jego szkoda?...
— Waleczny to żołnierz, mościa księżno.
— Dziecię szczęścia, równie jak i ren drugi z pałającem okiem, ogorzałą cerą, który jechał z drugiej strony powozu.
— A tego mniej bym żałował, bo go nieznani, wreszcie podzielam zdanie pani, gdyż mu bardzo źle z oczu patrzy.
— A więc odstępujesz mi go?... — z uśmiechem spytała księżna.
— O! z całego serca.
— Dziękuję.
— Dla Boga!... mościa księżno, wszakże ja się nie sprzeczam, a cokolwiek mówię, to zawsze dla sławy Waszej książęcej mości i dla moralności stronnictwa, które reprezentujemy.
— Dobrze już dobrze, mój Maynevillu, wiemy, żeś cnotliwy człowiek i udzielimy ci stosowne świadectwo w razie potrzeby. Na cały ten interes wcale wpływać nie będziesz, oni zaś bronić będą Walezyusza i broniąc go polegną. Tobie zaś polecam wyłącznie tego młodego człowieka.
— Którego?
— Tego, który tylko co stąd wyszedł; obacz czy już naprawdę odjechał i czy to nie szpieg wyprawiony ku nam przez naszych nieprzyjaciół.
— Jestem na rozkazy księżnej pani — powiedział Mayneville.
Wyszedł na balkon, otworzył okienice, wychylił głowę i chciał przejrzeć okolicę.
— O! jaka ciemna noc! — rzekł.
— Doskonała, wyborna noc — odparła księżna — o tyle lepsza o ile ciemniejsza, a więc odważnie kapitanie.
— Prawda, ale nic nie zobaczemy, a dla pani widzieć teraz, jest to rzecz bardzo ważna.
— Bóg, którego sprawy broniemy, widzi za nas Maynevillu.
Mayneville, który, jak się przynajmniej domyślać należy, nie tak silną jak księżna Montpensier pokładał ufność w współuczestnictwie Boga w tego rodzaju sprawach, wrócił znowu do okna i stał nieruchomy, patrząc z wysiłkiem co się dzieje w ciemnościach.
— Czy niedostrzegasz przechodzących?... — zapytała księżna, dla ostrożności gasząc światło.
— Nie, ale słyszę tentent koni.
— No, no, to oni, Maynevillu. Wszystko dobrze idzie.
I księżna spojrzała, czy ma u paska sławne złote nożyczki, które tak ważną rolę grać miały w historyi.


Rozdział II.
Jak Modest Gorenflot błogosławił króla, gdy ten przejeżdżał obok klasztoru Jakobitów.

Ernauton opuścił Bel-Esbat ze zbolałem sercem, ale spokojnem sumieniem; szczególniejsze szczęście sprawiło, iż wyznał swą miłość księżnie, a skutkiem ważnej rozmowy, która zaraz po tem wyznaniu nastąpiła, zapomniano o nim tak dalece, iż nieszkodziło teraźniejszości, a korzystnie wpłynąć mogło na przyszłość.
Niedosyć na tem; szczęście chciało także, aby nie zdradził ani króla, ani pana de Mayenne, ani siebie samego.
Był więc zadowolony, lecz czegoś więcej jeszcze pragnął, a mianowicie rychłego powrotu do Vincennes dla zdania raportu królowi, a następnie udania się na spoczynek i dumania, bo dumanie jest najwyższem szczęściem ludzi czynnych, jest jedynym ich spoczynkiem.
To tez zaledwie wyjechał za Bramę w Bel-Esbat, zaraz puścił konia galopem; lecz zaledwie ten jego towarzysz tyle od kilku dni wypróbowany ubiegł sto kroków, nagle zatrzymała go jakaś przeszkoda, której jego oczy olśnione światłem w Bel-Esbat i jeszcze do ciemności nieprzywykłe, ani spostrzedz ani zmierzyć niemogły.
Była to po prostu gromada jeźdźców, którzy z obu stron drogi na jej środek wypadłszy, otoczyli Ernautona i przyłożyli mu do piersi pół tuzina szpad, oraz tyleż pistoletów i pałaszy.
Trochę za wiele na jednego.
— O! ho!... — rzekł Ernauton — rozbijają na drodze o milę od Paryża; niech licho porwie taki kraj! król ma złego prewota, poradzę mu aby go zmienił.
— Milcz mój panie — rzekł jakiś głos, który Ernauton zdawał się rozpoznawać; oddaj szpadę, i to żywo!
Jeden żołnierz wziął konia za uzdę, dwaj inny rozbroili Ernautona.
— Do dyabła! jacy zręczni!... — pomruknął Ernauton i odwracając się ku wstrzymującym go rzekł:
— Ale panowie raczycie przynajmniej uwiadomić mię...
— A wszakże to pan de Carmainges!... — zawołał główny napastnik, ten właśnie, który młodzieńcowi odebrał szpadę.
— Pan de Pincorney!... — zawołał również Ernauton! O! jakże haniebnem rzemiosłem trudnicie się!
— Milczenie w szeregach!... — powtórzył głos dowódzcy stojącego o kilka kroków dalej, zaprowadźcie tego człowieka do kordegardy.
— Ależ panie de Sainte-Maline — odparł Perducas de Pincorney, człowiekiem któregośmy przytrzymali, jest...
— Kto taki?
— Nasz towarzysz, pan Ernauton de Carmainges.
— Ernauton tutaj!... — zawołał blady od gniewu Sainte-Maline — a co on tu robi?
— Dobry wieczór moi panowie — spokojnie mówił Carmainges — przyznam się, iż nie myślałem, że jestem w tak dobrem towarzystwie.
Sainte-Maline zamilkł.
— Zdaje się, że mię aresztujecie — mówił znowu Ernauton, bo nie sądzę byście to czynili w celu rabunku.
— Niech dyabli porwą!... — mruknął Sainte-Maline — wcale się tego nie spodziewałem.
— I ja również, przysięgam panu — śmiejąc się odparł Carmainges.
— Przykra to rzecz, ale cóż pan robisz tu na tej drodze?
— Gdybym pana o to samo zapytał, czybyś mi odpowiedział panie de Sainte-Maline?
— Nie.
— A więc pozwól, niech tak samo postąpię.
— A zatem niechcesz pan powiedzieć co robisz na tej drodze?
Ernauton uśmiechnął się, ale nie odpowiedział.
— Ani dokąd jechałeś?
To samo milczenie.
— Skoro się pan niechcesz wytłomaczjć, powiedział Sainte-Maline, muszę postąpić z panem jak ze zwyczajnym człowiekiem.
— Czyń pan co chcesz, ale uprzedzam, że za wszystko odpowiesz.
— Panu de Loignac?
— Komuś jeszcze wyższemu.
— Może panu d’Epernon?
— Jeszcze wyższemu!
— Dobrze! zgoda; mam pewne rozkazy i odeślę pana do Vincennes.
— Do Vincennes, i owszem, tam właśnie jechałem.
— Bardzo mi przyjemnie — rzekł Sainte-Maline, że ta mała podróż tak się zgadza z pańskie mi zamiarami.
Dwaj ludzie, z pistoletami w dłoni, natychmiast otoczyli jeńca i odprowadzili go do dwóch innych stojących o pięćset kroków dalej.
Ci znowu uczynili podobnież, tak że Ernauton w towarzystwie swoich kolegów, dostał się aż na dziedziniec zamkowy.
Tam, Carmainges ujrzał pięćdziesięciu rozbrojonych jeźdców, którzy zwiesiwszy głowy, wybladli i otoczeni stu pięćdziesięciu szwoleżerami przybyłemi z Nogent i Brie, opłakiwali swą nieszczęsną dolę, oczekując na haniebne następstwa tak dobrze rozpoczętego planu.
Właśnie to nasi „Czterdziestu pięciu”, na samym wstępie działalności swojej, ujęli tych ludzi bądź podstępem, bądź gwałtem; bądź łącząc się w dziesięciu przeciw dwom lub trzem albo też grzecznie przystępując do jeźdzców, którzy groźnie wyglądali, i przykładając im pistolety do piersi, gdy oni mniemali, że się spotykają z kolegami.
Ztąd poszło, że najmniejsza nawet potyczka miejsca niemiała, żadnego niewydano krzyku i że w spotkaniu ośmiu ludzi z dwudziestoma, skoro który z naczelników związkowych sięgnął po sztylet dla obrony lub otworzył usta dla narobienia wrzawy, natychmiast został zakneblowany, prawie uduszony i dalej wyprawiony przez „Czterdziestu pięciu”, tak szybko jak beczka, którą załoga okrętowa z rąk do rąk przerzuca.
Otóż okoliczność ta byłaby mocno ucieszyła Ernautona, gdyby był o niej wiedział: lecz młodzieniec nasz patrzył nie rozumiejąc, co go na kilka minut mocno zasmuciło.
Poznawszy jednak wszystkich jeńców, do których go zaliczono — rzekł do Sainte-Malinea:
— Widzę, że uprzedzono pana o ważności twojego posłannictwa, i że jako uprzejmy kolega lękałeś się, abym niespotkał kogo nieprzyjemnego, dlatego więc raczyłeś dodać mi eskortę; teraz mogę panu oświadczyć, że miałeś wielką słuszność: król czeka na mnie i mam mu donieść o ważnych rzeczach. Dodam nawet, że gdyby nie pańska pomoc, zapewne niebyłbym się tutaj dostał, będę więc miał zaszczyt zaraportować królowi, ile dobrego wyrządziłeś pan dla jego służby.
Sainte-Maline dawniej blady teraz zarumienił się, lecz pełen rozsądku skoro go nie unosiła żadna namiętność, pojął, że Ernauton mówi prawdę i że czekają na niego. Z panami de Loignac i d’Epernon niemożna było żartować — odpowiedział więc:
— Jesteś wolny, panie Ernauton; miło mi iż mogłem ci wyświadczyć przyjemność.
Ernauton wystąpił z szeregów i pośpieszył na schody, wiodące do komnat królewskich.
Sainte-Maline wzrokiem go odprowadził i ujrzał jak w połowie schodów, Loignac przywitał pana de Carmainges i dał mu znak aby szedł dalej.
Loignac zaś zeszedł na dół i zabierał się do obliczenia jeńców.
Przekonał się, iż dzięki przy aresztowaniu pięćdziesięciu ludzi, droga oczyszczona będzie aż do jutra, ponieważ godzina, na którą ci ludzie zebrać się mieli w Bel-Esbat, już przeminęła.
A zatem królowi nie groziło już żadne niebezpieczeństwo w powrocie do Paryża.
Ale Loignac nie liczył na klasztor Jakobitów, na artyleryę i muszkieterów tych poczciwych księży, o czem znowu d’Epernon bardzo dobrze wiedział od Mikołaja Poulain.
To też gdy oznajmił dowódzcy swojemu, iż drogi są już wolne. d’Epernon odpowiedział:
— Dobrze, lecz król pragnie aby „Czterdziestu pięciu” podzielili się na trzy plutony, jeden jechać będzie z przodu, dwa zaś po bokach powozu, ale plutony mają być dosyć ścieśnione, tak aby na przypadek ognia z ręcznej broni, żaden strzał niedosięgnął karety.
— Bardzo dobrze — z prawdziwie zimną krwią odparł Loignac, lecz co do ognia, ponieważ nie widzę muszkietów, nie boję się zatem żadnej kuli.
— Przy kościele Jakobitów każesz ścieśnić szeregi — dodał d’Epernon.
Rozmowę tę przerwał ruch na schodach.
Król właśnie schodził, gotów do odjazdu; towarzyszyło mu kilku panów, a między niemi Sainte-Maline ujrzał z bólem serca Ernautona.
— Panowie — spytał król — czy moi „Czterdziestu pięciu” są tu obecni?
— Są, Najjaśniejszy panie — odrzekł d’Epernon wskazując na grupę jeźdźców rysującą się pod sklepieniem.
— A rozkazy czy wydane?
— Wydane, i będą wykonane Najjaśniejszy panie!
Loignac kazał zatrąbić do wsiadania na koń.
Appel po cichu odbyty, przekonał, iż nie brakuje ani jednego z „Czterdziestu pięciu”.
Szwoleżerom, zalecono pilnowanie pojmanych ludzi Maynevilla i księżnej, zabroniwszy pod karą śmierci wszelkiej z nimi rozmowy.
Król wsiadł do karety i umieścił obok siebie obnażoną szpadę.
Pan d’Epernon zaklął po swojemu parfandious i spróbował czy jego szpada także dobrze w pochwie chodzi.
Dziewiąta godzina wybiła na zamku gdy ruszono z miejsca.
W godzinę po wyjeździć Ernautona z Bel-Esbat, pan de Mayneville stał jeszcze w oknie, z kąd jak wiemy napróżno dopatrywał po nocy, w którą stronę udał się młodzieniec; lecz po upływie tej godziny, zaczął niepokoić się, a nadewszystko więcej ufać w boską pomoc, bo nabierał powoli przekonania, że tym razem pomoc ludzka zapewne mu niedopisze.
Ani jeden z jego żołnierzy niepokazał się na milczącej i ciemnej drodze, odzywał się tylko kiedy niekiedy, w oddaleniu, tentent kilku koni galopem ku Vincennes pędzących.
To słysząc, pan de Mayneville i księżna usiłowali zagłębić w ciemności spojrzenia, pragnąc rozpoznać swoich ludzi, odgadnąć choć w części co się dzieje, i poznać przyczynę ich opóźniania się.
Lecz gdy tentent ucichł, wszystko znowu milczało.
Ten ciągły zgiełk bez żadnego skutku, takiego niepokoju nabawił pana de Mayneville, iż kazał jednemu ze służących księżnej wsiąść na koń i zasięgnąć wiadomości u najpierwszego spotkanego plutonu jazdy.
Lecz posłaniec ten nie powrócił.
To widząc księżna zniecierpliwiona, wyprawiła drugiego posłańca, który nie wrócił równie jak pierwszy.
— Nasz oficer — rzekła wtedy księżna zawsze rzeczy w dobrem świetle widząca — zapewne obawia się, aby nie za mało miał ludzi, i dla tego zatrzymuje naszych posłańców, jest to rozsądnie, ale niepokojąco.
— Niepokojąco i bardzo niepokojąco — odpowiedział Mayneville niespuszczając wzroku z głębokiego i ciemnego horyzontu.
— Cóźby się stać mogło Maynevillu?
— Sam wsiądę na koń, a zaraz się dowiemy Mościa księżno.
I to mówiąc chciał wyjść.
— Nie pozwalam na to — zawołała księżna zatrzymując Maynevilla — któż przy mnie zostanie? któż pozna wszystkich naszych oficerów, wszystkich naszych przyjaciół, gdy nadejdzie chwila? Nie, nie, Maynevillu pozostań; tworzymy sobie rozmaite i bardzo słuszne obawy, gdy idzie o tak ważną tajemnicę, ależ plan zaiste był bardzo dobrze skombinowany, i nadewszystko wielce tajony, dla czegożby nie miał się udać?
— Dziewiąta godzina — rzekł Mayneville odpowiadając raczej własnej niecierpliwości niż słowom księżnej. O! otóż i jakobici wychodzą z klasztoru i szykują się wzdłuż muru opasującego dziedziniec; może oni o czem wiedzą?
— Cicho!... — zawołała księżna wyciągając ręce ku horyzontowi.
— Albo co?
— Cicho! słuchaj!
W istocie zdała dał się, słyszeć turkot podobny do grzmotu.
— To jazda — zawołała księżna — już go nam prowadzą, już...
I ulegając porywczości charakteru, przeszła z największej obawy do najszaleńszej radości, klaskała w dłonie wołając: Już go mam! już go mam!
Mayneville słuchał ciągle.
— Prawda — rzekł wreszcie — jest to turkot karety i tentent galopujących koni.
I na cały głos zakomenderował:
— Wyjdźcie z po za murów ojcowie! z po za murów!
Natychmiast otworzyła się ciężka brama klasztorna i stu mnichów zbrojnych wystąpiło w jak najlepszym porządku, mając na czele Boromeusza.
Uszykowali się w poprzek drogi; dał się słyszeć głos Gorenflota wołającego:
— Poczekajcie na mnie! ależ poczekajcie! Wypada koniecznie abym był na czele kapituły dla godnego przyjęcia Najjaśniejszego pana.
— Na balkon, księże przeorze! na balkon! — zawołał Boromeusz — wiesz żeś powinien być wyżej niż my wszyscy, bo Pismo Święte powiada: „Panować będziesz nad niemi jak cedr nad hizopem!”
— Prawda — odpowiedział Gorenflot — prawda, zapomniałem, że obrałem sobie to stanowisko, szczęściem, żeś mi przypomniał bracie Boromeuszu.
Boromeusz wydał cichy rozkaz i czterech braci pod pozorem honorów i ceremonii, poszło pilnować zacnego przeora na balkonie.
Wkrótce pochodnie rozwidniły drogę idącą w bok o kilka kroków od klasztoru, a księżna i Mayneville ujrzeli połysk kirysów i pałaszy.
Księżna nie mogąc powstrzymać się, zawołała:
— Zejdź Maynevillu i przyprowadź mi go pod strażą, związanego....
— Dobrze pani, dobrze — odpowiedział roztargniony dworzanin — ale jedna rzecz niepokoi mię...
— Jaka?...
— Nie słyszę umówionego hasła.
— Na cóż hasło, kiedy go już mają.
— Ależ miano go przytrzymać dopiero tutaj, na przeciw klasztoru? — rzekł Mayneville.
— Zapewne tam dalej znaleźli ku temu lepszą sposobność.
— Nie widzę naszego oficera.
— A ja go widzę.
— Gdzie?..
— A to czerwone pióro!
— Jakie pióro?... To pan d’Epernon z pałaszem w ręku.
— Więc mu pałasz zostawiono?
— Niech zginę! wszak on dowodzi.
— Naszymi ludźmi... Jesteśmy więc zdradzeni!...
— E, mościa księżno, to nie nasi ludzie.
— Szalonyś, Maynevillu.
W tej chwili Loignac jadący na czele pierwszego plutonu „Czterdziestu pięciu”, wywinął długim pałaszem i zawołał:
— Niech żyje król!..
Księżna zbladła i padła na poręcz okna, jakby omdleć miała.
Mayneville ponury i gotów na wszystko, wziął pałasz do ręki, bo sądził, że ci ludzie w przejeździć, wpadną do pałacu.
Orszak coraz dalej posuwał się, dosięgnął Bel-Esbat i zmierzał ku przeoratowi.
Wtedy Boromeusz zrobił trzy kroki naprzód, ale Loignac posunął konia swojego wprost ku mnichowi, który mimo swej wełnianej sutanny, zdawał się chcieć z nim walczyć.
Lecz przytomny Boromeusz, spostrzegł, że wszystko stracone i natychmiast wiedział, co mu czynić wypada.
— Miejsce! miejsce dla króla!.. — ostro zawołał Loignac.
Boromeusz ukrył pod sutanną, szpadę, którą już wydobywał.
Gorenflot ze swojej strony, zelektryzowany okrzykami i szczękiem oręża, oślepiony blaskiem pochodni, wyciągnął szeroką prawicę i z wysokości swojego balkonu, pobłogosławił króla.
Henryk wychylony przez drzwiczki, ujrzał go i z uśmiechem pozdrowił.
Ten uśmiech, widoczny dowód łaski, jaką zacny przeor Jakobitów posiadał u dworu, tak dalece wzruszył Gorenflota, iż głosem zdolnym wstrząsnąć posady katedry, zawołał także:
— Niech żyje król!
Lecz reszta konwentu milczała, bo rzeczywiście miała nadzieję, że inny skutek wezmą dwu miesięczne manewry i ćwiczenia z orężem.
Dopiero gdy Boromeusz, jako szczwany lis, obrachował ilość królewskich obrońców, gdy poznał ich wojenną postawę, i gdy nieobecność stronników księżnej przekonała go, o nieszczęsnym losie przedsięwzięcia, poddał się bez wahania, i gdy pierś wierzchowca Loignaca dotknąć go już miała, zawołał:
— Niech żyje król! — głosem równie jak Gorenflot donośnym. Wtedy dopiero cały konwent, poruszając bronią, ryknął:
— Niech żyje król!
— Dziękuję, moi szanowni ojcowie, dziękuję!... — donośnym głosem odpowiedział Henryk III-ci.
Potem przejechał obok klasztoru, który miał być kresem jego wycieczki, zostawiając po za sobą Bel-Esbat w ciemnościach pogrążone.
Księżna na wysokości balkonu, ukryta za złoconą tarczą, padła na kolana i przypatrywała się, badała, pożerała wzrokiem każdą twarz, światłem gorejących pochodni oświeconą.
— A!... — krzyknęła, wskazując jednego z jadących przy karecie. — Patrz, patrz! Mayneyillu!...
— Młodzieniec, posłaniec księcia de Mayenne w służbie króla! — zawołał tenże.
— Jesteśmy zgubieni!.. — szepnęła księżna.
— Trzeba nam uciekać, mościa księżno, i to szybko — powiedział Mayneville — bo Walezyusz dzisiaj zwycięzca, jutro zwycięztwa tego nadużyje.
— Zdradzono nas!... — zawołała księżna — a mianowicie zdradził nas ten młodzieniec!... On o wszystkiem wiedział.
Król już był daleko i z całym swoim orszakiem znikł w bramie świętego Antoniego, która się dla niego otworzyła i zaraz za nim zamknęła.


Rozdział III.
Jak król Nawarry zgadł, że Turennius znaczy Turenniusz, a Margota, to, jego żona, Margot.

Chicot, do którego łaskawy czytelnik pozwoli nam wrócić, dopełniwszy ważnego odkrycia, po zdjęciu maski panu de Mayenne, nie miał ani chwili czasu do stracenia, bo mu wypadało jak najprędzej oddalić się z miejsca przygody, dla uniknienia rozgłosu.
Łatwo pojąć, że odtąd zaprzysięgli sobie z księciem walkę na śmierć.
Mayenne boleśniej teraz moralnie aniżeli fizycznie raniony i pomny na dawne powody nienawiści, Mayenne mówimy, nieprzebaczał nigdy.
— No! — zawołał dzielny gaskończyk, śpiesząc do Beaugency, teraz albo nigdy mam sposobność wydać na pocztowe konie połączone pieniądze trzech dostojnych osób, zwanych Henryk Walezyusz, dom Modest Gorenflot i Sebastian Chicot.
A biegły nietylko w zgłębianiu wszelkiego uczucia ale i położenia wszelkiego, Chicot natychmiast przybrał minę wielkiego pana, podobnie jak poprzednio w mniej przykrych okolicznościach, przybierał minę poczciwego mieszczanina.
To też nigdy żadnemu księciu nie usłużono gorliwiej jak panu Chicot, skoro sprzedał konia Ernautona i przez kwadrans pomówił z zawiadowcą poczty.
Gdy więc wsiadł na koń, postanowił niezatrzymać się aż w bezpiecznem miejscu, pędził zatem tak szybko, jak tylko wydążyć mogły konie na trzydziestu przeprzęgach.
Sam zaś, niby ze spiżu ulany, przebywszy sześćdziesiąt mil w ciągu dwudziestu godzin, nieokazywał znużenia najmniejszego.
Dzięki tej szybkości, przybywszy w trzech dniach do Bordeaux, Chicot osądził, iż mu wolno odpocząć nieco.
Galopując można myśleć, a raczej nic więcej robić nie można.
Chicot zatem myślał wiele.
Poselstwo jego, nabierając coraz większej ważności, w miarę jak się zbliżał do kresu swojej podróży, ukazało mu się w zupełnie innem świetle, w jakiem jednak, tego dokładnie powiedzieć nieumiemy.
Jakiegoż monarchę znajdzie w dziwacznym Henryku, którego nikt należycie pojąć nie umiał?
Ale Chicot nie dzielił powszechnej opinii, zwłaszcza, że od czasu pobytu w Nawarze, charakter Henryka zmienił się niejako na rodzinnej ziemi.
Bo też Henryk umiał ustanowić pewien przedział pomiędzy królewską władzą a kosztowną swą skórą, której strzegł zręcznie od wszelkiego uszkodzenia.
Atoli na zewnątrz trzymał się zawsze jednakiej polityki; gasł wśród powszechnego zgiełku, gasząc wraz z sobą i w koło siebie kilka znakomitych imion, które z zadziwieniem francuzkiego świata, blask swój o bladą koronę Nawarry odbijały.
Podobnie jak w Paryżu, wielce nadskakiwał swojej małżonce, której jednak wpływ o dwieście mil od Paryża niezdawał się być potrzebnym.
Krótko mówiąc, wegetował szczęśliwy.
Pospólstwu nastręczał przedmiotu do szyderstwa, Chicotowi zaś przedmiotu do głębokich dumań.
Chicot, istota na pozór bardzo mało znacząca, umiał naturalnie przeglądać się w duszy drugiego.
Tak więc Henryk Nawarski nie był dla niego zagadką nieodgadnioną, ale był zawsze zagadką.
Chicot więc wiedząc więcej aniżeli drudzy, pojmował podobnie jak starożytny mędrzec grecki, że nic nie wie.
Tam gdzie każdy byłby szedł z podniesioną głową, śmiałą mową, sercem na ustach, Chicot czuł, że wypada iść z sercem ściśnionem, układnemi słowy i czołem pochylonem.
Myślą o takiem udawaniu natchnęła go wrodzona przenikliwość, a następnie widok okolic, które przebiegał.
Dostawszy się bowiem w granice małego księstwa Nawarry, kraiku, którego ubóstwo we Francyi w przysłowie przeszło, Chicot z wielkiem swojem zdziwieniem, nie widział ani na żadnej twarzy, ani na żadnem mieszkaniu, ani na żadnym kamieniu, śladów okropnej nędzy, niszczącej najpiękniejsze prowincye pysznej Francyi, którą tylko co opuścił.
Drwal przechodząc oparty na jarzmie swojego wolu; żwawa dziewica w krótkiej spódniczce niosąca wodę na głowie; starzec trzęsący osiwiałą głową nucąc młodocianą swą piosnkę; ptak domowy świergocący w klatce i dziobiący pokarm z pełnego naczynia; dziecko ogorzałe, chude ale kościste, igrające na kupie kukurydzowych liści; wszystko to przemawiało do Chicota językiem żywym, jasnym, zrozumiałym; wszystko co krok wołało:
— Patrz! jak tu wszyscy szczęśliwi!
Niekiedy turkot wozu toczącego się po pustej drodze, nagłą trwogą przejmował Chicota.
Przypomniał sobie ciężką artyleryę ubijającą drogi Francyi; lecz zamiast tego na zakręcie ujrzał wóz z winobrańcami, obładowany pełnemi beczkami i rumianemi dziećmi.
Kiedy w dali ktoś strzelił z po za płotu, Chicot myślał o potrójnej zasadzce, którą tak szczęśliwie przebył; a jednak był to tylko myśliwy przechodzący z psami po obfitującej w zające równinie i dążący ku górze pełnej kuropatw i cietrzewi.
Chociaż pora roku już była dosyć późna i Chicot już pełno mgły w Paryżu zostawił, tutaj jednak czas był pogodny i ciepły.
Wielkie drzewa jeszcze pełne liści, których na południu nigdy nie tracą, z wysokości swych czerwonawych szczytów, rzucały niebieskawy cień na kredziastą drogę.
Na dalekim i czystym horyzoncie, promienie słońca odbijały białe wiejskie domki.
Bearneński wieśniak, nasunąwszy czapkę na ucho, pędził po łąkach małe swoje koniki, tylko po trzy talary warte, ale niestrudzone, bo na swych żelaznych nogach zdolne jednym tchem ubiedz mil dwadzieścia; nigdy nie okryte, nigdy nie chędożone, ale które przybywszy do celu otrząsną się tylko i wnet na pierwszej lepszej kępce dzikiego ziela szukają jedynego i dostatecznego pożywienia.
— Hm — pomyślał Chicot — nigdym niewidział Gaskonii tak bogatą.
Bearneńczyk pływa jak pączek w maśle, a ponieważ tak szczęśliwy, słusznie utrzymuje, jak powiada brat jego król francuzki, że jest... dobrym; ale może się do tego nieprzyzna. Prawdę mówiąc, list mój chociaż na łacińskie przełożony, jeszcze mię kłopocze, mam szczerą chęć przełożyć go na greckie. Ale ba!.. niesłyszałem nigdy aby Henryś (Henriot) — jak go nazywał brat Karol IX-ty umiał po łacinie. Zrobię mu więc z mojego tłomaczenia łacińskiego, tłomaczenie francuzkie, ale expurgata; jak mówią w Sorbonnie.
Tak myśląc Chicot wypytywał się gdzie jest król.
Król był w Nérac.
Zrazu mniemano, że jest w Pau i dla tego posłannik nasz jechał aż do Mont-de-Marson, lecz gdy tam przybył, powziął dokładniejsze wiadomości i skierował się na lewo, dążąc na drogę do Nérac, którą znalazł napełnioną ludźmi wracającymi z jarmarku w Condom.
Przypomnijmy sobie, że Chicot bardzo ostrożny w odpowiedziach, sam lubił wypytywać się drugich; dowiedział się więc, iż król Nawarry bardzo wesołe życie pędzi, i że ciągłym miłostkom oddany, zawsze szuka nowego dla nich przedmiotu.
W drodze, szczęście chciało, że Chicot napotkał młodego katolickiego księdza, kupca bananów i oficera, którzy w najlepszej harmonii jechali z Mont-de-Marson i na każdym przystanku dobrze bankietowali.
Z powodu tak przypadkowego towarzystwa, zdało mu się, że ci ludzie doskonale reprezentują Nawarrę oświeconą, handlową i wojskową. Ksiądz opowiadał mu sonety dotyczące miłostek króla z piękną Fosseuse córką Renego Montmorency, barona de Fosseux.
— No, no, porozumiejmy się — rzekł Chicot — w Paryżu utrzymują, że król Nawarry szaleje za panną le Rebours.
— O! — powiedział oficer — to było w Pau.
— Tak, tak — wtrącił ksiądz — to było w Pau.
— A, to w Pau? — powtórzył kupiec, który jako prosty mieszczanin, zdawał się wiedzieć mniej niż drudzy.
— Jakto! — spytał Chicot — to król ma w każdem miasteczku kochankę?
— Być może — rzekł znowu oficer — bo o ile wiem, kiedy stałem w Castelnaudary, kochał się w pannie Dayelle.
— Czekajcie no, czekajcie — przerwał Chicot — panna Dayelle, to podobno greczynka?
— Prawda — odparł ksiądz — to Cypryanka.
— Przepraszam — odezwał się kupiec rad, że może wtrącić swoje zdanie — bo ja jestem z Agen!
— I cóż ztąd?
— To, iż mogę ręczyć, że król znał w Agen pannę de Tignonville.
— Do pioruna! — zawołał Chicot — to mi galant!.. Ale wracając do panny Dayelle, której rodzinę znałem...
— Panna Dayelle była zazdrośna i ciągle groziła; miała piękny zakrzywiony sztylet, który zawsze kładła przy sobie na stoliku od roboty, a raz król odjeżdżając zabrał jej ten sztylet, mówiąc, iż niechce narazić na nieszczęście tego, kto po nim nastąpi.
— A więc tym sposobem król teraz zupełnie należy do panny Rebours?... — spytał Chicot.
— Przeciwnie, przeciwnie — rzekł ksiądz, już się posprzeczali: panna le Rebours jako córka prezydenta, znała się dobrze na procesach. Z natchnienia królowej matki, tyle mówiła przeciwko samej królowej, iż nakoniec zachorowała. Wtedy królowa Margot, kobieta wcale przebiegła, umiała więc korzystać z tej choroby i skłoniła króla, aby opuścił Pau i udał się do Nérac, a tym sposobem skończyła się owa miłość.
— A więc teraz król kocha się znowu w pannie la Fosseuse?... — spytał Chicot.
— Ale tak, dla Boga! tembardziej, że jest brzemienna; o! kocha ją do szaleństwa.
— A cóż na to królowa?... — znowu zagadnął Chicot.
— Królowa?... — powtórzył oficer.
— Tak, królowa.
— Oto składa swoje troski u krucyfiksu — odpowiedział ksiądz.
— Wreszcie — dodał oficer — królowa niewie o takich rzeczach.
— To być nie może!... — odparł Chicot.
— Dlaczego?... — spytał oficer.
— Bo Nérac nie wielkie miasto i widać w niem wszystko jak w przezroczu.
— Już to mój panie, jest tam park, a w nim aleje na trzy tysiące kroków długie, wysadzane pysznemi cyprysami, jaworami i sykomorami; taki tam cień, że wśród białego dnia o dziesięć kroków jeden drugiego nic widzi. Pomyślcież co się tam dziać może w nocy.
— A przytem królowa, mój panie, zawsze bardzo zatrudniona — dodał ksiądz.
— Ba! zatrudniona?
— Tak jest.
— A czem? jeżeli spytać wolno.
— Bogiem, panie — ponuro odpowiedział ksiądz.
— Bogiem?... — zawołał Chicot.
— Dla czegóżby nie?
— A! królowa nabożna?
— I bardzo.
— Jednak, o ile mi wiadomo, w zamku msza się nigdy nieodprawia!... — zarzucił Chicot.
— Źle panu wiadomo. Czyż pan nas za pogan bierzesz? Dowiedz się mój panie, że król ze swoimi dworzanami bywa na kazaniach, królowa zaś każę sobie odprawiać mszę w prywatnej kaplicy.
— Królowa?
— Tak jest.
— Królowa Małgorzata?
— Tak jest, królowa Małgorzata. Tak dalece, iż ja sam niegodny ksiądz, dostałem dwa talary za dwie msze w tej kaplicy, miałem tam nawet bardzo ładne kazanie z tekstu: „Bóg oddzielił czyste ziarno od kakolu.“
— W Ewangelii wprawdzie napisano: „Bóg oddzieli”, lecz ponieważ Ewangelię już bardzo dawno napisano, przypuściłem więc, iż rzecz już została dokonana.
— I król wiedział o tem kazaniu?... — spytał Chicot.
— Nawet słyszał je.
— I nie gniewał się?
— Owszem, pochwalił.
— Pan mię w zadziwienie wprawiasz — odpowiedział Chicot.
— Dodać winienem — wtrącił oficer — że w zamku nietylko na słuchaniu mszy i kazań czas przepędzają; bywają tam biesiady, przechadzki, a sądzę, że nigdzie we Francyi nie napotkasz tyle wąsów, jak w alejach Nérac.
Chicot teraz ju żwiedział więcej niż było potrzeba do ułożenia sobie planu.
Znał Małgorzatę, bo wiedział, że w Paryżu dworno żyła, i że jakkolwiek w miłosnych sprawach nie była jasnowidzącą, to zapewne wtedy tylko, gdy miała powód do zawiązywania sobie oczu.
— Do licha!... — pomyślał, na honor te cyprysowe aleje i trzy tysiące kroków, bardzo mi nieprzyjemnie w głowie utkwiły. W Nérac mam mówić prawdę ludziom mającym aleje na trzy tysiące kroków długie i sienie, w których żony nie widzą jak ich mężowie przechadzają się z kochankami. Bardzo mię tam źle przyjmą, jeżeli zechcę przeszkadzać tak przyjemnym przechadzkom. Szczęściem znani filozofię króla, i pokładam w niej nadzieję, Wreszcie jako poseł, jestem osobą nietykalną. Ha! dalej naprzód!
I Ghicot jechał dalej.
Nad wieczorem przybył do Nérac, właśnie w chwili przechadzek tyle niepokojących króla Francyi i jego posła.
Zresztą po sposobie w jaki uzyskał posłuchanie, przekonał się, iż etykieta królewskiego dworu wcale niebyła ścisłą.
Zwyczajny pokojowiec otworzył mu drzwi do wiejskiego salonu, którego przystęp ustrojony był kwiatami, obok zaś tego salonu znajdował się przedpokój i pokój, w którym król w dzień przebywał i tak hojnie udzielał nic nieznaczące posłuchania.
Oficer, a nawet tylko paź, zawiadamiał króla o przybyciu interesanta.
Ten oficer czy paź biegał za królem szukając go gdzie się znajduje, a król wprost na to wezwanie przybywał i przyjmował interesanta.
Taka uprzejmość mocno wzruszyła Chicota.
Wniósł więc, że król jest dobry, łagodny i mocno zakochany.
Mniemanie to utwierdziło się w nim tem mocniej, gdy w końcu alei, nie trzy tysiące lecz najwięcej dwanaście lub piętnaście kroków długiej, po bokach kwitnącemi laurami wysadzanej, ujrzał króla Nawarry w lichym pilśniowym kapeluszu, w burym kaftanie, wytartych butach, ale bardzo wesołego i z zabawką w ręku.
Henryk miał czoło gładkie, żadnej trosce nieprzystępne, usta jego uśmiechały się, a oko jaśniało obojętnością i zdrowiem.
Idąc, lewą ręką zrywał kwiaty.
— Któż to pragnie mówić ze mną? — zapytał pazia.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział paź — człowiek, który w połowie na znakomitego pana, a w połowie na wojskowego wygląda.
To słysząc, Chicot, zbliżył się jak najuprzejmiej.
— To ja Najjaśniejszy panie — rzekł.
— Brawo!.. — zawołał król, obie ręce wznosząc ku niebu — pan Chicot w Nawarze, pan Chicot u nas, „ventre saingris”!... Witajże mój panie Chicot.
— Tysiączne dzięki, Najjaśniejszy panie.
— Zdrów jesteś, dzięki Bogu?..
— Tak przynajmniej sądzę, kochany Monarcho — rzekł uradowany Chicot.
— A!.. kiedy tak — powiedział znowu Henryk — to wypijemy po szklance wina Limous i dasz mi o niem twoje zdanie. A!... doprawdy bardzom ci rad... Siadaj-że, proszę.
I wskazał na ławkę trawą wyłożoną.
— Nigdy!... — rzekł Chicot, wzbraniając się.
— Czyżeś dlatego przybył dwieście mil, abym ci pozwolił stać przedemną?... Nie panie Chicot, siadaj, siadaj, siedzący tylko można dobrze rozmawiać.
— Ależ uszanowanie, Najjaśniejszy panie...
— Uszanowanie, u nas w Nawarze?... Szalonyś, mój biedny Chicot, któż tu o tem myśli?..
— Nie, Najjaśniejszy panie, jam nie szalony — odparł Chicot — jam poseł.
Na czole króla powstała lekka zmarszczka, znikła jednak tak szybko, iż Chicot mimo całej swojej baczności, nawet jej śladu nie dostrzegł.
— Posłem — z niby naiwnem zadziwieniem, rzekł Henryk — a czyim?
— Posłem króla Henryka III-go. Przybywam z Paryża i z Luwru, Najjaśniejszy panie.
— A!.. to co innnego — odrzekł król wzdychając i podnosząc się.
— Hej!... paź, odejdź!... przynieś wina na pierwsze piętro, do mojego pokoju, a raczej do mojego gabinetu. Pójdź mości Chicot, zaprowadzę cię.
Chicot udał się za królem Nawarry, który teraz szedł prędzej, niż gdy z laurowej wracał alei.
— Smutna rzecz — pomyślał Chicot — zakłócać spokój i niewiadomość tego poczciwca. Ale sądzę... przyjmie on wszystko jak filozof...


Rozdział IV.
Jak Chicot błogosławił króla Ludwika XI, za wynalazek poczty i postanowił korzystać z tego wynalazku.

Łatwo przypuścić, że gabinet króla Nawarry nie bardzo był okazały.
Monarcha bearneński nie bogaty, liczył się z wydatkami.
Gabinet ten i paradna sypialnia, ciągnęły się przez całe prawe skrzydło zamku; korytarz przyległy przedpokojowi albo izbie gwardyi oraz sypialni, prowadził do gabinetu.
Z tej komnaty obszernej i dosyć przyzwoicie umeblowanej, chociaż wcale nie z królewskim zbytkiem, widać było przepyszne łąki, rozciągające się nad brzegiem rzeki.
Wyniosłe topole i jawory zasłaniały koryto rzeki, olśniewając oczy od czasu do czasu, ilekroć rzeka, niby mitologiczny bożek występując z zarośli, w słońcu złotem, a przy księżycu połyskiwała srebrem.
Okna więc z jednej strony wychodziły na tę czarownę panoramę, w dali zakończoną łańcuchem pagórków, w dzień nieco od słońca ogorzałych, lecz wieczorem zaokrąglających horyzont cudnie przezroczystą barwą niebieskawą. Z drugiej zaś strony okna te wychodziły na dziedziniec i budynki zamkowe; a tak sala oświetlona od wschodu i zachodu podwójnym rzędem okien przeciwległych sobie, przepyszny przedstawiała widok, ilekroć odbijały się w niej promienie wschodzącego słońca, lub perłowy błękit wznoszącego się księżyca.
Atoli wyznać należy, iż te piękności przyrody mniej zajmowały Chicota, niż urządzenie wewnętrzne gabinetu, tego zwykłego mieszkania Henryka. Roztropny poseł rzeczywiście w każdym sprzęcie usiłował dopatrzeć jakieś znaczenie, i tem pilniej, iż razem zebrane wszystkie znaczenia, miały dlań stanowić rozwiązanie zagadki oddawna, a szczególniej w ciągu drogi napróżno odgadywanej.
Król, ze zwykłą sobie dobrodusznością i wiecznym uśmiechem, usiadł na wielkim fotelu z wyzłacanemi sztyftami, ale wełnianemi frendzlami, Chicot zaś, ulegając jego woli, zatoczył naprzeciw niego równie ozdobne krzesełko.
Henryk, jak powiedzieliśmy, zawsze uśmiechający się, bacznie spojrzał Chicotowi w oczy, co tego ostatniego zmieszało po trosze.
— Pomyślisz żem bardzo ciekawy, kochany panie Chicot — zaczął mówić król — lecz taki to mój nałóg; tak długo miałem cię za umarłego, iż mimo całej radości jaką mi sprawia twoje zmartwychpowstanie, nie mogę pojąć iż żyjesz. Dla czegożeś nagle znikł z tego świata?
— E! Najjaśniejszy panie — ze zwykłą swobodą odparł Chicot — wszak sam także znikłeś z Vincennes. Każdy ginie z widowni według własnej potrzeby.
— Zawsze widzę dowcipniejszy jesteś od drugich, kochany panie Chicot — rzekł Henryk — i potem właśnie poznaję, iż nie rozmawiam z twoim cieniem. Lecz — dodał poważnie — jeżeli pozwolisz, odłóżmy dowcip na stronę, a pomówmy o interesach.
— Jeżeli to nie utrudzi zbytecznie Waszej królewskiej mości, jestem gotów na rozkazy.
Oko króla ogniem zabłysło.
— Ja miałbym się utrudzić? — rzekł, i wnet dodał łagodniej; — prawda, że ja tu trochę rdzewieję, lecz nieutrudzam się skoro próżnuję. Pomimo, iż Henryk Nawarski tu i owdzie włóczył swe ciało, król jednak umysłu swojego wcale jeszcze nie wysilał.
— Mocno mię to cieszy, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Chicot — bo jako posłannik króla twojego krewnego i przyjaciela, mam bardzo drażliwe zlecenia do Waszej królewskiej mości.
— Mów więc żywo, bo zaostrzasz ciekawość moję.
— Najjaśniejszy panie...
— A najprzód okaż mi twoje listy wierzytelne; wiem że formalność niepotrzebna gdy idzie o ciebie, ale pragnę ci okazać, że jakkolwiek zakrawam na bearneńskiego wieśniaka, znam jednak obowiązki króla.
— Najmocniej przepraszam Waszą królewską mość — odpowiedział Chicot — ale wszystkie moje wierzytelne listy zatopiłem w rzece, spaliłem w ogniu, rozproszyłem w powietrzu.
— I dlaczegożeś to uczynił, kochany panie Cbicot?
— Bo kto jedzie do Nawarry jako poseł, nie podróżuje jak kupujący sukno w Lyonie i kto ma niebezpieczny zaszczyt wieźć królewskie listy, ten się naraża na zawiezienie ich do krainy umarłych.
— Prawda — z doskonale udaną, dobrodusznością odparł Henryk — drogi niepewne, a w Nawarze dla braku pieniędzy, musimy polegać na uczciwości chłopów, choć zresztą, nie wielcy z nich złodzieje.
— Co mówisz Najjaśniejszy panie! — zawołał Chicot — to są baranki, aniołki, ale tylko w Nawarze.
— A! ha! — mruknął Henryk.
— Tak jest, ale za Nawarrą można spotkać wilków i sępów czyhających na wszelką zdobycz, ja zaś Najjaśniejszy panie, także byłem zdobyczą i miałem moje wilki i sępy.
— Które jednak, jak to z przyjemnością widzę, niezupełnie cię zjadły.
Ventre de biche! Najjaśniejszy panie, to nie ich wina; starali się oni o to jak mogli, ale zbyt twardym na to byłem. Ale, Najjaśniejszy panie, racz pozwolić abyśmy dali pokój szczegółom mojej podróży, bo to rzeczy zbyteczne, a wrócimy raczej do naszych listów wierzytelnych.
— Lecz skoro ich nie posiadasz, kochany panie Chicot — powiedział Henryk — sądzę, że nie potrzeba więcej o nich wspominać.
— Prawda, że teraz nieposiadam, ale posiadałem...
— No, to i owszem, dajże mi je. I to powiedziawszy Henryk wyciągnął rękę.
— Otóż to właśnie nieszczęście, Najjaśniejszy panie — mówił znowu Chicot — miałem list jak to właśnie oznajmiłem Waszej królewskiej mości, a nawet list jakim mało kto mógłby się poszczycić.
— I zgubiłeś go?
— Nie, ale raczej czemprędzej zniszczyłem Najjaśniejszy panie, bo pan de Mayenne pędził za mną i chciał mi go wydrzeć.
— Kuzyn Mayenne?
— On sam.
— Szczęściem, że on nie tęgo biega. Czy przybywa mu jeszcze tuszy?
Ventre de biche! sądzę, że przynajmniej nie w tej chwili.
— Dla czego?
— Bo, Najjaśniejszy panie, nieszczęście chciało, iż biegnąc za mną dopędził mię, i na honor, wtedy właśnie otrzymał doskonałe pchnięcie szpadą.
— A list?
— Dzięki mojej ostrożności, znikł bez śladu.
— Brawo! źle żeś mi nie chciał opowiedzieć swojej podróży panie Chicot, teraz opowiedz mi ją, szczegółowo, gdyż mię to mocno zajmuje.
— Wasza królewska mość zbyt jesteś łaskaw.
— Jedna tylko okoliczność mię niepokoi.
— Jaka?
— Jeżeli list zniszczyłeś dla pana de Mayenne, zniszczyłeś go równie i dla mnie; zkądże teraz dowiem się co pisał mój dobry brat Henryk, kiedy list jego już nie istnieje?
— Przepraszam, Najjaśniejszy panie, istnieje w mojej pamięci.
— A to jakim sposobem?
— Nim go podarłem, nauczyłem się go na pamięć.
— Wyborny pomysł, panie Chicot, wyborny. Po tem właśnie poznaję dowcip mojego współziomka. Wszak mi go powtórzysz, nieprawdaż?
— Chętnie, Najjaśniejszy panie.
— Tak jak brzmiał istotnie, bez żadnej zmiany?
— Bez najmniejszej.
— Jak to mam rozumieć?
— Oto, wyrecytuję go jak najwierniej, gdyż choć nieznam języka, mam jednak dobrą, pamięć.
— Jakiego języka?
— Łacińskiego.
— Nie rozumiem cię — rzekł Henryk wpatrując się w Chicota. Mówisz o łacińskim języku, o liście...
— Bezwątpienia.
— Wytłomacz że się jaśniej? czy list mojego brata napisany był po łacinie?
— A tak, Najjaśniejszy panie.
— Dla czegóż po łacinie?
— Zapewne dlatego, Najjaśniejszy panie, że łaciński język, jest śmiały, że wszystko nim wyrazić można, że tym językiem Persius i Juvenalis podali do potomności błędy i przewinienia królów.
— Królów?
— I królowych, Najjaśniejszy panie.
Król zmarszczył krwi.
— Chciałem raczej powiedzieć cesarzów i cesarzowych — dodał Chicot.
— A więc umiesz po łacinie, panie Chicot — zimno powiedział Henryk.
— I tak i nie, Najjaśniejszy panie.
— Szczęśliwyś jeżeli umiesz, bo masz niezmierną przewagę nademną, który nieumiem; dla tego też, z powodu tej przeklętej łaciny, nigdy niemogłem się do mszy przyzwyczaić. A więc tedy rozumiesz po łacinie?
— Uczono mię czytać po łacinie, równie jak po grecku i po hebrajsku, Najjaśniejszy panie.
— To bardzo wygodnie, mości Chicot, bo jesteś żyjącą książką.
— Wasza królewska mość trafnie się wyraziłeś, żyjącą książką. Drukują kilka kart w mojej pamięci, wyprawiają mię dokąd chcą, przybywam, czytają mię i rozumieją.
— Albo też nierozumieją.
— Jak to nierozumieją?
— Ba! a jeżeli nieznają języka, w którym jesteś drukowany?
— O! Najjaśniejszy panie, królowie wszystko umieją.
— Tak każą wierzyć ludowi, mości Chicot, a pochlebcy mówią to królom.
— A więc Najjaśniejszy panie, nadaremnie recytowałbym Waszej królewskiej mości list, którego się na pamięć wyuczyłem, skoro żaden z nas go niezrozumie.
— Wszak język łaciński ma wiele podobieństwa do włoskiego?
— Tak zapewniają, Najjaśniejszy panie.
— I do hiszpańskiego?
— Mówią, że bardzo podobny.
— No, to sprobujmy; ja umiem trochę po włosku, a moje gaskońskie narzecze bardzo podobne do hiszpańskiego języka, może więc zrozumiem i łaciński, choć go się nigdy nieuczyłem.
Chicot ukłonił się.
— Rozkazujesz więc Najjaśniejszy panie?
— Owszem, proszę cię kochany panie Chicot.
Chicot zaczął od następującego okresu, który ubarwił rozmaitemi przygotowaniami:
Frater carissime.
Sincerus amor quo te prosequebatur germanus noster Carolus nomis, functus nuper, colet usque regiam nostrum et pectori meo pcrtinaeiter adhoerct.“
Henryk ani mrugnął, lecz przy ostatnim wy, razie skinieniem wstrzymał Chicota.
— Albo się bardzo mylę — rzekł — albo tu mowa o miłości, o uporczywości i o moim bracie Karolu IX-tym?
— Nie powiem, że nie — odparł Chicot — język łaciński jest tak piękny, iż to wszystko zawierać się może w jednym peryodzie.
— Mów dalej — rzekł król.
Chicot mówił:
Bearneńczyk zawsze z zimną krwią słuchał wszystkich ustępów, w których była mowa o jego żonie i o vice-hrabi Turenniuszu; lecz wreszcie zapytał:
Turennius... czy to nie znaczy Turenniusz?...
— Tak sądzę, Najjaśniejszy panie.
— A Margota, nie jest to czasem pieszczotliwa nazwa, jaką moi bracia Karol IX-ty i Henryk III-ci dawali swojej siostrze, a mojej najukochańszej małżonce Małgorzacie?...
— Nie widzę wtem żadnego niepodobieństwa, Najjaśniejszy panie — odparł Chicot.
I powtórzył list aż do końca, a twarz króla ani na chwilę niezmieniła swojego wyrazu.
— Czy już skończyłeś? — spytał Henryk.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie.
— Hm, list ten musi być bardzo piękny.
— Nieprawdaż? Najjaśniejszy panie.
— Co za nieszczęście, że tylko dwa wyrazy: Tureniuss i Margota zrozumiałem.
— Nieszczęście niepowetowane, chyba, że Wasza królewska mość rozkażesz jakiemu duchownemu, aby ten list przetłomaczył.
— O!.. nie — żywo odpowiedział Henryk — wszakże i ty sam, panie Chicot, który przez ostrożność zniszczyłeś oryginalny autograf, nieradziłbyś mi, abym ten list w jakikolwiek sposób rozgłaszał.
— Ja tego nie mówię, Najjaśniejszy panie.
— Ale myślisz.
— Ja myślę, że list króla, brata twego, Najjaśniejszy panie, tak usilnie mi polecany i wyprawiony do Waszej królewskiej mości przez nadzwyczajnego posłańca, może zawierać gdzie niegdzie rzeczy korzystne dla Waszej królewskiej mości.
— Prawda, ale abym te korzystne rzeczy mógł komuś powierzyć, potrzeba, abym mu zupełnie ufał.
— Niezawodnie.
— A wiesz co zrobisz — rzekł Henryk, nagłą myśl powziąwszy.
— Co?
— Pójdziesz do mojej żony Małgorzaty, to kobieta uczona, powtórz jej ten list, a pewno zrozumie go, i rzecz naturalna, że mi go wytłumaczy.
— A!.. przewybornie! — zawołał Chicot. — Złote słowa Waszej królewskiej mości.
— Nie prawdaż?.. no idź.
— Biegnę, Najjaśniejszy Panie.
— Ale pamiętaj niezmierne ani jednego wyrazu w liście.
— To niepodobna, bo musiałbym umieć po łacinie, a nie umiem; mogę tylko dopuścić się jakiego barbaryzmu.
— Idź, idź, mój przyjacielu.
Chicot dowiedzą! się, gdzie znajdzie królowę i wyszedł bardziej niż kiedykolwiek przekonany, iż król jest zagadką.


Rozdział V.
Aleja mająca trzy tysiące kroków.

Królowa zamieszkiwała drugie skrzydło zamku, podobne rozkładem do tego, które Chicot tylko co opuścił.
W tej stronie zawsze słychać było muzykę i krążyły kapelusze z piórami.
Sławna aleja na trzy tysiące kroków długa, a wyżej już wspomniana, zaczynała się tuż przy oknach Małgorzaty, której oko padało zawsze na przedmioty przyjemne, jako to kępy kwiatów, zielone trawniki i t. p.
Rzec można było, iż biedna królowa widokiem przyjemnych i miłych przedmiotów, usiłowała rozproszyć ponure myśli, które się w głębi jej duszy gnieździły.
Pewien poeta z Perigord, ułożył z tego powodu sonet; bo Małgorzata równie na prowincyi jak w Paryżu, zawsze była gwiazdą poetów.
„Pragnie ona, mówił, nowemi wrażeniami i rozrywką, rozproszyć smutne wspomnienia przeszłości.”
Urodzona u stóp tronu, córka, siostra i małżonka króla, Małgorzata rzeczywiście wielce cierpiała. Jej filozofia tchnąca większą fanfaronadą niż filozofia króla Nawarry, na słabszej opierała się podstawie; była ona sztuczną i powstała z nauki, kiedy tym czasem filozofia króla wyrodziła się w jego własnem sercu.
Tak więc mimo, że Małgorzata była a raczej być chciała filozofką, czas jednak i troski zdołały wyryć swe ślady na jej twarzy.
Zawsze wszakże była znakomicie piękną, a mianowicie pięknością fizyonomii, która nie tyle uderza w osobach klasy pospolitej, lecz najbardziej się podoba w osobach znakomitych, którym każdy chętnie przyznaje przewagę pod względem fizycznej piękności.
Małgorzata uśmiechała się wesoło i mile, oko miała wilgotne i błyszczące, ruchy zwinne i ujmujące; słowem, była zawsze istotą godną miłości.
Kobieta, miała chód królowej; królowa miała postawę ślicznej kobiety.
To też ubóstwiano ją w Nérac, gdzie przewodniczyła elegancyi, wesołości i życiu. Paryżanka i księżniczka, cierpliwie znosiła pobyt na prowincyi, co samo już było cnotą, za którą prowincyonaliści najwyższą dla niej czuli wdzięczność.
Dwór jej składali nie tylko dworzanie i damy, lecz cały naród kochał ją zarazem jako królowę i jako kobietę; jakoż dźwięk jej fletów skrzypiec, dym i resztki jej uczt, spływały na każdego.
Czasu tak użyć umiała, iż każdy dzień coś jej w korzyści przynosił, a żaden nie był nigdy stracony dla otaczających ją osób.
Pełna żółci dla swych nieprzyjaciół, ale cierpliwa, aby się lepiej zemścić mogła, czując instynktownie, iż pod pozorem obojętności i powolności Henryk Nawarski niechęć ku niej ukrywa, nieustannie przeświadczana o złem jego prowadzeniu się, pozbawiona krewnych, przyjaciół, Małgorzata przywykła żyć miłością, albo przynajmniej podobieństwem miłości, przywykła poezyą i dobrym bytem wynagradzać sobie brak rodziny, małżonka, przyjaciół i wszystkiego innego.
Tylko Katarzyna Medicis, tylko Chicot i kilka melancholicznych cieniów, które z ciemnej krainy śmierci przywołać by należało, umieliby powiedzieć dlaczego lica Małgorzaty były już tak blade, dlaczego oczy jej mimowolnie tonęły w łzach nieznanego smutku, dlaczego to serce czułe w tak wyrazistem niegdyś spojrzeniu, dziś czczość odbijało jakąś.
Małgorzata niemiała powierników, bo biedna królowa mieć ich niechciała, od czasu gdy ci zaufanie jej i cześć sprzedawać za pieniądze poczęli.
Chodziła więc sama, a to właśnie może podwajało w oczach nawarczyków, jakkolwiek się tego niedomyślali, majestatyczność jej postawy, tembardziej w oczy uderzającą, że wolną od wszelkiego orszaku.
Wreszcie niechęć, jaką Henrykowi przypisywała, miała źródło raczej we własnem jej sumieniu i błędach, aniżeli w postępkach Bearneńczyka.
Henryk szanował w niej córę Francyi; przemawiał do niej jak najgrzeczniej, albo z uprzejmą obojętnością; a w każdej okoliczności i z każdego względu postępował z nią zawsze jak mąż i przyjaciel.
To też dwór w Nérac, nie naśladując innych dworów, żył bez przymusu i tchnął ogólną harmonią.
Takie to uwagi i spostrzeżenia poczynił Chicot, człowiek najdomyślniejszy, chociaż dotąd zasadzał je tylko na błahych pozorach.
Stosownie do zleceń Henryka, najprzód pokazał się w pałacu, lecz nieznalazł tam nikogo.
Powiedziano mu, że Małgorzata znajduje się w końcu pięknej alei, idącej równolegle do rzeki a zwanej aleją na trzy tysiące kroków długą, tam się też udał.
Gdy przebył dwie trzecie części tej alei, dostrzegł pod krzakami hiszpańskiego jaśminu, janowca i pryszczeńca, grupę zdobną we wstążki, pióra, szpady i aksamity; cała ta pstrocizna odznaczała się gustem może nieco zużytym, modą nieco przestarzałą, lecz dla Nérac było to świetne, a nawet olśniewające. Widok ten ucieszył Chicota, przybywającego wprost z Paryża.
Ponieważ paź króla poprzedzał Chicota, królowa zatem, której oczy z melancholijnym niepokojem tu i owdzie błądziły, poznała barwy Nawarry i przywołała go.
— Co chcesz Aubiac?... — spytała.
Młodzieniec, a raczej powiedzmy dziecię, bo zaledwie miał lat dwanaście, zarumienił się i zgiął kolano przed Małgorzatą.
— Pani — rzekł po francuzku, bo królowa w interesach służbowych lub rządowych zabroniła używać krajowego narzecza, jakiś pan przybyły z Paryża, przysłany z Luwru do króla Nawarry, i odesłany przez tegoż do pani, pragnie mówić z Waszą królewską mością.
Nagły rumieniec przebiegł po pięknej twarzy Małgorzaty; odwróciła się żywo, doznając bolesnego uczucia, jakiemu ulegają przy każdej okoliczności serca oddawna dręczone.
Chicot stał niewzruszony o dwadzieścia kroków od niej.
Bystre jej oczy odgadły odrazu znajomą postać rysującą się na tle pomarańczowego nieba; zamiast więc rozkazać przychodniowi aby się zbliżył, sama ku niemu podeszła.
Żegnając swe otoczenie, skinęła na jednego z najbogaciej ubranych i najprzystojniejszych panów.
Pożegnanie dla wszystkich właściwie do jednego tylko się odnosiło.
Lecz gdy uprzywilejowany kawaler zdawał się być niespokojnym mimo tak życzliwego ukłonu, a oko kobiety dostrzega wszystko, przeto Małgorzata rzekła do pana de Turenne.
— Chciej pan oświadczyć tym damom, że natychmiast wrócę.
Piękny pan w blado-niebieskim kaftanie, ukłonił się z pewną swobodą, która nieodznaczała bynajmniej zwyczajnego dworzanina.
Królowa szybko podbiegła do Chicota, który badawczo przypatrywał się powyższej scenie, tyle harmonizującej z osnową przywiezionego przezeń listu, lecz nieruszył się ani kroku.
— Pan Chicot!... — zawołała Małgorzata, zdążając do gaskończyka.
— U stóp Waszej królewskiej mości — rzekł Chicot, zawsze dobrej i pięknej, zawsze królowej i w Nérac i w Luwrze.
— To cud, widzieć pana tak daleko od Paryża.
— Bacz Najjaśniejsza pani przebaczyć łaskawie, ale to nie biedny Chicot powziął myśl spełnienia tego cudu.
— Bardzo wierzę, powiadano żeś umarł.
— Udawałem umarłego.
— Czegóż żądasz od nas panie Chicot? Byłażby królowa Nawarry tyle szczęśliwą, że pamiętają o niej we Francyi?
— O racz Najjaśniejsza pani być spokojną — z uśmiechem odpowiedział Chicot — u nas o królowych niezapominają, mianowicie skoro są tak młode i piękne, jak Wasza królewska mość.
— A więc zawsze jesteście uprzejmi w Paryżu?
— Król Francyi — dodał Chicot, nieodpowiadając na to pytanie — pisze nawet w tym przedmiocie do króla Nawarry.
Małgorzata zarumieniła się.
— Pisze? — spytała.
— Tak jest, Najjaśniejsza pani.
— I pan ten list przywiozłeś?
— Nieprzywiozłem, dla przyczyn, które król Nawarry wytłomaczy Najjaśniejszej pani, lecz wyuczyłem się na pamięć i powtórzyłem z pamięci.
— Rozumiem; list ten był ważny, a pan obawiałeś się, aby nie zginął lub aby ci go nieskradziono?
— Rzeczywiście tak jest, Najjaśniejsza pani, a teraz, kiedy Wasza królewska mość sama mię usprawiedliwia, winienem dodać, iż list pisany był po łacinie.
— O!.. tem lepiej!.. — zawołała królowa — bo jak panu wiadomo, ja umiem po łacinie.
— A król Nawarry — zapytał Chicot — czy umie?
— Kochany panie Chicot — odpowiedziała Małgorzata — trudno bardzo wiedzieć co król Nawarry umie lub nie umie.
— A!.. a!.. — pomruknął Chicot — szczęśliwy, iż nie sam tylko szuka znaczenia zagadki.
— Sądząc z pozorów — mówiła dalej Małgorzata — umie bardzo mało, bo nigdy nierozumie, a przynajmniej niezdaje się rozumieć, kiedy rozmawiam po łacinie z jaką osobą dworu.
Chicot przygryzł wargi.
— Tam, do licha! — pomyślał.
— Czyś mu pan powtarzał ten list? — zapytała Małgorzata.
— Wszak do niego był adresowany.
— I cóż, sądzisz że zdawał się go rozumieć?
— Tylko dwa wyrazy.
— Jakie?
— Turenius i Margota.
— Czy te dwa wyrazy znajdują się w liście?.. Cóż więc uczynił?...
— Odesłał mię do Waszej królewskiej mości.
— Do mnie?
— Tak jest, utrzymując, iż list ten zdaje się zawierać rzeczy tak ważne, iż niemożna go poruczać do tłomaczenia osobie obcej, lepiej więc będzie, skoro Najjaśniejsza pani, jako najpiękniejsza z uczonych i najuczeńsza z pięknych, sama go wytłumaczyć raczysz.
— Wysłucham cię, panie Chicot, ponieważ król rozkazuje, abym cię wysłuchała — rzekła nieco wzruszona Małgorzata.
— Dziękuję; gdzież Wasza królewska mość mówić mi rozkazujesz?...
— Tutaj; ale nie, nie, raczej u mnie; pójdź pan, proszę, do mojego gabinetu.
Małgorzata pilnie spojrzała na Chicota, który może przez litość dla niej, z góry już dał jej poznać nieco prawdy. Biedna kobieta, czując potrzebę pomocy, ucieczki do serca, które jej było oddanem, zanim przyszło jej stawić czoło grożącej burzy, rzekła do Tureniusza:
— Wice hrabio, odprowadź mię do zamku. Poprzedzaj nas, panie Chicot, proszę.


Rozdział VI.
GABINET MAŁGORZATY.

Radzibyśmy chętnie uniknąć zarzutu, że opisujemy same tylko ogrody i mieszkania; lecz trudno tego uniknąć, a jeżeli pożyteczną było rzeczą opisywać aleję, na trzy tysiące kroków długą i gabinet Henryka, może również zajmującym będzie opis gabinetu Małgorzaty.
Równolegle położony do gabinetu Henryka, miał drzwi otwierające się na pokoje i korytarze, okna usłużne i milczące jak drzwi, zamknięte na zazdrostki z zamkami, w których klucze obracały się cicho.
Tyle co do zewnętrznej strony gabinetu królowej.
Wewnątrz zaś, nowoczesne meble, obicia najnowszego gustu i mody, obrazy, emalie, fajansy, broń kosztowna, książki i rękopismy greckie, łacińskie i francuzkie, zalegały wszystkie stoły; ptaki w klatkach, psy na kobiercach, słowem cały świat roślinny i zwierzęcy wiódł tam wspólne życie z Małgorzatą.
Ludzie wyższym umysłem obdarzeni, albo też zbytkowne życie wiodący, sami istnieć nie mogą; każdemu ich zmysłowi, każdej skłonności, zwykle towarzyszą rzeczy z niemi harmonizujące, które siła atrakcyjna tych ludzi pociąga za sobą w ich wir, tak że zamiast żyć i czuć jak ludzie zwyczajni, dziesięć kroć pomnażają swe uczucia i byt swój podwajają.
Epikur bez zaprzeczenia jest bohaterem ludzkości, poganie nawet nieruzumieli go; był to filozof surowy, lecz ponieważ pragnął aby ogół naszej siły i zasobów na niczem nie stracił, w nieugiętej ekonomii swojej, nastręczał przyjemności każdemu, czy rozsądnie czy zwierzęco postępującemu, chociaż sam doznawał tylko niedostatku i boleści.
Wiele przeciw Epikurowi mówiono nieznając go, wielu także chwaliło, owych pobożnych mieszkańców Tebaidy, również ich nieznając, którzy to niszczyli piękność ludzkiej przyrody, a neutralizowali brzydotę. Kto zabija człowieka, ten bezwątpienia zabija i jego namiętności, ale zawsze zabija, czego Bóg wszelkiemi prawami swojemi zabrania.
Królowa była to kobieta rozumiejąca Epikura, mianowicie po grecku; co stanowiło najmniejszą jej zasługę; ale tak dobrze pojmowała życie, że z tysiąca boleści zawsze umiała wydobyć przyjemność, co jako chrześciance, dozwalało jej błogosławić Boga częściej niż kogo innego, bądź się nazywał Bóg lub Theos, Jehowah lub Magog.
Całe to zboczenie dowodzi jasno potrzeby dopełnionego przez nas opisu apartamentów Małgorzaty.
Proszono Chicota aby usiadł na pięknym i wygodnym fotelu, na którego obiciu wyszyty był amorek obrywający kwiaty; inny paź przystojniejszy i bogaciej ubrany niż Aubiac, podał posłowi chłodniki.
Chicot podziękował za nie i przygotował się do wyrecytowania z niezachwianą pamięcią, listu z Bożej łaski króla Francyi i Polski, skoro tylko vicehrabia Turenniusz odejdzie.
Znamy ten list, bośmy go czytali wraz z Chicotem, nie widziemy więc potrzeby przytaczać go tutaj w francuzkim przekładzie.
Chicot powtarzał ten przekład wymawiając wyrazy jak można najdziwaczniej, starając się tym sposobem, aby go królowa o ile możności jak najpóźniej zrozumiała, lecz mimo takiej biegłości w kaleczeniu własnego dzieła, Małgorzata chwytała go na uczynku i nieukrywała bynajmniej ani swojego gniewu, ani oburzenia.
W miarę jak Chicot dalej list powtarzał, brnął umyślnie w coraz większy kłopot; w kilku niebezpiecznych miejscach wstydliwie jak niewiniątko spuszczał oczy w ziemię; a ta gra fizyonomii wielką korzyść mu przynosiła, bo niewidział jak błyszczały oczy królowej, jak się kurczyły jej nerwy, ilekroć słyszała z taką pewnością przytaczane wszystkie swoje małżeńskie przewinienia.
Małgorzata znała bardzo dobrze wyrachowaną złośliwość brata swojego, przekonały ją o tem rozmaite okoliczności; wiedziała także, jako kobieta nic przed sobą nieukrywająca, co ma sądzić o pozorach, jakich już dostarczyła i jakich jeszcze dostarczyć mogła; to też w miarę jak Chicot mówił, równoważyła w duchu słuszny gniew swój i słuszną także obawę.
Okazać należyte oburzenie, niedowierzać we właściwym czasie, uniknąć niebezpieczeństwa odpierając złe, dowieść niesprawiedliwości, korzystając z przestrogi; takie to były zadania, nad któremi pracował umysł Małgorzaty, podczas gdy Chicot ciągnął dalej swoje opowiadanie.
Nie trzeba mniemać, że Chicot ciągle spuszczał oczy, gdyż od czasu do czasu podnosił jedno albo drugie oko i wtedy był spokojniejszy, widząc z pod przymrużonej powieki, iż królowa powoli coś postanawia.
Dosyć więc spokojnie powiedział pożegnalne wyrazy, kończące list królewski.
— Na wieczerzę świętą!... — rzekła królowa gdy Chicot skończył, mój brat bardzo pięknie pisze po łacinie; jaka gwałtowność, jaki styl! Nie sądziłem go tak silnym w tym języku.
Chicot mrugnął jednem okiem i otworzył ręce jak człowiek, który przez grzeczność zdaje się potwierdzać, ale nie rozumie.
— Pan nierozumiesz?... — rzekła znowu królowa oswojona ze wszystkiemi językami, a nawet i z mimicznym. Mniemałam jednak, że z pana biegły łacinnik.
— Zapomniałem, Najjaśniejsza pani; dzisiaj tyle tylko wiem, tyle tylko pamiętam z dawnej mojej nauki, że w łacińskim języku niema przedimków, że ma piąty przypadek i że głowa jest w nim rodzaju nijakiego.
— Doprawdy!... — zawołała jakaś osoba wesoło i hałaśliwie wchodząca.
Chicot i królowa razem się obejrzeli.
Był to król Nawarry.
— Co!... — spytał Henryk przybliżając się, głowa w łacińskim języku jest rodzaju nijakiego, a czemuż nie męzkiego, mości Chicot?
— Alboż ja wiem, Najjaśniejszy panie, i mnie to dziwi podobnież jak Waszą królewską mość.
— I mnie także dziwi — wtrąciła Małgorzata.
— Tak zapewne być powinno, powiedział król, skoro raz mężczyzna drugi raz kobieta są panami, a to według temperamentu mężczyzny lub kobiety.
Chicot ukłonił się.
— Podług mnie, Najjaśniejszy panie, to jest najlepsza przyczyna.
— Tem lepiej, mocno mię to cieszy, żem większym filozofem niż sądziłem; ale wróćmy do listu; dowiedz się moja pani, że z największą niecierpliwością pragnę usłyszeć co się tam dzieje na dworze francuzkim, a poczciwy pan Chicot przywozi mi te wiadomości w nieznanym języku; inaczej...
— Inaczej co?... — powtórzyła Małgorzata.
— Inaczej, byłbym się prędzej ucieszył; ventre saint-gris, Wiesz jak lubię nowiny, a mianowicie gorszące, które mój brat Henryk Walezyusz tak dobrze opowiadać umie.
Henryk Nawarski usiadł zacierając ręce.
— No, panie Chicot — mówił dalej król, tonem człowieka zabierającego się do jak najlepszej zabawy, wszakżeś już powtórzył ten list mojej żonie?
— Tak jest, Najjaśniejszy panie.
— Powiedz-że mi moja kochana, co się w tym sławnym liście zawiera.
— Wasza królewska mość — spytał Chicot rozochocony swobodą jakiej przykład dawali mu ukoronowani małżonkowie, nie obawia się, aby to pismo niezawierało jakiej złej przepowiedni?
— A to dlaczego?... — spytał król i obracając się do żony dodał:
— I cóż, pani?
Małgorzata pomyślała nieco, niby powtarzając i komentując W myśli każdy frazes wyszły z ust Chicota.
— Posłannik nasz ma słuszność — rzekła skończywszy swoje rozmyślania i uczyniwszy pewne postanowienie, łacina, to zły prognostyk.
— Co!... — zawołał Henryk — ten kochany list miałby zawierać złe wieści? Strzeż się moja przyjaciółko, król, twój brat, jest bardzo uczonym i ugrzecznionym człowiekiem.
— Nawet kiedy każę mię znieważać w mojej lektyce, jak to miało miejsce w Sens, gdym wracała z Paryża do ciebie Najjaśniejszy panie.
— Kiedy kto ma brata obyczajów surowych — powiedział Henryk tonem nieopisanym, środkującym między seryo a żartem, brata króla, brata lubiącego przycinki...
— Taki brat powinien dbać o prawdziwy honor swojej siostry i swojego domu, bo nieprzypuszczam Najjaśniejszy panie, że gdyby Katarzyna d’Albert, twoja siostra, dopuściła się jakiej zgrozy, nieprzypuszczam, mówię, iż kazałbyś kapitanowi twojej gwardyi, aby tę zgrozę rozgłaszał.
— O! ja jestem sobie patryarchalny i dobroduszny obywatel — odparł Henryk, jam nie król, albo jeżeli nim jestem, to tylko dla śmiechu, i na honor! ja się śmieję; ależ nakoniec ten list, skoro do mnie adresowany, niedziw, że pragnę wiedzieć, co w sobie zawiera.
— To zdradliwy list, Najjaśniejszy panie.
— Ba!
— Tak jest! zawiera mnóstwo potwarzy, mogących poróżnić nietylko męża z żoną, ale przyjaciela ze wszystkimi jego przyjaciółmi.
— O! ho!... — rzekł Henryk prostując się i uzbrajając swą twarz zwykle szczerą i otwartą, w udane niedowierzanie, poróżnić męża z żoną, ciebie ze mną?
— Ciebie ze mną, Najjaśniejszy panie.
— A to jakim sposobem moja kochana?
Chicot czuł, że siedzi jak na cierniach, i byłby wszystko oddał, aby chociaż głodny, mógł pójść spać bez wieczerzy.
— Chmura zaraz pęknie, szeptał pod nosem, chmura zaraz pęknie.
— Najjaśniejszy panie — powiedziała królowa, mocno żałuję, że zapomniałeś po łacinie, chociaż cię uczono.
— Ze wszystkiej łaciny, której się uczyłem, pamiętam tylko ten frazes Deus et virtus aeterna szczególny zbieg rodzaju męzkiego, żeńskiego i nijakiego, który mi mój nauczyciel za pomocą greckiego języka wykładał, choć ten jeszcze mniej rozumiałem.
— Gdybyś rozumiał Najjaśniejszy panie, przekonałbyś się, że list zawiera mnóstwo rozmaitego rodzaju grzeczności dla mnie.
— Bardzo dobrze — rzekł król.
Optime — powiedział Chicot.
— Ale dlaczegóż, grzeczności ciebie dotyczące, mają nas różnić? Bo wreszcie, dopóki ci mój brat Henryk prawić będzie grzeczności, póty i ja podzielać będę jego zdanie; co innego, gdyby w tym liście mówiono źle o pani, wówczas rozumiałbym politykę mojego brata.
— A! gdyby o mnie źle mówiono, rozumiałbyś politykę Henryka?
— Tak jest, Henryka Walezyusza; wiem jakie ma powody do poróżnienia nas.
— Skoro tak, dowiedz się Najjaśniejszy panie, że te grzeczności są tylko zwodniczym wstępem, wiodącym do potwarczych obmów przeciw twoim i moim przyjaciołom.
I po tych słowach tak śmiało rzuconych, Małgorzata czekała, aż jej król fałsz zada.
Chicot spuścił oczy, Henryk wzruszył ramionami.
— Obacz no moja droga — powiedział — czyś mimo to wszystko nie za nadto dobrze zrozumiała tę łacinę i czy list mojego brata tchnie istotnie tak złemi zamiarami.
Chociaż Henryk łagodnie i czule wymówił te słowa, jednak królowa Nawarry niedowierzająco nań spojrzała.
— Chciej mię dostatecznie zrozumieć Najjaśniejszy panie — rzekła.
— Tego tylko pragnę, moja pani, Bóg mi świadkiem — odpowiedział Henryk.
— Czy potrzebujesz sług twoich lub nie?
— Czy ich potrzebuję, moja droga? Dobre pytanie!... Cóżbym dla Boga począł bez nich, o własnych siłach?
— Otóż, Najjaśniejszy panie, król Francyi chce pozbawić cię najlepszych sług twoich.
— Ja się tego nie boję.
— Bravo, Najjaśniejszy panie — szepnął Chicot.
— Bezwątpienia nie boję się — dodał Henryk z zadziwiającą i jemu tylko właściwą dobrodusznością, którą aż do ostatniej chwili życia wszystkich uwodził — bo słudzy moi przywiązani są do mnie sercem, nie zaś dla interesu. Wszakże ja im nic dać nie mogę.
— Dajesz im całe twoje serce, całe zaufanie, a ze strony króla to najlepsza zapłata dla przyjaciół.
— Tak, moja droga, ale cóź ztąd?
— Oto, Najjaśniejszy panie, odtąd już im ufać niepowinieneś.
Ventre Saint-gris, tego nie uczynię, aż mię zmuszą, to jest, aż na to zasłużą.
— Dobrze — odparła Małgorzata — skoro tak, dowiodą ci, iż nie zasługują i na tem koniec.
— A! ha! — rzekł król — a dlaczego?
Chicot znowu zwiesił głowę, jak to zwykł zawsze czynić w przykrych położeniach.
— Nie mogę ci tego powiedzieć, Najjaśniejszy panie — odpowiedziała Małgorzata — bez skompromitowania.
I spojrzała w koło.
Chicot zrozumiał, że przeszkadza i cofnął się.
— Szanowny pośle — rzekł król do niego — chciej poczekać na mnie w moim gabinecie; królowa ma mi coś szczególniejszego powiedzieć, coś jak uważam, bardzo pożytecznego dla mojej służby.
Małgorzata stała nieruchoma, zdawało się jednak Chicotowi, iż dostrzegł jak lekko skinęła głową. Widząc więc, iż uczyni przyjemność obu małżonkom, skoro odejdzie, wstał i wyszedł z pokoju, obojgu jeden ukłon oddawszy.


Rozdział VII.
TEKST I PRZEKŁAD.

Oddalenie świadka, któremu Małgorzata przypisywała większą znajomość języka, aniżeli sam on przyznawał, było dla niej niejakim tryumfem, a przynajmniej rękojmią bezpieczeństwa; bo jak powiedzieliśmy, Małgorzata niewierzyła, że Chicot jest tak mało uczonym, jak to okazuje, kiedy przeciwnie sam na sam z małżonkiem, mogła nadać każdemu łacińskiemu wyrazowi daleko większą rozciągłość i lepiej wyjaśnić, aniżeli wszyscy scholastycy wyjaśnili Plauta lub Persiusa, te dwie zagadki wielkiego świata łacińskiej poezyi.
A tak Henryk i jego małżonka mieli przyjemność pozostania sam na sam.
Twarz króla nieobjawiała najmniejszej niespokojności, ani żadnej groźby.
Król niezawodnie nieumiał po łacinie.
— Czekam aż mi zadasz pytanie — rzekla Małgorzata.
— Widzę, ze cię ten list mocno obchodzi, moja droga; pocóż się tak niepokoisz?
— Bo, Najjaśniejszy panie, ten list albo jest albo powinien być wypadkiem; królowie nigdy bez zbyt ważnych przyczyn nie wyprawiają do siebie takich posłańców.
— Otóż tedy, moja droga — rzekł Henryk — dajmy pokój i posłannictwu i posłańcowi, a powiedz mi raczej, czy nie wyprawiasz dzisiaj wieczorem balu lub innej jakiej zabawy?
— Miałam podobny zamiar, Najjaśniejszy panie — odparła zdziwiona Małgorzata — ale to nic nadzwyczajnego, bo wiesz, że prawie co wieczór tańcujemy.
— Ja zaś jutro mam polowanie, a nawet wielkie.
— A.
— Tak jest, polowanie na wilka.
— Co kto lubi, Najjaśniejszy panie; ty lubisz polowanie, ja bale; ty strzelasz, ja tańczę.
— Tak, moja droga — wzdychając powiedział Henryk — i prawdę mówiąc, niema w tem nic złego.
— Zapewne, ale Wasza królewska mość mówisz to wzdychając.
— Posłuchaj mię pani.
Małgorzata słuchała z całą pilnością.
— Jestem mocno niespokojny.
— Z jakiego powodu, Najjaśniejszy panie.
— Z powodu pewnej wieści.
— Wieści? Wasza królewska mość niepokoisz się jedną wieścią?
— Nic naturalniejszego moja droga, skoro ta wieść dolegliwą być może dla ciebie.
— Dla mnie?
— Tak jest, dla ciebie.
— Nierozumiem cię Najjaśniejszy panie.
— Czyżeś nic niesłyszała? — tym samym tonem spytał Henryk.
Małgorzata na prawdę struchlała, obawiając się, czyli tym sposobem mąż nie zamyśla jej atakować.
— Jestem, jak można najmniej ciekawą kobietą, Najjaśniejszy panie — odparła — i nie słucham nigdy tego co mi w uszy kładą. Wreszcie tak mało cenię te tak zwane wieści, że mogę je słyszeć prawie niesłuchając, dla tego właśnie zatykam uszy na wszelkie wieści.
— A zatem pani utrzymujesz, iż takiemi wieściami pogardzać należy?
— Najzupełniej. Najjaśniejszy panie, a mianowicie my królowie tak czynić winniśmy.
— Dlaczegóż to my?
— Ponieważ będąc przedmiotem wszelkiej rozmowy, zanadto mielibyśmy do czynienia, gdybyśmy się każdą zajmowali.
— Dobrze, sądzę, że masz słuszność moja droga, i nastręczę ci doskonałą sposobność do zastosowania filozofii twojej.
Małgorzata mniemała, iż nadeszła stanowcza chwila, przywoławszy więc na pomoc całą odwagę, rzekła dosyć pewnym głosem.
— Zgoda, Najjaśniejszy panie, z całego serca, Henryk odezwał się głosem grzesznika mającego wyznać bardzo ciężką winę.
— Wiadomo pani jak mocno obchodzi mię moja córka Fosseuse?
— A! ha!... — zawołała Małgorzata widząc, że mu o nią idzie, a przybrawszy tryumfującą minę dodała:
— Tak, tak, mała Fosseuse, twoja przyjaciółka?
— Tak pani, zawsze jednym tonem odpowiedział Henryk, mała Fosseuse.
— Moja dama honorowa?
— Tak jest.
— Przedmiot twojego szaleństwa, twojej miłości?
— A! moja droga, mówisz jak jedna z wieści, przeciw którym dopiero co tyle powstawałaś.
— Prawda Najjaśniejszy panie — z uśmiechem rzekła Małgorzata, i najpokorniej przepraszam cię za to.
— Masz słuszność, moja droga, głos publiczny częstokroć kłamie; Ventre Saint-gris, moja kochana, zdaje mi się, że mówię po grecku!
I Henryk wybuchnął głośnym śmiechem.
Małgorzata dostrzegła szyderstwa w tym głośnym śmiechu a mianowicie w towarzyszącem mu spojrzeniu i znowu nieco niespokojna, spytała.
— A więc Fosseuse?
— Fosseuse chora, moja droga, a lekarze choroby jej niepojmują.
— Dziwna rzecz, Najjaśniejszy panie, Fosseuse, która jak sam utrzymujesz, zawsze była przyzwoita, która, jak głosiłeś, byłaby się nawet królowi oparła, gdyby jej był mówił o miłości; Fosseuse, ten kwiat czystości, ten kryształ przezroczysty, powinna dozwolić oku nauki aby przeniknęła aż do głębi jej uciech i boleści.
— Niestety! tak nie jest, smutnie powiedział Henryk.
— Co!... — zawołała królowa, powodowana gwałtowną złośliwością, jaką nawet najbardziej wykształcona kobieta ciska grot na inną kobietę; co, Fosseuse nie jest kwiatem czystości?
— Ja tego nie mówię — sucho odparł Henryk — niech mię Bóg broni abym oskarżał kogo. Powiadam tylko, że moja córka Fosseuse cierpi i rodzaj swych boleści uporczywie przed lekarzami ukrywa.
— Przed lekarzami, rozumiem; ale dlaczegóż ukrywa przed tobą, swoim powiernikiem, swoim ojcem... to mi się bardzo dziwnem wydaje.
— Niewiem — odrzekł Henryk przybierając znowu miły uśmiech, a jeżeli wiem, to uważam za rzecz stosowną, nic więcej nie mówić.
— Skoro tak, Najjaśniejszy panie — rzekła Małgorzata wnosząc z toku rozmowy, iż przewaga na jej stronie, i że ona raczej sama udzieli przebaczenie, nie zaś jak zrazu mniemała prosić o nie będzie; skoro tak, niewiem co Wasza królewska mość żądasz i czekam aż się jaśniej wytłomaczvsz.
— Dobrze, moja droga, ponieważ czekasz, więc ci opowiem.
Małgorzata poruszeniem wskazała, że gotowa wysłuchać wszystko.
— Wypadałoby moja kochana — mówił dalej Henryk — ale wymagać tego po tobie, byłoby za wiele...
— Nic nieszkodzi, mów Najjaśniejszy panie.
— Wypadałoby, abyś była tak łaskawa i odwiedziła moję córkę Fosseuse.
— Ja mam odwiedzać dziewczynę, o której mówią, że ma zaszczyt być twoją kochanką! zaszczyt, którego niezaprzeczasz!
— Zwolna, zwolna, moja droga — rzekł król. Słowo daję, że twoje krzyki mogą wywołać zgorszenie, a prawdę mówiąc, możeby to zgorszenie wielce uradowało dwór francuzki, bo w liście króla, mojego szwagra, który mi Chicot powtarzał, było: Quotidie scandalum, to jest jak mi się zdaje: codzienne zgorszenie.
Małgorzata poruszyła się.
— Dla zrozumienia tego niepotrzeba umieć po łacinie — mówił znowu Henryk — bo to prawie po francuzku.
— Lecz do kogoż, Najjaśniejszy panie, ściągają się te słowa?
— A! otóż tego właśnie zrozumieć niemogłem. Ale ty moja droga, jako umiejąca po łacinie, dopomożesz mi gdy do tego przyjdziemy.
Małgorzata zarumieniła się po same uszy, a tymczasem Henryk zwiesiwszy głowę a wzniósłszy rękę, niby naiwnie szukał, do której z osób jego dworu „codzienne zgorszenie“ stosować się może.
— Chcesz Najjaśniejszy panie, w imię zgody, skłonić mię do upokarzającego kroku, a więc w imię zgody, będę posłuszna.
— Dziękuję ci, moja droga — powiedział Henryk, bardzo dziękuję.
— Jakiż cel będą miały te odwiedziny?
— Bardzo prosty.
— Zawsze wyjawić mi go potrzeba, bom tyle naiwna, że się go nie domyślam.
— Otóż! znajdziesz Fosseuse w pośród honorowych panien, leżącą w ich pokoju. Tego rodzaju kobietki, jak ci wiadomo, są tak ciekawe i niewyrozumiałe, iż niewiadomo do jakiej ostateczności mogłyby doprowadzić biedną Fosseuse.
— A więc ona się czegoś obawia? z podwójnym gniewem i nienawiścią, zawołała Małgorzata, a więc pragnie się ukrywać?
— Niewiem — odpowiedział Henryk — dosyć, że potrzebuje wyprowadzić się z pokoju panien honorowych.
— Jeżeli pragnie ukrywać się, niech na mnie nie liczy. Mogę zamykać oczy na niektóre rzeczy, lecz nigdy wspólniczką ich nie będę.
To powiedziawszy Małgorzata oczekiwała, na skutek swojego ultimatum.
Lecz Henryk udał, że nic nie słyszy; znowu zwiesił głowę i przybrał zamyśloną minę, która przed chwilą już uderzyła Małgorzatę.
Margota, szeptał, Margota cum Turenio. Właśnie tych dwóch imion szukałem moja pani: Margola cum Turenio.
Twarz Małgorzaty przybrała teraz pąsową barwę.
— Potwarze! Najjaśniejszy panie — zawołała — potwarze powtarzasz mi.
— Jakie potwarze? najnaturalniej w święcie powiedział Henryk; czy pani w tem potwarz widzisz? Przypomniałem sobie właśnie ustęp z listu mojego brata: Margola cum Turenio conveniunt in castello nomine Loignac. Widzę, że będę musiał koniecznie kazać jakiemu księdzu aby mi ten list wytłomaczył.
— No, dajmy pokój tej grze, Najjaśniejszy panie — rzekła Małgorzata cała drżąca, a powiedz raczej wprost czego żądasz.
— Oto, moja kochana, pragnąłbym abyś oddzieliła Fousseuse od panien, i umieściwszy ją w osobnym pokoju, posyłała do niej tylko jednego lekarza, lekarza wyrozumiałego, jak naprzykład twój własny.
— O! ho! teraz widzę co to jest. Fosseuse co się chełpiła swoją cnotą, Fosseuse, która się popisywała fałszywem panieństwem, Fosseuse brzemienna i blizka rozwiązania.
— Ja tego nie mówię, moja droga — rzekł Henryk, ja tego nie mówię; to ty tak utrzymujesz.
— Widzę, że tak jest, mój panie — zawołała Małgorzata — twój pochlebny ton, twoja fałszywa pokora, tego mi dowodzą. Ale są pewne ofiary, których nawet król po swojej żonie wymagać niepowinien. Napraw sam Najjaśniejszy panie, błędy panny de Fosseuse, jesteś jej wspólnikiem, a więc to do ciebie należy; kara dla winnego, nie zaś dla niewinnego.
— Dla winnego, dobrze, to mi właśnie przypomina inne jeszcze wyrazy tego ohydnego listu.
— Jakto?
— Wszak winny po łacinie nocens?
— Tak panie, nocens.
— Otóż w liście napisano: Margota cum Turcnio, ambo nocentes: conveniunt in castello nomine Loignac. Dalibóg żałuję, że niemam umysłu równie wykształconego jak pamięć!
Ambo nocentes — z cicha powtórzyła Małgorzata, bledsza niż jej koronkowy kołnierzyk; zrozumiał, zrozumiał...
Margota cum Turenio, ambo nocentes. Co u dyabła chciał powiedzieć mój brat przez ambo? nielitościwie mówił znowu Henryk Nawarski. Ventre saint-gris moja droga, dziwna rzecz, iż tak dobrze umiejąc po łacinie, jeszcześ mi nie wytłomaczyła tego wyrazu, tyle mnie kłopoczącego.
— Najjaśniejszy panie, już miałam zaszczyt oświadczyć...
— A!... — przerwał król — otóż właśnie Turenius przechadza się pod twojemi oknami, i patrzy biedak w górę jakby czekał na ciebie. Zawołam go tutaj; to uczony człowiek, od niego więc dowiem się tego, co wiedzieć pragnę.
— Najjaśniejszy panie! — zawołała Małgorzata, wstając z krzesła i załamując ręce — bądź wyższym nad wszystkich francuzkich wichrzycieli i potwarców!
— E! moja droga, zdaje mi się, że nie jesteśmy pobłażliwsi w Nawarze jak we Francyi, bo przed chwilą ty sama byłaś bardzo surowa względem biednej Fosseuse.
— Ja surowa? — zawołała Małgorzata.
— Ba! przypomnij tylko sobie: tu jednak powinnibyśmy być pobłażliwi; wszak tak miłe pędzimy życie, ty na twoich ulubionych balach, a ja na ulubionych mi łowach.
— Tak, tak, Najjaśniejszy panie — rzekła Małgorzata — masz słuszność, bądźmy pobłażliwi.
— Byłem pewny twojego serca, moja droga.
— Bo znasz mię dobrze, Najjaśniejszy panie.
— Prawda, a więc odwiedzisz Fosseuse, nieprawdaż?
— Odwiedzę, Najjaśniejszy panie.
— Odłączysz ją od innych panien?
— Odłączę, Najjaśniejszy panie.
— Poślesz do niej swojego lekarza?
— Poślę, Najjaśniejszy panie.
— Ale nie trzeba żadnej dozorczyni. Lekarze z powołania są wyrozumiali, a dozorczynie z nałogu gadatliwe.
— Prawda, Najjaśniejszy panie.
— I jeżeli nieszczęście zechce, aby to co mówią było prawdą, i aby ta biedna dziewczyna była słaba i upadła?...
Henryk wzniósł oczy w niebo.
— Co bardzo być może — mówił dalej, bo kobieta rzecz bardzo ułomna, „res fragilis mulier” jak mówi Ewangelia.
— Otóż!... Najjaśniejszy panie, jestem kobietą i wiem, iż dla drugich pobłażliwą być winnam.
— A! moja droga, ty wszystko potrafisz, ty jesteś wzorem doskonałości i...
— I?...
— I całuję twoje rączki.
— Ale bądź przekonany, Najjaśniejszy panie — rzekła Małgorzata — że tylko przez miłość dla ciebie, robię podobną ofiarę.
— O! ho! — odpowiedział Henryk — znam ja cię dobrze, moja pani, i twój brat również, bo tyle dobrego mówi o tobie w swym liście i dodaje: „Fiat sanum exemplum statim, atque res certior eveniet. A ty zaiste, dajesz mi ten dobry przykład.
Tu Henryk pocałował prawie zlodowaciałą rękę Małgorzaty, a zatrzymując się w progu dodał:
— Pozdrów odemnie Fosseuse, zajmij się nią jak mi przyrzekłaś; ja wyjeżdżam na polowanie; może zobaczę cię dopiero po powrocie, a może już nigdy... bo wilki, to złe zwierzęta; pozwól więc, niech cię uściskam, moja droga.
I prawie czule pocałował Małgorzatę, poczem wyszedł, zostawiając ją zdumioną wszystkiem co słyszała.


Rozdział VIII.
POSEŁ HISZPAŃSKI.

Król powróciwszy do swojego gabinetu, zastał Chicota jeszcze pod wrażeniem silnej obawy o przekład listu.
— I cóż, Chicocie — spytał Henryk — czy wiesz co królowa utrzymuje?
— Niewiem.
— Oto, że twoja przeklęta łacina zakłóci naszą małżeńską spokojność.
— E! dla Boga! Najjaśniejszy panie, zapomnijmy o tej łacinie, a wszystko się skończy. Zupełnie co innego jest rzecz powiedziana, a zupełnie co innego napisaną, słowa z wiatrem ulatują, a pisma czasem i ogień nawet strawić niemoże.
— Niech mię dyabli wezmą, jeżeli jeszcze o tem myślę! — powiedział Henryk.
— Wybornie.
— Na honor, mam zupełnie co innego do czynienia.
— Zapewne Wasza królewska mość wolisz zabawę?
— Tak, synu — rzekł Henryk, niebardzo zadowolony z tonu, jakim Chicot te kilka słów wymówił — tak jest, moja królewska mość woli raczej zabawę.
— Przepraszam, ale może przeszkadzam Waszej królewskiej mości?
— E!.. mój synu — wzruszając ramionami odparł Henryk — juzem ci powiedział, że tu inne zwyczaje aniżeli w Luwrze. Tu wszystko się jawnie odbywa: miłość, wojna i polityka.
Król mówiąc to, tak łagodnie spoglądał, tak mile się uśmiechał, iż Chicot nabrał śmiałości i rzekł:
— Jednak wojna i polityka mniej jawnie niż miłość, nieprawdaż Najjaśniejszy panie?
— Prawda, kochany przyjacielu; bo też kraj nasz tak piękny, wina Langwedocyi tak smaczne, a kobiety Nawarskie takie ładne!
— Zdaje mi się Najjaśniejszy panie, iż zapominasz o królowej; alboż to Nawaryanki  Błędne użycie szablonu→ kniejsze i zgrabniejsze od niej? w takim razie bardzo im winszuję.
— „Ventre saint gris” masz słuszność Chicot, zapomniałem, że jesteś posłem, że reprezentujesz króla Henryka III-go, że król Henryk III-ci jest bratem Małgorzaty, że więc w obec ciebie, przez przyzwoitość samą, powinienem stawiać Małgorzatę wyżej nad wszystkie inne kobiety! Lecz przebacz mojej nieroztropności, bom nieprzyzwyczajony do posłów mój synu.
W tej chwili otworzyły się drzwi od gabinetu i d’Aubiac na głos zawołał:
— Poseł króla Imci hiszpańskiego.
Chicot podskoczył na krześle, a król roześmiał się.
— Na honor — rzekł — anim się spodziewał, że kłamię. Poseł hiszpański! a on tu po co u dyabła?
— Tak — powtórzył Chicot — po co on tu u dyabła?
— Zaraz się dowiemy — mówił znowu Henryk — może nasz hiszpański sąsiad pragnie załatwić jaki spór graniczny.
— Odchodzę — rzekł Chicot pokornie.
Król Filip II-gi zapewne przysyła ci Najjaśniejszy panie prawdziwego posła, kiedy tymczasem ja...
— Ambasador Francyi miałby ustąpić miejsca ambasadorowi hiszpańskiemu, i to w Nawarze, „ventre saint-gris!” na to nigdy niepozwolę; otwórz mój Chicot do biblioteki i rozgość się tam.
— Ale Najjaśniejszy panie, tam mimowolnie wszystko słyszeć będę.
— Mniejsza o to, niemam żadnych tajemnic. Lecz mości ambasadorze, czy niemasz mi już nic więcej oświadczyć w imieniu twojego pana?
— Nic, Najjaśniejszy panie, już nic zupełnie.
— Dobrze, teraz więc patrz i słuchaj, bo tak robią wszyscy ambasadorowie; w tym gabinecie będzie ci najdogodniej. Patrzaj wszystkiemi oczami, a słuchaj wszystkiemi uszami mój kochany Chicot.
Potem król dodał:
— D’Aubiac, powiedz kapitanowi mojej gwardyi, niech wprowadzi posła hiszpańskiego.
Chicot słysząc ten rozkaz, wszedł spiesznie do biblioteki i starannie zamknął drzwi za sobą.
Na śliskiej podłodze odbiły się powolno i wymierzone kroki posłannika króla Filipa II-go.
Gdy się skończyły przedwstępne szczegóły etykiety i gdy Chicot z głębi swojej kryjówki przekonał się, iż Bearneńczyk wie bardzo dobrze jak udzielać posłuchanie, poseł spytał w języku hiszpańskim, który każdy gaskończyk lub bearneńczyk bardzo dobrze rozumie, z powodu ich odwiecznego podobieństwa.
— Mogęż mówić śmiało z Waszą królewską mościa?
— Możesz pan — odpowiedział bearneńczyk.
Chicot wytężył słuch, bo chodziło mu o interes ważny.
— Najjaśniejszy panie — mówił poseł — przywożę odpowiedź Jego katolicko-królewskiej mości.
— Dobrze! — pomyślał Chicot — przywozi odpowiedź, musiało zatem być i pytanie.
— W jakim przedmiocie? — spytał Henryk.
— W przedmiocie oświadczeń Waszej królewskiej mości z ostatniego miesiąca.
— Na honor, ja się bardzo zapominam — powiedział Henryk. Chciej panie pośle przypomnieć mi co to były za oświadczenia?
— Ależ co do wkroczenia książąt Lotaryngii do Francyi.
— Tak, a osobliwie co do wkroczenia G wizyusza. Teraz już pamiętam, cóż dalej?
— Najjaśniejszy panie — mówił znowu Hiszpan — król pan mój, jakkolwiek wzywany do zawarcia przymierza z Lotaryngią, uważał przymierze z Nawarrą za daleko pewniejsze, a krótko mówiąc, za korzystniejsze.
— Tak, krótko mówiąc — odparł Henryk.
— Będę otwartym z Waszą królewską mością, bo wiem jakie ma zamiary król mój pan względem ciebie Najjaśniejszy panie.
— Mogęż wiedzieć jakie są te zamiary?
— Najjaśniejszy panie, król pan mój niezdoła ci odmówić Nawarry.
Chicot przytknął ucho do drzwi, gryząc koniec palca aby nieusnąć.
— Jeżeli mi nic nieodmawiacie — rzekł Henryk — wiedzcież czego żądać będę.
— Możesz Wasza królewska mość żądać wszystkiego, według upodobania.
— Tam do dyabła!
— Racz więc mówić szczerze i otwarcie.
Ventre saint-gris! to mię trochę kłopocze.
— Król imci hiszpański pragnie zupełnie zadowolnić swojego nowego sprzymierzeńca; dowiedzie tego projekt, który uczynię Waszej królewskiej mości.
— Słucham — powiedział Henryk.
— Król Francyi postępuje z królową Nawarry jak z najzaciętszą nieprzyjaciółką, nieuznaje jej za siostrę od czasu, jak na nią ciska obelgi, jest to rzecz widoczna. Potwarze króla Francyi, racz Wasza królewska mość przebaczyć, iż dotykam tyle drażliwej kwestyi...
— Dotykaj pan, dotykaj.
— Potwarze króla Francyi są publiczne; rozgłosem uświęcone.
Henryk uczynił zaprzeczające poruszenie.
— Jest rozgłos — mówił dalej hiszpan — ponieważ wiemy o wszystkiem; powtarzam więc Najjaśniejszy panie, król Francyi wypiera się swojej siostry Małgorzaty, bo chce ją zniesławić, rozkazując publicznie zatrzymywać jej lektykę, i rewidować ją kapitanowi gwardyi swojej.
— Jakiż wniosek chcesz ztąd wyprowadzić panie pośle?
— Ten, że najłatwiej Wasza królewska mość możesz się wyprzeć jako żony, kobiety, której brat wypiera się jako siostry.
Henryk błędnem okiem spojrzał na drzwi, za któremi ukrywał się Chicot i cały wzruszony, czekał na skutek tak szumnej przemowy.
— Po wyparciu się królowej — mówił znowu poseł — przymierze między królem Nawarry a królem Hiszpanii...
Henryk ukłonił się.
— Przymierze to, mówię, będzie zawarte a to w sposób następujący. Król hiszpański da infantkę swą córkę królowi Nawarry, sam zaś zaślubi panią Katarzynę Nawarską, siostrę Waszej królewskiej mości.
Duma wstrząsła calem ciałem bearneńczyka, trwoga zaś całem ciałem Chicota.
Dla jednego wznosiło się na horyzoncie szczęście, promieniejące jak słońce wschodu; drugi widział upadek i skon berła oraz szczęścia Walezyuszów.
Hiszpan, umiarkowany i zimny, widział same tylko instrukcye pana swojego.
Przez chwilę panowało głębokie milczenie, wreszcie król Nawarry tak zaczął:
— Projekt zaiste, przewyborny i bardzo dla mnie zaszczytny.
— Król imci hiszpański, spiesznie dodał dumny posłannik, licząc na pełne zapału przyjęcie, zamierza położyć Waszej królewskiej mości jeden tylko warunek.
— A! warunek — rzekł Henryk — bardzo słusznie; obaczmyż ten warunek.
— Pan mój, posiłkując Waszej królewskiej mości przeciw książętom Lotaryngii, to jest otwierając Waszej królewskiej mości drogę do tronu, pragnąłby ułatwić sobie, za pośrednictwem tego przymierza, środek posiadania Flandryi, ku której obecnie książę Andegaweński obie ręce wyciąga; Wasza królewska mość pojmuje dobrze, iż pan mój daje mu wszelkie pierwszeństwo nad książętami Lotaryngii, ponieważ Gwizyusze, jego naturalni sprzymierzeńcy jako katolicy, sami przez się stanowią stronnictwo przeciw księciu Andegaweńskiemu we Francyi; otóż, jedyny ten warunek jest bardzo słuszny i łagodny: Król hiszpański sprzymierzy się z Waszą królewską mością przez podwójne małżeństwo, dopomoże do... (tu przez chwilę poseł namyślał się nad właściwem wyrażeniem) do nastąpienia po królu Francyi, a Wasza królewska mość zagwarantujesz mu Flandryę. Znając zatem mądrość Waszej królewskiej mości, mogę teraz uważać moje posłannictwo, jako szczęśliwie dopełnione.
Po tych słowach nastało jeszcze głębsze jak pierwej milczenie, bo anioł zniszczenia pragnący uderzyć tu lub owdzie na Francyę lub Hiszpanię, chciał zapewne aby odpowiedź ukazała się w całej swojej potędze.
Henryk Nawarski przeszedł się po gabinecie i rzeki na koniec:
— Taką to zatem, polecono panu, udzielić mi odpowiedź?
— Tak jest, Najjaśniejszy panie.
— I nic więcej?
— Nic.
— Otóż ja!... — rzekł znowu Henryk — odrzucam ofiarę króla imci hiszpańskiego!
— Wasza królewska mość odrzucasz rękę infantki!... — zawołał hiszpan, jakby przeszyty grotem niespodziewanym.
— Zaszczyt to zaiste wielki, mój panie — podnosząc głowę odparł Henryk, ale niemogę go uważać za wyższy nad małżeństwo z córą Francyi.
— Prawda, Najjaśniejszy panie, ale pierwszy związek wiódł cię do grobu, drugi zaś zawiedzie do tronu!
— Nieoszacowane to i nieporównane szczęście, mój panie, wiem o tem, ale nieokupię go nigdy ani krwią ani sławą przyszłych moich poddanych. Co! ja miałbym dobyć miecza przeciw królowi Francyi, mojemu szwagrowi, i to w sprawie hiszpana dla mnie obcego? Co! ja miałbym wstrzymać sztandar Francyi na jego drodze do sławy, i dozwolić wieżom Kastylii oraz lwom Leonu aby dokończyły rozpoczętego dzieła? Co! ja miałbym pozwolić braciom aby zabijali braci? miałbym na ojczyznę moję sprowadzić nieprzyjaciół? Słuchajno, mój panie: posłałem mojemu sąsiadowi królowi Hiszpanii posiłki przeciw panom Gwizyuszom, są to bowiem wichrzyciele, dziedzictwa mojego chciwi; ale przeciw księciu Andegawii, mojemu szwagrowi, ale przeciw królowi Henrykowi III-mu mojemu przyjacielowi; ale przeciw mojej żonie, siostrze mojego króla! nigdy. Powiadasz pan, że wspomożecie Gwizyuszów, że ich wesprzecie? Czyńcie co się wam podoba; a cisnę przeciwko wam i nim, wszystkich protestantów niemieckich i francuzkich. Król hiszpański pragnie odzyskać Flandryę, która mu się wymyka; niech więc postąpi jak ojciec jego Karol V-ty: niech prosi króla Francyi aby mu pozwolił przejść przez kraj jego, dla upomnienia się o tytuł pierwszego obywatela Gandawy, a zaręczam, że Henryk III-ci, równie szlachetnie zezwoli na to przejście jak i król Franciszek I-szy. Jego królewska-katolicka mość powiada, że pragnę tronu Francyi, być może, ale niepotrzebuję aby mi pomagał w odzyskaniu tego tronu: obejmę go sam jeżeli zawakuje, i to mimo wszystkich królewskich mości tego świata. Teraz więc, żegnam pana. Oświadcz pan mojemu bratu Filipowi, żem mu wdzięczny mocno za jego ofiary, lecz że niezapomniałbym mu do śmierci, gdybym wiedział, że czyniąc mi takowe, przypuszczał choć na chwilę, że je przyjmę... Żegnam pana.
Zdumiony poseł wyjąkał:
— Racz zważyć, Najjaśniejszy panie, że dobro porozumienie, między dwoma sąsiadami, częstokroć zależy od dobrze użytego wyrażenia.
— Panie pośle — odparł Henryk — wiedz-iż dla mnie król Nawarry, a król niczego, to wszystko jedno. Korona moja tak lekka, iż nieczułbym nawet, gdyby mi z głowy spadła; wreszcie w obecnej chwili, potrafię ją utrzymać, bądź pan pewien. Żegnam więc pana po raz ostatni, oświadcz pan swojemu monarsze, iż ja o większych rzeczach marzę, aniżeli te, które mi zdała pokazał. Żegnam.
I Bearneńczyk, wychodząc ze zwykłego sobie charakteru, a przemieniając się w człowieka jakim go niekiedy widywano, na chwilę owładnięty bohaterskim ogniem, z pełnym uprzejmości uśmiechem, odprowadził posła hiszpańskiego aż za próg gabinetu.


Rozdział IX.
UBODZY KRÓLA NAWARRY.

Chicot w tak mocne wpadł zdziwienie, iż nie myślał nawet wyjść z biblioteki, gdy już Henryk sam pozostał.
Bearneńczyk otworzył drzwi i trącił go w ramię.
— I cóż! mości Chicot — spytał — jakżem się wyplątał?
— Do zadziwienia wybornie, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Chicot jeszcze osłupiały. — Lecz naprawdę, jak na króla, który nieczęsto posłów przyjmuje, Wasza królewska mość dzielnie przyjmować ich umiesz.
— A jednak to mój brat Henryk mi ich tutaj sprowadza.
— Jakim sposobem, Najjaśniejszy panie?
— Tak jest, gdyby nieprześladował bezustanku swojej biednej siostry, inni niemyśleliby nigdy o jej prześladowaniu. Czy mniemasz, iż gdyby król Hiszpanii nie był wiedział o publicznej zniewadze, jaka wyrządzono królowej Nawarry, gdy kapitan gwardyi rewidował jej lektykę, sądzisz, mówię, że projektowanoby mi wyparcie się jej?..
— Z radością widzę, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Chicot — iż wszelkie zabiegi nadaremno będą, i że nic nie zdoła zakłócić dobrej harmonii istniejącej pomiędzy Waszą królewską mościa, a królową.
— E! mój kochany, widzę ja bardzo jasno cel, dla którego poróżnić nas pragną...
— Przyznam się, Najjaśniejszy panie, iż nie jestem tyle przewidujący.
— Niemasz wątpliwości, iż brat mój Henryk pragnie, abym się wyparł jego siostry.
— Jakto? Racz proszę Najjaśniejszy panie wyjaśnić mi rzecz całą. Do licha! nie sądziłem że się do tak dobrej szkoły dostanę.
— Wiesz, że zapomniano wypłacić mi posag mojej małżonki.
— Nie, Najjaśniejszy panie, niewiedziałem o tem, alem się domyślał.
— Trzy kroć sto tysięcy złotych talarów, posag ten stanowiło.
— Piękna sumka.
— A nadto kilka miast, między innemi Cahors.
— Dalibóg piękno miasto.
— Upominałem się nie o trzykroć sto tysięcy talarów złotych — bo jakkolwiek ubogi jestem, mniemam, żem bogatszy, niż król Francyi, lecz o Cahors.
— Al... Wasza królewska mość upominałeś się o Cahors. „Ventre de biche!” to dobrze; na miejscu Waszej królewskiej mości i jabym to samo uczynił.
— I oto dlatego — przebiegle uśmiechając się, mówił dalej Bearneńczyk, oto dlatego... Czy rozumiesz już teraz?
— Nie, nierozumiem... niech mię dyabli porwą!
— Oto dlatego pragną mię poróżnić z żoną, pragną, abym się jej wyparł. No, pojmujesz, Chicot, skoro niema żony, niema i posagu a tem samem niema trzech kroć sto tysięcy talarów złotych, ani miast, mianowicie zaś Cahors. Jest to znowu inny sposób objawiania myśli, a mój brat, Walezyusz, bardzo biegły w tym rodzaju zastawiania sideł.
— Lecz jednak Wasza królewska mość bardzo byłbyś rad, posiadać to miasto, nie prawdaż? zagadnął Chicot.
— Bezwątpienia; bo czemże jest moje królestwo Bearnu? Małe księstewko, które chciwość mojego szwagra i mojej świekry tak dalece stoczyły, iż przyczepiony do niego tytuł króla w śmieszność się zamienił.
— Tak, kiedy tymczasem przydawszy do tego księstewka miasto Cahors...
— Cahors byłoby dla mnie bulwarem, byłoby przedmurzem dla moich współwyznawców.
— No, to Najjaśniejszy panie włóż żałobę po mieście Cahors, bo czy się poróżnisz z królową Małgorzatą czy nie, król Francyi nigdy ci tego miasta nieda, chyba, że je sam weźmiesz.
— O!.. — zawołał Henryk — pewno, że wziąłbym, gdyby niebyło tak obronne a nadewszystko, gdybym wojny tak nie nienawidził.
— Cahors niezdobyte, Najjaśniejszy panie — rzekł Chicot.
— O! niezdobyte, niezdobyte — naiwnie odparł Henryk — gdybym ja tak miał wojsko... jak go niemam.
— Racz mię posłuchać, Najjaśniejszy panie — powiedział Chicot — myśmy tu nieprzybyli dla prawienia sobie pochlebstw. Wiadomo Waszej królewskiej mości, że gaskończycy zawsze otwarci. Ażeby zdobyć Cahors, którego broni pan de Vesin, trzeba być Annibalem lub Cezarem, a Wasza królewska mość...
— I cóż!.. moja królewska mość? — uśmiechając się przebiegle, spytał Henryk.
— Wasza królewska mość powiedziałeś, że nie lubisz wojny.
Henryk westchnął, w melancholijnem oku jego zabłysł ogień; lecz wstrzymując natychmiast to mimowolne poruszenie, ogorzałą ręką pogładził szeroką czarną brodę mówiąc:
— Prawda, że nigdy szpady mojej niewydobywałem, i że jej nigdy niewydobędę; jestem słomianym królem i spokojnym człowiekiem; jednak, skutkiem zapewne jakiejś dziwnej sprzeczności, lubię rozmawiać o rzeczach wojennych; to już do krwi mojej przywiązane. Święty Ludwik, przodek mój, był tyle szczęśliwy, iż mimo pobożnego wychowania i wrodzonej łagodności, w razie potrzeby dzielnie władać umiał dzidą i mieczem. Pomówmy więc, kochany Chicot, o panu de Vesin, który jak twierdzisz, jest Cezarem i Annibalem.
— Racz przebaczyć Najjaśniejszy panie — rzekł Chicot — żem cię mimowolnie obraził i niespokojności nabawił. O panu de Vesin wspomniałem jedynie dla tego, abym przygasił wszelki ślad szalonego zapału, jaki młodość i niewiadomość interesów wzniecić mogły w sercu Waszej królewskiej mości. Cahors, Najjaśniejszy panie, dla tego jest takie obronne i tak dobrze strzeżone, że stanowi klucz od południa.
— Niestety!.. — jeszcze mocniej wzdychając odparł Henryk — wiem ja o tem dobrze!..
— Jest to — mówił dalej Chicot — bogactwo ziemi połączone z bezpieczeństwem mieszkania; posiadać Cahors, jest to posiadać spichlerze, spiżarnie, kasy, stodoły, mieszkania i stosunki; posiadać Cahors, jest to mieć wszystko dla siebie; nie posiadać zaś, jest to mieć wszystko przeciw sobie.
— E!... „ventre saint-gris” — pomruknął król Nawarry — dla tego też właśnie tak mocno pragnąłem posiadać Cahors, dla tego prosiłem biednej matki mojej aby je położyła za warunek „sine qua non” mojego małżeństwo; ale patrz-no Chicot, wszak ja teraz mówię po łacinie. Cahors więc stanowiło posag mojej żony; przyobiecano mi je i ono mi się należy.
— Najjaśniejszy panie, być komu winnym a płacić długi... — wtrącił Chicot.
— To dwie wcale odmienne rzeczy, masz słuszność kochany Chicot, więc podług twojego zdania, nigdy mi go nieoddadzą?
— Obawiam się tego.
— Do dyabla!... — rzekł Henryk.
— Mówiąc szczerze, Najjaśniejszy panie — dodał Chicot.
— To co!
— To słusznie postąpią.
— Słusznie, a dlaczego przyjacielu?
— Boś Najjaśniejszy panie, niepojął królewskiego rzemiosła, bo zaślubiwszy córę Francyi nieumiałeś najprzód odebrać do rąk posagu, a potem miast.
— Nieszczęśliwy!.. — z cierpkim uśmiechem rzekł Henryk, czyliż niepamiętasz dzwonienia na gwałt na wieży kościoła Saint-Germain l’Auxerois? Sądzę, że nowo zaślubiony, którego właśnie w dniu wesela zgładzić pragną, raczej dba o życie niż o posag.
— Dobrze!... — odparł Chicot — ale później?
— Później?... — spytał Henryk.
— Tak jest, zdaje mi się, żeśmy mieli pokój. Trzebaż było umieć korzystać z tego pokoju, i przebacz Najjaśniejszy panie, zamiast wdawać się w miłostki, trzeba było, negocyować. Wiem, że to nie zabawne, ale korzystne. Zaiste, stosuję to zarówno do Waszej królewskiej mości, jak i do króla mojego pana. Gdyby Henryk francuzki miał w Henryku Nawarskim silnego sprzymierzeńca, Henryk francuzki byłby silniejszy nad wszystkich, a przypuszczając, że jeden i ten sam polityczny interes mógłby połączyć katolików z protestantami, gdyby spory religijne na później odłożyli, wówczas katolicy i protestanci, to jest dwaj Henrykowie, wstrząsnęliby całym rodzajem ludzkim.
— O! ja — z pokorą odpowiedział Henryk, niewzdycham wcale do tego, niechcę aby ktokolwiek drżał przedemną, albo żebym nawzajem sam miał drżeć przed kim... Ale, mój Chicot, niemówmy już o tych wszystkich rzeczach, co mi głowę zawracają. Nieposiadam miasta Cahors; cóż począć! to się bez niego obejdę.
— Przykra to rzecz mój królu!
— Wszak sam utrzymujesz, iż Henryk nigdy mi tego miasta nie odda.
— Tak sądzę, Najjaśniejszy panie, jestem tego pewny a to z trojakiej przyczyny.
— Wymień mi te przyczyny.
— Chętnie: najprzód, że Cahors przynosi znaczne dochody, a więc król Francyi będzie wołał zachować je dla siebie raczej, aniżeli oddać komu innemu.
— To nie zupełnie uczciwie, mój panie Chicot.
— Ale po królewsku, Najjaśniejszy panie.
— A! więc to po królewsku zabierać sobie to co się podoba?
— Tak jest, to się nazywa brać część lwią, a lew jest królem zwierząt.
— Będę pamiętał tę zasadę, mój kochany, jeżeli kiedy naprawdę królem zostanę. Ale jakaż twoja druga przyczyna synu?
— Druga: królowa Katarzyna...
— A więc moja dobra matka Katarzyna zawsze jeszcze wdaje się w politykę?... — przerwał Henryk.
— Zawsze; królowa Katarzyna wołałaby widzieć raczej swoję córkę w Paryżu jak w Nérac, raczej przy sobie jak przy Waszej królewskiej mości.
— Tak sądzisz? A jednak królowa Katarzyna nie zbyt szalenie kocha swą córkę.
— Prawda; ale królowa Małgorzata służy Najjaśniejszemu panu za zakładnika.
— Tyś strasznie mądry, mój Chicot. Niech mię szatan porwie, jeżeli kiedy o tem pomyślałem:
ale może ty słusznie mówisz; prawda, prawda, córo Francyi, w razie potrzeby, możesz posłużyć za zakładnika. Lecz cóż dalej?
— Oto, Najjaśniejszy panie, kto zmniejsza zasoby, zmniejsza zarazem i przyjemność pobytu. Nérac jest bardzo przyjemne miasto, ma park i aleje jak nigdzie; ale królowa Małgorzata pozbawiona zasobów, znudzi się w Nérac i tęschnić będzie do Luwru.
— Wolę twoję pierwszą przyczynę, mój Chicot — rzekł Henryk wstrząsając głową.
— No, to powiem Waszej królewskiej mości trzecią. Pomiędzy księciem Andegaweńskim, który szuka dla siebie tronu i porusza Flandryę; między panami Gwizyuszami, którzyby chcieli ukuć sobie koronę, którzy poruszają Francyę; między królem Hiszpanii, któremu się coś marzy o uniwersalnej monarchii i który wstrząsa światem, Wasza królewska mość, prosty książę Nawarry, stanowisz równowagę i utrzymujesz ją niejako.
— Ja, który sam nic nieważę! czy doprawdy?
— Właśnie dlatego. Spojrzyj Najjaśniejszy panie na rzeczpospolitą szwajcarską. Stań się potężnym, to jest ważnym, a przechylisz szalę. Nie będziesz już równowagą, ale ciężarem.
— O! ta przyczyna bardzo mi się podoba, mój Chicot — doskonale wyrozumowana. Tyś prawdziwy mędrzec, mój kochany.
— Na honor, Najjaśniejszy panie, jestem czem być mogę — odpowiedział Chicot — któremu pochlebiała niezwykła dlań dobroduszność króla.
— To więc jest wyjaśnienie mojego położenia?... — spytał Henryk.
— Najzupełniejsze Najjaśniejszy panie.
— Ja przecież zgoła tego wszystkiego nieprzewidywałem, zawsze miałem nadzieję... Czy ty to pojmujesz, Chicot?
— Otóż, radzę ci Najjaśniejszy panie, zaniechaj tej nadziei.
— Skoro tak, mój Chicot, uczynię, z tą wierzytelnością francuzkiego króla, co zwykłem czynić z długami moich dzierżawców, którzy mi nie płacą, to jest kładę Z. obok ich nazwiska.
— Co znaczy: zapłacono.
— Tak jest.
— Połóż więc Najjaśniejszy panie dwa z. i westchnij.
Henryk westchnął.
— Właśnie też tak uczynię, Chicot — rzekł. Zresztą widzisz sam przyjacielu, że i w Bernie żyć można i że zgoła miasta Cahors niepotrzebuję.
— Widzę to i poznaję niewątpliwie, że jesteś mądrym monarchą, że jesteś królem filozofem... Ale cóż to za hałas?
— Co za hałas i gdzie?
— Zdaje się, że na dziedzińcu.
— Obacz no przez okno mój przyjacielu.
Chicot zbliżył się do okna.
— Najjaśniejszy panie — rzekł — jest tam na dole około tuzina ludzi dosyć licho ubranych.
— A! to moi ubodzy — wstając powiedział król Nawarry.
— Wasza królewska, mość masz swoich ubogich?
— Tak jest, alboż to mi Pan Bóg nienakazuje miłosierdzia? Chociaż nie jestem katolikiem, dlatego przecież jestem chrześcianinem!
— Brawo Najjaśniejszy panie.
— Zejdźmy nadół Chicot, razem rozdamy jałmużnę, a potem wrócimy na wieczerzę.
— Służę ci Najjaśniejszy Panie.
— Weź worek, który tam leży na stoliku obok mojej szpady.
— Już go mam Najjaśniejszy panie...
— Dobrze...
Gdy zeszli, zmierzch już był zapadł.
Król idąc wyglądał zamyślony, roztargniony, co wielce smuciło Chicota.
— Zkąd że u dyabła — myślał w duszy — przyszła mi myśl, mówienia o polityce z tym poczciwym monarchą?
Doprawdy, zatrułem mu serce! Ha! co za niedołęga ze mnie!
Henryk skoro zeszedł na dziedziniec, zbliżył się do żebraków, których mu Chicot wskazał.
W rzeczy samej byli to ludzie rozmaitej postawy, fizyonomii i ubioru; ludzie których niezręczny dostrzegacz, z powodu ich głosu, chodu i ruchów, byłby wziął za cyganów, za cudzoziemców lub niezwykłych przechodniów; dostrzegacz zaś zręczny za przebraną szlachtę.
Henryk wziął worek z rąk Chicota i skinął.
Wszyscy żebracy widocznie doskonale to skinienie zrozumieli.
Każdy kolejno witał monarchę z pozorną pokorą, w której jednak przebijało się rozumne i śmiałe spojrzenie, niejako mówiące królowi, iż pod tą powłoką bije mężne serce.
Henryk każdemu kiwnął głową, włożył dwa palce do worka, który mu Chicot trzymał i wyjmował pieniądz.
— E! czy wiesz, Najjaśniej panie, że to złoto — zawołał Chicot.
— Wiem, mój przyjacielu.
— Do licha!.. widzę żeś bogaty Najjaśniejszy panie.
— Alboż niewidzisz przyjacielu — z uśmiechem mówił Henryk — iż każda sztuka tego złota, służy mi za podwójną jałmużnę? Owszem Chicocie, jestem ubogi, i moje pistole na dwoje przecinać muszę, abym opędził to nędzne życie.
— Prawda — ze wzrastającem zdziwieniem odparł Chicot — każda sztuka jest na połowę przecięta i ma jakieś dziwaczne znaki.
— Bo widzisz, ja tak jak mój brat, król francuzki, mam moje grymasy. On, wycina obrazki, ja w wolnych chwilach obrzynam dukaty. Biedny, poczciwy bearneńczyk, ma żydowskie upodobanie.
— Nic nie szkodzi, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Chicot, kręcąc głową, bo domyślał się w tem jakiejś nowej tajemnicy — jednak dziwny to sposób rozdawania jałmużny.
— Ty może postępowałbyś inaczej?
— Tak jest; zamiast trudzić się przecinaniem każdej sztuki na dwoje, rozdawałbym mówiąc: Oto dla dwóch!...
— Toby się pobili, mój kochany, a ja zamiast dobrego uczynku, wywołałbym zgorszenie.
— Zapewne! — pomruknął Chicot, tym wyrazem, stanowiącym wyskok wszelkiej filozofii, uznając opozycyę przeciw dziwacznym pomysłom króla.
Henryk zatem wyjął pół sztuki z worka, i stając przed pierwszym żebrakiem, ze spokojną i łagodną miną, jaka go zawsze odznaczała, spojrzał nań w milczeniu, lecz zapytał spojrzeniem.
— Agen — rzekł tenże, kłaniając się.
— Ile? — spytał król.
— Pięć set.
— Cahors.
Oddał mu pieniądze i wyjął inną monetę z woreczka.
Żebrak ukłonił się jeszcze niżej, niż poprzednio i odszedł.
Za nim nastąpił drugi, który skłonił się z przymileniem.
— Auch — rzekł z ukłonem.
— Ile?
— Trzysta pięćdziesiąt.
— Cahors.
I wręczył mu znowu pieniądz i znowu wyjął inną monetę z woreczka.
Drugi znikł jak pierwszy. Zbliżył się trzeci i skłonił się.
— Narbonne — rzekł.
— Ile?
— Ośmset.
— Cahors.
I wręczył mu trzeci pieniądz i znowu wyjął inną monetę z woreczka.
— Montauban — rzekł czwarty.
— Ile?
— Sześćset.
— Cahors.
Wszyscy nareszcie, zbliżając się z ukłonami, wymawiali swoje imiona, otrzymywali tę niezwykłą jałmużnę i wygłaszali cyfry, których suma wyniosła ośm tysięcy.
Każdemu z nich Henryk odpowiedział Cahors, ani razu nie zmieniając głosu, przy wymawianiu tego wyrazu.
Po dokonaniu podziału, w woreczku nie było ani jednej monety, na podwórzu ani jednego żebraka.
— Otóż i wszystko — rzekł Henryk — skończyłem.
Chicot pociągnął króla za rękaw.
— Sire! — rzekł.
— Co takiego?
— Czy mogę być ciekawym?
— Dlaczego nie? Ciekawość jest rzeczą naturalną.
— Co mówili ci żebracy, i co Wasza królewska mość im odpowiadałeś?
Henryk uśmiechnął się.
— Doprawdy, wszystko tu jest tajemnicą.
— Tak sądzisz?
— Tak, nigdy bowiem niewidziałem, ażeby w ten sposób rozdawano jałmużnę.
— Taki zwyczaj w Nérac, mój kochany Chicot. Wszak znasz przysłowie: „Co kraj, to obyczaj.”
— Dziwny obyczaj, Najjaśniejszy panie.
— Nie, niech mię dyabli porwą! niema w nim nic nadzwyczajnego; wszyscy, których tu widziałeś, włóczą się po kraju za jałmużną, ale każdy pochodzi z innego miasta.
— Cóż stąd, Najjaśniejszy panie?...
— Otóż!.. ażebym zawsze nie dawał jednym i tym samym, powiadają mi nazwisko swojego miasta, tym sposobem pojmujesz mój kochany, mogę rozdzielać równo jałmużnę i przychodzę z pomocą wszystkim nieszczęśliwym ze wszystkich miast mojego kraju.
— A!.. co do nazwiska miasta, które ci wymieniają, Najjaśniejszy panie, wszystko już rozumiem — powiedział Chicot — ale dlaczego każdemu odpowiadasz Cahors?
— Hm!... — tonem doskonale udanego zdziwienia odparł Henryk — to ja odpowiadałem: Cahors?
— Jestem najpewniejszy.
— A no widzisz, od czasu jak mówiliśmy o Cahors, ciągle mam na ustach ten wyraz. Tak to zwykle bywa ze wszystkiem czego mieć niemożemy, a czego gorąco pragniemy: o czem myślisz, to i mówisz.
— Hm!... — rzekł Chicot niedowierzająco, patrząc w stronę, gdzie znikli żebracy — nie tak to jasno, jak bym pragnął, Najjaśniejszy panie, prócz tego, jest jeszcze jedna okoliczność...
— Co za okoliczność?
— Oto liczba, którą każdy żebrak wymieniał a która razem dodana wynosi przeszło ośm tysięcy.
— Co do liczby, mój kochany, ja jej równie jak i ty nie zrozumiałem, chyba, że jak ci wiadomo, żebracy podzieleni są na korporacye i zapewne wymieniali liczbę członków każdej takiej korporacyi.
— Najjaśniejszy panie!..
— E! chodź lepiej na wieczerzę, bo podług mnie, człowiek wszystko najlepiej pojmuje, kiedy je i pije. Przy stole nad tem się zastanowimy, a obaczysz, że jeżeli mam obrzynane dukaty, to przynajmniej pełne butelki.
Król gwizdnął na pazia i zażądał wieczerzy, a potem poufale biorąc Chicota pod rękę, wrócił z nim do swojego gabinetu, w którym już wieczerza była zastawiona.
Przechodząc obok apartamentów królowej, spojrzał w okna i niedostrzegł światła.
— Paziu — zapytał — czy królowej niema w domu?...
— Najjaśniejsza pani — odpowiedział paź — poszła odwiedzić pannę de Montmorency, która ma być bardzo chora.
— A! biedna Fosseuse — rzekł król — prawda, królowa ma dobre serce. Pójdź wieczerzać Chicocie, pójdź.


Rozdział X.
Prawdziwa kochanka króla Nawarry.

Wieczerza odbywała się wesoło bardzo.
Henrykowi widocznie nic nieciężyło na myśli ani na sercu, a ilekroć w takiem był usposobieniu, zawsze był wybornym współbiesiadnikiem.
Chicot ze swojej strony o ile możności ukrywał niepokój, jakim go nabawiło najprzód pojawienie się hiszpańskiego posła, potem zaś rozdawanie złota żebrakom.
Henryk chciał, aby kum Chicot wieczerzał z nim sam na sam; jeszcze bawiąc na dworze Walezyusza, zawsze czuł wielki pociąg do Chicota, jaki zwykle czują ku sobie ludzie dowcipni, a Chicot nawzajem mimo hiszpańskich ambasad, mimo żebraków z hasłom, i mimo oberzniętych dukatów, wielką miał sympatyę dla króla Nawarry.
Skoro jednak spostrzegł, że król zmienia wino i w ogóle umie być dobrym biesiadnikiem, postanowił oszczędzać się nieco, i uważać na wszelkie żarciki, jakiemi swobodna uczta i dobre wino natchną bearneńczyka.
Henryk pił dzielnie, i tak dobrze umiał zachęcać, iż Chicot zawsze o dwie szklanki wtyle pozostawał; ale wiemy, że Chicot miał żelazną głowę.
Henryk Nawarski zaś, każde wino pił jak wodę, nazywając je swoim współziomkiem.
Wszystko to uprzyjemniano świadczonymi sobie nawzajem grzecznościami.
— Jakże ci zazdroszczę, Najjaśniejszy panie — rzekł Chicot — jak miło na twym dworze, jak twoje życie wesołe! Ileż przyjemnych twarzy widzę w tym zacnym domu, ile bogactw w pięknym kraju Gaskonii!
— Gdyby tu była moja żona, kochany Chicot, nie powiedziałbym ci tego co chcę powiedzieć; ale ponieważ jej niema, mogę ci wyznać, iż nieznasz najpiękniejszej strony życia mojego.
— A! w istocie Najjaśniejszy panie, piękne rzeczy głoszą o Waszej królewskiej mości.
Henryk przechylił się na krześle i z uśmiechem pogładzi! brodę.
— Tak, tak. nieprawda?.. utrzymują, że ja raczej nad poddankami niż nad poddanymi panuję.
— Prawda, Najjaśniejszy panie, wyznam jednak, że mię to dziwi co prawda.
— Dla czego kumie!
— Dla tego, że Najjaśniejszy panie posiadasz znaczną dozę niespokojnego ducha, który królów wielkimi czyni.
— Mylisz się Chicot — odparł Henryk — jam raczej leniwy niż ruchliwy, a dowodem tego całe życie moje; jeżeli się zakocham to zawsze w najbliższej mi piękności; jeżeli chcę wina, szukam go zawsze w najbliższej butelce. Twoje zdrowie Chicot!
— Zbyt wielkie mi czynisz honory Najjaśniejszy panie!.. — odpowiedział Chicot, do dna wypróżniając szklankę, bo król bacznem okiem pilnował i wszelką myśl jego na wylot przeniknąć pragnął.
— To też — mówił król dalej, wznosząc oczy w niebo — ileż to kłótni bywa w moim domu!
— Rozumiem, Najjaśniejszy panie, bo cię kochają wszystkie honorowe panny królowej!
— Wszakże to moje sąsiadki Chicocie.
— Z tej zasady wypływa Najjaśniejszy panie, że gdybyś mieszkał w Saint-Denis, zamiast w Nérac, to król niemógłby żyć tak spokojnie jak teraz.
Henryk zachmurzył się.
— Król! cóż ty znowu prawisz, Cbicot.. — rzekł Henryk Nawarski — król!.. alboż ty mię masz za jakiego Gwizyusza?.. Prawda, że mi się chce miasta Cahors, ale tylko dla tego, że Cahors mam pod bokiem, że zawsze trzymam się mojego systemu, to jest ambicyi; lecz tylko dopóki siedzę, a skoro się podniosę, to już nic więcej niechcę.
— „Ventre de biche, ” Najjaśniejszy panie — odpowiedział Cbicot — to pragnienie rzeczy, po które ręką sięgnąć można, wielce jest podobne do ambicyi Cezara Borgii, który sobie uzbierał królewstwo, zagarniając miasta po kolei i utrzymując, iż Włochy są karczochem, którego każdy listek osobno zjadać potrzeba.
— Zdaje mi się mój Chicot, że ten Cezar Borgia wcale niezłym był politykiem — powiedział Henryk.
— Tak, ale był bardzo niebezpiecznym sąsiadem i bardzo złym bratem.
— Cóż to!... miałżebyś mię porównywać z jakimś tani papistą, mnie, głowę hugonotów? Hola! mości pośle.
— Nie, Najjaśniejszy panie, ja Waszej królewskiej mości z nikim nieporównywam.
— Dlaczego?
— Bo mniemam, że wielce myliłby się ten, ktoby cię porównywał z kim innym jak z tobą samym. Tyś ambitny, Najjaśniejszy panie.
— Co za dziwactwo!... — rzekł bearneńczyk — ten człowiek widzę, koniecznie chce mię zmusić, abym czegoś pragnął.
— Niech mię Bóg broni, Najjaśniejszy panie; owszem pragnę z całego serca abyś Wasza królewska mość nic nie pragnął.
— Słuchajno Chicot — powiedział król — wszakże cię nic nie powołuje do Paryża?
— Nic Najjaśniejszy panie.
— Przepędzisz zatem kilka dni u mnie.
— Jeżeli Wasza królewska mość czynisz mi ten zaszczyt, że życzysz sobie mojego towarzystwa, mogę chętnie przeznaczyć na to tydzień czasu.
— Tydzień; zgoda! kumie, za tydzień znać mię będziesz jak rodzonego brata. A teraz pijmy.
— Ja już niemam pragnienia Najjaśniejszy
panie — rzekł Chicot, zaczynając myśleć o zaniechaniu zamiaru upojenia króla.
— Skoro tak, żegnam cię kumie — odparł Henryk — nikt daremnie przy stole siedzieć niepowinien. Pijmy powiadam ci.
— A to na co?
— Abyśmy lepiej spali. To leciuchne krajowe wino bardzo miły sen sprawia. A czy lubisz ty polowanie Chicot?
— Nie bardzo, a Wasza królewska mość?
— Od czasu pobytu mojego na dworze Karola IX-go, szaleję za polowaniem.
— Dlaczegóż Wasza królewska mość raczyłeś zapytać mię, czy lubię polowanie?... — zagadnął Chicot.
— Bo jutro właśnie polować będę, i chcę cię z sobą zabrać na łowy.
— Będzie to dla mnie wielki zaszczyt Najjaśniejszy panie, ale...
— O! bądź spokojny kumie, polowanie będzie tak urządzone, iż sprawi radość oczom i sercu każdego żołnierza. Jestem dobrym myśliwym, i wielce mi oto chodzi, abyś poznał moje zdolności; bo przecież mówisz, że mię chcesz poznać?
— „Ventre de biche”, Najjaśniejszy panie, przyznaję, że tego najgoręcej pragnę.
— Otóż! z tej właśnie strony, jeszcze mię zgoła nieznasz.
— Uczynię, Najjaśniejszy panie wszystko, co ci się podobać będzie.
— A więc rzecz umówiona! Ale oto mój paź! dlaczego nam przeszkadzają?
— Zapewne jaki ważny interes Najjaśniejszy panie.
— Interes! do mnie! kiedy jestem u stołu! Dziwna rzecz kochany Chicot, że ty zawsze myślisz, iż jesteś na francuzkim dworze, wiedz mój przyjacielu, że w Nérac...
— Co Najjaśniejszy panie?
— Kto zjadł dobrą wieczerzę, ten spać idzie.
— Ale ten paź!
— Cóż ten paź, alboż to on nie może oznajmiać mi czego innego niż interesów?
— A! rozumiem Najjaśniejszy panie i idę spać.
Chicot wstał, to samo uczynił król i wziął przyjaciela pod rękę.
Ten pośpiech w pozbyciu się Chicota, zwrócił na siebie jego uwagę, zwłaszcza, że już od przybycia posła hiszpańskiego, wszystko mu się podejrzanem wydawało.
Postanowił więc wyjść z gabinetu królewskiego o ile można najpóźniej.
— O! ho!... — rzekł chwiejąc się — a to dziwna rzecz Najjaśniejszy panie...
Bearneńczyk uśmiechnął się.
— Cóż tak dziwnego kumie?
— „Ventre de biche”! w głowie mi się kręci. Dopóki siedziałem, to jakoś uszło, ale teraz kiedy stoję, brrrr...
— Ba!... rzekł Henryk — tylkośmy skosztowali trochę wina.
— Dobrze skosztowali Najjaśniejszy panie! To Wasza królewska mość nazywasz skosztowaniem, brawo! Tęgi z ciebie pijak, składam ci hołdy, jako mojemu udzielnemu panu! Ha! to król nazywasz to kosztowaniem!
— Przyjacielu Chicot — rzekł bearneńczyk, usiłując właściwem sobie spojrzeniem przeniknąć czy Chicot był prawdziwie pijany, czy też udawał. Przyjacielu sądzę, że najlepiej uczynisz, skoro spać pójdziesz.
— Dobrze, Najjaśniejszy panie, dobranoc.
— Dobranoc Chicot, do jutra.
— Tak Najjaśniejszy panie, do jutra, masz słuszność, Chicot najlepiej uczyni skoro zaśnie. Dobranoc Najjaśniejszy panie.
Mówiąc to Chicot położył się na podłodze.
Widząc takie postanowienie swojego współbiesiadnika, Henryk spojrzał na drzwi; ale mimo szybkości tego spojrzenia, Chicot dostrzegł je jednak.
Henryk zbliżył się ku niemu.
— Takeś pijany, mój biedny Chicot, że niewidzisz jednej rzeczy.
— Jakiej?
— Że podłogę mojegu gabinetu bierzesz za swoje łóżko.
— Chicot żołnierz. Chicot nie dba o takie drobnostki.
— A więc niewidzisz dwóch rzeczy...
— A! ha!... a jakaż to ta druga rzecz?
— Oto, że ja czekam tu na kogoś.
— Czy z wieczerzą? zgoda, to wieczerzajmy.
I Chicot chciał się podnieść, lecz nadaremnie.
— „Ventre-saint gris”!... — zawołał Henryk — jakże ty się nagle rozmarzasz, kumie! Idź że precz do licha? czy nie widzisz, że ona się niecierpliwi!
— Ona — pomruknął Chicot — co za ona?
— E! do pioruna! kobieta, na którą czekam, która tam stoi za drzwiami...
— Kobieta! A czemuś mi tego niepowiedział odrazu Henrysiu?... A! przepraszam, mniemałem... zdało mi się, że mówię do króla Francyi. Ale bo ten dobry Henryś tak mię popsuł. Czemu żeś mi tego odrazu nie powiedział Najjaśniejszy panie? już odchodzę.
— Chwała Bogu, wiedziałem, że pamiętasz zawsze, iż jesteś prawdziwym szlachcicem. No, wstań i idź bo widzisz, że czeka mię piękna noc, rozumiesz?
Chicot wstał i utykając, doszedł do drzwi.
— Do widzenia Najjaśniejszy panie, i dobranoc, dobranoc.
— Bądź zdrów przyjacielu, a śpij dobrze.
— A ty Najjaśniejszy panie?
— Sza.
— A prawda, sza.
I otworzył drzwi.
— W korytarzu znajdujesz pazia, który ci wskaże twój pokój. Idź.
— Dziękuję, Najjaśniejszy panie.
I Chicot wyszedł, ukłoniwszy się jak najniżej; ale skoro tylko zamknął drzwi za sobą, natychmiast znikł wszelki ślad jego pijaństwa; zrobił trzy kroki naprzód, ale natychmiast wrócił i przyłożył oko do dziurki w zamku.
Henryk właśnie otwierał drzwi nieznajomej, którą Chicot, ciekawy jak każdy poseł, koniecznie chciał poznać.
Atoli zamiast kobiety, wszedł mężczyzna a skoro zdjął kapelusz, Chicot poznał szlachetną i surową twarz pana Duplessis-Mornay, pilnego i sumiennego doradcy króla Nawarry.
— Tam do dyabła — pomyślał Chicot — ten trochę większego aniżeli ja narobi kłopotu naszemu kochankowi.
Ale przybycie pana Duplessis-Mornay, samą tylko radość wywołało na twarz Henryka, który uścisnął mu dłonie, pogardliwie odepchnął stół, posadził Mornaya przy sobie, przybliżając się ku niemu z takim zapałem, jak kochanek do kochanki.
Widocznie pragnął chciwie usłyszeć pierwsze słowa z ust radcy; lecz nagle i nim jeszcze Mornay przemówił, wstał i skinąwszy nań aby zaczekał, poszedł do drzwi i z ostrożnością, która Chicotowi wiele dała do myślenia, pozasuwał rygle.
Potom pałający wzrok utkwił w mapach, planach i listach, które mu minister pokazywał.
Król zapalił więcej świec, poczem zaczął coś pisać i znaczyć na mapach.
— O! ho!... — powiedział Chicot sam do siebie — tak to ślicznie przepędza noce król Nawarry. „Ventre de biche”! jeżeli wszystkie do siebie podobne, to Henryk Walezyusz pewno niejednę źle przepędzi.
W tem usłyszał, że ktoś idzie; był to paź pilnujący korytarza, który z rozkazu króla czekał na niego.
W obawie aby go kto niezszedł na podsłuchach, Chicot wyprostował się i spytał pazia gdzie jest pokój dla niego przeznaczony.
Wreszcie więcej wywiadywać się niepotrzebował, bo go pojawienie się pana Duplessis wszystkiego nauczyło.
— Pójdź pan ze mną, z łaski swojej — rzekł d’Aubiac, polecono mi wskazać panu jego apartamenty.

1 zaprowadził Chicota na drugie piętro, do przygotowanego dlań mieszkania.
Tak więc znikły wątpliwości Chicota, znał on już połowę liter składających znaczenie zagadki, zwanej królem Nawarry.
To też, zamiast usnąć, siadł na łóżku ponury i zamyślony, tymczasem księżyc, zstępując po szpiczastym dachu, niby z srebrzystego dzbana wylewał na rzekę i łąki błękitnawe światło swoje.
— No, no — mówił sobie zasmucony Chicot — Henryk to prawdziwy król, Henryk knuje spiski; cały ten pałac, jego park, miasto, prowincya, wszystko jest ogniskiem spisków; kobiety bawią się miłością, ale miłością polityczną, a wszyscy mężczyźni kują sobie nadzieje przyszłości.
Henryk chytry, rozum jego zbliża się do geniuszu; jest w porozumieniu z Hiszpanią, tym krajem szachrajskim. Kto wie czy szlachetna odpowiedź, którą udzielił posłowi, nie przeciwi się właśnie temu o czem on myśli, czy mrugnięciem oka niedał tego do zrozumienia, albo czy nieistnieje między nimi jaka tajemna zmowa, której ja ukryty poznać niemogłem?
Henryk utrzymuje szpiegów, płaci im sam, albo też wynagradza za pośrednictwem jakiego agenta. Żebracy ci mniej więcej byli przebraną szlachtą. Ich dukaty tak sztucznie pokrajane, są to znaki, po których się poznają, służą im za hasło dotykalne.
Henryk udaje zakochanego i lekkomyślnego, a podczas gdy drudzy myślą, że się miłostkami zajmuje, on po całych nocach pracuje z Mornayem, który nigdy nie sypia i niezna miłości.
To mi wiedzieć należało i to zobaczyłem.
Królowa Małgorzata ma kochanków, król wie o tem, zna ich i toleruje, bo jeszcze albo ich albo królowej potrzebuje, a może i wszystkich razem. Ponieważ nie jest wojownikiem, musi więc zajmować się wyborem wodzów a ponieważ brak mu pieniędzy, pozwala więc aby sobie czem chcą płacili.
Henryk Walezyusz mówił mi, że niesypia, „Ventre de biche!” bardzo dobrze robi, że nic sypia.
Wielkie szczęście jeszcze, że ten zdradliwy bearneńczyk jest dobrym szlachcicem, którego Bóg obdarzając intryganckim geniuszem, zapomniał obdarzyć siłą inicyatywy. Mówią, że on się boi huku muszkietu i że kiedy w młodości oddano go do wojska, ani kwadransa na koniu usiedzieć niemógł.
Szczęście — powtórzył Chicot — bo w teraźniejszych czasach, gdyby obok biegłości w intrydze, taki człowiek umiał dobrze władać orężem, to byłby królem świata.
Mamy wprawdzie Gwizyusza, który posiada oba te przymioty, bo zna się i na intrydze i na orężu, ale wszyscy wiedzą, że jest waleczny i zręczny, a to mu szkodzi, kiedy tymczasem o Bearneńczyku nikt ani pomyśli. Ja tylko sam odgadłem go.
Chicot zatarł ręce.
— Skoro więc odgadłem, niemam tu już nic więcej do roboty; podczas gdy pracuje albo śpi, ja sobie spokojnie i po cichu wyjdę z miasta. Sądzę, że mało który poseł może się pochlubić tem, że w jednym dniu spełnił swoje posłannictwo, a przecież ja tego dokazałem. Wyjdę więc z Nérac, a potem pogalopuję do Francyi.
To powiedziawszy, zaczął przypinać ostrogi, które był odpiął w chwili, gdy się udawał do króla.


Rozdział XI.
Chicot dziwi się, że jest tak popularnym w mieście Nèrac.

Skoro Chicot na dobre postanowił incognito opuścić dwór króla Nawarry, zaraz zaczął pakować podróżny swój tłomoczek.
Upakował zaś o ile mógł najmniejszy, bo wychodził z zasady, że ten śpieszniej podróżuje, kto mniejszy ciężar dźwiga.
Jakoż szpada jego była najcięższy częścią bagażu, który z sobą unosił.
— Obaczmy — mówił do siebie, zawiązując tłomoczek, ile mi potrzeba czasu na przesłanie królowi wiadomości o tem, co widziałem i czego się obawiam.
Dwa dni na przybycie do miasta, z którego poczciwy gubernator wyprawi gońca.
Przypuśćmy, że tem miastem jest Cahors, o którem król Nawarry tyle mówi, i które go tak sprawiedliwie obchodzi.
Przybywszy tam, będę mógł odpocząć, bo przecież siły ludzkie wyczerpują się.
Wypocznę więc w Cahors, a konie za mnie pędzić będą.
No, przyjacielu Chicot, przygotuj nogi, nabierz lekkości i zimnej krwi. Mniemałeś, żeś już wypełnił całe swoje zlecenie dudku, a to dopiero połowa i jeszcze nie zupełna!..
To powiedziawszy Chicot zagasił świecę, jak mógł najciszej otworzył drzwi i wyszedł macając.
Chicot jako zręczny strategik, idąc za paziem, rzucił był okiem na prawo, na lewo, przed i po za siebie, a przez to rozpoznał całą miejscowość.
Widział przedpokój, korytarz, schody, a na dole dziedziniec.
Lecz zaledwie uszedł kilka kroków w przedpokoju, wnet trącił nogą o jakiś przedmiot, który natychmiast powstał.
Był to paź, który spał na materacu rozłożonym tuż podedrzwiami i który przebudzony powiedział:
— A, dobry wieczór, panie Chicot, dobry wieczór.
Chicot poznał d’Aubiaca.
— Dobry wieczór panie d’Aubiac — odrzekł — ale usuń się, bądź łaskaw, mam ochotę przejść się nieco.
— Ale!.. kiedy może niewiesz, panie Chicot, że zabroniono przechadzać się nocą w okolicach zamku.
— A to dlaczego, panie d’Aubiac?
— Bo król lęka się złodziei, a królowa galantów.
— Tam do dyabła!
— A sami tylko złodzieje lub galanci, zamiast spać, przechadzają się po nocy.
— Jednak, panie d’Aubiac — z najmilszym uśmiechem powiedział Chicot — ja niejestem ani jednym ani drugim; jestem posłem bardzo strudzonym łacińską rozmową z królową i wieczerzą z królem, bo królowa doskonale umie po łacinie, a król doskonale pije; przepuść mię więc przyjacielu, bo mam wielką ochotę do przechadzki.
— Po mieście?
— O! nie, po ogrodzie.
— Do licha, panie Chicot, to jeszcze bardziej zabronione, niż przechadzka po mieście.
— Muszę cię pochwalić mój mały przyjacielu rzeki Chicot — żeś taki służbista mimo twojego wieku. Ale powiedz mi, czy cię nic niezajmuje?
— Nic.
— Może lubisz grywać w karty, może kochasz się?
— Na grę trzeba pieniędzy, panie Chicot, aby zaś kochać się, trzeba mieć kochankę.
— Zapewne — rzekł znowu Chicot, i zaczął coś szukać w kieszeni.
Paź patrzył co on robi.
— Przypomnij no sobie przyjacielu — powiedział — a ręczę, że znajdziesz jaką ładną kobietę, której proszę cię kup za to wstążek i zaprowadź ją na tańce.
To mówiąc, Chicot wsunął paziowi w rękę dziesięć pistolów, bynajmniej nie oberżniętych tak jak pistole bearneńczyka.
— Widać, panie Chicot — powiedział paź — że pan przybywasz z dworu francuzkiego, pan tak umiesz ujmować, iż panu nic odmówić nie można; wyjdź pan zatem, ale jak można najciszej.
Chicot niedał sobie tego dwa razy powtórzyć, przesunął się jak cień po korytarzu i po schodach, lecz na dole w przedsionku znalazł oficera śpiącego na krześle.
Ten człowiek własnym ciężarem zamykał drzwi tak, że żadną miarą przejść niemożna było.
— Ha! łotrze paziu — mruknął Chicot — ty o tem wiedziałeś a nieuprzedziłeś mię.
Na domiar nieszczęścia oficer spał bardzo lekko; ruszał się i wstrząsał; raz nawet wyciągnął rękę, jakby się zupełnie miał przebudzić.
Chicot obejrzał się wkoło i szukał czy zapomocą długich nóg i silnej pięści, niepotrafi wymknąć się jakim innym otworem niż drzwiami.
Nakoniec znalazł to czego szukał.
Było to okrągłe okno w arkadzie, na wpół otwarte, bądź dla przepuszczenia powietrza, bądź dlatego, że król Nawarry jako mało dbały właściciel, nie uznawał za rzecz stosowną rozkazać aby wprawiono szyby nowe.
Chicot palcami macał ścianę, wyrachował przestrzeń zawartą pomiędzy wystawami i na jednej z nich oparł nogę jak na drabinie.
Nakoniec, wyciągnął się, a czytelnicy nasi znają jego zręczność i lekkość, tak, że niezrobił nawet tyle szmeru, co liść suchy za powiewem wiatru po ścianie spadający.
Ale okno było niezmiernie wypukłe, tak, że jego elipsa nie wyrównywała objętości brzucha i ramion Chicota, chociaż brzuch jego gdzieś znikł, a ramiona skulone jak u kota, ukrywały się w ciele, aby mniej miejsca zajmowały.
Ztąd poszło, że gdy Chicot wytknął przez okno głowę i jedno ramię, a nogę usunął z wystawki, to zawisł pomiędzy niebem a ziemią, tak że ani naprzód ani wtył poruszyć się nie mógł a po długich dopiero usiłowaniach, rozdarł kaftan i skaleczył ciało.
Położenie jego trudniejszem było, ponieważ szpada, której rękojeść przejść niechciała, zahaczyła się i wstrzymywała Chicota, który dobywał wszelkich sił, wszelkiej cierpliwości, wszelkiego przemysłu, aby odpiąć temblak, a właśnie tę zapinkę piersią swoją przygniatał; musiał więc zmienić postępowanie; zdołał prawą ręką sięgnąć na plecy i wydobyć szpadę z pochwy, czego dokazawszy, łatwiej potrafił znaleźć miejsce do przeprowadzenia rękojeści.
Tak więc szpada upadła na podłogę, a Chicot prześliznąwszy się przez otwór jak węgorz, pośpieszył za nią, oburącz zagłuszając głośny jej upadek.
Cała ta walka człowieka z żelaznemi szczękami okna, nieobeszła się bez hałasu, i gdy Chicot powstał, znalazł się oko w oko z żołnierzem.
— A! dla Boga! czyś się nie skaleczył panie Chicot?... — spytał tenże nadstawiając mu ostrze swojej halabardy, zamiast podpory.
— Czy jeszcze!... — pomyślał Chicot — ale pomny na współczucie tego człowieka, odpowiedział.
— Nie mój przyjacielu, bynajmniej.
— To szczęście — rzekł znowu żołnierz — niewiem czy kto inny potrafiłby takiej sztuki dokazać nienakręciwszy karku; doprawdy, to tylko pana trzeba na to panie Chicot.
— Ale zkąd u licha wiesz jak się nazywam — zapytał zdziwiony Chicot — usiłując iść dalej.
— Wiem, bo dzisiaj rano widziałem pana w pałacu i spytałem: Co to za wysoki jegomość rozmawia z królem? To pan Chicot odpowiedziano mi, i ztąd znam pana.
— Nie można być grzeczniejszym, mój przyjacielu, ale śpieszno mi, pozwól więc...
— Co panie Chicot?
— Abym cię pożegnał i udał się za mojemi interesami.
— W nocy z pałacu wychodzić nie wolno, a ja mam rozkaz pilnować tego.
— Widzisz jednak, że wolno, kiedy wyszedłem.
— Jest racya, to prawda, ale...
— Ale co?
— Pan wrócisz i na tem będzie koniec panie Chicot.
— A! nie.
— Jakto nie?
— Tędy przynajmniej bardzo zła droga do powrotu.
— Gdybym był oficerem zamiast żołnierzem, zapytałbym pana, dlaczego tędy wyszedłeś; ale to do mnie nienależy. Powinienem baczyć abyś pan wrócił, i proszę, abyś wrócił.
To mówiąc żołnierz prośbę swą poparł tak przekonywającym dowodem, iż wzruszył Chicota.
W skutek tego Chicot znowu poszukał w kieszeni i wyjął z niej dziesięć pistolów.
— Zbyt jesteś oszczędny mój przyjacielu — powiedział do żołnierza, i zapewne pojmujesz, że skoro podarłem odzież wychodząc tamtędy, to ją jeszcze gorzej podrę wracając i chyba będę chodził nago, co byłoby bardzo nieprzyzwoitą rzeczą na dworze, posiadającym tyle młodych i ładnych kobiet, zacząwszy od królowej; przepuść mię zatem a pójdę do krawca.
I wetknął mu w rękę dziesięć pistolów. — Idź więc panie Chicot, ale prędko — powiedział żołnierz i schował pieniądze.
Gdy się Chicot dostał na ulicę, stanął i uważał miejscowość.
Udając się do pałacu, przeszedł był całe miasto, ale teraz musiał przebywać zupełnie przeciwną drogę, ponieważ wypadało mu wyjść inną bramą nie zaś tą, którą przybył.
Noc jasna i wcale niepochmurna, ucieczce jego niesprzyjała, żałował więc mglistych nocy Francyi, podczas których, o tej godzinie, na ulicach Paryża, jeden drugiego o cztery kroki niewidział, wreszcie na szpiczastym bruku, gwoździami nabijane trzewiki Chicota, sztukały jak końskie podkowy.
Tak więc zaledwie nieszczęśliwy poseł zawrócił na drugą ulicę, zaraz spotkał się z patrolem.
Stanął umyślnie, sądząc, że wpadnie w podejrzenie, skoro zechce skryć się lub przejść gwałtem.
— A! dobry wieczór panie Chicot — rzekł mu dowódzca patrolu, salutując szpadą — czy chcesz pan abyśmy go odprowadzili do pałacu, bo zdaje się, że zabłądziłeś i niemożesz trafić.
— No proszę! czy wszyscy mię tutaj znają? — szepnął Chicot. To coś dziwnego.
Po czem dodał głośno i najswobodniej:
— Mylisz się panie chorąży, ja nie idę do pałacu.
— To źle czynisz, panie Chicot — poważnie odparł oficer.
— A to dla czego?
— Ponieważ bardzo surowy edykt zabrania mieszkańcom miasta Nérac wychodzić w nocy, chyba tylko w razie konieczności; za pozwoleniem i z latarnią.
— Przebacz pan — powiedział Chicot — ale ten edykt mnie dotyczeć niemoże.
— Dla czego?
— Ponieważ nie jestem mieszkańcem miasta Nérac.
— Prawda, ale pan czasowo bawisz tutaj...
Mieszkańcem nienazywa się ten kto pochodzi z..., ale ten który mieszka w... A pan pewno niezaprzeczysz, że mieszkasz w Nérac, ponieważ spotykam pana na ulicach tego miasta.
— Bardzo logicznie pan rozumujesz, ale na nieszczęście mnie pilno bardzo. Chciej więc pan odstąpić na ten raz od rozkazu i przepuścić mię.
— To pan zabłądzisz panie Chicot, Nérac ma bardzo kręte ulice, możesz pan wpaść w jaką dziurę, potrzeba panu przewodnika, pozwól więc niech cię trzej moi ludzie odprowadzą do pałacu.
— Ależ powiadam panu, że nie idę do pałacu.
— A dokąd?
— Nie mogę sypiać, a więc przechadzam się. Nérac jest bardzo przyjemne miasto i jak mi się zdaje pełne wypadków; chcę więc obejrzeć je i poznać bliżej.
— Zaprowadzą pana dokąd pan chcesz. Hola! trzech ludzi niech się przygotuje.
— Panie oficerze, zaklinam pana, niepozbawiaj mię malowniczości mojej przechadzki; ja lubię sam chodzić.
— To pana jacy rabusie zamordują.
— Mam szpadę.
— A! prawda, niewidziałem jej! To pana prewot przyaresztuje jako zbrojnego.
Chicot spostrzegł, iż się próżnemi słowy z kłopotu nie wywikła; wziął więc oficera na stronę.
— Mój panie — rzekł mu — jesteś młody i przystojny, i wiesz, że miłość jest tyranem surowym.
— Zapewne, panie Chicot, zapewne.
— Otóż! mnie miłość pali oficerze. Muszę odwiedzić pewną damę.
— A gdzież to?
— W pewnym cyrkule.
— Czy młoda?
— Ma lat dwadzieścia trzy.
— Czy ładna?
— Jak bogini miłości.
— Winszuję, panie Chicot.
— A więc pan mię przepuścisz?
— Ba! widzę, że muszę koniecznie.
— Tak, koniecznie, mój panie.
— A więc idź pan.
— Ale sam, nieprawdaż?.. Pojmujesz pan, że nie mogę jej skompromitować...
— Dobrze! dobrze... Idź pan, idź.
— Ale, panie oficerze, chciej mi powiedzieć, z kąd mię znasz?
— Widziałem pana w pałacu u króla.
— Co to jest małe miasto! — pomyślał Chicot — gdyby mię w Paryżu tak dobrze znali, nieraz pewno zamiast kaftana miałbym skórę podziurawioną!
I uścisnął dłoń oficera, który mu powiedział:
— Ale, ale, w którą pan stronę idziesz?
— W stronę bramy Agen.
— A nie zabłądź pan.
— Alboż idę złą drogą?
— Owszem, idź pan tylko prosto i unikaj nieprzyjemnego spotkania, życzę panu tego.
— Dziękuję.
Chicot ruszył żwawiej i weselej niż kiedykolwiek.
Ale nieuszedł i stu kroków a już spotkał się ze strażą miejską.
— Do pioruna, jak dobrze pilnują miasta! pomyślał Chicot.
— Nie wolno tędy!... — piorunującym głosem zawołał prewot.
— Ależ mój panie — zagadnął Chicot — pragnąłbym jednak...
— A! to pan, panie Chicot, czegóż pan w tak zimną porę chodzisz po ulicach?
— No! to pewno musiał się kto założyć o mnie — pomyślał niespokojny Chicot.
I ukłoniwszy się eh ciał iść dalej.
— Strzeż się panie Chicot — powiedział prewot.
— Czego panie urzędniku?
— Pan zapewne zbłądziłeś, bo pan idziesz ku rogatkom.
— A tak.
— W takim razie przyaresztuję pana.
— E! nie, panie prewocie, to byś pan dopiero pięknie się popisał.
— A jednak muszę...
— Przybliż się pan, mości prewocie, niech pańscy żołnierze nie słyszą o czem mówić będziemy.
Prewot przybliżył się.
— Słucham — rzekł.
— Król dał mi zlecenie do porucznika stojącego na straży w bramie Agen.
— A! ha!... — rzekł zdziwiony prewot.
— Czy to pana dziwi?
— Tak jest.
— Jednak niepowinion byś dziwić się skoro mię znasz.
— Znam, bo widziałem pana w królewskim pałacu.
Chicot tupnął nogą, bo już niecierpliwić się zaczynał.
— To powinno przekonać pana, że posiadam zaufanie króla.
— Zapewne, zapewne; to idź pan parne Chicot, niezatrzymuję dłużej.
— Dziwna rzecz ale przyjemna — pomyślał Chicot — wprawdzie zaczepiam po drodze o różne przedmioty, ale się jednak ciągle dalej toczę. „Ventre de biche“! otóż i brama, musi to być brama Agen; za pięć minut będę za miastem.
I rzeczywiście przybył do tej bramy strzeżonej przez placówkę, przechadzającą się wzdłuż i w szerz z muszkietem na ramieniu.
— Przebacz przyjacielu — rzekł Chicot — ale zawołaj aby mi otworzono!
— Ja tu nie rozkazuję panie Chicot — odpowiedział żołnierz — bo jestem tylko prostą-placówką.
— Czy i ty znasz mię?... — w rozpaczy zawołał Chicot.
— Mam ten zaszczyt panie Chicot, dzisiaj rano byłem na warcie w pałacu, i widziałem jak pan rozmawiałeś z królem.
— Otóż mój przyjacielu, skoro mię znasz to dowiedz się o jednej rzeczy.
— O jakiej?
— Że król dał mi bardzo pilne zlecenie do Agen, otwórz mi zatem bramę.
— Uczyniłbym to z największą przyjemnością, panie Chicot, ale niemam kluczy.
— A któż je ma?
— Oficer służbowy.
Chicot westchnął, i zapytał.
— A gdzież jest ten oficer?
— O! niech pan sobie nierobi trudu — odparł żołnierz i pociągnął za sznurek od dzwonka, który przebudził śpiącego oficera.
— Co tam?... — spytał tenże wyglądając przez okno.
— Mój poruczniku, oto ten pan chce aby mu bramę otworzono i wypuszczono go na pole.
— A! przebacz pan, panie Chicot — zawołał oficer — bardzo mi przykro, że pan czekasz ale zaraz służę.
Chicot wściekał się i gryzł paznokcie.
— Czyż ani jednego nie znajdę, któryby mię nieznał? Nérac to czysta latarnia, a ja to chyba świeca!
Oficer ukazał się we drzwiach.
— Przebacz panie Chicot — rzekł śpiesznie zbliżając się, trochę zasnąłem.
— Nic nieszkodzi, mój panie, wszak noc na to służy aby spać; bądź pan tak dobry i każ mi otworzyć bramę. Ja na nieszczęście sypiać niemogę. Pan zapewne wiesz, że król mię zna?
— Tak jest, widziałem dzisiaj rano; jak pan rozmawiałeś z królem.
— Tak właśnie — mruknął Chicot. Ale chociaż pan widziałeś, to jednak nie słyszałeś o czem mówiliśmy.
— Nie panie Chicot, nie słyszałem.
— Otóż król, rozmawiając ze mną, polecił mi, abym tej nocy udał się do Agon w pewnym interesie; a to właśnie zdaje mi się jest brama Agen.
— Tak panie Cbicot.
— Zamknięta?
— Jak pan widzisz.
— Raczże mi pan otworzyć, bardzo proszę.
— I owszem panie Chicot! Anthenas, Anthenas, otwórz bramę panu Chicot, tylko prędko!
Chicot wytrzeszczył oczy, spojrzał jak nurek, który pięć minut pod wodą zabawiwszy, tylko co na wierzch jej wypłynął.
Brama skrzypnęła na zawiasach i otworzyła się przed Chicotem jak wrota do raju, bo za nią widział już wszelkie rozkosze swobody.
Serdecznie uściskał oficera i udał się pod arkadę bramy.
— Dowidzenia — rzekł — bardzo dziękuję.
— Dowidzenia panie Chicot, szczęśliwej podróży!
Chicot znowu uszedł parę kroków.
— Jakiż ja roztrzepany — zawołał oficer pospieszając za nim i wstrzymując go za rękaw — zapomniałem zapytać pana, czy masz paszport.
— Jakto! paszport?
— A tak, jeżeli pan znasz wojskowe przepisy, musisz zapewne wiedzieć co to jest paszport? Z miasta takiego jak Nérac nie wolno wychodzić bez paszportu wydanego wprost od króla, zwłaszcza, kiedy król przebywa w tem mieście.
— Przez kogóż powinien być podpisany ten paszport?
— Przez samego króla. Skoro więc król dał panu jakie zlecenie na prowincyę, musiał także dać i paszport.
— A! ha!.. więc pan wątpisz o tem, że mię sam król wyprawił — powiedział Chicot z zaiskrzonem okiem, bo widział, że wszystkie jego zabiegi na niczem spełzną, a w zapamiętaniu chciał zabić oficera i odźwiernego i mieć przez to otwartą bramę, bez względu, iż sto wystrzałów z muszkietów może go ścigać.
— O niczem nie wątpię panie Chicot, a mianowicie o rzeczach, które mi pan objawić raczyłeś, lecz zważ pan, że jeżeli król dał panu zlecenie...
— Osobiście panie, osobiście!
— To zapewne wie, że pan masz wyjść z miasta.
— „Ventre de biche! — zawołał Cbicot — tak sądzę.
— Będę więc musiał doręczyć pański paszport gubernatorowi miasta.
— A któż jest tym gubernatorem? — spytał Chicot.
— Pan de Mornay, który wcale nie żartuje, jak to panu zapewne wiadomo, i który po prostu rozstrzelać mię każę za przekroczenie przepisów służby.
Chicot ze złośliwym uśmiechem pogładził rękojeść swojej szpady, lecz obejrzawszy się postrzegł, że całą bramę otoczył ront zewnętrzny, który właśnie miał przeszkodzić jego wyjściu, gdyby mu się udało zabić oficera, placówkę i odźwiernego.
— No — pomyślał Chicot westchnąwszy — głupiec jestem, przegrałem sprawę.
I na miejscu zawrócił.
— Czy chcesz panie Chicot aby cię odprowadzono? — spytał oficer.
— Nie, dziękuję, to nie warto trudu.
Wracał więc sam, ale nie na tem skończyły się jego męczarnie.
Spotkał prewota, który mu powiedział:
— A cóż to! panie Chicot, czy już załatwiłeś twoje zlecenie? Do licha! jakiś pan szybki!...
Dalej oficer z patrolem zszedł się z nim na rogu ulicy i zawołał:
— Dobry wieczór, panie Chicot. A cóż owa dama!... Czyś kontent z miasta Nérac, panie Chicot?
Nakoniec żołnierz z krużganku, zawsze tego samego miejsca pilnujący, dogryzł go ostatniem docięciem, mówiąc:
— Do dyabła, panie Chicot, krawiec źle panu odzież naprawił; przebacz pan, ale teraz się jeszcze bardziej podarła.
Chicot nie chciał obdzierać się ze skóry jak zając, przełażąc przez okno, położył się zatem podedrzwiami i udał że śpi.
Przypadkiem, a raczej przez litość otworzono mu drzwi, i Chicot strudzony i upokorzony wszedł do pałacu.
Jego strapiona mina wzruszyła pazia, ciągle na swojem stanowisku zostającego.
— Kochany panie Chicot — rzekł tenże — czy chcesz, abym ci to wszystko wyjaśnił?
— Chcę wężu, chcę — mruknął Chicot.
— Otóż! wiedz pan, że król tak pana kocha, iż nie chce puścić od siebie.
— I ty o tem wiedziałeś, rozbójniku, a nie uprzedziłeś mię?
— Nie mogłem, panie Chicot, nie mogłem, to była tajemnica stanu.
— Ależ ja ci zapłaciłem, zbrodniarzu!
— O! przyznaj pan, że tajemnica warta była więcej, jak dziesięć pistolów.
Chicot wszedł do swojego pokoju i zasnął z wściekłości.


Rozdział XII.
Wielki łowczy króla Nawarry.

Małgorzata opuściwszy króla, zaraz udała się do pokojów swoich dam honorowych.
Przechodząc, wzięła z sobą swojego lekarza Chirac, który sypiał w zamku i z nim udała się do biednej Fosseuse, która blada i wystawiona na ciekawe spojrzenia, narzekała na ból żołądka, nie chcąc pomimo ciężkich cierpień ani żadnej pomocy, ani nawet odpowiadać na pytania.
Fosseuse miała w tym czasie najwięcej dwadzieścia jeden lat; była piękną i słuszną kobietą z niebieskiemi oczyma i jasnemi włosami, wysmukła i pełna wdzięku; od trzech miesięcy tylko nie wychodziła prawie z mieszkania i narzekała na ociężałość; w tej chwili siedziała w ogromne m krześle, a następnie przeszła do łóżka.
Chirac najprzód wyprosił obecnych i stając przy łóżku chorej, pozostał sam z nią i z królową.
Fosseuse przelękniona tym wstępem, któremu fizyonomie Chiraca i królowej, obiedwie zimne i obojętne, nadawały coś uroczystego, podniosła głowę z poduszki i wyjąkała podziękowanie za zaszczyt, jakim ją królowa, jej pani, obdarza.
Małgorzata była bledszą od chorej; tak to obrażona duma więcej boli niż okrucieństwo, lub cierpienie.
Chirac pomacał puls dziewicy pomimo jej woli.
— Co pani? — zapytał po chwili namysłu.
— Żołądek mnie boli — odpowiedziała biedaczka, ale to przeminie upewniam pana, bylem tylko miała spokojność.
— Jaką spokojność? — zapytała królowa.
Fosseuse zalała się łzami.
— Nie smuć się panna — mówiła Małgorzata — król polecił mi uspokoić cię.
— A! ileż dobroci!
Chirac puścił rękę chorej.
— A ja — rzekł — wiem jaka jest pani choroba.
— Pan wiesz?... — drżąc zapytała Fossense.
— Tak wiemy — dodała Małgorzata — wiemy, że cierpisz bardzo.
Fosseuse wciąż lękała się, że jest na łasce dwóch obojętności, nauki i obojętności zarazem.
Królowa dała znak lekarzowi, aby wyszedł z pokoju. Wtedy Fosseuse zadrżała i o mało nie zemdlała.
— Panno — rzekła królowa — chociaż od niejakiego czasu postępowałaś względem mnie niegodnie i chociaż donoszono mi, że mnie czynisz nienawistna mężowi....
— Ja Najjaśniejsza pani?
— Nie przerywaj mi, proszę. Chociaż wyżej sięgałaś, aniżeliś powinna, przyjaźń, jaką mam dla ciebie i szacunek jakim darzę twoje rowienniczki, każę mi nieść ci pomoc w nieszczęściu, w jakiem cię widzę obecnie.
— Pani, przysięgam...
— Nie zaprzeczaj, zanadto wiele już mam zmartwienia; szanuj twój honor, który mnie równie jak ciebie obchodzi, bo do mojego dworu należysz. Powiedz mi wszystko, a matką będę dla ciebie.
— A! pani, czyż możesz wierzyć temu co mówią...
— Proszę cię, nie przerywaj, bo jak sądzę, mało nam czasu zostaje. Chciałam powiedzieć że pan Chirac, który zna twoję chorobę, wszak słyszałaś co mówił dopiero? Pan Chirac jest w przedpokoju i powiada, że twoja choroba jest zaraźliwą, aby wszystkich tym sposobem oddalił. Tymczasem ja, póki czas jeszcze, zaprowadzę cię do Mas-d’Agenvis, który jest oddalonym domem króla mojego męża; tam będziemy prawie same: bo król wyjeżdża na polowanie, na którem przez kilka dni zabawi: powrócimy z tego ustronia dopiero po twojem rozwiązaniu.
— Pani!... — zawołała Fosseuse, zarumieniona ze wstydu i bólu, jeżeli wierzysz co mówią o mnie, pozwól mi umrzeć spokojnie.
— Panno, źle odpowiadasz na moją wspaniałomyślność i za wiele liczysz na przychylność króla, który cię zlecił moim staraniom.
— Króla?... czy król co mówił?
— Czy wątpisz, gdy o tem mówię? Gdybym nie widziała symptomatów twojej choroby, gdybym z twoich cierpień, nie odgadywała bliskiego kryzysu, możebym twojemu zaprzeczeniu wierzyła.
W tej chwili, jakby na stwierdzenie zdania królowej, biedną Fosseuse napadły bóle i z jękiem padła na łóżko.
Małgorzata patrzyła na nią czas jakiś bez gniewu, ale i bez współczucia.
— Panno, czyż mam wierzyć twojemu zaprzeczeniu?... — rzekła nakoniec do biednej dziewczyny, która nowe czyniąc wysilenie, zalała się łzami, któreby rozczuliły samą nawet Katarzynę.
W tym czasie, jakby sam Bóg chciał przynieść pomoc nieszczęśliwej, drzwi otworzono i król Nawarry wszedł spiesznie.
Henryk z tych samych co Chicot nie mogąc spać przyczyn, po całogodzinnej z Mornayem pracy, po zrobieniu wszelkich przygotowań na zapowiedziane Chicotowi łowy, udał się do apartamentu dam honorowych.
— A co — rzekł wchodząc — czy moja biedna Fosseuse cierpi jeszcze?
— Przekonaj się Najjaśniejsza pani — zawołała cierpiąca, której widok kochanka nowych sil dodał, przekonaj się, że król nic nie mówił; żem dobrze uczyniła zaprzeczając.
— Panie — przerwała królowa zwracając się ku Henrykowi — zakończ błagam cię tę upokarzającą scenę; sądziłam, że Wasza królewska mość dosyć masz we mnie zaufania, odkrywając mi stan tej kobiety. Powiedz jej więc, że wiem o wszystkiem.
— Moje dziecię — rzekł wtedy Henryk z czułością, czy chcesz jeszcze zaprzeczać?
— Tajemnica nie do mnie należy Najjaśniejszy panie — odpowiedziała chora i gdybym z twoich ust nie słyszała...
— Moja Fosseuse jest wyborną — odrzekł Henryk — przebacz jej, błagam cię o to, ty zaś moja droga miej zaufanie w królowej, co do wdzięczności, ta moim jest obowiązkiem.
Henryk ujął rękę Małgorzaty i uścisnął ją z uczuciem.
W tej chwili, nowy ból napadł dziewicę; uległa mu, i jak lilia gnąca się od wichru, skłoniła głowę z ciężkim jękiem.
Henryk rozczulony do głębi serca, kiedy ujrzał, blade jej czoło i oczy zalane łzami, kiedy zobaczył pot ściekający po skroniach i twarzy, bezprzytomny, z rozwartymi ramionami, rzucił się ku niej.
— Fosseuse! kochana? Fosseuse!... — mówił i padając na kalana przy jej łóżku.
Małgorzata ponura i milcząca stanęła w oknie, prawie dotykając twarzą szyby.
Fosseuse znalazła tyle sił, że kochanka szyję objęła rękami, a następnie ustami jego ust dotknęła, sądząc, że w ostatnim uścisku, duszę swoję Henrykowi oddaje.
Następnie, padła bez zmysłów.
Henryk równie blady jak ona, nieporuszony i milczący, opuścił głowę i wsparł ją na łóżku.
Małgorzata zbliżyła się do nich.
— Powstań panie — rzekła do króla, i pozwól mi dopełnić obowiązku, jaki na mnie włożyłeś.
Że zaś Henryk zdawał się nie słuchać tej mowy dodała:
— Nie lękaj się, skoro tylko moja duma jest obrażoną, mam dosyć siły; z sercem nie tak byłoby mi łatwo, ale szczęściem, serce nie ma tutaj żadnego udziału.
Henryk wzniósł głowę.
— Pani?... — rzekł.
— Ani jednego wyrazu więcej — odrzekła królowa z powagą wznosząc rękę, jeżeli nie chcesz, abym sądziła, że twoje pobłażanie jest wyrachowanem. Jesteśmy bratem i siostrą, zatem zrozumiemy się snadnie.
Henryk przyprowadził ją do Fosseuse i rękę lodowatą chorej podał do dłoni.
— Jedź, jedź Najjaśniejszy panie na łowy. Wyjeżdżając wyprowadzisz z sobą ciekawych.
— Ale — odrzekł Henryk — nikogo nie widziałem w przedpokoju.
— Czy tak?... — odpowiedziała Małgorzata z uśmiechem; zatem sądzą, że tu zaraza. Spiesz więc mężu, gdzieindziej szukać zabawy.
— Zatem idę na łowy, ale dla nas obojga.
I czule spojrzawszy na Fosseuse prawie bezprzytomną, wybiegł z pokoju.
W przedpokoju wstrząs! głową, jakby resztę niespokojności chciał z siebie zrzucić; następnie ubrawszy twarz uśmiechem sobie właściwym, udał się do Chicota, który, jakieśmy powiedzieli, spał wsparty na łokciach.
Król kazał sobie drzwi otworzyć i potrząsając śpiącym, rzekł:
— Żywo kumie, żywo, druga godzina, wstawaj!
— Co tam u dyabła? — zawołał Chicot!.. — czy czasem, Najjaśniejszy panie nie bierzesz mnie za Gwizyusza.
W rzeczy samej, Henryk mówiąc o księciu Gwizyuszu, zawsze go kumem nazywał.
— Ja cię biorę za mego przyjaciela — odpowiedział król.
— A więzisz mnie, posła! Najjaśniejszy panie! gwałcisz prawa narodów.
— Czyś oszalał — rzekł król — cóż ci tu złego, że chcesz uciekać?
— I owszem, bardzo mi dobrze; tuczą mnie jak gęś w kojcu. Wszyscy mię pieszczą, ale drzwi zamykają przedemną.
— Chicot, mój przyjacielu — rzekł król — uspokój się, nie jesteś na mój stół dosyć tucznym.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Chicot — bardzo cię dzisiaj widzę wesołym, cóż więc słychać?
— Zaraz ci powiem: jadę na łowy, a zawsze jestem wesoły, kiedy poluję... Dalej kumeczku, wstawaj.
— Jakto?.. bierzesz mnie ż sobą.. Najjaśniejszy panie?
— Będziesz moim historyografem.
— Będę zapisywał strzały.
— Właśnie.
Chicot potrząsnął głową.
— No i co, zapytał król.

~ Nigdym na taką wesołość spokojnie nie patrzył.
— Ba!..
Henryk zaczął się śmiać, Chicot, jako człowiek dowcipny, musiał mu wtórować.
— Tak nie inaczej, kiedy słońce pali...
— I cóż z tego?
— Deszcz i grzmoty nie daleko.
Henryk z uśmiechem pogłaskał brodę i odpowiedział:
— Skoro będzie burza, skryjesz się pod mój płaszcz, a on dosyć obszerny.
Następnie, kiedy się Chicot ubierał, król zbliżył się do przedpokoju i zawołał:
— Konia!... powiedźcie panu de Mornay, że jestem gotowy.
— A!... to pan de Mornay jest wielkim łowczym na to polowanie? — zapytał Chicot.
— Pan de Mornay jest tu wszystkiem — odpowiedział Henryk, — król Nawarry jest ubogi i wielu sług trzymać nie może. Ja mam tylko jednego człowieka!
— Tak, ale tęgiego, z westchnieniem zakończył Chicot.


Rozdział XIII.
Jak polowano na wilka w Nawarrze.

Chicot patrząc na przygotowania, do odjazdu, zauważył, że łowy Henryka króla Nawarry mniej były okazałe, niż króla francuzkiego.
Dwunastu do piętnastu szlachty, pomiędzy któremi poznał wice-hrabiego Tureniusza, składało cały orszak Jego królewskiej mości.
Co więcej, ponieważ panowie ci, nie byli bardzo bogaci i nie mogli czynić niepotrzebnych wydatków, a często nawet i koniecznych, prawie wszyscy zamiast zazwyczaj używanego stroju myśliwskiego w owej epoce, mieli na sobie kurtki i zbroje, dlatego Chicot pytał, czy wilki gaskońskie mają w lasach karabiny i armaty?
Henryk słyszał pytanie, chociaż wprost do niego nie było skierowane; zbliżył się więc do Chicota i poklepał go po ramieniu.
— Nie, mój synu — rzekł — wilki gaskońskie nie mają muszkietów i armat, ale są dzikiemi zwierzętami i mają pazury i zęby; że zaś myśliwych wciągają w knieje, potrzeba mieć mocne suknie, aby ich nie podrzeć; łatwo można poszarpać materyę, lub aksamit, ale zbroja się nie podrze.
— Jest to przyczyna — rzekł Chicot przez zęby, ale nie ze wszystkiem dokładna.
— Lecz nie mam innej — odparł król.
— Muszę więc na tej poprzestać.
— Bardzo słusznie.
— A więc dobrze. Ale jak uważam nie jesteś zadowolony, że cię wziąłem z sobą?
— Prawdę powiedziawszy, tak jest.
— I pokpiwasz sobie.
— Alboż to nie wolno?
— Bynajmniej, żarty są zwyczajną monetą w Gaskonii.
— Prócz tego Najjaśniejszy panie, wiesz że nie jestem myśliwym, a że muszę czemś się zatrudnić, patrzę na myśliwych, którzy tak małą liczbą chcą wilków nastraszyć.
— Tak, tak — rzekł król z uśmiechem — naprzód odzież, potem myśliwi i ich liczba, żartuj, żartuj przyjacielu.
— Najjaśniejszy panie...
— Zrobię ci uwagę, że nie jesteś pobłażającym mój synu: Bearn nie jest tak wielkim jak Francya; tam, król z dwustoma myśliwemi udaje się na łowy, ja zaś jak widzisz, wyjeżdżam z dwunastoma.
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Lecz — mówił dalej Henryk — myślisz, że przesadzam, słuchaj więc; tutaj, co rzadko tam się przytrafia, szlachta dowiedziawszy się, że jadę na łowy, opuszcza domy i zamki, łączy się ze mną i piękny niekiedy składa orszak.
— Przekonasz się, Najjaśniejszy panie, że nie będę miał szczęścia być przytomnym podobnej uroczystości — rzekł Chicot.
— Kto to wie?... — odpowiedział Henryk z uśmiechem.
Następnie, kiedy minęli Nérac, po pół godzinnej drodze, Henryk rzekł do Chicota.
— Patrz, Chicot, jeżeli się nie mylę, patrz.
— Na co?... — zapytał Chicot.
— Patrz ku Moiras, zdaje mi się, że jezdnych spostrzegam.
Chicot wspiął się na strzemionach.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odpowiedział.
— A ja jestem pewny.
— Jezdni, to prawda — rzekł Chicot bacznie się wpatrując, ale nie myśliwi.
— Dlaczego nie myśliwi?
— Bo są uzbrojeni jak Roland i Amadis — odpowiedział Chicot.
— Mój kochany Chicot, co strój znaczy? wszak przekonałeś się, że nie odzież stanowi myśliwego.
— Ale — zawołał Chicot — ja ich tam widzę do dwustu.
— I cóż to stanowi? dowód, że Moiras dobrem jest miastem.
Chicot czuł coraz bardziej podnieconą ciekawość.
Oddział, którego liczbę na dwieście koni ustanowił Chicot, w milczeniu połączył się z orszakiem królewskim; każdy z jezdnych dobrze był umontowany i uzbrojony, oddziałem zaś dowodził człowiek przyjemnej powierzchowności, który zbliżywszy się, ucałował rękę króla z grzecznością dworską i serdecznością zarazem.
Rzekę Gers przebyto wpław; pomiędzy Gers i Garonną, spotkano znowu oddział ze stu ludzi złożony; dowódzca zbliżył się do króla i przełożył niemożność przyprowadzenia większej liczby myśliwych, Henryk przyjął usprawiedliwienie podając mu rękę.
Puszczono się dalej w drogę i zatrzymano się nad Garonną; przebyto ją wpław równie jak Gers, tylko Garonna głębsza, więc na środku stracono grunt i musiano pływać; przecież na drugi brzeg dostali się bez wypadku.
— Przez Boga — rzekł Chicot — jakże ich ćwiczysz Najjaśniejszy panie? mając mosty z obu stron Agen, każesz im się jak rybom pluskać.
— Mój kochany — odparł król — jesteśmy dzikiemi i wiele trzeba nam przebaczyć; wszak wiesz, że mój brat Karol odyńcem mnie nazywał; dzik zaś, ale nie wiesz o tem, bo nie jesteś myśliwym, nigdy z prostej drogi nie schodzi; i ja mając jego nazwisko, naśladuję go. Rzeka przedemną, przepływam ją, miasto przedemną, zjadam je jak pasztet.
Ten dowcip bearneńczyka, wesoły śmiech w około niego pobudził.
Tylko pan de Mornay, zawsze przy boku króla obecny nie śmiał się; przygryzł tylko usta, co u niego było oznaką wesołości.
— Mornay jest dzisiaj w dobrym humorze — rzekł Henryk do ucha Chicotowi — roześmiał się z mojego konceptu.
Chicot zapytał siebie, z którego ze dwóch śmiać się należało, czy z pana uszczęśliwionego, że sługę rozśmieszył, czy ze sługi tak trudnego do wesołości.
Wszystko jednak dla Chicota było tajemnicą.
Z drugiej strony Garonny, o pół mili od rzeki, trzystu jezdnych, ukrytych w lesie jodłowym, okazało się oczom Chicota.
— Najjaśniejszy panie — rzekł cicho do Henryka — czy ci ludzie nie mają zamiaru stawić oporu łowom zamierzonym.
— Bynajmniej, mylisz się mój drogi; ci ludzie przybywający z Puymirol są mojemi przyjaciółmi.
— Ale Najjaśniejszy panie, większy będziesz miał orszak, niż drzew jest w lesie.
— Mój kochany — odpowiedział Henryk — sądzę, że wieść o twojem przybyciu rozeszła się po kraju i ze wszystkich stron przybywają ciekawi, aby uczcić posła króla francuzkiego.
Chicot za nadto miał dowcipu, aby nie poznać, że od niejakiego czasu żartowano z niego.
Zasępił się nieco, ale nie obraził.
Zanocowano w Mornay, gdzie szlachta z okolicy jakby uprzedzona, że król Nawarry będzie przejeżdżał, ofiarowała wieczerzę, w której Chicot z zadowoleniem przyjął udział, tembardziej, że przez całą drogę dla tak drobnej rzeczy jak obiad, nie zatrzymywano się i od Nérac nic nie jedzono.
Dla Henryka przeznaczono najpiękniejszy dom w mieście.
— Kiedy zaczniemy łowy?... — zapytał Chicot Henryka, kiedy ten się rozbierał.
— Jeszcześmy nie przybyli na stanowisko mój kochany Chicot — odpowiedział Henryk.
— A kiedyż przybędziemy, Najjaśniejszy panie?
— Jak żeś ciekawy!
— Bynajmniej, ale każdy pragnie wiedzieć gdzie idzie.
— Jutro się dowiesz, mój drogi. Tymczasem. połóż się po lewej mojej stronie, patrzaj jak Mornay już chrapie.
— Niespokojniej śpi jak wczoraj.
— Prawda, ale on mówić nie lubi; na łowach widzieć go trzeba, jutro zobaczysz...
Zaledwie dzień zaświtał, gdy tentent koni obudził króla i Chicota.
Stary szlachcic, który sam chciał usłużyć królowi, przyniósł mu grzankę i wino grzane na śniadanie.
Mornayowi i Chicotowi przyniosła śniadanie służba szlachcica.
Po śniadaniu, zatrąbiono wsiadanie na koń.
— Dalej! dalej!... — rzekł Henryk — dla nas dziś dzień ważny; na koń, panowie na koń.
Chicot widział z podziwieniem, że pięciuset jezdnych orszak powiększyło.
Ci pięciuset przybyli w nocy.
— Ale to nie orszak, to nie oddział, lecz armia Najjaśniejszy panie.
Henryk tylko te wyrazy odpowiedział:
— Zaczekaj, jeszcze zaczekaj.
— W Lauzerte sześćset pieszych przyłączyło się do jazdy.
— Piechota!... — rzekł Chicot.
— Obława, nic więcej tylko obława — odpowiedział król.
Chicot zmarszczył brwi i zamilkł.
Ilekroć spoglądał po polach, to jest ilekroć przychodziła mu myśl ucieczki, zawsze miał przy sobie straż honorową i o ucieczce myśleć było niepodobna.
Henryk to spostrzegł bo mówił:
— Sam temu winieneś kochanku, żeś pod strażą; obciąłeś uciekać z Nérac, i teraz się lękam, abyś nie uciekł...
— Najjaśniejszy panie — odrzekł Chicot — daję ci słowo szlacheckie, że więcej o tam nie pomyślę.
— Dobrze.
— Prócz tego, żlebym uczynił uciekając.
— Dlaczego?
— Bo widzę na ciekawe zanosi się rzeczy.
— Bardzo mię cieszy, że tak myślisz mój drogi, bo i moje takie jest zdanie.
W tej chwili, przebywano miasto Monteng, w którem cztery połowę działa połączyło się z wojskiem.
— Wracam do pierwszej mojej myśli, Najjaśniejszy panie — rzekł Chicot — że tutejsza wilki nie są pospolitemi i że się z niemi szczególnie obchodzić potrzeba; artylerya na wilki!...
— Mój drogi — rzekł Henryk — jest to słabość mieszkańców tutejszego miasta, że od czasu jak im z Hiszpanii kazałem zdefraudować cztery działa, wszędzie je z sobą włóczą.
— Czy dziś tam przybędziemy? spytał Chicot.
— Nie, jutro.
— Rano, czy w wieczór?
— Rano.
— Kiedy tak, to zapewne w Cahors będziemy polowali, wszak prawda Najjaśniejszy panie?
— Z tej strony — odrzekł Henryk.
— Skoro Najjaśniejszy panie z kawaleryą, piechotą i artyleryą masz polować na wilków, dla czego zapomniałeś o chorągwiach? Zaszczyt jaki czynisz tym zwierzętom jest niezupełny?
— Niczego nie zapomniano mój drogi. Mamy chorągiew, tylko w futerale, żeby się nie zabrudziła. Jednakże kiedy kochanku chcesz wiedzieć pod jakim postępujesz znakiem, rozkaże go wydobyć. Hej! wydobyć sztandar, niech poseł króla francuskiego zobaczy herb Nawarry.
— Nie potrzeba — rzekł Chicot — niech sobie będzie schowany.
— Dobrze, zobaczysz go na swojem miejscu i w swoim czasie.
Drugą noc przepędzono w Catus, prawie tak samo jak pierwszą; tylko, ponieważ Chicot dał słowo, że nie uciecze, nie zwracano już na niego uwagi.
Przeszedł przez wieś i udał się aż do przednich straży. Ze wszystkich stron, oddziały po sto, dwieście, trzysta ludzi, łączyły się z armią. Noc ta była schadzką dla piechoty.
— Szczęście że nie idziemy do Paryża — rzekł Chicot — bobyśmy przyprowadzili sto tysięcy wojska.
Nazajutrz o ósmej rano, przybyli pod Cahors z tysiącem piechoty i dwoma tysiącami jazdy.
Znaleziono miasto w stanie obronnym: szpiegi donieśli u siłach i pan Vesius przedsięwziął środki ostrożności.
— Ha! — rzekł król — gdy Mornay o tem mu doniósł, to źle, że nas uprzedzono.
— Trzeba formalnie oblegać Najjaśniejszy panie — mówił Mornay — zaczekamy jeszcze na dwa tysiące ludzi, a z tą siłą możemy szczęścia spróbować.
— Zwołajmy radę — odezwał się Tureniusz i zacznijmy wyłom.
Chicot patrzył na to wszystko dziwnemi oczyma.
Zamyślona postać króla Nawarry utwierdzała go w podejrzeniach, że Henryk nie był wojakiem i myśl ta uspakajała go.
Król pozwolił wszystkim mówić i po wysłuchaniu rozmaitych zdań, milczał jak ryba.
Nagle ocknął się z zamyślenia, wzniósł głowę i tonem rozkazującym wyrzekł:
— Panowie!... tak postąpić należy. Mamy trzy tysiące ludzi, a dwóch się spodziewamy, wszak prawda Mornay?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Zatem pięć tysięcy; w formalnym oblężeniu ubiją nam tysiąc, albo tysiąc pięćset w dwóch miesiącach; śmierć tych zniechęci innych i będziemy musieli ze wstydem odstąpić; cofając się stracimy tysiąc ludzi, to jest połowę sił naszych. Poświęćmy raczej pięciuset ludzi i weźmy Cahors.
— Jakto, Najjaśniejszy panie? — zapytał Mornay.
— Mój przyjacielu, pójdziemy prosto ku tej bramie, która najbliższa. Znajdziemy fosę, zapchamy ją faszyną, zostawimy dwieście ludzi na placu, ale dostaniemy się do bramy.
— A. potem co, Najjaśniejszy panie?...
— Potem bramę wysadzimy i Cahors nasze.
Chicot z trwogą spojrzał na Henryka.
— Tak — rzekł do siebie — tchórz i samochwalca, prawdziwy gaskończyk, myśli, że to tak łatwo.
W tym samym czasie, Henryk jakby słyszał mowę Chicota, dodał:
— Nie traćmy czasu, panowie, zupa ostygnie. Kto mnie kocha, ten pójdzie za mną.
Chicot zbliżył się do Mornaya, z którym przez całą drogę nie miał czasu pomówić.
— Powiedz mi, panie hrabio — rzekł mu do ucha — czy macie ochotę wszyscy wyginąć?
— Król tak chce i wole jego trzeba wykonać.
— Ale król zginie.
— Silną ma zbroję.
— Prócz tego myślę, że nie będzie się narażał.
Mornay wzniósł ramiona i odwrócił się.
— Na honor — rzekł Chicot — wolę kiedy śpi, niż kiedy czuwa, i kiedy chrapie, niż kiedy mówi; wtedy przynajmniej grzeczniejszy.


Rozdział XIV.
Jak Henryk król Nawarry sprawił się pierwszy raz w ogniu.

Mała armia podstąpiła na dwa strzały armatnie pod miasto; tam jedzono śniadanie właśnie.
Po posiłku, oficerom i żołnierzom pozwolono przez dwie godziny spocząć.
Była to trzecia po południu, to jest zaledwie dwie godziny dnia zostawało, kiedy król pod swój namiot przywołał oficerów.
Henryk był bardzo blady i kiedy rozprawiał ręce drżały mu jak rękawiczki powieszone dla wysuszenia.
— Panowie — rzekł — przybyliśmy, aby wziąć Cahors; musimy je więc wziąć, skorośmy poto przyszli, a wziąć musimy siłą, rozumiecie? to jest nieszczędząc życia, ciała i żelaza.
— Wcale nie źle — pomruknął Chicot — i jeżeli słowa odpowiedzą czynom, ciekawe rzeczy zobaczymy.
— Pan marszałek de Biron — mówił dalej Henryk — który przysiągł, że wywiesza co do jednego Hugonota, jest od nas o pięćdziesiąt mil oddalony. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, pan de Vesins wyprawił do niego posła i za pięć dni z dziesięcioma tysiącami ludzi na karki nam spadnie. Tak więc we dwa ognie nas wezmą. Weźmy więc Cahois i przyjmijmy go jak pan de Vesins nas przyjąć zamierza. Dalej panowie, staję na waszem czele i powiadam, strzały za grad uważajcie.
Jakkolwiek krótka przemowa, była jednak dostateczną, albowiem żołnierze i oficerowie odpowiedzieli na nią okrzykami radośnemi.
— Piękny mówca — rzekł do siebie Chicot — czysty gaskończyk; szczęściem, że odpowiadają mu oklaskami; ale ciekawym co to będzie, kiedy przyjdzie do rzeczy.
— Armia ruszyła zająć stanowisko pod wodzą Mornaya.
Wtedy król zbliżył się do Chicota.
— Przebacz mój przyjacielu — rzekł — oszukałem cię mówiąc o łowach na wilki i inne drapieżne zwierzęta; ale musiałem tak czynić; król Henryk nie chce płacić posagu siostrze swojej Małgorzacie, a ona krzyczy i płacze o swoje Cahors; chcąc zaś mieć spokój w domu, trzeba czynić co żona żąda; musiałem więc udać się, aby wziąć Cahors.
— Dlaczegóż, Najjaśniejszy panie, nie zażądała — od ciebie księżyca, kiedy jesteś tak usłużnym mężom?... — odparł Chicot, obrażony królewskiemi żarty.
— Nawetbym i tego spróbował, mój Chicot, tak kocham moją Małgorzatę.
— Dosyć Najjaśniejszy panie będziesz miał roboty z Cahors i zobaczymy, jak się z niem sprawisz.
— Właśnie to chciałem powiedzieć; słuchaj, przyjacielu Chicot, chwila jest stanowcza i okropna, a ja wcale się nie taję, że wojownikiem nie jestem i drżę za każdym wystrzałem. Mój przyjacielu, nie żartuj z biednego bearneńczyka, swojego rodaka i przyjaciela i jeżeli trwogę we mnie spostrzeżesz, nie opowiadaj nikomu.
— Jeżeli Najjaśniejszy pan stchórzy?
— Tak.
— Zatem się boisz, Najjaśniejszy panie?
— Bezwątpienia.
— Jeżeli się boisz, na kiegoż dyabła w takie sprawy się wdajesz?
— Muszę.
— Vesins jest straszny człowiek.
— Wiem o tem.
— Nikomu nie przebacza.
— Czy tak?
— Jestem pewny, pióro białe czy czerwone mało go obchodzi i kiedy je zobaczy, zawoła: ognia!
— Mówisz o moim białym pióropuszu?
— Tak, Najjaśniejszy panie, bo sam tylko taki nosisz.
— Cóż z tego?
— Radzę ci abyś je zdjął, Najjaśniejszy panie.
— Ale ja wziąłem je, aby mnie poznawano, i jeżeli zdejmę....
— Cóż z tego.
— Nie osięgnę celu mojego.
— Zatem zachowasz je pomimo mojej rady?
— Tak, zachowam.
I mówiąc te słowa, które objawiały nieodwołalne postanowienie, Henryk drżał widoczniej jeszcze, niż kiedy przemawiał do wojska.
— Zaczekaj, Najjaśniejszy panie — rzekł Chicot, niepojmujący dwóch przeciwnych objawów, jeszcze czas, nierób niedorzeczności, wszak na konia w tym stanie wsiąść nie zdołasz.
— Czym taki blady?... — zapytał Henryk.
— Blady jak śmierć.
— Dobrze, to nic nie znaczy.
— Jakto dobrze?
— Z tem mi do twarzy.
W tym samym czasie dał się słyszeć huk armat wałowych, wraz z muszkietowemi strzałami. Właśnie pan de Vesins odpowiadał na propozycyę poddania się, uczynioną mu przez pana Duplessis-Mornay.
— A co — rzekł Chicot — co myślisz Najjaśniejszy panie o tej muzyce?
— Myślę, że zimno aż mi po szpiku przeszło — odpowiedział Henryk. Konia! konia! zawołał głosem chrapliwym i stłumionym.
Chicot patrzył i słuchał nie pojmując zupełnie dziwnego zjawiska.
Wsiadł na konia, ale się dwa razy na nim poprawił.
— Dalej, Chicot — rzekł i ty na koń, wszak i ty nie wojak?
— Nie, Najjaśniejszy panie.
— Dobrze, razem będziemy patrzyli, konia, tylko dobrego konia dla pana Chicot!
Chicot ruszył ramionami i wsiadł na pięknego hiszpańskiego konia, którego mu przyprowadzono stosownie do rozkazu królewskiego.
Henryk puścił się galopem a za nim Chicot.
Przybywszy przed swoję małą armię Henryk podniósł przyłbicę.
— Sztandar! gdzie sztandar!... — zawołał.
Zdjęto pokrowce i nowy sztandar z podwójnym herbem Nawarry i Burbonów uroczyście rozwinął się w powietrzu; był on cały biały, z jednej strony miał złote łańcuchy w polu lazurowem, z drugiej lilie złote.
— Oto sztandar — rzekł Chicot — który się nie utrzyma, lękam się o niego.
W tej chwili działa twierdzy znowu zagrzmiały i o dziesięć kroków od króla pustka znaczna ukazała się w piechocie.
— Da pioruna!... — rzekł — czyś widział Chicot? to wzbudza apetyt.
I zaszczękał zębami.
— Słabo mu — rzekł Chicot.
— Ha!... — rzekł Henryk — lękasz się słaba duszo; drżysz, zaczekaj, nauczę cię odwagi.
I zatapiając ostrogi w brzuch konia, wyprzedził artyleryę, piechotę i kawaleryę, przybył o sto kroków od wałów, ziejących morderczym ogniem, który odbijał się jak blask słońca w lśniącej zbroi jego.
Tutaj zatrzymał konia przez kilka minut z twarzą zwróconą ku bramie i w końcu zawołał:
— Faszyny! na Boga! faszyny!
Mornay biegł za nim ze spuszczoną przyłbicą i mieczem w dłoni.
Chicot pędził za Mornayem, lecz nie wydobył pałasza.
Za niemi trzema sunęli się młodzi hugonoci wołając:
— Niech żyje Nawarra!
Vice-hrabia Tureniusz szedł na ich czole z faszyną, którą trzymał na szyi konia.
Kiedy każdy rzucił swoję faszynę, fosa zapełniła się.
Artylerya podbiegła i chociaż tracąc ludzi zdołała umieścić swoje petardy pod bramą.
Kule i kartacze gwizdały około Henryka, i w jednej chwili dwudziestu ludzi padło w jego oczach.
— Naprzód! naprzód!... — zawołał i popędził konia, w środek artyleryi.
Przybiegł na brzeg fosy wtedy, gdy pierwsza petarda miała wypalić.
Brania pękła w dwóch miejscach.
Artylerzyści zapalili drugą petardo.
Nowa szpara zrobiła się w drzewie; i w tej samej chwili przez potrójny otwór wychyliło się dwadzieścia muszkietów i wyrzuciło grad kul na oficerów i żołnierzy.
Ludzie padali około króla jak ścięte kłosy.
— Najjaśniejszy panie — mówił Chicot nic myśląc o sobie, zaklinam cię, oddal się.
Mornay nic nie mówił, ale był zadowolony ze swojego ucznia i kiedy niekiedy zasłaniał go, lecz Henryk go oddalał.
Nagle uczuł Henryk, że pot stacza mu się po czole i mgła wzrok zasłania.
— A! przeklęta naturo — rzekł — nie powiedzą, że ty mnie pokonałaś.
I zeskoczył z konia wołając:
— Siekiery! prędzej siekiery!
Silną prawicą odbił lufy muszkietów, odbił kawały drzewa i gwoździe.
Nakoniec upadły drzwi i kawałek muru, stu ludzi wbiegło, wołając:
— Nawarra! Cahors nasze! niech żyje Nawarra!
Chicot nieopuszczał króla; był z nim pod sklepieniem bramy gdzie Henryk wszedł pierwszy, lecz za każdym wystrzałem widział go drżącym i skłaniającym głowę.
— Do dyabła!... — mówił Henryk gniewny — Chicot, czyś kiedy widział podobne tchórzostwo?
— Nie, Najjaśniejszy panie — odrzekł — nigdy tchórza tobie podobnego nie widziałem; to straszne...
W tej chwili, żołnierze pana de Vesins usiłowali wyparować Henryka i jego straż przednią, która opanowała bramę i sąsiednie domy.
Henryk przyjął ich z orężem w dłoni.
Lecz oblegający byli silniejsi i udało im się odeprzeć Henryka za fosę.
— Do pioruna — zawołał król — zdawało mi się, że mój sztandar się cofa; w takim razie sam go poniosę.
I w rzeczy samej, wyrywając sztandar z rąk niosącego, wzniósł go do góry i pierwszy wszedł do miasta otoczony swojemi.
— Teraz drżyj nikczemny tchórzu — rzekł.
Kule świszczały, odbijały się od jego zbroi i dziurawiły sztandar.
Panowie Tureniusz, Mornay i inni wcisnęli się w wyłamaną bramę pod przewodnictwem króla swojego.
Huk dział ustał, bo twarz w twarz, dłoń z dłonią ścierać się musiano.
Dalej słychać było szczęk broni i glos pana de Vesins:
— Barykadować ulice, kopać rowy, zamykać domy.
— O!... — rzekł Tureniusz — który słyszał ten głos, oblężenie miasta skończone, mój biedny Vesins.
I mówiąc to wystrzelił z pistoletu i ranił go w rękę.
— Jesteś w błędzie Tureniuszu — odpowiedział Vesins — dwadzieścia twierdz jest w Cahors, jeżeli jedna wzięta, dziewiętnaście zostaje.
Pan de Vesins bronił się przez pięć dni i pięć nocy; brać musiano dom po domu, ulicę po ulicy.
Szczęściem dla świtającej fortuny Henryka Nawarskiego, za nadto zaufał murom i garnizonowi i dlatego nie przywołał Birona.
Przez pięć dni i pięć nocy Henryk dowodził jak wódz i walczył jak żołnierz; przez pięć dni i pięć nocy sypiał na kamieniu i budził się z toporem w dłoni.
Codzień nową, podbijał ulicę, nowy plac, nowy zaścianek; co noc garnizon usiłował odbić zdobycz dzienną króla.
Nakoniec, w nocy z czwartego na piąty dzień, nieprzyjaciel strudzony zdawał się pozwalać na spoczynek armii protestanckiej.
Henryk więc zaatakował z kolei; uderzył na jedne stanowisko, które go kosztowało siedemset ludzi; prawie wszyscy lepsi oficerowie byli ranieni, Tureniusz dostał postrzał w ramię, Mornay otrzymał ranę w głowę i o mało nie był zabitym.
Sam tylko król był całym: po trwodze jakiej z początku doznawał i którą tak mężnie pokonał, nastąpiło gorączkowe wzruszenie, szalona prawie odwaga.
Zbroja była porąbana, a razy jego były tak silne, że nie ranił, ale zabijał.
Zdobywszy ostatni punkt wjechał król w obwód w towarzystwie Chicota, który milczący i ponury, patrzył od pięciu dni z rozpaczą na rosnące straszydło, mające pochłonąć monarchię Walezyuszńw.
— A co, Chicot?... — rzekł król unosząc przyłbicy, jakby chciał czytać w duszy biednego posła.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Chicot smutnie — myślę, że jesteś prawdziwym królem.
— A ja — zawołał Mornay — myślę, że jesteś Najjaśniejszy panie nieroztropnym, wznosząc przyłbicę, kiedy jeszcze ze wszystkich stron strzelają; patrzaj, oto kula!
W rzeczy samej kula obtrąciła kawałek pióra od hełmu Henryka.
W tym samym czasie, jakby na potwierdzenie zdania Mornaya, król ujrzał się otoczonym przez kilkunastu muszkieterów ze straży rządcy.
Byli ustawieni przez pana Vesins i strzelali celnie.
Ubito konia pod królem, a koniowi pod Mornayem nogę strzaskano.
Król upadł i dziesięć mieczy wzniosło się nad nim.
Chicot sam niewzruszony pozostał; zeskoczy! z konia i swoim mieczem odpędził zuchwałych.
Następnie, podniósłszy króla, podał mu swojego konia i rzekł:
— Najjaśniejszy panie, zaświadczysz przed królem Francyi, że chociaż dobyłem miecza przeciwko niemu, niedotknąłem nikogo.
Henryk ze łzami w oczach uściskał Chicota.
— Do pioruna! ty będziesz moim Chicot, ze mną żyć i umierać musisz. Moja służba tak dobra jak moje serce.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Chicot — jednę mam tylko służbę na święcie, a tą jest mój monarcha. Prawda, jego gwiazda blednie, ale mu będę wiernym do końca. Pozwól niech jemu służę do śmierci i nie zazdrość mu ostatniego wiernego sługi.
— Chicot — odparł Henryk — jesteś mi drogim i świętym; upewniam cię, że po królu francuzkim we mnie masz najlepszego przyjaciela.
— Dzięki ci Najjaśniejszy panie, po prostu odpowiedział Chicot, całując z uszanowaniem rękę królewską.
— Teraz, jak widzisz mój przyjacielu, Cahors jest naszem. Pan de Vesins daremnie traci ludzi; bo ja raczej zginę, a nie cofnę się.
Groźba była zbyteczna i tyle poświęcać Henryk nie miał potrzeby.
Wojsko jego pod dowództwem Tureniusza rozbroiło garnizon i ujęło Vesinsa.
Miasto poddało się.
Henryk wziął za rękę Chicota i przyprowadził do gorejącego domu, który mu służył za główną kwaterę, tam podyktował list panu de Mornay, aby go Chicot zawiózł królowi Francyi.
List ten napisany był lichą łaciną i kończył się temi wyrazy:
Quod mihi diixisti, profuit multum, Cognosco meos devotos, nosce tuos Chicotus caetera expedict.
Co znaczy:
„To co mi mówiłeś było bardzo użytecznem. Znam mnie nie wiernych, ty znaj twoich. Resztę Chicot ci powie”.
— A teraz, przyjacielu Cbicot — mówił Henryk — uściskaj mnie, ale strzeż się poplamić, bom zakrwawiony jak rzeźnik. Ofiarowałbym ci część zwierzyny, ale wiem, żebyś jej nie przyjął. Oto mój pierścień, przyjmij go i bywaj zdrów!... Wracaj, dobrze cię przyjmą na dworze, gdy opowiesz, co widziałeś.
Chicot przyjął pierścień i odjechał.
Przez trzy dni zdawało mu się, że we śnie marzy, dopiero przebudził się w Paryżu, przed swoim domem, wprost którego pan do Joyeuse wyprawiał serenadę.


Rozdział XV.
Co się działo w Luwrze w tym czasie, kiedy Chicot wjeżdżał do Nèrac.

Konieczność, abyśmy szli za naszym przyjacielem Chicotem aż do końca jego posłannictwa, oddaliła nas od Luwru na długo, za co przepraszamy naszych czytelników.
Jednakże, nie należy na długo wypuszczać z pamięci szczegółów przedsięwzięcia w Vincennes i tego, który był jego przedmiotem.
Król walecznie uszedłszy niebezpieczeństwa, doświadczał owego wzruszenia, jakiego doznają najmężniejsze serca, kiedy już niebezpieczeństwo minęło; powrócił więc do Luwru, nic do nikogo nie mówiąc, modlił się dłużej, jak zwykle, i poleciwszy się Bogu, zapomniał podziękować walecznym, którzy go od niebezpieczeństwa uchronili.
Następnie, położył się w łóżko z powszechnem podziwieniem, że się bardzo prędko rozebrał; rzec można, że potrzebował snu, aby po przebudzeniu, mieć weselsze i jaśniejsze myśli.
Dla tego, Epernon, który najdłużej przy królu pozostał, czekając na podziękowanie, wyszedł w bardzo złym humorze, nie słysząc ani jednego dziękczynnego wyrazu.
Loignac stojąc przy aksamitnej firance i widząc przechodzącego Epernona, rzekł z gniewem do czterdziestu pięciu:
— Panowie, król już was nie potrzebuje, spać idźcie...
O drugiej rano wszystko zasypiało w Luwrze.
Tajemnica przygody tym sposobem wiernie była dochowana i nikomu jej nic udzielono. Poczciwi mieszczanie paryscy chrapali w najlepsze nie myśląc, że o mało nowa dynastya na tron nie wstąpiła.
Pan d’Epernon kazał się natychmiast rozebrać i zamiast, jak zwykle, biegać po mieście, poszedł za przykładem swojego miłościwego pana, kładąc się spać i nic nie mówiąc do nikogo.
Sam tylko Loignac, podobny do „justam et tenacom” Horacyusza, nie zaniedbał obowiązków swoich.
Sam mówimy Loignac obszedł straże, ale bez zwykłej gorliwości.
Trzy lekkie przestąpienia karności, spełniono tej nocy, lekkie jak grzechy śmiertelne.
Nazajutrz Henryk, na którego przebudzenie tyle osób czekało, aby się dowiedzieć, czego się mają spodziewać, nazajutrz, mówimy, Henryk, wypił zamiast dwóch, cztery czarki bulionu, i kazał uprzedzić panów d’O i Villegnier, ażeby przyszli obrabiać kwestye finansowe.
Królowa otrzymała zawiadomienie, ażeby sama obiadowała, że zaś była niespokojną o stan zdrowia Jego królewskiej mości, Henryk raczył odpowiedzieć, że w wieczór będzie przyjmował damy w swoim gabinecie.
Toż samo odpowiedziano królowej matce, która już od dwóch lat mieszkając w Soissons, codzień po wiadomości przysyłała do syna.
Panowie sekretarze stanu spojrzeli po sobie z niepokojem; król tego poranku tak był roztargniony, że ich nadskakiwania ani jednego królewskiego nie wywołały uśmiechu.
Roztargnienie monarchy zawsze sprawia niepokój sekretarzom stanu.
Za to, Henryk drażnił się z master Love mówiąc za każdym razem ilekroć zwierzę bawiąc się z nim, kąsało:
— A! buntowniku i ty mnie chcesz kąsać! A! niewdzięczny i ty przeciw twojemu królowi? więc wszyscy przeciwko mnie?
Następnie, Henryk z wysileniem, podobnem herkulesowemu kiedy pokonywał lwa Nemejskiego, uspokajał psa, mówiąc:
— Pokonany master Love! pokonany nikczemny spiskowy!
Panowie d’O i Villegnier, mieniący się największemi dyplomatami na świecie, nie mogli nic pochwycić oprócz apostrofy do master Love, Henryk milczał uparcie.
Miał co podpisywać i podpisywał; miał czego słuchać i słuchał z zamkniętemi oczyma jakby spał.
Nakoniec trzecia po południu wybiła.
Król kazał przywołać Epernona.
Powiedziano mu, że był na przeglądzie lekkiej jazdy. Zapytał o Loignaca, powiedziano mu, że Loignac próbował koni limuzyńskich.
Sądzono, że ta podwójna przeciwność rozgniewa króla; bynajmniej; król, nad wszelkie spodziewanie zaczął gwizdać, co czynił zwykle ilekroć nie zupełnie był zadowolony.
Widocznie król miał chęć gawędą wynagrodzić sobie długie milczenie.
Chęć nie długo zmieniła się w konieczną potrzebę, lecz że nie miał z kim mówić, mówił wiec sam do siebie.
Zażądał śniadania a gdy jadł, kazał sobie czytać jakiś moralny kawałek, przerwał zaś czytającemu pytaniem:
— Wszak Plutarch pisał życie Sylli?
Lektor znający tylko pisma religijne, z zadziwieniem zwrócił się do króla.
Król powtórzył pytanie.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odpowiedział.
— Pamiętasz ten ustęp, w którym historyk opisuje, jak dyktator śmierci uniknął?
Lektor wahał się z odpowiedzią.
— Dokładnie nie pamiętam — odpowiedział nareszcie — dawno nie czytałem Plutarcha.
W tej chwili zameldowano Jego eminencyę kardynała de Joyeuse.
— A!... doskonale — zawołał król — oto uczony nasz przyjaciel, on nam powie dokładnie.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział kardynał — jakżem szczęśliwy, że przybyłem w porę. To rzadko trafia się na tym święcie.
— Zapewne, a czy dyszał©# moje pytanie?
— Wasza. Królewska mość pytałeś, sadzę, jakim sposobem dyktator Sylla uniknął śmierci?...
— Nie inaczej, czy możesz na to odpowiedzieć kardynale?
— Nic łatwiejszego, Najjaśniejszy panie.
— Tem lepiej.
— Sylla, który tylu ludzi zgubił, nigdy w bitwie nie narażał życia swojego. Wasza królewska mość zapewne mówisz o bitwie?
— Tak jest, a w bitwie, którą stoczył, sądzę, że widział śmierć z bliska. Weź Plutarcha, kardynale, tam to być musi, weź tłomaczenie poczciwego Amyota i przeczytaj ten ustęp z życia Rzymianina, kiedy dzięki szybkości konia swojego, uniknął strzałów nieprzyjacielskich.
— Najjaśniejszy panie, na to niepotrzeba uciekać się do książki; wypadek ten miał miejsce w bitwie, którą stoczył z Teleseriaszem Samnitą, Lamponiuszem Lukanem.
— Musisz to wiedzieć doskonale, bo jesteś uczonymi.
— Wasza królewska mość zanadto jesteś łaskawym — odpowiedział kardynał, kłaniając się.
— Opowiedz więc, kardynale, opowiedz.
— Karbon, nieprzyjaciel Sylli często mawiał: „Mam do pokonania razem lwa i lisa, którzy mieszkają w duszy Sylli; z lisom mi jednak najtrudniej”.
— A!... tak — odpowiedział Henryk zamyślony — to był lis.
— Plutarch tak mówi, Najjaśniejszy panie.
— I ma słuszność, kardynale. Ale właśnie a propos bitwy, czy miałeś wiadomość od twego brata?
— Od którego, Najjaśnejszy panie? bo wiesz, że mam ich czterech.
— Od księcia d’Arques, mojego przyjaciela.
— Jeszcze nie miałem, Najjaśniejszy panie.
— Bodajby tylko książę Andegaweński, który tutaj jest lisem, tam lwem być potrafił — rzekł król.
Kardynał nic nieodpowiedział; bo tym razem Plutarch nie mógł mu przyjść w pomoc; jako dworak lękał się zrobienia przykrości królowi, chwaląc księcia Andegaweńskiego.
Henryk widząc, że kardynał milczy, powrócił do zabawy ze swoim master Love; następnie dając znak kardynałowi, aby pozostał, ubrał się i przeszedł do sali, w której dwór czekał na niego.
Na dworach, równic jak w górach, umieją przeczuwać burzę; chociaż nikt nic nie mówił, każdy z obecnych usposobionym był stosownie do okoliczności.
Obiedwie królowe były widocznie niespokojne. Katarzyna blada i cierpiącą, mówiła wiele, a kłaniała się jeszcze więcej.
Ludwika de Vaudemont, nie patrzyła na nikogo i nic nie słyszała.
Były chwile, w których zdawało się, że ta młoda kobieta rozum traci.
Król wszedł.
Miał oczy żywe i rumieniec na twarzy; z powierzchowności wnosić można było humor dobry, co wywarło taki wpływ na obecnych, jak ukazanie się słońca na pożółkłych kwiatach jesieni.
Wszystko się rozjaśniło.
Henryk pocałował w rękę matkę i żonę, z tą samą grzecznością, jakby był jeszcze księciem Andegaweńskim. Damom powiedział kilka komplementów, do czego nie bardzo były przyzwyczajone, a nawet częstował je cukierkami.
— Byliśmy niespokojni o twoje zdrowie, mój synu — rzekła Katarzyna, przyglądając się królowi ze szczególną uwagą, aby się przekonać, czy zdrowie nie jest tak udane jak humor.
— Nie było o co — odpowiedział król — mam się jak najlepiej.
Tym wyrazom towarzyszył uśmiech, który odbił się na wszystkich ustach.
— Jakiemuż szczęśliwemu wpływowi, mój synu — zapytała Katarzyna, ze źle ukrytym niepokojem — winieneś polepszenie zdrowia twojego?
— Winienem to temu, że się uśmiałem serdecznie — odpowiedział król.
Wszyscy spojrzeli po sobie, jakby król nadzwyczajnego coś powiedział.
— Dużo się śmiałeś, mój synu — rzekła Katarzyna z przyciskiem — to znaczy żeś szczęśliwy.
— Tak właśnie, śmiałem się.
— I cóż było powodem tej wesołości?
— Muszę ci powiedzieć, moja matko, że wczoraj byłem w lasku Vincennes.
— Wiem o tem.
— Wiesz?
— Wszak wiesz, że cokolwiek ciebie dotyczy i mnie obchodzi.
— Otóż, jak powiadam, jeździłem do lasku Vincennes, a kiedy wracałem, ludzie moi dostrzegli zdaleka wojsko nieprzyjacielskie.
— Blisko domu pani de Montpensier?... — zapytała Ludwika de Vaudemont.
— Tak pani, blisko Bel-Esbat: zbliżyłem się odważnie dla stoczenia walki i spostrzegłem...
— Co takiego?... powiedz Najjaśniejszy panie — zapytała królowa widocznie niespokojna.
— O! uspokój się, pani.
Katarzyna czekała niecierpliwie, lecz na pozór obojętnie.
— Spostrzegłem — mówił dalej król — cały klasztor mnichów, który prezentował przedemną broń z okrzykami wojennemi.
Kardynał Joyeuse śmiać się zaczął, cały dwór poszedł za jego przykładem.
— Śmiejcie się, śmiejcie, panowie, bardzo słusznie; we Francyi mam przeszło dziesięć tysięcy mnichów i mogę z nich tyleż mieć muszkieterów; wtedy, utworzę stopień wielkiego mistrza i tobie kardynale oddam dowództwo.
— Chętnie je przyjmę, Najjaśniejszy panie, wszystko wykonam, cokolwiek przyjemność sprawi Waszej królewskiej mości.
W czasie rozmowy króla z kardynałem, damy podług ówczesnej etykiety powstały i ukłoniwszy się królowi, wyszły jedna za drugą; królowa udała się za niemi.
Królowa matka sama pozostała; w udanej bowiem wesołości syna, widziała jakąś tajemnicę.
— A! kardynale — rzekł nagle Henryk do prałata, który zamierzał wychodzić widząc, że królowa matka pragnie mówić z królem, a cóż się dzieje z twoim bratem du Bouchage.
— Nie wiem Najjaśniejszy panie.
— Jakto nie wiesz?
— Zaledwie go widuję — odrzekł kardynał. Głos poważny i smutny odezwał się z głębi apartamentu.
— Jestem Najjaśniejszy panie.
— A! to ty!... — zawołał Henryk — przybliż się hrabio.
Młodzieniec był posłusznym.
— Przez Boga!... — rzekł król patrząc z podziwieniem na niego, to nie człowiek, to cień tylko.
— Najjaśniejszy panie, on za wiele pracuje — odezwał się kardynał przerażony, zmianą jaką od ośmiu dni w bracie spostrzegł.
W rzeczy samej, du Bouchage był blady jak posąg woskowy, ciało zaś pod suknią jedwabną zdawało się twardem i wychudłem.
— Pójdź tu, młodzieńcze — rzekł król. Dziękuję ci, kardynale za cytatę z Plutarcha, w podobnem zdarzeniu, miło mi będzie wywzajemnić się.
Kardynał odgadł, że król sam pozostać pragnie z Henrykiem i cicho się wysunął.
Król widział go jak wychodził i powiódł okiem po matce, która stała nieporuszona.
W sali pozostała tylko królowa-matka, Epernon i du Bouchage.
Przy drzwiach stał Loignac wpół dworus, wpół żołnierz, wypełniając służbę.
Król siedział i dał znak Bouchageowi aby się zbliżył.
— Hrabio — rzekł do niego — czego się kryjesz za damy? czy nie wiesz, że lubię na ciebie patrzeć?
— Wielkie to dla mnie szczęście — odpowiedział młodzieniec z głębokim ukłonem.
— Kiedy tak, hrabio, dlaczegóż cię w Luwrze nie widać?
— Mnie, Najjaśniejszy panie?
— Tak jest, nawet żaliłem się przed bratem twoim kardynałem, który tak jest uczony jak nawet nie przypuszczałem.
— Jeżeli Wasza królewska mość nie widujesz mnie — odpowiedział Henryk — to dlatego, że nie raczysz spojrzeć w róg sali; jestem tam codzień, ilekroć król się ukazuje. Godzien jestem przy wstawaniu Waszej królewskiej mości i witam cię z najgłębszem uszanowaniem. Nigdy nie chybiłem i nigdy nie chybię póki żyć będę najświętszego dla mnie obowiązku.
— I to cię czyni tak smutnym!... — rzekł król łagodnie.
— Wasza królewska mość tak nie sądzi zapewne.
— Bynajmniej, ty i twój brat kochacie mnie.
— Najjaśniejszy panie!
— I ja was kocham. Czy wiesz, że admirał z Dieppe pisał do mnie?
— Nie wiedziałem o tem, Najjaśniejszy panie.
— A czy wiesz, że zasmuca go ten wyjazd?
— Mówił mi, że niechętnie Paryż opuszcza.
— Tak, ale czy wiesz co mi pisze; oto, że jest człowiek, któryby Paryża więcej żałował i gdyby mu rozkazano wyjechać, chybaby umarł.
— Być może, Najjaśniejszy panie.
— Co więcej mi jeszcze powiada; bo twój brat kiedy w dobrym humorze, to wiele mówi, że w podobnym wypadku, nieusłuchałbyś mnie; czy to prawda?
— Wasza królewska mość prędzej ujrzy mój zgon, niż nieposłuszeństwo.
— Ale koniec końcem, nie umarłbyś, gdybyś wyjechał.
— Więcejbym cierpiał będąc nieposłusznym niż umierając, a jednak dodał skłaniając głowę. niewykonałbym twego rozkazu.
Król założył ręce i spojrzał na niego.
— Jesteś szalonym, mój biedny hrabio — rzekł.
Młodzieniec smutnie się uśmiechnął.
— Jestem nim, Najjaśniejszy panie, a ty jesteś za nadto dobrym, że mnie oszczędzasz.
— A więc to na seryo, mój przyjacielu? Joyeuse stłumił westchnienie.
— Opowiedz mi wszystko, zobaczymy.
Młodzieniec uśmiechnął się.
— Tak wielki monarcha jak ty Najjaśniejszy panie, nie może zniżać się do słuchania podobnych zwierzeń.
— Niech będzie, opowiadaj, zabawisz mnie.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział młodzieniec z dumą — Wasza królewska mość się myli, w smutku moim nic nie ma, coby mogło rozweselić serce szlachetne.
Król wziął za rękę młodzieńca.
— Nie gniewaj się, mój drogi — rzekł — ty wiesz, że i twój król zna miłość nieszczęśliwą.
— Wiem o tem, Najjaśniejszy panie.
— A więc podziela twoje cierpienia.
— To za wiele dobroci ze strony Waszej Królewskiej mości.
— Bynajmniej. Słuchaj, ponieważ nie było na ziemi wyższego odemnie kiedy cierpiałem, nikt mi pomódz nie zdołał; ty zaś, mój drogi masz pomoc we mnie.
— Najjaśniejszy panie!
— I dlatego mówił dalej Henryk ze smutną, czułością, możesz spodziewać się końca cierpień twoich.
Młodzieniec wstrząsnął głową na znak powątpiewania.
— Du Bouchage — rzekł Henryk, na honor, ty będziesz szczęśliwy, albo ja przestanę się nazywać królem Francyi.
— Szczęśliwy! ja szczęśliwy, Najjaśniejszy panie, to niepodobna — odpowiedział młodzieniec z uśmiechem pełnym goryczy.
— A to dlaczego?
— Ponieważ moje szczęście nie jest z tej ziemi.
— Henryku nalegał król — twój brat odjeżdżając polecił cię mnie jak przyjacielowi; chcę, ponieważ nie ufasz braciom, abyś mnie zaufał; upewniam cię, że na wszystko, oprócz śmierci, znajdziemy lekarstwo.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział młodzieniec rzucając się do stóp królewskich, nie obdarzaj mnie dobrocią, której godnie odpowiedzieć nie mogę; na moje nieszczęście niema lekarstwa, a to złe jest moją jedyną pociechą.
— Du Bouchage, ty oszalałeś i powiadam ci, że się zabijesz urojeniami.
— Wiem o tem, Najjaśniejszy panie — spokojnie odpowiedział młodzieniec.
— Ale nakoniec — zawołał król z niecierpliwością, czy chcesz zawrzeć małżeństwo?
— Najjaśniejszy panie, miłość natchnąć potrzeba; a nikt na świecie tego nakazać nie może. Ja sam muszę ją otrzymać i otrzymać sam dla siebie.
— A więc czego rozpaczać?
— Bo wiem, że jej nigdy nie pozyskam Najjaśniejszy panie.
— Probój, moje dziecię, probój, jesteś bogaty, młody i piękny; jakaż kobieta tym trzem urokom oprzeć się potrafi? nie ma takiej, zaręczam ci.
— Iluż ludzi na mojem miejscu błogosławiłoby Waszej królewskiej mości za nieograniczoną dobroć, jakiej ja doznaje. Być kochanym od króla, to jakby być kochanym od Boga.
— A więc słuchaj, wyznaj wszystko, a ja uczynię starania, wiesz com uczynił dla twego brata, więcej jeszcze uczynię dla ciebie. Sto tysięcy talarów jeszcze mnie nie wstrzyma.
Du Bouchage pochwycił rękę króla i ucałował.
— Niech Wasza królewska mość zapragnie krwi mojej — rzekł — a chętnie przeleję ją do ostatniej kropli, aby dowieść ile jestem wdzięczny za pomoc, którą odrzucam.
Henryk III-ci odwrócił się ze złością.
— A doprawdy — rzekł — ci Joyeuse są bardziej uparci niż Walezyusze! otóż ten uparł się abym codzień patrzył na twarz jego wychudłą i zapadłe oczy, niby to co miłego!
— Najjaśniejszy panie!... — zawołał młodzieniec — ubiorę twarz w rumieniec, usta ozdobię uśmiechem a wszyscy będą myśleli, że jestem bardzo szczęśliwy.
— Tak, zapewne, ale ja będę Wiedział, że tak nie jest i to mi przykrość będzie sprawiało.
— Zatem Najjaśniejszy panie, pozwól mi się oddalić — rzekł du Bouchage.
— Dobrze, moje dziecię, lecz staraj się być mężczyzną.
Młodzieniec ucałował rękę króla, ukłonił się królowej matce, przeszedł dumnie koło Epernona i wyszedł.
Zaledwie próg przestąpił, król zawołał:
— Nambu, zamknij drzwi.
Odźwierny, któremu dano ten rozkaz, ogłosił, że król już nie przyjmuje nikogo.
Wtedy Henryk zbliżył się do Epernona i uderzając go po ramieniu, rzekł:
— Dzisiaj, rozdzielisz pomiędzy twoich „Czterdziestu pięciu” pieniądze i pozwolisz im bawić się przez cały dzień i noc. Chcę niech się ucieszą; ocalili mnie jak biały koń Syllę.
— Ocalili? — zapytała z zadziwieniem Katarzyna.
— Tak moja matko.
— Od czego?
— Zapytaj Epernona.
— Pytani ciebie samego, sądzę, że to lepiej.
— A więc dobrze. Nasza kochana kuzynka, siostra twojego przyjaciela Gwizyusza... Oh, nie broń go pani, chociaż twój przyjaciel...
Katarzyna uśmiechnęła się, jakby chciała powiedzieć: on mnie nigdy nie pojmie.
Król widział ten uśmiech, ścisnął zęby, a potem mówił dalej:
— Siostra twojego przyjaciela Gwizyusza zrobiła na mnie zasadzkę.
— Zasadzkę?
— Tak pani; wczoraj o mało mnie nie schwytano, a może i nie zamordowano.
— Gwizyusz! — zawołała Katarzyna.
— Czy pani temu nie wierzysz?
— Przyznam się, że nie wierzę.
— Epernonie, mój przyjacielu, na miłość Boga opowiedz całą przygodę królowej mojej matce; gdybym sam mówił nie wierzyłaby, to by mnie gniewało, a nie mam już zdrowia.
I odwróciwszy się do Katarzyny rzekł:
— Żegnam cię pani. Kochaj sobie Gwizyusza jak ci się podoba, ale pamiętaj, że kazałem Salcèda stracić...
— Pamiętam.
— Niechże i panowie Gwizyusze o tem pamiętają.
To powiedziawszy, król z ulubionym psem, udał się do swoich apartamentów.

Koniec tomu czwartego.


Rozdział I.
CZERWONE I BIAŁE PIÓRO.

Powróciwszy do ludzi, powróćmy nieco także do rzeczy.
Była ósma wieczorem.
Dom Roberta Briquet samotny i ponury, rysował się dachem trójkątnym na tle szarego nieba.
Ten dom, wiejący pustką, godnem był dopełnieniem owego tajemniczego dworku, o którym mieliśmy przyjemność mówić już naszym czytelnikom, a który wznosił się wprost niego.
Filozofowie, którzy powiadają, że rzeczy nieżywe nie mówią i nie czują, widząc te domy naprzeciw siebie, rzekliby, że one poziewają.
Nie daleko ztamtąd słychać było wielki hałas pomieszanych głosów, jakby bachantki obchodziły tajemnice dobrej bogini.
Żapewne ten hałas przyciągał młodzieńca w fioletowym kapeluszu z czerwonem piórem i w szarym płaszczu; pięknego jeźdzca, który się zatrzymywał, to znów zamyślony ze spuszczoną głową, powracał przed dom Roberta Briquet.
Ta dzika symfonia składa się najprzód ze szczęku rondli, powtóre z siekania, skwierczenia i pieczenia mięsa, potrzecie z krzyku pani Fournichon, porządkującej buduary w wieżyczkach.
Kiedy młodzieniec w fioletowym kapeluszu dobrze sie przypatrzył ogniowi, nawąchał zapachu pieczystego i nazaglądał za firanki, powracał i znowu badać zaczynał.
Pomimo, że jego krok na pierwszy rzut oka zdawał się swobodnym, była jednak granica, której nie przekraczał, tą granicą był rynsztok dzielący ulicę przed posiadłością Roberta Briquet i kończący się przed tajemniczym domkiem.
Trzeba także dodać, że ilekroć przybywał nad tę granicę, spotykał straż czujną.
Tą strażą był inny młodzieniec, prawie tego samego co on wieku, w czarnym kapeluszu z białem piórem, w płaszczu fioletowym, z ręką na rękojeści miecza, jakby chciał mówić:
— Nie pójdziesz dalej.
Młodzieniec z piórem czerwonem, to jest pierwszy, któregośmy wprowadzili na scenę, przeszedł ze dwadzieścia razy na nic nie zważając, tak bardzo był zajęty.
Zapewne widział on człowieka chodzącego po ulicy, lecz ponieważ był porządnie ubrany, nie miał go za złodzieja i był zupełnie spokojny.
Drugi przeciwnie, ilekroć powracało pióro czerwone, krył się w cień, a tem samem czynił widoczniejszem swoje białe pióro i zwracał na siebie uwagę czerwonego.
Podniósł głowę i wyczytał na twarzy tego, który był przed nim, złe zamiary, jakie zdawał się mieć względem niego.
To naturalnie wprowadziło go na myśl, że był natrętnym, a ta myśl obudziła chęć dowiedzenia się dla czego tak było.
Uważnie więc przypatrywał się domowi Roberta Briquet.
Następnie, z tego domu, przeszedł do przyległego.
Nakoniec, kiedy jednemu i drugiemu dosyć się napatrzył, nie troszcząc się, albo raczej nie zdając się uważać dla czego młodzieniec z białem piórem patrzył na niego, odwrócił się i powrócił ku pachnącym kuchniom Fournichona.
Białe pióro uradowane, że pokonało przeciwnika, bo odwrócenie się uważało za porażkę, białe pióro mówimy, zaczęło postępować swoją drogą, to jest z południa na zachód, kiedy drugie postępowało z zachodu na południe.
Lecz kiedy każde z nich przybyło do punktu oznaczonego, zwracało się i szło w prostej linii jedno na drugie, tak że gdyby nie ów rynsztok, nowy Rubikon, który przebyć było potrzeba, byliby się niezawodnie zetknęli.
Mężczyzna z białem piórem pokręcił wąsa z oznaką niecierpliwości widocznej.
Mężczyzna z czerwonom piórem przybrał wyraz zadziwienia i znowu spojrzał na dom tajemniczy.
Wtedy można było zauważyć, że mężczyzna z białem piórem ma zamiar przebyć Rubikon, lecz czerwone pióro cofnęło się i chód wsteczny znowu się rozpoczął.
Przez pięć minut, zdawało się, że zejdą się chyba w antypodach, wkrótce jednak obadwa się zawrócili.
Jak dwie chmury, pędzone przeciwnym wiatrem, tak dwaj młodzi ludzie stanęli naprzeciw siebie, w zamiarze niecofania kroku.
Mężczyzna z białem piórem, więcej niecierpliwy, przekroczył rynsztok i natarł na przeciwnika, który nie spodziewając się napadu, miał ręce założone pod płaszczem i o mało nie stracił równowagi.
— Panie, czy oszalałeś! — krzyknął zaczepiony — dla czego mnie znieważasz?
— Chcę ci dać poznać, że jesteś natrętnym zdawało mi się, że ci tego mówić nie będę potrzebował i że to sam spostrzeżesz.
— Byłeś pan w błędzie, nigdy tego nie widzę, czego widzieć nie chcę.
— Są jednak rzeczy, które zwracają twoją uwagę i na które patrzysz.
I łącząc czyn ze słowem, młodzieniec z białem piórem wydobył miecz, który błysnął przy świetle księżyca, ukazującego się z po za chmury.
Czerwone pióro stało nieporuszone.
— Możnaby myśleć — rzekł — że pierwszy raz wydobyłeś miecz z pochwy, tak go spiesznie wyciągasz przeciwko temu, który się nie broni.
— Lecz sądzę, że bronić się będzie.
Człowiek z czerwonem piórem uśmiechnął się spokojnie, co podwoiło gniew jego przeciwnika.
— Jak pan możesz zabraniać mi chodzić po ulicy?
— Dlaczego chodzisz po tej właśnie?
— Dziwne pytanie! bo mi się tak podoba.
— Panu się podoba?
— Zapewne; wszakże i pan spacerujesz, chyba, że masz wyłączne pozwolenie od króla, szlifowania bruku przy ulicy Bussy?
— Czy mam, czy nie, mniejsza o to.
— Wcale nie mniejsza, przeciwnie, jesteś pan w błędzie; ja jestem wiernym poddanym Jego królewskiej mości i nie chcę przestępować jego rozkazów.
— Jak widzę, pan żartujesz.
— Chociażby i tak? a pan grozisz.
— Do szatana! powiadam panu, że jesteś natrętnym i jeżeli się nie oddalisz dobrowolnie, zmuszę cię siłą.
— Zobaczymy.
— I ja powiadam, zobaczymy.
— Powiadam panu, że mam osobisty interes w tej części miasta. Teraz, jeżeli jesteś upartym, możemy się spróbować, ale się nie oddalę.
— Panie — rzekł mężczyzna z białem piórem, wywijając mieczem i stając do walki, nazywam się hrabia Henryk du Bouchage, jestem bratem księcia de Joyeuse, pytam cię więc, czy chcesz ustąpić.
— Panie — odparł mężczyzna z czerwonem piórem, nazywam się wice-hrabia Ernauton de Carmainges; zupełnie mi pan nie jesteś natrętnym i zezwalam, abyś tu pozostał.
Du Bouchage rozważał przez chwilę i miecz schował do pochwy.
— Przebacz mi pan — rzekł — jestem na pół waryatem, bo jestem zakochany.
— I ja jestem zakochany, ale dlatego nie zwaryowałem.
Henryk zbladł.
— Pan zakochany?
— Tak panie.
— Przyznajesz?
— A od jakiegoż to czasu kochać jest zbrodnią?
— Ale kochać na tej ulicy?
— Nawet i na tej ulicy.
— Na Boga, błagam cię panie, powiedz kogo kochasz?...
— A!... panie du Bouchage, nierozważne zadałeś pytanie; wiesz że szlachcic nie może zdradzić tajemnicy, która w połowie tylko do niego należy.
— Prawda, prawda, przebacz mi panie de Carmainges; ale i to prawda, że nademnie nie ma nieszczęśliwszego pod słońcem...
Tyle było boleści i rozpaczy w tych wyrazach, że Ernauton się rozczulił.
— Rozumiem; pan lękasz się, abyśmy nie byli współzawodnikami.
— Tak, lękam się.
— A więc, rzekł Ernauton, ja będę szczerym.
Joyeuse zbladł i ręką potarł czoło.
— Lecz — mówił dalej Ernauton — ja mam naznaczoną schadzkę.
— Schadzkę?
— Tak.
— Na tej ulicy?
— Na tej ulicy.
— Czy na piśmie?..
— Tak, nawet bardzo ładną ręką.
— Kobiecą?
— Męzką.
— Męzką?.. co to ma znaczyć?..
— Nic innego jak to, co mówię. Mam schadzkę z kobietą przez list pięknie napisany, ale ta kobieta, jak się zdaje, ma sekretarza.
— Kończ pan, kończ na Boga — mówił Henryk.
— Pan tak czule prosisz, że ci odmówić nic można; powiem ci więc treść listu.
— Słucham.
— Zobaczysz czy ta sama.
— Dosyć panie... miej litość... mnie nie naznaczono schadzki; ja nie otrzymałem listu...
Ernauton wyjął z kieszeni mały papierek.
— Oto bilecik — rzekł — trudno mi go przeczytać po ciemku; lecz krótki jest i umiem go na pamięć, osądź, czy cię on obchodzi.
— Dobrze.
— Otóż treść jego:
„Panie Ernauton, mój sekretarz ma polecone powiedzieć ci, że mam interes mówić z tobą; twoja wartość zwróciła moją uwagę.
— Czy tak? — zapytał du Bouchage.
— Nie inaczej, nawet wyrażenie to podkreślone, opuszczam drugie mniej pochlebne.
— I czekają na ciebie?
— Ja czekam, jak pan widzisz.
— Kiedy tak, to panu drzwi otworzą.
— Bynajmniej; mają prze okno gwizdnąć trzy razy.
Henryk cały drżący wsparł się na ramieniu Ernautona, a drugą ręką wskazał dom tajemniczy.
— Czy ztamtąd? — zapytał.
— Bynajmniej — odpowiedział Ernauton wskazując wieżyczki pod „Pięknym rycerzem” — ztamtąd.
Henryk wydał okrzyk radości.
— Ale tutaj pan nie pójdziesz? — rzekł.
— List wyraźnie wskazuje zajazd pod „Pięknym rycerzem”.
— Dzięki, panie — rzekł młodzieniec, ściskając mu rękę. O!... przebacz mojej niegrzeczności i mojemu głupstwu. Wiesz dobrze, że dla mężczyzny, który szczerze kocha, nic nie ma oprócz jego ulubionej, widząc cię zaś chodzącym około tego domu, sądziłem, że ona czeka ciebie.
— Nie mam panu co przebaczać — odpowiedział Ernauton z uśmiechem, albowiem przez chwilę te same co tobie, przychodziły mi myśli.
— I nic mi nie mówiłeś?.. o! ty nie kochasz.
— Na honor, posłuchaj pan, nie miałem prawa. Te wielkie panie są dziwaczki, często lubią mistyfikować...
— Dobrze, dobrze, panie Carmainges, ale ty tak jak ja nie kochasz... jednakże...
— Co jednakże? — powtórzył Ernauton.
— Jednak jesteś szczęśliwszym.
— A! więc okrutni ludzie w tym domu mieszkają?
— Panie de Carmainges — rzekł Joyeuse — od trzech miesięcy jak szaleję za tą kobietą, a jeszcze nie miałem szczęścia słyszeć jej głosu.
— Do dyabła!.. toś pan nie daleko zaszedł... Ale słuchajmy.
— Czego?
— Czy nie gwizdano?
— Zdaje mi się, że coś słyszałem.
Gwizdnięcie w kierunku domu pod „Pięknym rycerzem” dało się słyszeć.
— Panie hrabio, przebacz, że cię opuszczam — rzekł Ernauton — oto mój znak.
Trzeci raz gwizdnięto.
— Idź pan — rzekł Henryk — dobrego powodzenia.
Ernauton spiesznie się oddalił, a Henryk widział go niknącego w cieniach nocy, następnie, ukazującego się w świetle, jakie rzucały okna zajazdu pod „Pięknym rycerzem”.
Co do niego, posępniejszy był niż wprzódy, bo ten rodzaj walki wyrwał go z letargu.
— Dalej — rzekł — prowadźmy zwykłe rzemiosło, pukajmy jak zwykle do drzwi, które się nie otwierają.
I mówiąc te słowa, postąpił chwiejąc się ku bramie tajemniczego domu.


Rozdział II.
DRZWI SIĘ OTWIERAJĄ.

Kiedy Henryk przybył do drzwi tajemniczego domu, zwykłe wahanie znowu go opanowało.
— Odwagi!... — rzekł sam do siebie — pukajmy!...
I jeszcze krok postąpił.
Ale nim zapukał, raz jeszcze spojrzał za siebie i widział na drodze odbłysk światła z okien zajazdu.
— Tam — rzekł — przybywają dla miłości i rozkoszy ludzie, których przyzwano, a którzy tego nawet nie żądali.
Dlaczegóż niemam spokojnego serca i wesołego uśmiechu?... I ja wszedłbym tam może, zamiast tutaj czekać napróżno.
Dzwonek z Saint-Germain-des-Près melancholijnie odezwał się w powietrzu.
— Dalej, oto druga wybiła — rzekł Henryk.
Stanął na progu i podniósł młotek.
— Straszne życie — rzekł — życie starca... A!.. kiedyż będę mógł powiedzieć: Śliczna śmierci, rozkoszna śmierci, witaj!
I dwakroć młotkiem uderzył.
— Tak — rzekł słuchając — oto skrzypienie drzwi wewnętrznych, szelest po schodach i stąpanie zawsze to samo.
Powtórnie zapukał.
— Jeszcze raz — rzekł — raz jeden i ostatni; chód staje się coraz lżejszy, służący patrzy przez kratę, widzi moją bladą złowróżbną postać i oddala się nic nie mówiąc i nie otwierając.
Zupełna cichość usprawiedliwiła przepowiednie nieszczęśliwego młodzieńca.
— Żegnam cię domie okrutny, żegnam do jutra!
I schylając się tak, aby czołem dotknął kamiennego progu, serdeczny na nim złożył pocałunek, aż zadrżał twardy granit, mniej jednak twardy, niż serca mieszkańców.
Następnie, jak wczoraj, jak jutro miał uczynić, oddalił się.
Lecz zaledwie dwa kroki wtył zrobił, aż oto drzwi skrzypnęły, otwarły się i służący nisko się skłonił.
Był to ten sam, któregośmy opisali w czasie widzenia się z Robertem Briquet.
— Dobry wieczór panu — rzekł głosem chrapowatym, który jednak, zdawał się Bouchageowi przyjemniejszym, niż wszystkie chóry anielskie, o których marzymy w młodości.
Henryk drżący, bezprzytomny zbliżył się z pośpiechem i składając ręce, zachwiał się tak widocznie, że służący przytrzymał go, aby nie upadł na progu; wszystko to uczynił z wyrazem pełnym poszanowania i litości.
— Otóż jestem, mój panie — rzekł — powiedz mi czego żądasz.
— Tyle kochałem — odpowiedział młodzieniec — że nie wiem nawet czy kocham jeszcze; moje serce tak mocno biło, że nie wiem czy bije jeszcze.
— Czy raczysz pan — rzekł służący z uszanowaniem — usiąść przy mnie i pomówić?
— Najchętniej.
Służący dał znak ręką. Henryk był posłuszny temu znakowi.
— Mów pan — rzekł służący skoro usiedli — i powiedz czego żądasz.
— Mój przyjacielu — odpowiedział du Bouchage — nie pierwszy raz widzimy się i nie pierwszy raz mówimy z sobą. Kilkakroć pochwyciłem cię na załamku ulicy i ofiarowałem tyle złota, że najchciwszemu byłoby dosyć; kilkakroć chciałem cię nastraszyć, a nigdy nie chciałeś-mnie słuchać, nie obciąłeś na mnie patrzeć i nie ulitowałeś się moich cierpień. Dzisiaj pozwalasz, abym mówił z tobą, abym powiedział czego żądam; jakaż szczęśliwa zmiana, albo raczej jakie nowe nieszczęście czyni cię dla mnie powolniejszym?
Służący westchnął. Widać, że miał serce, a nawet czułe, pod twardą powłoką.
Westchnienie to natchnęło odwagą Henryka.
— Wiesz — mówił dalej — że kocham i jak kocham; widziałeś mnie jak goniłem za pewną damą i pomimo jej usiłowań zdołałem ją odnaleźć; w największych cierpieniach, nie wyrwał mi się przeciw niej wyraz gorzki, w najokropniejszych boleściach nie przyszło mi na myśl użyć gwałtu jaki rozpacz doradza.
— Prawda, mój panie — odpowiedział służacy — w tym względzie moja pani i ja oddajemy ci słuszność.
— Przyznaj więc — mówił dalej Henryk ściskając rękę służącego — czyż nie mogłem kiedykolwiek, gdyście wzbraniali wejścia do domu, wyważyć drzwi i wejść gwałtem, jak czynić zwykli pijani, lub szaleńcy? Wtedy, chociaż przez chwilę, widziałbym tę kobietę i mówił z nią...
— I to jeszcze prawda.
— Nakoniec! — mówił dalej młody hrabia ze słodyczą i smutkiem nieopisanym — wszakże jestem czemś na świecie, majątek mam znaczny, król sam mnie proteguje; niedawno nawet król żądał odemnie wyznania cierpień i pomoc swoję przyrzekał.
Służący westchnął z widoczną niespokojnością.
— Ale nic nie chciałem, wszystko odrzuciłem; przyszedłem błagać ze złożonemi rękami, aby się dla mnie otworzyły te drzwi, które zawsze były zamknięte.
— Panie hrabio, masz szlachetne serce i godnym jesteś kochania.
— A dla czegóż — przerwał Henryk — tego człowieka ze szlachetnem sercem i godnego kochania potępiasz? Co ranek, mój paź przynosi list, którego nie przyjmujesz nawet, co wieczór ja sam pukam do drzwi i co wieczór mnie odpychają, pozwalając cierpieć, konać na ulicy, nie czując litości, jakąby się miało dla psa wyjącego. A! mój przyjacielu, powiadam ci, ta kobieta niema serca; można nie kochać nieszczęśliwego, bo wiem, że nie można sercu rozkazać, ale należy mieć litość nad cierpiącym, należy do niego wyrzec słowo pociechy, należy podać mu rękę aby go podnieść; ale jak widać, ta kobieta bawi się mojem cierpieniem, ta kobieta niema serca, bo gdyby je miała, zabiłaby mnie jednym odmownym a wtedy mniejbym cierpiał daleko.
Panie hrabio — odpowiedział służący, po pilnem wysłuchaniu tego co mówił młodzieniec — kobieta, którą oskarżasz, że niema serca i że jest okrutną, cierpi także, widziała cię, pojęła swoje boleści i sympatyę uczuwa dla ciebie.
Zapewne tylko litość — zawołał młodzieniec obcierając zimny pot płynący ze skroni. O!.. przyjdzie czas, że owo serce, które wysławiasz, uczuje miłość taką jak moja. Jeżeli zaś, za tę jej miłość odpłacą tylko litością, będę pomszczony.
— Panie hrabio, to nie dowód, że się nie kocha, gdy się nie odpowiada miłości; ta kobieta znała może silniejszą niż twoja namiętność, ta kobieta kochała, jak ty może nigdy nie będziesz.
Henryk wzniósł ręce do góry.
— Kto raz kocha, kocha na zawsze!... — zawołał.
— A czy panu mówiłem, że ona już nip kocha? — zapytał służący.
Henryk wydał krzyk bolesny i zachwiał się na nogach.
— Kocha! — zawołał — kocha! o Boże!
— Tak jest kocha, ale nie zazdrość pan ukochanemu przez nią mężczyźnie, panie hrabio, ten człowiek nie należy już do tego świata; moja pani jest wdową — dodał z politowaniem, sądząc, że tem uspokoi boleść młodzieńca.
I wrzeczy samej, jakby czarem, te słowa powróciły mu życie i nadzieję.
— W Imię Boga — rzekł — wdową jest, i zapewne niedawno, zatem oschną jej łzy. Wdową, mój przyjacielu, zatem nie kocha nikogo, ponieważ kocha umarłego, cień, nazwisko. Mówić, że kocha umarłego, to jest dać jeszcze nadzieję. O! Boże, wszak wszystkie boleści przemijają, wszak czas wszystko leczy! kiedy wdowa Mauzola wieczną przysięgała boleść, nie wiedziała, że jej łzy się wyczerpią.
Służący potrząsł głową.
— Ta pani, hrabio — odpowiedział — jak wdowa po Mauzolu, wieczną przysięgła wiarę i znam ją, że słowa dotrzyma.
— Zaczekam dziesięć lat, jeżeli potrzeba, zaczekam... Wszak Bóg nie pozwoli, abym skrócił sobie życie, albo żeby mnie ona zabiła, a skoro ona i ja żyjemy, mogę mieć nadzieję.
— O!... młodzieńcze, młodzieńcze — rzekł służący ze smutnym uśmiechem — nie mieszaj żyjących z u marłemi. Ona żyje — mówisz — ona żyje — ale czy wiesz dlaczego?.. (Joyeuse zadrżał). Ona ma do spełnienia postanowienie, które ją przywiązuje do życia. Czy sądzisz, że ona może znaleźć pociechę?... O!.. nie panie hrabio, nigdy!.. Ja ci to powiadam, ja ci to zaprzysięgam, ja, który byłem służącym nieboszczyka, ja, który póki on żył, byłem nabożnym, pełnym ufności i nadziei, ja który po jego zgonie, stałem się nieczułym; ja panie, ja ci powiadam, że i ja po jego stracie jestem niepocieszony.
— Ten człowiek tak żałowany — przerwał Henryk — ten szczęśliwy nieboszczyk, ten mąż...
— On nie był mężem, ale kochankiem, panie hrabio, a kobieta, którą ty na twoje nieszczęście kochasz, jednego tylko w życiu miała kochanka.
— Mój przyjacielu! — zawołał młodzieniec przestraszony dziką powagą człowieka, który pod gruba odzieżą, wyższe okazywał uczucia — mój przyjacielu błagam cię, wstaw się za mną.
— Ja! — zawołał — ja! Słuchaj panie hrabio, gdybym cię sądził zdolnym do gwałtu przeciw mojej pani, zabiłbym cię moją własną ręką.
I wydobył z pod płaszcza silną żylastą rękę, zdającą się należeć do trzydziestoletniego mężczyzny: włosy zaś jego siwe i twarz pomarszczona nadawały pozór starości.
— Gdyby zaś przeciwnie, moja pani kochała cię, ją bym zabił. Powiedziałem panie hrabio co miałem powiedzieć; teraz nie wymagaj nic więcej.
Henryk powstał z sercem zamarłem.
— Dziękuję ci — rzekł — żeś się ulitował nad mojem cierpieniem... uczyniłem już postanowienie.
— Zatem, będziesz spokojniejszym panie hrabio, zatem oddalisz się od nas i zostawisz nas naszemu przeznaczeniu?
— Tak, oddalę się, bądź spokojny i oddalę na zawsze.
— Rozumiem, chcesz umrzeć.
— Na co mam ukrywać?.. nie mogę żyć bez niej; zatem niech umrę nie mogąc jej posiadać.
— Panie hrabio, nieraz z moją panią mówiliśmy o śmierci; wierzaj mi, ciężka to śmierć, którą własnemi rękami zadajemy.
— Właśnie ja nie taką obiorę; dla ludzi mojego stanu, zawsze jest śmierć, którą mienią zaszczytną, jest to zgon za monarchę i ojczyznę.
— Jeżeli pan cierpisz nad siły, jeżeli żadnych nie masz obowiązków, jeżeli możesz zginąć na polu bitwy, umieraj zatem; gdybym nie musiał żyć, dawnobym umarł.
— Żegnam cię i dziękuję — odpowiedział Joyeuse podając rękę nieznajomemu słudze. Do zobaczenia na innym świecie.
I oddalił się spiesznie, rzucając pod nogi służącego pełną sakiewkę złota.
Północ wybiła na kościele Ś-go Germana des-Prés.


Rozdział III.
Jak wielka pani kochała w roku zbawienia 1586.

Trzy gwizdnięcia w równych przestankach były znakiem dla szczęśliwego Ernautona.
Młodzieniec, będąc blizko oznaczonego domu, ujrzał panią Fournichon na progu, oczekującą gości.
Pani Fournichon bawiła się jeszcze złotym talarem, który pewna dama przechodząc wśliznęła jej do ręki.
Pani Fournichon spojrzała na Ernautona i biorąc się pod boki, zajęła całe drzwi, czyniąc przejście niepodobnem.
Ernauton zatrzymał się, jak człowiek, który przejść żąda.
— Czego pan chcesz? — rzekła — jaki masz interes?
— Wszak trzy gwizdnięcia dały się słyszeć z tej oto wieżyczki.
— Zapewne.
— Właśnie mnie one przyzywały.
— Pana?
— Tak, mnie.
— To co innego, daj pan na to słowo honoru.
— Słowo honoru, moja pani Fournichon.
— Kiedy tak, wejdź piękny kawalerze.
Uradowana, że posiada jednę z owych dam, które gorąco były pożądane przez nieszczęśliwy „krzak Różany” zastąpiony „Pięknym rycerzem”, gospodyni wskazała Ernautonowi kręte schody, prowadzące do najokazalszej wieżyczki.
Małe drzwiczki prowadziły do przedpokoju, z którego wchodziło się dalej.
Skoro młodzieniec wszedł do przedpokoju, poczuł mocny zapach benzoesu i aloesu; była to zapewne ostrożność osoby delikatnej, użyta przeciw wyziewom kuchennym.
Pani Fournichon krok w krok szła za młodzieńcem; pchnęła go ze schodów do przedpokoju, z przedpokoju do wieżyczki i w końcu oddaliła się.
Ernauton prawą, ręką, trzymał odrzwia, lewą, klamkę i schylił się kłaniając.
We mgle światła, pochodzącego ze świecy różanej, spostrzegł postać kobiety, owego wytwornego układu, który jeżeli nie miłość to budzi zawsze zajęcie, a niekiedy i żądze.
Przechylona na sofie, odziana jedwabiem i aksamitem, dama, której maleńka nóżka wychylała się z pod sukni, paliła przy świecy gałązkę aleosu, którą niekiedy zbliżała do twarzy, jakby pragnęła przesięknąć upajającą wonią.
Ze sposobu, jakim rzuciła gałązkę w ogień, spuściła suknię na nogi i spiesznie przywdziała maskę, Ernauton domyślił się, że słyszała jak wchodził.
Jednak nieodwróciła się.
Ernauton czekał przez chwilę; była nieporuszoną.
— Pani — rzekł młodzieniec głosem, który chciał umilić uczuciem wdzięczności... przywołałaś twojego najniższego sługę: oto jestem...
— A! bardzo dobrze — odrzekła — siadaj panie Ernauton.
— Przebacz pani, ale przedewszystkiem powinienem podziękować za łaskę, jaką mnie zaszczycasz.
— Prawda, bardzo to jest grzecznie z twojej strony, panie Carmainges, jednak sądzę, że nie wiesz komu podziękować.
— Pani — odparł młodzieniec zbliżając się stopniowo, masz twarz zamaskowaną, rękę w rękawiczce, a kiedym wchodził, zakryłaś nogę, za którąbym pewnie oszalał, poznać cię zatem nie mogę, chyba tylko odgadnąć.
— Zgadniesz kto jestem?
— Tą, której me serce pragnie, tą, którą moja wyobraźnia czyni młodą, piękną, wspaniałą, bogatą...
— Czy z trudnością wpuszczono cię tutaj? — zapytała dama nieodpowiadając na potok wyrazów, jaki z przepełnionego serca Ernautona wypływał.
— Nie pani, wejście było tak łatwe, jak nie przypuszczałem nawet.
— Prawda, dla mężczyzny wszystko łatwe, kobiecie, co innego...
— Przykro mi pani, żeś sobie tyle trudów zadała, za które tylko pokorne dzięki złożyć ci mogę.
Dama innemi myślami zdawała się być zajęta.
— Co pan mówiłeś? — rzekła niedbale, zdejmując rękawiczkę, aby cudownie utoczoną rękę pokazać.
— Mówiłem pani, że nie widzę twojej twarzy, wiem kto jesteś i bez obawy, abym był w błędzie, mogę powiedzieć, że cię kocham.
— Zatem możesz powiedzieć, że jestem tą, którą spodziewałeś się zastać.
— Nie widząc, serce moje to powiada.
— Znasz mnie zatem?
— Tak, znam panią.
— Za prawdę, pan dopiero przybyły z prowincyi, znasz paryskie kobiety?
— Z pomiędzy wielu paryskich kobiet znam tylko jednę.
— A tą mam być ja?
— Tak sądzę.
— Po czemże pan poznajesz?
— Po głosie, który słyszę a ty pani zmienić go nie możesz; po wdzięku postaci; co zaś do piękności, tej się domyślać nie potrzebuję...
— Mówiłeś pan, że mnie poznajesz z piękności, lecz moja piękność zakryta.
— Zapewne, wtedy jednak była mniej zakrytą, kiedy cię wprowadzałem do Paryża, kiedy twoja pierś dotykała moich ramion, a oddech palił mi szyję.
— Więc, kiedy mój list odebrałeś, wiedziałeś od kogo?
— O!... nie, bynajmniej; na chwilę nawet o tem nie pomyślałem. Sądziłem, że jestem przedmiotem jakiejś igraszki, ofiarą jakiegoś błędu; sądziłem, że grozi mi jedna z katastrof, które nazywają szczęśliwemi przygodami i dopiero teraz, widząc cię, dotykając...
I zrobił poruszenie, jakby jej rękę chciał ująć; lecz ją cofnęła.
— Dosyć — rzekła. Koniec końcem, popełniłam niedorzeczność.
— W czem, pani.
— W czem? mówisz pan, że mnie znasz i pytasz w czem popełniłam niedorzeczność?
— Prawda, pani; bo jestem za zbyt niski przy waszej wysokości.
— Na Boga, racz pan być cicho. Rozum mieć potrzeba...
— Na Boga! cóż takiego uczyniłem? — zapytał przestraszony Ernauton.
— Co? widzisz mnie pan w masce.
— Cóż z tego?
— Skoro noszę maskę, chcę, aby mnie nie poznano, ty zaś nazywasz mnie waszą wysokością. Czemuż nie otworzysz okna i nie wywołasz na ulicy nazwiska mojego?
— Przebaczenia, przebaczenia — wołał Ernauton padając na kolana — sądziłem, że w murach jesteśmy bezpieczni...
— Za nadto jesteś pan dowierzający.
— Niestety! jestem zakochany!
— Jesteś przekonany, że tej miłości natychmiast podobną odpowiem?
Ernauton powstał obrażony nieco.
— Nie, pani — odpowiedział.
— A co pan myślisz?
— Sądzę, że pani masz mi coś ważnego powiedzieć, że nie chcąc mnie przyjąć w pałacu Gwizyuszów, albo w Bel-Esbat, obrałaś miejsce odosobnione.
— Pan to myślałeś?
— Nie inaczej.
— Cóż pan sądzisz, mam ci powiedzieć. Mów pan, przyjemnie mi będzie poznać pańską przenikliwość.
Nieznajoma okazała niespokojność niejaką.
— Alboż ja wiem? — odpowiedział Ernauton — może coś, co ma związek z panem de Mayenne?
— Alboż to nie mam moich kuryerów, którzy mi jutro wieczór powiedzą więcej niżeli pan będziesz wiedział, albowiem wczoraj wygadałeś wszystko.
— Może mnie pani chciałaś zapytać o wypadek wczorajszy?
— O jaki wypadek?.. — zapytała, a pierś wzdymała jej się widocznie.
— O strachu, jakiego się najadł Epernon, o uwięzieniu kilku z lotaryńskiej szlachty.
— Uwięziono kilku?
— Ze dwudziestu, tych, którzy znajdowali się pomimo woli na drodze do Vincennes.
— Która także prowadzi do Soissons, gdzie książę Gwizyusz jak mi się zdaje, trzyma garnizon. Panie Ernauton, ty, który żyjesz na dworze, zapewne wiesz za co uwięziono tych biednych.
— Ja, na dworze?
— Tak, bez wątpienia.
— Pani wiesz o tem?
— Chcąc mieć twój adres, musiałam się dowiadywać. Ale skończmy, dziwny masz pan zwyczaj przerywania rozmowy. I cóż z tego wynikło?
— Nic, pani, przynajmniej ja nic nie wiem.
— Dla czegóż więc sądziłeś, że chcę mówić o rzeczy, która nie miała następstwa?
— Byłem w błędzie, przyznaję.
— Jakto! a z której prowincyi pan jesteś.
— Z Agen.
— Jesteś gaskończykiem, bo jak sądzę Agen w Gaskonii leży?
— Blisko...
— Jesteś pan gaskończykiem a nie jesteś nawet tak próżnym, iż nie sądzisz, że znalazłam cię przystojnym?
Ernauton zarumienił się, nieznajoma mówiła dalej.
— Że znowu widziałam cię na ulicy i znalazłam pięknym?
Ernauton zapłonił się jak jabłko.
— Że gdy byłeś u mnie jako poseł od mego brata Mayenne, znalazłam cię podług mego gustu?
— Boże mnie uchowaj, abym to myślał...
— Byłeś w błędzie — odpowiedziała zwracając ku Ernautonowi pierwszy raz gorejące pod maską oczy.
Ernauton złożył ręce.
— Pani! — zawołał — ty ze mnie żartujesz!
— Na honor, nie żartuję — odpowiedziała — podobałeś mi się, to rzeczywista prawda.
— O! mój Boże.
— Ale śmiałeś mi powiedzieć, że mnie kochasz.
— Nie wiedziałem kto jesteś; teraz zaś gdy wiem, żądam przebaczenia.
— Otóż nowa niedorzeczność — pomruknęła z niecierpliwością. Pozostań pan czem jesteś i powiedz co myślisz, abym nie żałowała, że tu przyszłam.
Ernauton padł na kolana.
— Powiedz pani, że wszystko nie jest żartem, a wtedy, zdołam ci odpowiedzieć.
— Dobrze, oto moje zamiary co do pana — rzekła odpychając Ernautona i poprawiając fałdy sukni — podobasz mi się, ale nie znam cię jeszcze. Nie zwykłam opierać się moim fantazyom, ale nie chcę błędów popełniać. Gdybyśmy byli równi, przyjmowałabym cię u siebie, nie objawiając zamiarów. Teraz wiesz czego żądam. Stań się mnie godnym.
Ernauton chciał mówić.
— Tylko bez uniesień, panie de Carmainges, proszę. Być może, że twoje nazwisko podobało się mojemu uchu; być może, że moje uczucie jest kaprysem, który wkrótce przeminie. Jednak nie myśl abym wierzyła w doskonałość i nie rozpaczaj. Nie cierpię ludzi doskonałych. Lubię ludzi z poświęceniem i tego mi dosyć. Pamiętaj o tem mój piękny rycerzu.
Ernauton rozum stracił: ta dumna mowa, te poruszenia pełne rozkoszy, ta rozkazująca wyższość, to poddanie się, pogrążyły go zarazem w rozkoszy i trwodze.
Usiadł przy swojej pięknej i dumnej kochance, następnie położył rękę na poduszce, na której siedziała.
— Panie — rzekła nieznajoma — zdaje się, że słyszałeś, lecz nie pojąłeś. Żadnej poufałości, proszę, niech każde z nas zostanie na swojem miejscu. Być może, że kiedyś nazwiesz mnie swoją, ale dotąd nie masz prawa...
Ernauton powstał blady i pomięszany.
— Przebacz pani — rzekł — zdaje się, że same tylko niedorzeczności popełniam; rzecz bardzo prosta, żem jeszcze nie przywykł do zwyczajów paryskich. U nas na prowincyi, o dwieście mil, to prawda, kobieta mówi: kocham i nie odpycha mężczyzny; nie upokarza go. Dla pani jest to zwyczajem jako dla paryżanki, prawem, jako dla księżnej. Dobrze więc, tylko czego pani żądasz?
Nieznajoma słuchała w milczeniu; widocznie badała czy jego uniesienie w gniew się zamieni.
— Jak widzę, pan się gniewasz? — rzekła z dumą.
— W rzeczy samej, gniewam się, ale sam na siebie; bo dla pani uczuwam nie chwilowy kaprys, ale miłość szczerą. Nie szukam twojej osoby, lecz chciałbym serce otrzymać. Dlatego nigdy sobie nie przebaczę, żem uchybił dzisiaj winnego tobie szacunku, którego nie zmienię w miłość, chyba na twój wyraźny rozkaz. Pani, czekam teraz twoich rozkazów.
— Tylko nie przesadzajmy, panie do Carmainges, otóż tak jesteś teraz lodowaty, jak przed chwilą byłeś płomienisty.
— Jednak zdaje mi się...
— Czy zbłądziłam?... Nie mów pan nigdy kobiecie, którą kochasz, co chcesz; ale pokazuj, że będziesz ją kochał tak jak ona zechce.
— To właśnie mówiłem...
— Lecz tego nie myślisz.
— Uznaję twoją wyższość, pani.
— Bez komplementów; tutaj, nie chciałabym być królową. Oto moja ręka, weź ją, wszak jest tylko kobiecą; prawda, gorętsza od twojej.
Ernauton ujął z uszanowaniem tę piękną rękę.
— No i cóż? — rzekła księżna.
— No i co?
— Nie całujesz pan?... czyś oszalał?... czy chcesz do wściekłości mnie przywieść?
— Wszakże przed chwilą...
— Przed chwilą, cofnęłam ją, a teraz...
— Teraz?
— Teraz daję...
Ernauton całował rękę, z takiem posłuszeństwem, że mu ją natychmiast cofnięto.
— Przekonaj się pani — rzekł — jeszcze jedna lekcya. Zapewne, wiedziesz mnie pani z jednej ostateczności w drugą; trwoga zabije namiętność. Mogę panią uwielbiać, ale nigdy nie uczuję zaufania, ani miłości.
— Zupełnie sobie tego nie życzę — odpowiedziała dama wesoło — bo byłbyś smutnym kochankiem, a ja uprzedzam, że tego nie lubię. Bądź pan naturalnym, panie de Carmainges, niczem innem. Ja mam moje dziwactwa, jak każda piękna kobieta, a sam mówiłeś, że jestem piękną. Szanuj je więc i kiedy powiem ci w największem uniesieniu: uspokój się, słuchaj mojego spojrzenia, a nie głosu.
To mówiąc, powstała.
Była chwila, że młodzieniec w uniesieniu pochwycił ją w objęcia i że maska księżnej dotknęła ust Ernautona; ale ta sama chwila dowiodła prawdy tego, co mówiła, bo przez maskę oczy rzuciły błyskawicę białą a taka zazwyczaj burzę przepowiada.
To spojrzenie tak było rozkazującem, że Carmainges opuścił ręce i ogień w jego oczach zagasł.
— Dobrze — rzekła księżna — zobaczemy się, podobasz mi się, panie de Carmainges.
Ernauton skłonił się.
— Kiedy pan jesteś wolnym? — zapytała z niechcenia.
— Niestety! bardzo rzadko — odpowiedział Ernauton.
— A!.. rozumiem, służba twoja jest utrudzającej.
— Jaka służba?
— Wszakżeż ją pan pełnisz przy królu; zdaje mi się; że jesteś w jego straży przybocznej.
— To jest, należę do oddziału szlachty.
— Szlachty gaskońskiej, jak sądzę.
— Tak, pani.
— Iluż ich jest?
— „Czterdziestu pięciu.”
— I ci „Czterdziestu pięciu” mówisz, że nie opuszczają króla?
— Ja tego nie mówiłem pani.
— Przepraszam, zdawało mi się, przynajmniej mówiłeś pan, że masz mało wolności.
— Prawda, pani, ponieważ codzień towarzyszymy królowi na przechadzki i łowy, w nocy, trzymamy straż w Luwrze.
— Przekonaj się pan, coby było, gdyby naprzykład dzisiaj służba cię zatrzymała!... Ja nie znając przyczyny twojego nieprzybycia, sądziłabym, że pogardziłeś wezwaniem.
— A!.. pani, żeby cię widzieć na wszystko się narażę.
— To dzieciństwo, ja tego nie żądam.
— Lecz gdyby...
— Dopełniaj pan swojego obowiązku; ja zastosuję się do wszystkiego, jestem panią mojego życia. Lecz to wszystko nie objaśnia mnie, jakim sposobem tego wieczora znalazłeś czas i przybyłeś.
— Dziś wieczór, pani, przyszedł rozkaz dający nam wolność na cały dzień i noc.
— Cóż za szczęśliwa zmiana?
— Jest to, jak sądzę, nagroda za usługę wyświadczoną w Vincennes.
— A więc, słuchaj Carmainges — rzekła księżna — ilekroć będziesz wolnym, donieś o tem gospodyni tego zajazdu, przez nią, ja będę o tem wiedziała.
— A!.. ileż łaski! Księżna położyła rękę na ramieniu Ernautona.
— Czy słyszysz? — rzekła.
— Co to jest, pani?
— Co to za krzyk i hałas?
W rzeczy samej, brzęk ostróg i pałaszy, rozlegał się po dolnem mieszkaniu.
Ernauton skwapliwie wychylił głowę do przedpokoju.
— To moi towarzysze — rzekł — przychodzą użyć wolności, jaką ich pan Loignac obdarzył.
— Lecz dlaczegóż tutaj, gdzie my jesteśmy?...
— Zapewne tutaj naznaczono miejsce schadzki, albowiem w dzień wjazdu do stolicy, zasmakowali w winie pani Fournichon, a niektórzy i w jej wieżyczkach.
— A!... fe!... — rzekła księżna ze złośliwym uśmiechem — zanadto poufale mówisz pan o tych wieżyczkach.
— Jednak ja pierwszy raz tu jestem.... Lecz pani, któraś je obrała..... — ośmielił się powiedzieć.
— Wybrałam i łatwo pan pojmiesz dlaczego; szukałam miejsca najsamotniejszego w Paryżu, nad rzeką, blisko wału, w któremby mnie nikt nie poznał.
— A! jakże są hałaśliwi twoi towarzysze! — dodała.
W rzeczy samej, hałas rósł coraz bardziej. Opowiadanie wypadków, kłamstwa, brzęk pieniędzy i szklanek, były przepowiednią; jakiejś burzy. Nagle, słyszeć się dało stąpanie po schodach, prowadzących do wieżyczki i głos pani Fournichon krzyczącej z dołu:
— Panie Sainte-Maline!...
— No, i co!.... — odpowiadał głos młodzieńca.
— Nie chodź pan na górę, proszę cię o to.
— A to dlaczego, pani Fournichon?... Cały dom dzisiaj do nas należy.
— Cały dom, dobrze, ale nie wieżyczki.
— Ba! i wieżyczki należą do domu — ząwołało pięć, albo sześć głosów, pomiędzy którymi Ernauton poznał głos Perducasa de Picorney i Eustachego de Miradoux.
— Pani Fournichon — wołał Sainte-Maline — już północ; o dziewiątej ogień powinien być zgaszony, a ja widzę światło w jednej z twoich wieżyczek; tylko źli poddani naruszają rozkaz królewski; chcę ich poznać.
I Sainte-Maline wchodził na schody, a za nim wielu gaskończyków....
— O!... Boże!... — mówiła księżna — panie Carmainges, czy ci ludzie odważą się wejść tutaj?
— W każdym razie, ja tu jestem i mogę powiedzieć: bądź pani spokojną.
— Ale oni drzwi wybijają...
W rzeczy samej, Sainte-Maline tak gwałtownie zapukał, że drzwi z sosnowych desek, pękły na dwoje.


Rozdział IV.
Co się działo w zakładzie pani Fournichon i w domu tajemniczym.

Pomimo późnej nocy, zakład pani Fournichon huczał i jaśniał licznem światłem.
„Czterdziestu pięciu” pod przewództwem pana Sainte-Maline nadawali mu życie.
Kiedy drzwi pokoju, w którym Ernauton z piękną damą miał schadzkę, od silnego uderzenia pękły i kiedy pani Fournichon, chcąc gościom swoim zapewnić spokojność, wyjawiła panu Sainte-Maline imię Ernautona, a ten tem większą wiedziony ciekawością, ukrytą piękność chciał ujrzeć, pan de Carmainges zgasił świecę i sam wyszedł do swoich kolegów, chcąc ich już to prośbą, już groźbą do ustąpienia zmusić.
Lecz pijani i uparci nie byli łatwi do pokonania i pan de Carmainges postanowił, ponieważ widział że wszędzie na korytarzach jest ciemno, wziąć księżnę pod rękę i przeprowadzić wśród natrętnego tłumu.
Właśnie, gdy już był na schodach i sądził, że ukrytą damę niepostrzeżenie wyprowadzi, jeden z jego kolegów, przybył ze świecą, a pan de Sainte-Maline, gdy Ernauton prowadził ją, nożem dobytym z pochwy, z tylu przeciął jej zawiązkę od czarnej maski, którą twarz jej była zakryta.
Szczęściem, że księżna baczna i zręczna pochwyciła upadającą maskę i że obecni twarz; jej dojrzeć niezdołali.
Ernauton nie chcąc tracić czasu, pogroził tylko panu de Saint-Maline i zdołał wyprowadzić szczęśliwie swoję piękność, która, kazała mu odprowadzić się do nowego mostu i zaleciła, aby dla swobodniejszych schadzek, nabył, lub najął domek w oddalonej części miasta.
Pożegnawszy swoję damę, Ernauton wściekły i rozjuszony, biegł pod „Pięknego rycerza”, aby nad swojemi kolegami, a osobliwie nad panem de Sainte Malinę się zemścić.
Zastał ich za ogromnym stołem, obładowanym potrawami i winem; znikła z pośród nich wesołość, albowiem czuli swoję winę i myśleli tylko, jakimby sposobem pana de Carmainges przeprosić.
Stosowne kroki trafiły do celu i po pojednaniu z kolegą, wesołość zapanowała w kole biesiadniczem.
Kiedy się to działo w zajeździe pod „Pięknym rycerzem” tajemniczy domek zdawał się opuszczonym, tak był cichym i posępnym.
Na dole, w pokoju, którego okna wychodziły na dziedziniec, blade światło niepewnym gorzało płomieniem; przy nim to łysy staruszek, pakował rozmaite rzeczy, a kobieta, blada i wysmukła siedziała zamyślona.
Nagle, dało się słyszeć pukanie do bramy.
— To pewnie ten młodzieniec nieszczęśliwy, — rzekła blada niewiasta.
— Nie pani — odpowiedział staruszek — mówił on, że nie chce nas widzieć więcej, on bardzo nieszczęśliwy...
— Człowiek jego stanu, majątku i znaczenia, łatwo się może pocieszyć.
— Pani masz to samo, a jesteś niepocieszoną.
Znowu dało się słyszeć pukanie dobitniejsze niż pierwej.
— Remy — rzekła kobieta — idź i zapytaj kto to i czego żąda?
Wierny sługa wypełnił zlecenie.
Kobietę opanowała jakaś niespokojność; stanęła nieporuszona, jakby pilnie słuchała; głos rozmawiających doszedł jej uszów.
— To Grandchamp, wierny sługa mojego ojca — rzekła — przybywa z Meridor, a przeczuwam, że smutne wieści przynosi.
Dyanę nie myliło przeczucie.
Stary sługa z Meridor ukazał się na progu a zapytany o cel przybycia, z wszelką ostrożnością i względami objawił śmierć ojca Dyany.
Ciężkie westchnienie objawiło jej boleść, po chwili gorzki uśmiech ukazał się na ustach i rzekła:
— Remy, teraz jesteśmy wolni, teraz, możemy się zemścić. Niech Grandchamp spocznie, ty pójdź za mną.
Weszła z wiernym służącym na pierwsze piętro do pokoju, który cały czarno obity, oświetlony był blado gorejącą lampą.
Klęcznik, stała i obraz w czarnych ramach, całą ozdobę tego pokoju stanowiły.
Obraz przedstawiał mężczyznę konającego 4z upływu krwi i trzymającgo jeszcze miecz w dłoni, pod obrazem był napis:

Aut Caezar, aut nihil.

Dyana padła przed tym obrazem na kolana i modląc się do niego, jakby do świętego, gorzkiemi płakała łzami.
Po chwili, wstała i rzekła:
— A cóż, Kemy? twoje usiłowania czy się powiodły?
— Tak pani — odpowiedział służący — spojrzyj na ten portret, któremu przyrzekłaś zemstę, spojrzyj i radość w jego oczach wyczytaj.
— A więc?
— Odkryłem tajemnicę sławnej trucizny, nazwanej aqua tophana.
— Prowadź mnie, Remy, przekonaj, że twoje usiłowania nie są daremne.
Remy poprowadził nieznajomą do sąsiedniego pokoju i popychając ukrytą sprężynę pod taflą posadzki, otworzył drzwi, za któremi widzieć było można, ciemne, wązkie, kręte schody; Remy pierwszy na nie wstąpił i podał rękę Dyanie, która się za nim udała.
Dwadzieścia stopni prowadziło do okrągłej piwnicy, ciemnej i wilgotnej, w której był tylko piec z ogromnym otworem, stół, dwa krzesła i mnóstwo flaszek.
Jedynemi mieszkańcami tej ciemnicy były koza i ptaki, jakby nie żywe, które w tem miejscu zdawały się być straszydłami, a nie zwierzętami.
W piecu, ogień przygasał, a dym gęsty i czarny długą szyją wypływał.
Alembik stojący na kominie, sączył wolno po kropelce, płyn żółto-złotawy.
Krople te spadały w szklaną białą flaszeczkę, grubą na dwa palce, która była przytwierdzona do rury alembika.
Dyana weszła i zatrzymała się wśród tych strasznych przedmiotów, bez zadziwienia i trwogi; rzec można, że zwykłe wrażenia życia straciły wpływ na tę kobietę, jakby nie żywą.
Remy dał znak, aby się zatrzymała przy schodach; stanęła, gdzie Remy jej zalecił.
Młodzieniec zapalił lampę, następnie zbliżył się do dołu, wykopanego przy jednej ze ścian muru, uwiązał wiadro na długiej linie i spuścił je w wodę, nąkoniec wyciągnął je pełne zimnej i czystej jak kryształ wody.
— Przybliż się pani — rzekł Remy.
Do wiadra wody wpuścił kroplę żółtego płynu, a cała massa wody zafarbowała się tym kolorem; następnie kolor znikł, a woda w dziesięć minut była tak przezroczysta, jak dawniej.
Dyana patrzyła z zajęciem.
Remy spojrzał się na nią.
— Co? — zapytała.
— Teraz umaczaj pani — rzekł Remy — w tej wodzie kwiatek, rękawiczkę, chustkę, dodaj pani tej wody do pachnącego mydła, a przekonasz się o tem co widziano na dworze Karola IX-go, że kwiatek zatruje zapachem, rękawiczka dotknięciem, mydło przez wejście w pory. Zmocz pani kroplą tej wody knot od świecy, lub lampy, a za godzinę świeca lub lampa, zatruje wszystkich będących w mieszkaniu.
— Czy jesteś pewnym tego co mówisz? — zapytała Dyana.
— Wszystkie te doświadczenia robiłem, pani; przypatrz się tym ptakom, które nie mogą spać i jeść nie chcą, one napiły się tej wody, przypatrz się pani kozie, której oczy mgłą zaszły; napróżno sililibyśmy się powrócić je do życia, sztuka nie zna żadnego na tę truciznę lekarstwa.
— Remy, czy można mieć tę flaszeczkę? — zapytała Dyana.
— Tak pani, płyn już gotowy, w tej chwili sączyć się przestał.
Remy z nadzwyczajną ostrożnością odjął flaszeczkę od alembika, lecz natychmiast zatkał ją, owiązał, zalepił woskiem i oddał swojej towarzyszce.
Dyana odebrała bez najmniejszego wzruszenia, przybliżyła do lampy i popatrzyła na nią przez chwilę.
— Dobrze — rzekła — skoro czas przyjdzie, wybierzemy kwiatek, rękawiczkę, świecę, mydło, co będzie lepszem. Czy płyn ten chwyta się metalu?
— Trawi go.
— Zatem może zniszczy flaszeczkę?
— Nie sądzę, patrz pani na grubość szkła; prócz tego, możemy ją zachować w złote pudełko.
— Czy teraz jesteś zadowolony?
I coś podobnego do uśmiechu przebiegło po ustach nieznajomej i oświeciło jej twarz tym promykiem życia, jakie księżyc martwym nadaje przedmiotom.
— Jak nigdy nie byłem — odpowiedział Remy — karać złych, jest to używać przywileju Boga.
— Remy! Remy, czy słyszysz?
— Czy pani co słyszałaś?
— Zdaje mi się, że tentent koni na ulicy. Remy, zapewne nasze konie przybyły.
— Być może, bo zbliża się czas, w którym przybyć powinny.
— Lecz teraz na co się zdadzą?
— Jakto!
— Nie pojedziemy do Meridor.
— Zamiast do Moridor, pojedziemy do Flandryi.
— A! rozumiem.
Oczy Remyego rzuciły błyskawicę, którą tyk ko z uśmiechem Dyany można było porównać.
— A Grandchamp — dodał — co z nim zrobimy?
— Grandchamp potrzebuje spoczynku, pozostanie w Paryżu i sprzeda dom, którego nie potrzebujemy. Powróć tylko wolność kozom, którym z potrzeby zadaliśmy cierpienia. Kto wie, może je Bóg ocali.
— A piec, retorty, alembiki?
— Ponieważ były, kiedyśmy dom kupowali, niech zostaną.
— A te kwasy, sole, płyny?
— W ogień!
— Oddal się więc pani.
— Ja?
— Albo przynajmniej weź tę maskę szklaną.
Remy podał jej maskę, którą na twarz włożyła.
Remy, osłoniwszy twarz kawałkiem grubego sukna, poruszył miech, rozżarzył ogień, i skoro zapłonął, wrzucał doń rozmaite przedmioty, które z trzaskiem płonąc, rozmaitego koloru światłem rozjaśniały izbę.
Niedługo spłonęło wszystko.
— Masz pani słuszność — rzekł Remy — gdyby kto odkrył to miejsce, myślałby, że je alchemik zamieszkuje, a dziś jeszcze palą czarowników...
— Gdyby nas nawet Remy spalono, kto wie czy nie słusznie, alboż nie robimy trucizny?.... Niech tylko spełnię co zamierzyłam, to rodzaj śmierci dla mnie, zarówno dobry ten jak inny.
Remy kiwnął głową i biorąc flaszeczkę z rąk swojej pani, starannie ją zawinął.
W tej chwili zapukano do bramy od ulicy.
— To nasi ludzie — rzekł — nie myliłaś się pani, prędzej, wychodź pani, a ja zamknę tutaj.
Dyana wykonała zalecenie.
W obojgu zdawało się, że jedna jest myśl tylko i trudno odgadnąć, kto z nich ulegał.
Remy niedługo wyszedł także.
Dyana zastała starego Grandchamp przy bramie; obudzony kołataniem poszedł otworzyć.
Staruszek dziwił się widząc tak spieszny odjazd swej pani, która nie mówiła nawet, gdzie jedzie.
— Grandcham, mój przyjacielu — rzekła — ja i Remy jedziemy odbyć podróż od dawna zamierzoną, nie mów o tym zgoła przed nikim.
— Dobrze, pani, lecz zobaczemy się przecież?...
— Zapewne, jeżeli nie na tym, to na drugim świecie... Mój przyjacielu, ten dom nam niepotrzebny.
Dyana dobyła z szafy plik papierów.
— Oto papiery — rzekła — dowodzące własności, wynajmij, albo sprzedaj ten dom... Jeżeli za miesiąc nie znajdziesz lokatora ani nabywcy, opuść go i wracaj do Meridor.
— A jeśli znajdę nabywcę, za ile go mam sprzedać?...
— Za ile chcesz.
— A pieniądze otrzymane mam zabrać do Meridor?
— Weź je sobie, mój przyjacielu.
— Jakto, pani, tak wielką sumę!
— Mniejsza o nią... Albożem ci, mój drogi, wiele więcej nie winna?... Alboż oprócz swoich, nie mam do spłacenia długów po moim ojcu?...
— Ale jakże pani bez umocowania mogę to uczynić?...
— Ma słuszność — rzekł Remy.
— A więc znajdź jaki środek — dodała Dyana.
— Rzecz bardzo prosta... Dom ten kupiony na moje imię i sprzedaję go jemu, a on może sprzedać komu zechce.
— Dobrze.
Remy wziął pióro i na dolo kontraktu ustąpienie napisał.
— Teraz zegnam cię — rzekła Dyana do starego Grandchamp, któremu przykro się zrobiło samemu w domu zostawać — bądź zdrów, przyjacielu. Niech konie będą gotowe, ja natychmiast przybędę.
Dyana weszła do swego pokoju, wyjęła portret z ram, zwinęła go, obwiązała jedwabną materyą i włożyła w torbę podróżną.
Puste ramy zdawały się jeszcze wymowniej opowiadać narzekania, jakie tylekroć słyszały.
Remy skoro wszystko przygotował, wyjrzał na ulicę, aby się przekonać, czy nie ma kogo obcego; następnie pomógł swojej pani wsiąść na konia.
— Sądzę, pani — rzekł cicho — że ten dom będzie ostatnim, w którym mieszkaliśmy tak długo.
— Raczej przedostatnim — odpowiedziała Dyana, tonem smutnym i poważnym.
— A jakiż będzie inny?
— Grób, mój Remy.


Rozdział V.
Co robił we Flandryi Jego Książęca Mość Franciszek książę Andegaweński, Brabancki i hrabia Flamandzki.

Czytelnicy nasi pozwolą, że zostawiemy króla Francyi w Luwrze, Henryka Nawarskiego w Cahors, Chicota na gościńcu, panią de Monsoreau na ulicy, a udamy się za Franciszkiem Andegaweńskim, świeżo mianowanym księciem Brabancyi, na pomoc któremu widzieliśmy udającego się wielkiego admirała Francyi, Annę Daigues, księcia de Joyeuse.
Ośmdziesiąt mil od Paryża na północ, chorągiew francuska unosiła się nad obozem francuskim, nad brzegami Escaut rozłożonym.
Noc była.
Ognie rozpalone w ogromny okrąg, otaczały rzekę pod Antwerpią i odbijały się w wód głębiach.
Zwyczajna posępność zielonych równin zakłócona była rżeniem koni francuskich.
Na wałach miasta rozstawione widety patrzyły na gorejące ognie i błyszczące muszkiety francuskie.
Była to armia księcia Andegaweńskiego.
Po co tu przybył właściwie, musimy czytelnikom opowiedzieć.
Nie będzie to może zabawnem, ale jest koniecznem i z tego tytułu pewni jesteśmy przebaczenia.
Czytelnicy, którzy znają królowę Margot i panią de Monsoreau, znają także księcia Andegaweńskiego, jako zawistnego, samolubnego, dumnego i niecierpliwego, który urodzony na tronie, za każdym wypadkiem, zbliżającym go do tego tronu, nigdy nie miał cierpliwości zaczekać, aż śmierć pewna mu do niego drogę otworzy.
I tak: za Karola IX-go, pragnął tronu Nawarry, później tronu samego Karola IX-go, nakoniec tronu francuskiego, zajętego przez Henryka III-go, który nosił na głowie dwie korony, a on tym czasem, ani jednej dobić się nie mógł.
Wtedy, na chwilę zwrócił oczy ku Anglii rządzonej przez kobietę i żeby zostać królem, zażądał jej w małżeństwo, chociaż ta kobieta nazywała się Elżbietą i starszą była od niego o lat dwadzieścia.
W tym punkcie, przeznaczenie zaczęło się do niego uśmiechać, jeżeli nazwać można szczęściem zaślubienie dumnej następczyni Henryka VIII-go.
Ten, który przez całe życie w przelotnych żądzach nie umiał bronić własnej wolności, który widział ginących ze swojej przyczyny ulubieńców, Molego i Coconasa, który podle poświęcił Bussego, najwaleczniejszego ze swoich dworzan, a to wszystko bez korzyści dla swego wyniesienia i z uszczerbkiem sławy swojej, ten odrzutek fortuny, nagle ujrzał się obsypany względami wielkiej monarchini, dotąd nieprzystępnej dla oczów śmiertelnika i wyniesionym do pierwszej godności, jaką świat mógł tylko udzielić.
Flamandczycy ofiarowali mu koronę a Elżbieta swą rękę.
Nie mamy pretensyi być historykiem; jeżeli zaś musimy nim być niekiedy, to tylko w tym przypadku, gdy historya zniża się do romansu, albo raczej, kiedy romans wznosi się do wysokości historyi.
I teraz więc, musimy zanurzyć ciekawe oczy w życie księcia Andegaweńskiego, które ciągle dążąc do tronu, pełne jest wypadków to wesołych, to smutnych, jakie się nie często spotyka.
Skreślmy więc niejako szkic historyczny.
Franciszek widział brata swojego Henryka III-go zajętego kłótnią, z Gwizyuszami i połączył się z niemi; wkrótce jednak przekonał się, że to oni sami chcą się podstawić w miejsce Walezyuszów.
Oddzielił się więc od Gwizyuszów, ale jakieśmy widzieli, nie bez niebezpieczeństwa, bo Salcède na pal wbity na placu Grève dowiódł, dlaczego książęta Lotaryngscy byli przyjaciółmi księcia Andegaweńskiego.
Prócz tego, Henryk III-ci oddawna przed czasem, w którym się nasza historya zaczyna, poznał się na księciu d’Alençon, i prawie wygnał go do Amboise.
Wtedy właśnie Flamandczycy wyciągnęli do niego ręce.
Zmęczeni pod panowaniem hiszpańskiem, dziesiątkowani przez prokonsulat księcia Alby, złudzeni fałszywym pokojem przez don Żuana Austryackiego, który korzystał z tego pokoju, aby odzyskać Namur i Charlemont, Flamandczycy mówię, przyzwali na tron Wilhelma Nassauskiego, księcia Oranii i uczynili go głównym rządcą Brabancyi.
Musiemy powiedzieć coś o tej nowej figurze, która tak wielkie miejsce zajmuje w historyi, a która u nas tylko się ukaże na chwilę.
Wilhelm Nassauski książę Orani, miał wtedy pięćdziesiąt jeden lat; syn Wilhelma Nassauskiego, przezwanego Starym i Julianny Stolberg, krewnej owego Réne de Nassau, który poległ przy oblężeniu Saint-Dizier, odziedziczywszy tytuł księcia Oranii, wykarmiony był zasadami reformacyi i za młodu czuł wartość swoję i zmierzył wielkość posłannictwa swojego.
Posłannictwem, w które wierzył, że z nieba mu dane i jakiemu wierny był przez życie całe, i dla którego umarł jako męczennik, było założenie federacyi holenderskiej, którą też założył.
Młodzieńcem, przywołany był na dwór Karola V-go.
Karol V-ty znał się na ludziach i ocenił Wilhelma, i nieraz monarcha ten, który najcięższe berło świata miał w ręku, radził się dziecięcia prawie, w najważniejszych przedmiotach politycznych.
Co więcej, dwudziesto-czteroletniemu młodzieńcowi Karol V-ty powierzył w zastępstwie sławnego Filiberta Emmanuela Sabaudzkiego, dowództwo wojska we Flandryi.
Wilhelm okazał się godnym tak wielkiego poważania; trzymał w szachu księcia Nevers i Coligny, dwóch najznakomitszych wodzów owego czasu i pod ich oczami uzbroił Fhilippeville i Charlemont.
Kiedy Karol V-ty składał koronę, opierał się na Wilhelmie Nassauskim, by zejść ze stopni tronu i on to Ferdynandowi zaniósł tę cesarska koronę, którą Karol V-ty złożył dobrowolnie.
Nastąpił Filip II-gi i pomimo zalecenia Karola V-go, aby Wilhelma uważał jak brata, Filip II-gi dowiódł, że nie chciał mieć rodziny.
Wtedy, w głowie. Wilhelma wyrodziła się wielka myśl wyswobodzenia Holandyi i usamowolnienia Flandryi, coby może na wieki w projekcie zostało, gdyby stary cesarz w miejsce purpurowego płaszcza, nie przywdział był habitu zakonnika.
Wtedy Holendrzy za radą Wilhelma zażądali wydalenia wojsk obcych, i wtedy zaczęła się zacięta walka z Hiszpanią, usiłującą utrzymać wymykającą się zdobycz; nieszczęśliwym tym krajem, miotanym pomiędzy Francyą i cesarstwem rządziły: namiestnikostwo Małgorzaty Austryackiej i krwawy prokonsulat księcia Alby; w owym czasie rozpoczynała się walka polityczna i religijna, do której protestacya pałacu Culembourg, żądająca zniesienia inkwizycyi, dała pozór: wtedy miała miejsce owa procesya czterech set szlachty ubranych jak najskromniej, idących po dwóch i przynoszących do stóp wielkorządzczyni wyrażenie powszechnego żądania; na widok tych ludzi poważnych i skromnie ubranych, wyrwało się Berlaimontowi, jednemu z doradzców księżnej wyrażenie „żebraki”, które przyjęte przez szlachtę flamandzką, znaczyło odtąd „stronnictwo patryotyczne”, do tego czasu bez nazwiska będące.
Od tego czasu, Wilhelm zaczął grać rolę, która go sławnym uczyniła.
Wciąż pokonywany w ciężkiej walce przeciw przemożnej sile Filipa II-go, wciąż powstawał i silniejszy po każdej porażce, zawsze witany był jako wybawca.
Wśród tych zmian losu, upadku fizycznego i potęgi moralnej, Wilhelm dowiedział się w Mons o rzezi świętego Bartłomieja.
Była to straszna rana, dochodząca aż do serca Niderlandów; Holandya i część Flandryi kalwińska utraciły najwaleczniejszych sprzymierzeńców: hugonotów francuzkich.
Wilhelm na to nieszczęście odpowiedział cofnięciem się jak zwykle czynił; z Mons udał się nad Ren i tam dalszych oczekiwał wypadków.
Szlachetną, sprawę rzadko wypadki zawodzą.
Wiadomość, jakiej się nie spodziewano, nagle się rozbiegła.
Kilku morskich żebraków (albowiem byli morscy i lądowi), zapędzonych wiatrem przeciwnym do Brielle, widząc niepodobieństwo udania się na morze, wzięli to miasto, w którem były szubienice na nich przygotowane.
Po wzięciu miasta, wypędzili garnizon hiszpański z okolicy, a nie czując się dosyć silnemi do korzystania z wypadku, przywołali księcia Oranii.
Wilhelm przybył; potrzeba było wciągając w sprawę całą Holandyą, uczynić niepodobnem pojednanie jej z Hiszpanią.
Wilhelm wydal rozkaz zabraniający w Holandyi wyznania katolickiego, jak we Francyi zabroniono protestanckiego.
Po tem postanowieniu, wojna się rozpoczęła.
Książę Alby wysłał przeciw zbuntowanym własnego syna, Fryderyka z Toledu, który wziął Zutphen, Naarden i Harlem; jednak te klęski zamiast pokonać Holendrów, zdawały się nowej dodawać im siły.
Wszystko powstało, wszystko wzięło się do broni, od Zuyderzee do Escaut.
Hiszpania wkrótce odwołała księcia Alby, a przysłała Ludwika de Requesens, jednego ze zwycięzców Lepantu.
Dla Wilhelma otworzył się nowy szereg nieszczęść.
Ludwik i Henryk de Nassau, którzy przyszli na pomoc księciu Oranii, zginęli w bitwie pod Nimegue, Hiszpanie rozszerzyli się w Holandyi, obiegli Loydę i złupili Antwerpię.
Wszystko było w rozpaczy, gdy niebo raz jeszcze przyszło na pomoc holendrom.
Requesens umarł w Brukselli.
Wtedy, wszystkie prowincye, połączone w jednym interesie, jednozgodnie 8-go Listopada 1576-go roku zawarły traktat znany pod mianem pokoju w Gand, przez który zobowiązały się wzajem pomagać w oswobodzeniu kraju od Hiszpanów i innych cudzoziemców.
Don Żuan ukazał się znowu, a z nim nowe dla Niderlandów nieszczęścia.
W przeciągu dwóch miesięcy, Namur i Charlemont, wzięte zostały.
Flamandczycy na te klęski odpowiedzieli zamianowaniem księcia Oranii jeneralnym rządcą Brabancyi.
Don Zuan umarł z kolei. Zapewne sam Bóg wspierał holendrów. Aleksander Farnese po nim nastąpił.
Był to książę zdolny, przyjemny, łagodny, wielki polityk i wódz dobry; Flandrya cieszyła się słysząc pierwszy raz miękki język włoski, nazywający ją przyjaciółką.
Wilhelm pojął, że niebezpieczniejszy jest Farnese łagodny, niż srogi książę Alby.
Naznaczył wszystkim prowincyom na dzień 29-ty Stycznia 1579 roku Zjazd w Utrechcie, który to zjazd był zasadą fundamentalną prawa holenderskiego.
Wtedy to sądząc, że sam nie podoła planom wyswobodzenia, nad któremi piętnaście lat pracował, zaproponował księciu Andegaweńskiemu panowanie nad Niderlandami pod warunkiem, aby szanował prawa Holendrów i Flamandczyków, oraz wolność ich wyznania.
Był to straszny cios dla Filipa II-go.
Odpowiedział nań, nakładając cenę dwadzieścia pięć tysięcy talarów na głowę Wilhelma.
Stany zgromadzone w Hadze, ogłosiły Filipa II-go zrzuconym z tronu i poleciły, aby na przyszłość przysięgę wierności im, a nie królowi hiszpańskiemu składano.
W tym właśnie czasie, książę Andegaweński wszedł do Belgii, gdzie przyjęty był z nieufnością zwyczajną Holendrom wobec cudzoziemców.
Pomoc jednak Francyi była dla nich bardzo ważna, przeto musieli pozornie mu sprzyjać.
Tymczasem, przyrzeczenie Filipa II-go wydało swoje owoce.
W czasie uczty dawanej na przyjęcie księcia Andegaweńskiego, strzelono do Wilhelma.
Sądzono, że poległ, lecz Holandya jeszcze go potrzebowała.
Kula mordercy przeszyła mu tylko policzek.
Strzelający nazywał się Jan Jaureguy, a był poprzednikiem Baltazara Gérard, jak Jan Chatel, Ravaillaca.
Ze wszystkich tych wypadków, pozostało Wilhelmowi ponure oblicze, które rzadko uśmiech rozjaśniał.
Flamandczycy i Holendrzy szanowali tego mruka, bo wiedzieli, że w nim jedynie była ich przyszłość i kiedy go widzieli odzianego w płaszcz szeroki, w naciśniętym na oczy kapeluszu, ustępowali z miejsca a matki z religijnem poszanowaniem, mówiły dzieciom:
— Patrzajcie, to milczek „(Taciturne)“.
Flamandczycy na przedstawienie Wilhelma, obrali Franciszka Walezyusza księciem Brabancyi, hrabią Flandryi, to jest panującym.
Elżbieta patrzyła na to z radością, widziała bowiem w związku z Franciszkiem środek połączenia protestantów Angielskich z francuzkiemi i flamandzkiemu.
Mądra Elżbieta marzyła może o potrójnej koronie.
Książę Oranii pozornie sprzyjał księciu Andegaweńskiemu, odziewając go tymczasowo płaszczem popularności, aby kiedy czas nadejdzie, płaszcz zedrzeć i pozbyć się francuzów, jak się pozbył Hiszpanów.
Lecz ten niepewny sprzymierzeniec straszniejszy był dla księcia Andegaweńskiego, niż nieprzyjaciel; krzyżował we wszystkiem jego plany, któreby mogły wpływ jego na Flandryą zapewnić.
Filip II-gi, widząc wejście francuskiego księcia do Brukselli, przyzwał Gwizyusza na pomoc, na mocy traktatu, niegdyś pomiędzy Don Żuanem Austryackim, a Henrykiem Gwizyuszem zawartego.
Dwaj młodzi bohaterowie, prawie jednego wieku, wzajemnie się odgadli i łącząc się razem, każdy z nich zamyślał zdobyć koronę dla siebie.
Aż oto po śmierci brata, Filip II-gi znalazł w jego papierach traktat podpisany przez Henryka Gwizyusza; lecz dlaczego niepokoić się dumą zmarłych? Czyż grób nie zamyka ciała, które słowo miało w czyn zamienić?
Tylko król podobny Filipowi II-mu, który wiedział, jaka waga polityczna częstokroć w dwóch wierszach się zawiera, nie pozwolił butwieć w Escurialu autografowi Gwizyusza, który pomiędzy takiemi ludźmi, jak Walezyusze, Habsburgi, Tudory i książęta Oranii, ważny do frymarczenia stanowił przedmiot.
Filip II-gi zobowiązał więc Gwizyusza do przedłużenia traktatu z Don Żuanem zawartego, którego treścią było, że Lotaryngia utrzyma Hiszpanię w posiadaniu Flandryi; Hiszpania zaś pomoże Lotaryngii do wykonania rady, jaką kardynał udzielił temu domowi.
Tą radą było, aby niestrudzenie dążyć do opanowania tronu francuskiego.
Gwizyusz zmieszał się; lecz musiał do traktatu przystąpić; Filip II-gi bowiem zagroził mu, że traktat dawniejszy prześle Henrykowi III-mu; wtedy to Hiszpania i Lotaryngia, połączyły się przeciw księciu andegaweńskiemu i Salcède hiszpan, wyprawiony został aby go zabić.
W rzeczy samej, morderstwo wszystkoby zakończyło z zadowoleniem Hiszpanii i Lotaryngii.
Gdyby Franciszek zginął, nie byłoby pretendenta do tronu holenderskiego i następcy na tron francuski.
Pozostawał tylko książę Oranii; lecz jak wiemy, Filip II-gi miał drugiego Salcèda, który się nazywał Jan Jaureguy.
Salcèda złapano i w sztuki porąbano na placu Grève, chociaż nie wykonał zlecenia.
Jan Jaureguy ciężko ranił księcia Oranii; lecz tylko go zranił.
Książę Andegaweński i Taciturne zawsze byli czynni, pozorni przyjaciele, w rzeczy samej więcej nieprzyjaźni sobie niż ci, którzy ich chcieli zamordować.
Jakieśmy powiedzieli, książę Andegaweński przyjęty był z nieufnością.
Bruksella otworzyła mu bramy, lecz Bruksella niebyła ani Flandryą ani Brabancyą; począł więc postępować w głąb Holandyi, biorąc miasto po mieście według rady księcia Oranii, który równie jak Cezar Borgia powtarzał, że Holandya jest karczochem, który po listku jeść należy.
Flamandczycy nie bardzo się bronili; czuli, że książę andegaweński bronił ich przeciw Hiszpanom; powoli przyjmowali wybawcę, ale go przyjmowali jednakże.
Franciszek niecierpliwił się i tupał nogami, widząc jak tępo mu idzie.
— To lud powolny i nieufny — mówili przyjaciele — bądźmy cierpliwi.
— To lud zdradziecki i zmienny — mówiono do Taciturna — zmusić go.
Wynikło z tego, że książę Andegaweński począł brać szturmem miasta, które się poddać niechciały.
Tego właśnie tylko czekali jego sprzymierzeńcy, książę Oranii i nieprzyjaciel Filip II-gi.
Po niejakiem powodzeniu, książę Andegaweński stanął obozem pod Antwerpią, celem skłonienia miasta do poddania się.
Prawda, Antwerpia przyzwała księcia Andegaweńskiego przeciw Aleksandrowi Farnèse; kiedy zaś książę Andegaweński chciał wejść do Antwerpii, taż Ąntwerpia zwróciła przeciw niemu armaty.
Otóż w jakiem położeniu znajdował się Franciszek w chwili kiedy go spotykamy, nazajutrz po przybyciu admirała Joyeuse z flotą.


Rozdział VI.
PRZYGOTOWANIA DO BITWY.

Obóz nowego księcia Brabancyi rozłożył się na obydwóch brzegach Escaut; wojsko chociaż karne, było jednak miotane niespokojnością, łatwa do odgadnienia.
Wrzeczy samej, wielu protestantów znajdowało się przy księciu Andegaweńskim, nie dlatego, aby mu byli przychylni, lecz ażeby dokuczyć katolikom hiszpańskim, francuskim i angielskim; walczyli więc dla miłości własnej a nie z przekonania i wszyscy przewidywali, że kiedykolwiek opuszczą go, albo podadzą warunki trudne.
Prócz tego, książę Andegaweński obudzał w nich niejakie nadzieje, albowiem mawiał: Henryk Nawarski został katolikiem, dla czegożbym ja nie miał zostać hugonotem?
Antwerpia z początku miała chęć poddania się, lecz pod warunkami i w swoim czasie; nie odrzucała ona stanowczo Franciszka, lecz chciała czekać ufając swojej odwadze i duchowi wojennemu mieszkańców; wiedziała przytem, że wyciągnąwszy rękę, znajdzie oprócz Gwizyusza w Lotaryngii, Farnèsa w Luxemburgu.
Dla czegóż w ciężkiej potrzebie niema żądać pomocy Hiszpanii przeciw księciu Andegaweńskiemu. jak przyjęła jego pomoc przeciw Hiszpanii?
Ci ludzie mieli za sobą silę żelazną i rozsądek.
W tem nagle ujrzeli przy ujściu Escaut flotę francuską i dowiedzieli się, że niesie ona pomoc ich nieprzyjacielowi.
Książę Andegaweński, od chwili oblegania Antwerpii, był ich nieprzyjacielem.
Protestanci będący przy księciu Andegaweńskim, spostrzegłszy flotę i dowiedziawszy się o przybyciu admirała Joyeuse, tak samo skrzywili się jak i flamandczycy.
Protestanci byli waleczni, ale zarazem zawistni; pomijali kwestye pieniężne, ale z przykrością patrzyli, że im obrywają wawrzyny temi samemi mieczami, które w dzień Ś-go Bartłomieja krew ich przelewały.
Ztąd powstało mnóstwo kłótni w dzień przybycia admirała, a nazajutrz powiększyła się ich liczba.
Antwerpczycy z wałów codzień patrzyli na dziesięć, albo dwadzieścia pojedynków pomiędzy hugonotami a katolikami; poldery (równiny) służyły za pole walki, a rzeka połykała trupy.
Gdyby oblężenie Antwerpii trwało lat dziesięć jak oblężenie Troi, oblężeni mogliby być pewni, że nieprzyjaciel sam siebie zniszczy.
Franciszek we wszystkich tych kłótniach był pośrednikiem, ale nie bez trudności; w stosunkach z hugonotami francuzkiemi lękał się ich obrazić, aby swojej nie pogorszyć sprawy.
Z drugiej strony obrażać katolików, było nie tylko nie politycznem, ale nawet niebezpiecznem.
Osiągnięcie przez księcia Andegaweńskiego zamierzonego celu, miało podwójną korzyść: upokorzenie Hiszpanii i Lotaryngii.
Ale oszczędzając obadwa stronnictwa, karność wojskowa cierpiała wiele.
Joyeuse, któremu z początku zaraz nie podobała się wyprawa, w przykrem był położeniu, patrząc na ludzi rozmaitych uczuć; przewidywał, że czas powodzenia minął, coś jakby przeczucie klęski wciąż się w nim odzywało i jako dworak i wódz wyrzekał, że przybył z tak daleka, aby podzielać przegranę.
Czuł i mówił, że książę Andegaweński źle czyni oblegając Antwerpię; książę Oranii, który mu to doradzał, znikł i niewiadomo co się z nim stało; wojsko jego stało garnizonem w mieście, a on przyrzekał pomoc; jednak mówiono, że jest poróżnienie pomiędzy żołnierzami-Wilhelma i mieszkańcami Antwerpii i ani jeden pojedynek nie rozweselił oblężonych od chwili jak podstąpiono pod miasto.
Joyeuse utrzymywał, że ważną jest rzeczą posiadać miasto, tak wielkie jak stolica, lecz posiadać je dobrowolnie; wziąć je zaś szturmem, jest to narażać się na niebezpieczeństwo dzisiaj lub jutro przyjść mogące.
To zdanie Joyeuse objawił nawet w namiocie księcia, tej samej nocy, kiedyśmy czytelników wprowadzali do obozu francuskiego.
Kiedy wodzowie radzili, książę siedząc słuchał nie mowy admirała, ale żarcików lutnisty, Aurillego.
Aurilly błahemi dowcipkami, podłem pochlebstwem pozyskał łaski księcia; nigdy mu nie usłużył jak inni, dlatego, lecz umiał uniknąć skały, o którą się La Mole, Coconas, Bussy i tylu innych rozbiło.
Lutnią, usługami w miłostkach, doniesieniami o intrygach dworu, zrobił ogromny majątek, który tak ukrywał, że udając biednego muzyka, ubiegał się o talara, jakby z głodu umierał.
Wpływ tego człowieka był ogromny, tem straszniejszy, że tajemny.
Joyeuse widząc go jak odwraca uwagę księcia, cofnął się w tył przerywając rozmowę.
Niecierpliwość admirała nie uszła uwagi Franciszka.
— Czy Wasza książęca mość chcesz mnie usłuchać — rzekł Joyeuse.
— Ja słucham, panie Joyeuse, słucham — odpowiedział książę wesoło. A!... wy paryżanie sądzicie, że wojna tak mnie strudziła, iż dwóch rzeczy słuchać razem nie mogę, a przecież Cezar siedm listów na raz dyktował.
— Mości książę — odpowiedział Joyeuse rzucając na muzyka upokarzające spojrzenie — nie jestem śpiewakiem, abym potrzebował akompaniamentu kiedy mówię.
— Dobrze, dobrze, milcz Auriily.
Aurilly ukłonił się.
— Zatem — mówił Franciszek — panie Joyeuse, nie zatwierdzasz mojego zamiaru uderzenia na Antwerpię?
— Nie, Mości książę.
— A jednak ten plan na radzie przyjąłem.
— Dlatego nie śmiem się odzywać przeciw zdaniu wodzów doświadczonych.
Wiele głosów odezwało się, popierając zdanie admirała.
— Lecz nakoniec — zawołał książę — potrzeba, aby moje stanowisko coś tutaj znaczyło. Jestem księciem Brabancyi i hrabią Flandryi z nazwiska, niechże nim będę i z czynu. Taciturne, który Bóg wie gdzie się ukrywa, mówił mi o koronie. Gdzie ta korona?... W Antwerpii... Gdzież on?... w Antwerpii zapewne. Trzeba więc wziąć Antwerpie, a będziemy wiedzieli czego się trzymać.
— Mości książę — rzekł Joyeuse — musisz już teraz wiedzieć, chyba, że nie jesteś tak dobrym politykiem, jak sądziłem. Kto ci poradził wziąć Antwerpię?... Książe Oranii, który znikł przed rozpoczęciem szturmu; książę Oranii, który dając ci tytuł księcia, sobie rządy zachował; książę Oranii, który ma interes za twoją pomocą zniszczyć Hiszpanów, a ciebie przez Hiszpanów; książę Oranii, który cię ubieży, jeżeli już nie ubiegł. Książę Oranii!.. A! mości książę, dotąd idąc za jego radami, tylko, oburzyłeś Flamandczyków. Niech tylko noga ci się powinie, ci, co teraz patrzeć na ciebie nie śmieją, będą cię gonić jak psy, które ścigają uciekających.
— Więc się lękasz klęski?
— Tak, Mości książę, lękam się.
— Zatem nie będziesz walczył?
— A po cóż tu przybyłem?
— Dziwi i mnie, admirale, że wątpisz o swojej własnej odwadze.
— Mości książę, nie wątpię o mojej odwadze; pierwszym będę na polu bitwy i pierwszy będę pokonanym, ci co w tyle, będą ostatni, otóż wszystko.
— Lecz nakoniec, panie Joyeuse, twoje rozumowanie nie ma sensu, wszak powiadasz, że wziąłem mniej obronne miejsca.
— Wziąłeś, Mości książę to, co się nie broniło.
— A więc, skoro wziąłem miejsca, które się nie broniły, nie cofnę się przed większem, które się broni, albo raczej, które grozi obroną.
— Mości książę, spojrzyj na wojsko księcia Oranii; wszak to twoje, nieprawdaż?... zamiast obozować pod Antwerpią, ono jest w mieście; spojrzyj na Taciturna, nie tylko nie wiesz gdzie się podział, ale nawet lękasz się czy z przyjaciela nie został wrogiem; spojrzyj na Flamaudczyków; kiedy przybyłeś do Flandryi, witali cię okrzykami, teraz zaś zamykają ci drzwi przed nosem i wymierzają, armaty, jakbyś był księciem Alby; otóż słuchaj Mości książę co powiem: Flamandczycy, Holendrzy, Antwerpia i książę Oranii, czekają tylko sposobności, aby się przeciw tobie połączyć.
— A więc — odpowiedział książę Andegaweński — za jednym razem wszystkich pobijemy.
— Nie Mości książę, bo za mało mamy ludzi do szturmowania Antwerpii.
— Zatem trwasz w swojem zdaniu?.. że będziemy pobici?
— Niezachwianie.
— Łatwo tego uniknąć możesz panie de Joyeuse — odpowiedział książę cierpko — mój brat przysłał cię, abyś mnie wspierał; nie będziesz odpowiedzialnym gdy ci powiem, że nie potrzebuję pomocy twojej.
— Wasza książęca mość możesz rozkazywać mi oddalić się w dzień bitwy, to dla mnie wielka hańba.
Długi szmer nastąpił po słowach admirała; książę pojął, że był bardzo daleko od celu.
— Mój drogi admirale — rzekł. — zdaje mi się jednak, że ja mam słuszność, mówisz, że popełniłem błędy, znam je. Lecz kiedy złe jest dokonane, dla czego gorsze popełniać? Stoimy w obec ludzi, którzy nam odmawiają, tego, co sami ofiarowali. Czy chcesz abym im ustąpił? jeżeli to uczynię, odbiorą mi to, com podbił, oto moje zdanie.
— Skoro Wasza książęca mość tak mówisz, ani wyrazu nie dodam; jestem gotów na rozkazy i to tak chętnie, jakbym nieochybne widział zwycięztwo. Jednakże, Mości książę... możesz obojętnie patrzeć na klęskę, jaką ci pijacy zadadzą, ale czy zniesiesz, gdy Gwizyusz z ciebie naśmiewać się będzie?
— Gwizyusz?... — rzekł — a on co tutaj ma za sprawę?...
— Gwizyusz — mówił dalej Joyeuse — kusił się, jak powiadają, zamordować Waszą książęcą mość; jeżeli Salcède nie przyznał się do tego na rusztowaniu, przyznał to jednak poufnie. O!.. jakażby to była radość dla Lotaryngczyka, gdyby nas pobito i gdyby bez kosztu stało się to, za co tak drogo Salcède zapłacił. Czytaj, Mości książę historyę Flandryi, a przekonasz się, że Flamandczycy mają zwyczaj najszlachetniejszą krwią francuzką swoje pola uprawiać.
— Dobrze, Joyeuse — rzekł książę — może się cieszyć Lotaryngczyk, że mnie widział nieżywym, ale nigdy z tego, żem uciekał.
Następnie, zwracając się do panów, którzy w czasie rozmowy z admirałem, oddalili się, rzekł:
— Panowie! do szturmu; deszcz ustał, grunt podsechł, tej nocy atakujemy.
Joyeuse ukłonił się.
— Wasza książęca mość raczy rozkazy wydać po szczególe — rzekł — czekamy na nie.
— Natrzesz na linię i staniesz wprost zatoki; ztamtąd jeżeli bronić się będą, natrzesz na miasto, usiłując wysadzić twoich tysiąc pięćset ludzi. Z reszty wojska dwie utworzę kolumny, jedną będzie dowodził Saint-Aiguan, a drugą ja sam. Obiedwie pójdą do szturmu, skoro się działa odezwą. Kawalerya pozostanie w rezerwie, ażeby na wypadek niepowodzenia, wesprzeć odparte kolumny. Z tych trzech napadów, jeden pewnie się uda.
Skłoniono się na znak uznania.
— Teraz, panowie — rzekł książę — milczenie... Przebudzić uśpione wojsko i gotować się w porządku; niech ogniska i strzały niezdradzają zamiaru naszego. Ty, admirale, będziesz w porcie, za nim się. dowiedzą o twoim wyjeździć. My, którzy się lewym brzegiem udamy, jednocześnie z tobą przybędziemy... Dalej, panowie! odwaga! szczęście, które nam towarzyszyło, nie zlęknie się Escaut z nami przebywać.
Wkrótce całe mrowisko obozu było w ruchu i sprawiało szum pomięszany, co można było wziąć za wiatr igrający po trzcinie i zielskach.
Admirał udał się na swój pokład.


Rozdział VII.
JEGO KSIĄŻĘCA MOŚĆ.

Mieszkańcy Antwerpii niespokojnie spoglądali na wojenne przygotowania księcia Andegaweńskiego i Joyeuse nie mylił się wcale, przypisując im najgorsze chęci.
Antwerpia była jak ul wieczorem; spokojna i pusta na zewnątrz, w środku pełna ruchu i szmeru.
Zbrojni flamandczycy odbywali patrole po ulicach, zamykali domy, przeciągali łańcuchy i bratali się z szeregami księcia Oranii, których część stała garnizonem w Antwerpii, druga zaś wchodziła oddziałami i rozsypywała się po mieście.
Skoro wszystko było gotowe do silnej obrony, książę Oranii podczas ciemnej nocy, wjechał do miasta bez najmniejszej manifestacyi, ale spokojny i z silnem postanowieniem dokonania tego, co zamierzył.
Zajął ratusz miejski, w którym jego zaufani stosowne na przyjęcie poczynili przygotowania.
Tam, przyjął dziesiętników i setników mieszczaństwa, odbył przegląd oficerów na żołdzie, a nakoniec zwołał znaczniejszych dowódców, potrzebnych mu w jego zamiarach.
Stanowcze miał postanowienie, korzystać z położenia księcia Andegaweńskiego względem miasta i zerwać w nim zupełnie stosunki. Książę Andegaweński szedł, gdzie mu Taciturne kazał, ten zaś patrzał z radością, jak nowy współzawodnik do najwyższej władzy, upada.
Tego samego wieczora, kiedy książę Andegaweński gotował się do ataku, jak to już widzieliśmy, książę Oranii, bawiąc od dwóch dni w mieście, zawołał na radę komendanta placu.
Ilekroć rządca czynił jaką uwagę nad planem obrony księcia Oranii, jeżeli ta uwaga dążyła do opóźnienia czynów, książę wstrząsał głową, jakby dziwił się tej niepewności.
Ale za każdem wstrząśnieniem komendant placu odpowiadał:
— Książę wiesz, że zgodziliśmy się, aby Jego książęca mość przybył; czekajmy, niechaj przybędzie.
Na te wyrazy Taciturne brwi zmarszczył i zaczął gryźć paznogcie, milczał przecież.
Wtedy każdy z obecnych spojrzał na wielki zegar stołowy, jakby żądał przyspieszenia czasu na przybycie niecierpliwie oczekiwanej osoby.
Dziewiąta wybiła: niepewność stała się prawdziwą przykrością, albowiem kilka widet doniosło, że widziało ruch w obozie francuskim.
Łódź małą i płaską jak miednica wyprawiono do Escaut; Antwerpczycy mniej dbając co się dzieje na lądzie, pragnęli mieć dokładne wiadomości o flocie francuzkiej; łódka nie wróciła.
Książę Oranii powstał i gryząc bawole rękawice rzekł:
— Panowie, Jego książęce mość dotąd na siebie czekać każę, póki Antwerpia wziętą i spaloną nie będzie; wtedy miasto pozna różnicę francuzów i Hiszpanów.
Te wyrazy nie uspokoiły cywilnych i oficerów; spojrzeli więc na siebie z niepokojem.
W tej chwili, szpieg, którego wysłano na drogę ku Malines, a który dotarł aż do Saint-Nicolas, powrócił donosząc, że nic nie widział co by zapowiadało przybycie oczekiwanej osoby.
— Panowie — wykrzyknął wtedy Taciturne — przekonajcie się, że na próżno czekamy, sami więc weźmy się do dzieła; czas nagli i prowincye nie są w nic zaopatrzone, trzeba coś liczyć na wyższe talenty, ale przedewszystkiem na samych siebie. Radźmy więc panowie.
Jeszcze nie skończył, gdy drzwi sali uchyliły się i sługa ratuszowy w nich się ukazał, wymawiając jeden wyraz, który stanął za tysiąc.
— Jego książęca mość.
W głosie tego człowieka, w radości, której ukryć nie mógł spełniając swój obowiązek, można było czytać zapał ludu i ufność w tego, którego pełnym uszanowania zagadkowym wyrazem oznaczano;
„Jego książęca mość”.
Zaledwie ten drżący od wzruszenia głos ucichł, aliści wysoki i rozkazującej postawy mężczyzna, odziany z wdziękiem w płaszcz, który go całego okrywał, wszedł do sali i grzecznie wszystkich obecnych powitał.
Na pierwszy rzut dumnego i przenikliwego oka, odróżnił księcia wśród jego oficerów, przystąpił ku niemu i podał rękę.
Książę uścisnął tę rękę z uczuciem i prawie z uszanowaniem.
Jeden drugiego nazwał księciem.
Po krótkiem powitaniu, nieznajomy płaszcz zrzucił.
Miał na sobie kaftan bawoli, spodnie sukienne i długie buty skórzane.
U boku wisiał mu długi miecz, zdający się koniecznie należeć do ubrania; u pasa miał sztylet, a obok niego torbę z papierami.
Kiedy zrzucił płaszcz, widać było owe długie buty, o których mówiliśmy, zabłocone i zapylone.
Ostrogi zaczerwienione posoką końską, głucho tętniały gdy po posadzce przechodził.
Zajął miejsce przy stole rady.
— A więc, Mości książę — zapytał — cóż postanowiono?
— Widziałeś Mości książę zapewne — odpowiedział Taciturne — że ulice są zabarykadowane.
— Widziałem.
— I domy ziemią pokryte — dodał jeden z oficerów.
— Tego widzieć nie mogłem; ale ostrożność nie szkodzi.
— I łańcuchy podwojone — rzekł drugi.
— Wybornie — odpowiedział nieznajomy z lekceważeniem.
— Czy Wasza wysokość nie zatwierdza tych środków obrony?... — zapytał ktoś z wyrazem niepokoju.
— I owszem — odrzekł nieznajomy — jednak nie sądzę, aby w obecnych okolicznościach to wszystko na co przydać się mogło, to tylko utrudza wojsko i niepokoi mieszczan. Myślę, że macie plan ataku i obrony?
— Czekaliśmy tylko na Waszą wysokość, aby go okazać — odpowiedział burmistrz.
— Dobrze, panowie, dobrze.
— Wasza wysokość przybyłeś za późno — dodał książę — a działać było potrzeba.
— Tak właśnie należy, a wiemy, że kiedy ty książę działasz, wszystko jest dobrze, ale i ja moi panowie wierzajcie mi, że nie traciłem czasu napróżno.
Następnie, odwróciwszy się do mieszczan, zapytał:
— Jakie wydaliście rozkazy?
— Wiemy od szpiegów — odrzekł burmistrz — że ruch jest w francuskim obozie i że mają iść do ataku; lecz że nie wiemy z której strony napadać będą, tak rozstawiliśmy armaty, aby wszędzie były na wałach.
— Bardzo roztropnie — odpowiedział nieznajomy z lekkim uśmiechem i spojrzał ukradkiem na Taciturna, który będąc wykształconym w sztuce wojennej, pozwalał o niej mówić mieszczanom.
— To samo uczyniliśmy z naszemi siłami — mówił dalej burmistrz — rozstawiliśmy je na całej przestrzeni murów i daliśmy rozkaz zbiegania się na pierwszy odgłos napadu.
Nieznajomy nic nie odpowiadał, zdawał się czekać, aż książę Oranii odezwie się z kolei:
— Jednak — mówił dalej burmistrz — zdaje się i wielu członków rady na to się zgadza, że francuzi o czemś innem myślą, a nie o wyłomie.
— A na co wyłom? — zapytał nieznajomy.
— Aby nas zatrwożyć i skłonić do zgody, któraby miasto im poddała.
Nieznajomy znowu spojrzał na księcia Oranii; rzekłbyś, że go nic nie obchodzi co się wokoło niego dzieje, tak słuchał wszystkiego zniechcenia i nawet z lekceważeniem.
— Jednakże — odezwał się inny głos niespokojny — widziano dzisiejszego wieczora, przygotowania do ataku w obozie.
— To nic pewnego — odparł burmistrz — ja sam obserwowałem obóz wyborną strasburską lunetą i widziałem, że armaty stały jakby przykute do ziemi, a ludzie najspokojniej spać się kładli. Książę andegaweński dawał obiad w swoim namiocie.
Nieznajomy znowu spojrzał na księcia Oranii; tym razem, zdawało się, że lekki uśmiech przebiegł po ustach Taciturna i jednocześnie wzruszenie ramionami przedłużyło postać jego.
— Moi panowie — odezwał się nieznajomy — jesteście w błędzie; wcale nie napad na was gotują, ale chcą was powitać porządnym i silnym szturmem.
— Czy tak?
— I wasze plany, jakkolwiek zdają się wam dobremi, nie są dostateczne.
— Jednakże, Mości książę... — odrzekli mieszczanie, upokorzeni, że poważono się powątpiewać o ich strategicznych zdolnościach.
— Nie dostateczne — powtórzył nieznajomy — w tem, że czekacie na atak i wszystko na odparcie jego przygotowaliście.
— Nie inaczej.
— A ja wam powiadam panowie i jeżeli mi wierzyć będziecie...
— Niech wasza wysokość raczy dokończyć.
— Nie będziecie czekać, lecz sami napadnięcie.
— Wybornie — zawołał książę Oranii — oto nazywa się mówić.
— W tej chwili — mówił dalej nieznajomy? który pojął, że w księciu znajdzie poparcie swojego zdania — statki pana do Joyeuse są gotowe.
— Z kąd Wasza królewska mość wie o tem — zapytali wszyscy burmistrze i inni członkowie rady.
— Wiem — odpowiedział nieznajomy.
Szmer powątpiewania jak powiew przebiegł zgromadzenie, lecz jakkolwiek był lekkim, zadrasnął uszy zdolnego wojownika, który wyszedł na scenę, aby na niej według wszelkiego do prawdy podobieństwa, główną odegrać rolę.
— Czy powątpiewacie?.. — pytał z największym spokojem, jak człowiek przywykły do walczenia z uprzedzeniami, miłością własną i przesądami mieszczan.
— Niewątpimy, ponieważ ty Mości książę mówisz o tem. Jednak niech Wasza książęca mość pozwoli nam powiedzieć....
— Mości, panowie....
— Jeżeliby tak było...
— Cóż dalej?
— Mielibyśmy o tem wiadomość.
— Od kogo?
— Od naszego morskiego szpiega.
W tej chwili, człowiek pchnięty przez odźwiernego, wszedł krokiem ciężkim do sali z uszanowaniem. postąpił kilka kroków wpół ku burmistrzowi, w połowie do księcia Oranii.
— A!.. — zawołał burmistrz — to ty, przyjacielu.
— Ja sam panie burmistrzu — odpowiedział nowoprzybyły.
— Mości książę — rzekł burmistrz — oto człowiek, którego wysłaliśmy na zwiady.
Na ten wyraz Mości książę, który nie był skierowany do księcia Oranii, szpieg wydał okrzyk podziwienia i radości, oraz spiesznie postąpił, aby zobaczyć tego, którego tym oznaczono tytułem.
Nowo przybyły był jednym z owych typów marynarzy flamandzkich, których łatwo bardzo poznać; głowę miał dużą, oczy niebieskie, szyję krótką i ramiona szerokie: gniótł on w dużych rękach wilgotną wełnianą czapkę i kiedy postąpił dalej, widać było za nim szeroką strugę wody.
Gruba odzież literalnie przemokła była, a krople wody z niej spadały.
— Zuch, widać wpław przybył — rzekł nieznajomy spoglądając na majtka z ową powagą, która ujmuje i rozkazuje zarazem, albowiem obejmuje w sobie pieszczoty i władzę.
— Tak, Mości książę — odrzekł z żywością marynarz — Escaut jest szeroka i gwałtowna odnoga.
— Mów dalej, Goes, mów — rzekł nieznajomy, wiedząc jaką ma cenę u prostego majtka mówienie mu po imieniu.
Od tej chwili, zdawano się, ze tylko nieznajomy dla Goesa jest obecnym i dla tego, chociaż przez kogo innego wysłany, zwrócił się do niego.
— Mości książę — rzekł — wypłynąłem najmniejszą łodzią moją i za pomocą hasła przerżnąłem się linią statków naszych na Escaut; dalej, dotarłem aż do tych przeklętych francuzów...
— A! przebacz, Mości książę...
Goes zamilkł.
— Dalej, dalej — rzekł nieznajomy z uśmiechem — tylko w połowie jestem francuzem, zatem tylko wpół będę przeklęty.
— A więc Mości książę, ponieważ raczysz mi przebaczyć...
Nieznajomy skinął głową, a Gees mówił dalej.
— Kiedy płynąłem w nocy robiąc wiosłem okręconem szmatami, usłyszałem głos wołający, „Hola, łodzi!...” myślałem, że na mnie wołają i chciałem odpowiedzieć, ale w tym samym czasie posłyszałem wołanie; łódź admiralska!
Nieznajomy spojrzał, po obecnych jakby chciał powiedzieć: a co nie mówiłem wam?
— W tej samej chwili — dalej mówił Goes — kiedy chciałem zawrócić na miejscu, uczułem straszne uderzenie; łódź moja zanurzyła się, woda zaciężyła na głowie i wpadłem w przepaść bezdenną; ale przecież wiry Escautu przypomniały sobie dawną naszą znajomość i znowu niebo ujrzałem. Była to po prostu łódź admiralska, która wioząc pana Joyeuse od brzegu, po mnie przebiegła. Bóg tylko wie jakim ocalałem sposobem.
— Dziękuję ci, waleczny Goes — rzekł książę Oranii — uszczęśliwiony, że jego przewidywania spełniały się, idź i milcz.
I wyciągając rękę, podał mu kieskę pełną.
Pomimo tego, majtek zdawał się na coś oczekiwać; żądał widać pożegnania nieznajomego.
Ten zrobił życzliwe poruszenie ręką, a Goes oddalił się więcej uradowany tym znakiem, niżeli otrzymanym darem od księcia Oranii.
— A co — rzekł nieznajomy do burmistrza — co mówisz?... Czy francuzi tylko pozorny myślą wykonać atak i czy pan Joyeuse dla przepędzenia nocy udaje się z obozu na galerę admiralską?
— Więc odgadujesz, Mości książę? — zapytali mieszczanie.
— Nie więcej od księcia Oranii, który we wszystkiem jest mojego zdania. Ale tak samo jak Jego wysokość, i ja dobrze wiem o wszystkiem.
I wskazał ręką na równiny, osłonięte od wylewów tamami ołowianemi.
— Dla tego dziwi mnie czemu nie atakują tej nocy. Bądźcie panowie przygotowani, bo jeżeli im czas dacie, zaatakują na seryo.
— Ci panowie oddadzą mi słuszność, że przed przybyciem Waszej książęcej mości, toż samo im mówiłem.
— Lecz — zapytał burmistrz — jak sądzisz Mości książę, czy francuzi myślą atakować?
— Podług wszelkiego prawdopodobieństwa; piechota jest katolicką i sama walczyć będzie. To ma znaczyć, że będzie atakowała z jednej strony; kawalerya jest kalwińską i także sama się będzie biła, lecz z drugiej. To już dwie strony. Marynarką dowodzi pan de Joyeuse, który przybywa z Paryża; dwór wie w jakim celu wyjechał i będzie chciał mieć udział w walce i chwale. Otóż trzy strony.
— A więc uformujmy trzy korpusy — rzekł burmistrz.
— Uformujcie panowie jeden ale silny; uformujcie z najlepszego wojska, a hołotę zostawcie na murach. Tym korpusem wykonajcie śmiałą wycieczkę, a wykonajcie wtedy, kiedy Francuzi najmniej się jej spodziewać będą. Oni chcą atakować, trzeba ich więc uprzedzić. Jeżeli będziecie czekali szturmu, zginiecie, bo Francuzi w szturmie równych niemają, jak wy nie macie równych w otwartem polu.
Czoła Flamandczyków zajaśniały.
— A co mówiłem panowie?.. — rzekł Taciturne.
— To wielki dla mnie zaszczyt, — odrzekł nieznajomy, że nie wiedząc o tem, byłem tego samego zdania co pierwszy wódz swego wieku.
Obadwa grzecznie się ukłonili.
— A więc zgoda — mówił dalej nieznajomy — zrobicie straszną wycieczkę na jazdę i piechotę, spodziewam się, że wasi dowódcy tak was powiodą, iż odeprzecie oblegających.
— Ale ich okręty, ale ich okręty!.. — mówił burmistrz — przyprą nasze statki i jak wiatr północny za dwie godziny wpadną do miasta.
— Wszak macie sześć stałych okrętów, i trzydzieści lodzi w Sainte-Marie, to jest o milę ztąd, nieprawdaż? To wasza morska barykada, to łańcuch zamykający Escaut.
— Tak, Mości książę; lecz jakim sposobem wiesz o wszystkiem?
Nieznajomy uśmiechnął się.
— Wiem, jak widzicie — rzekł — od tego los bitwy zależy.
— Kiedy tak — rzekł burmistrz — trzeba marynarce wysłać posiłki.
— Przeciwnie, możecie ztamtąd użyć dwudziestu ludzi; dwudziestu, ludzi pojętnych i odważnych oraz pełnych poświęcenia wystarczy.
Antwerpczycy wytrzeszczyli oczy.
— Czy chcecie — zapytał nieznajomy — zniszczyć flotę francuską, kosztem sześciu stałych waszych okrętów, i trzydziestu łodzi?
— Hm! — odrzekli Ąntwerpczycy i spojrzeli po sobie — nasze statki nie są jeszcze tak stare.
— Skoro je drogo cenicie, zapłacę wara ich wartość.
— Otóż to ludzie — rzekł cicho Taciturne do nieznajomego — ludzie, z którymi każdodziennie walczyć musiałem. Gdybym miał tylko wypadki do pokonywa, dawnobym już skończył.
— Przekonajcie się panowie — zaczął znowu nieznajomy, niosąc rękę do torby przepełnionej papierami — będziecie wynagrodzeni wekslami na samych siebie. Spodziewam się, że je za dobre uznacie.
— Mości książę — odezwał się burmistrz po chwili rozmowy z dziesiętnikami i setnikami — jesteśmy kupcami a nie panami; trzeba nam więc przebaczyć niejakie wahanie, bo nasza dusza nie w ciele mieszka, ale w kantorach. Jednakże są pewne okoliczności, w których dla ogólnego dobra, czynimy poświęcenia. Rozrządzaj więc naszemi zapasami? jak sądzisz dobrem i użytecznem.
— Na honor, Mości książę, bardzo jesteś szczęśliwy, mnie potrzeba było sześciu miesięcy czasu abym otrzymał to, co ty w dziesięciu minutach.
— Panowie, rozporządzam więc waszemi statkami i to jak następuje: Francuzi z galerą admiralską na czele, przedzierać się zechcą przez wasze statki; podwajam więc łańcuch zaporny, dając mu tyle długości, aby flota znalazła się pomiędzy waszemi łodziami. Wtedy, dwudziestu odważnych, których wybrałem, wzniecą ogień na starych waszych statkach napełnionych materyałami palnemi, a sami na jednej łodzi uciekną.
— Czy słyszycie!... — zawołał Taciturne — flota francuzka spłonie cała.
— Tak, cała — odrzekł nieznajomy — nie będą mieli sposobu do odwrotu ani morzem, ani lądem, bo jednocześnie rozerwiecie tamy Malines, Berchem, de Lierre, Duffel i antwerpską. Naprzód przez was odparta, następnie ścigana rozerwanemi tamami, otoczona ze wszystkich stron niespodziewanem i coraz powiększającem się morzem, armia francuzka zostanie utopioną zgładzoną i zniszczoną.
Oficerowie wydali okrzyk radości.
— Jedna jest tylko niedogodność — odezwał się książę.
— Jaka? — zapytał nieznajomy.
— Taka, że potrzeba przynajmniej dnia czasu dla wysłania rozkazów, tymczasem zaledwie mamy tylko godzinę.
— Wystarczy — odpowiedział ten, którego nazywano Jego książęcą mością.
— Kto uwiadomi flotę?
— Już uwiadomiona.
— Przez kogo.
— Przezemnie. Gdyby ci panowie niechcieli mnie słuchać, kupił bym ich.
— A Malines, Lierre, Duffel?...
— Przejeżdżałem przez Malines i Lierre a posłałem agenta do Duffel; o jedenastej francuzi będą pobici, o północy flota ich będzie spaloną, a o pierwszej będą w pełnym odwrocie. Skoro Malines przerwie swoje tamy, a Duffel odwróci kanały, cała przestrzeń stanie się wściekłym oceanem, który zatopi domy, pola, lasy, wsie, to prawda, ale także zatopi francuzów, tak, że noga ich niepowróci do Francyi...
Te wyrazy przyjęto z ogólnem podziwieniem i trwogą; po przejściu wrażenia, nagle Flamandczycy zaczęli sypać oklaski.
Książę Oranii zrobił dwa kroki ku nieznajomemu i podał mu rękę.
— A więc, Mości książę, wszystko z naszej strony gotowe?...
— Wszystko — odpowiedział nieznajomy, lecz sądzę, że i u Francuzów wszystko do szturmu przygotowane.
I palcem wskazał na otwierającego drzwi oficera.
— Jaśnie oświeceni i wielmożni panowie — odezwał się oficer — otrzymaliśmy wiadomość, że francuzi ruszyli i postępują ku miastu w szyku bojowym.
— Do broni! — zawołał burmistrz.
— Do broni! — powtórzyli obecni.
— Cierpliwości, panowie — przerwał nieznajomy głosem męzkim i rozkazującym — pozwólcie mi zrobić jeszcze jednę uwagę, ważniejszą nad wszystkie.
— Prosimy Waszą książęcą mość — odpowiedziano.
— Francuzi mają być zaskoczeni niespodzianie — rzekł tenże — zatem niebędzie to walka, ani nawet odwrót, ale ucieczka; aby ich więc ścigać, potrzeba wam być lekkimi; na Boga!.. przez wasze pancerze, przez wasze zbroje, w których ruszać się ledwie możecie, przegrywacie bitwy, zatem radzę wam zdjąć te zbroje!...
I nieznajomy odkrył szeroką pierś, którą, tylko kaftan bawoli osłaniał.
— Spotkamy się w rozprawie, panowie dowódzcy! — mówił dalej nieznajomy, a tymczasem udajcie się na plac ratuszowy, gdzie znajdziecie wojsko w szyku bojowym.
— Dzięki ci, Mości książę — rzekł książę Oranii do nieznajomego — ocalisz zarazem Belgię i Holandyę.
— Za wiele zaszczytu — odpowiedział nieznajomy.
— A czy Wasza książęca mość wydobędziesz miecz przeciw Francuzom?... — zapytał książę.
— Tak się postaram, abym walczył w obec Hugonotów — odrzekł nieznajomy, kłaniając się z uśmiechem.


Rozdział VIII.
FRANCUZI I FLAMANDCZYCY.

W chwili, kiedy cała rada wychodziła z ratusza, a oficerowie stawali na czele swoich oddziałów i wykonywali rozkazy nieznajomego wodza, którego jak gdyby sama Opatrzność Flamandczykom zesłała, przeciągły szmer zdawał się obwiewać miasto, rozległ się i w krzyk przemienił.
W tym samym czasie działa zagrzmiały.
Strzały powitały Francuzów podczas nocnego pochodu, w tym czasie, kiedy oni sami myśleli napaść niespodzianie na miasto uśpione.
Lecz strzały zamiast opóźnić ich pochód, przyspieszyły go.
Jeżeli nie można wziąć miasta podstępem, jak mówiono w owym czasie, można, jak widzieliśmy króla Nawarry w Cahors, na faszynach przebyć fosy i petardami bramy wysadzić.
Działa wałowe grzmiały ustawicznie, ale wśród nocy bezskutecznie prawie; odpowiedziawszy krzykiem na krzyk przeciwników, Francuzi w milczeniu postępowali naprzód ku wałom, z ową nieustraszonością, która jest ich zwyczajem w ataku.
Lecz nagle bramy się otworzyły i ze wszech stron wybiegli ludzie zbrojni, tylko nie z ową gwałtownością, która ożywia Francuzów, lecz z pewnym rodzajem ciężkiego upojenia, które nie wstrzymuje ruchu wojownika, ale czyni z niego niezłomny mur ruchomy.
Flamandczycy postępowali ściśnionemi szeregami, nad nimi zaś grzmiała artylerya, więcej huczna niż straszna.
Wkrótce rozpoczęła się bitwa, miecze i noże się starły, głownie i włócznie zachrzęsły, strzały pistoletowe i z muszkietów oświeciły twarze krwią zczerwienione.
Ale nie słychać ani krzyku, ani jęku. Flamandczycy biją się wściekle, Francuzi szalenie. Flamandczycy gniewni, że bić się muszą, do czego ani ze stanu ani z upodobania nieczują popędu, Francuzi zaciekli, że ich napadnięto, gdy oni mieli napadać.
W czasie, kiedy przyszło do ręcznego spotkania, z taką zaciekłością, której niepodobna opisać, ciężkie strzały dały się słyszeć od strony Sainte-Marie, i światełko wzniosło się nad miastem, jakby zawój z płomienia. To Joyeuse rozpoczął bitwę na morzu i zmusza do ustąpienia flotę broniącą Escaut, aby sam wdarł się do miasta.
Przynajmniej tego się spodziewali Francuzi.
Ale nie tak jest wcale.
Pędzony wiatrem zachodnim to jest najprzyjaźniejszym podobnemu przedsięwzięciu, Joyeuse podniósł kotwicę i z galerą admiralską na czele, pozwolił unosić się fali. Wszystko było gotowe do walki, a marynarze uzbrojeni w topory, czekali; kanonierzy z zapalonemi lontami stali przy działach, mając pod ręką bomby i granaty; nakoniec, wyborowi majtkowie, uzbrojeni w siekiery, czekali tylko żeby wskoczyć na nieprzyjacielskie okręty i poprzecinać łańcuchy i liny, tworzące niejako wał morski.
Postępowano w milczeniu.
Siedm statków francuzkich uszykowanych w kąt, którego wierzchołek formowała galera admiralska, zdawały się olbrzymiemi widmami ślizgającemi się po wodzie.
Młodzieniec, którego stanowisko było na tej ławie, nie mógł pozostać na miejscu.
Przybrany w wspaniałą zbroję, zajął miejsce na galerze pierwszego porucznika i oczami chciał przebić mgłę rzeki i ciemność nocną.
Wkrótce, przez tę podwójną ciemność ukazała mu się tama, ponuro ciągnąca się przez rzekę.
Tą tamą były okręty, a zdawały się opuszczone i puste; w cichości tej i opuszczeniu było coś zatrważającego.
Pomimo tego wciąż postępowano; przybyto nareszcie bardzo blisko tamy, a każda sekunda zbliżała coraz bardziej; przecież żadne „qui vivé!” nie doszło uszu Francuzów.
Majtkowie w tem milczeniu widzieli niedbalstwo, z którego się cieszyli, młody admirał więcej przewidujący, przenikał podstęp i trwożył się.
Nareszcie, przód galery admiralskiej dotknął dwóch statków, formujących środek tamy i pchając je przed sobą, poruszył inne, powiązane łańcuchami tak, że wkrótce statki flamandzkie przybrały zupełnie podobne położenie jak fraucuzkie i te ostatnie sobą otoczyły.
Nagle w chwili, kiedy topornicy otrzymali rozkaz przecięcia zapory, mnóstwo haków rzuconych niewidzialnemi rękami czepiło się statków francuzkich.
Flamandczycy przenikali zamiar Francuzów i uczynili to, co ci zamierzali.
Joyeuse sądził, że nieprzyjaciel zapowiada zaciętą walkę. Przyjął ją.
Rzucone z jego strony haki powiązały żelaznemi węzłami jego statki z nieprzyjacielskiemi.
Widząc ten stan rzeczy, pochwycił topór z rąk pierwszego lepszego majtka i poskoczył na statek, który mu się zdawał najsilniej przyczepiony, wołając: na statki! na statki!
Cała osada szła za nim, oficerowie i majtkowie jednakowe wydając okrzyki; ale nic im nie odpowiadano, nic napadowi nie stawiało oporu.
Widziano tylko trzy łodzie napełnione ludźmi, cicho prześlizgujące się po rzece, jak trzy ptaki opóźnione na morzu.
Łodzie te uciekały silnie robiąc wiosłami, jak czarne duchy zniszczenia.
Napastnicy osłupieli na statkach, zdobywając je bez walki.
Toż samo działo się na całej linii.
Nagle, Joyeuse usłyszał pod stopami stłumiony trzask, zapach siarki rozszedł się w powietrzu.
Błyskawica oświeciła jego umysł; pobiegł do jednych drzwi, które uchylił... wnętrze statku gorzało.
W tej samej chwili, krzyk: na okręty! na okręty! rozległ się na całej linii.
Każdy spieszniej powracał niż przyszedł: Joyeuse jak pierwszy wszedł, tak zeszedł ostatni.
Kiedy dosięgał ścian swojej galery, płomień objął pomost okrętu.
Wtedy jak dwadzieścia wulkanów wybuchnęły płomienie; każdy okręt, każda łódź, każdy statek był kraterem otwartym.
Flota francuzka zdawała się panować nad przepaścią ognistą.
Dano rozkaz przecinać liny, rwać łańcuchy, łamać haki. Majtkowie rzucili się do prący, jak ludzie przekonani, że od pośpiechu ocalenie zależy.
Ale praca była ogromna; może byliby się uwolnili od haków rzuconych przez Flamandczyków, ale trzeba było łamać haki rzucone na statki flamandzkie.
Nagle dwadzieścia wystrzałów dało się słyszeć.
Statki francuzkie zadrżały w posadach i jękły w głębiach.
Były to działa broniące tam, nabite aż po paszcze i opuszczone przez Flamandczyków, strzelały one same w miarę jak je ogień rozpalał, piszcząc wszystko, cokolwiek w ich kierunku było.
Płomienie wznosiły się jak olbrzymie węże, czepiając masztów, ścian, boków i ostremi językami liżąc miedzią obite statki francuzkie.
Joyeuse w pysznej zbroi zdobnej złotem, wydając rozkazy spokojnym głosem, w pośród zniszczenia, podobnym był do owych bajecznych salamander, które z milionów łusek, za każdem poruszeniem iskry sypią.
Wkrótce huk się powtórzył, ale mocniejszy i silniejszy; nie były to już wystrzały z armat, ale belki, które pękały, ale same statki, które waliły się...
Dopóki Joyeuse spodziewał się przerwać śmiertelne więzy łączące go z nieprzyjacielem, dotąd mężnie i uporczywie walczył.
Teraz widział, że nie ma ocalenia i stracił nadzieję; płomień ogarniał statki francuzkie i w miarę jak padał okręt nieprzyjacielski, deszcz ognia, podobny do fajerwerku, obrzucał pomost jego.
Tylko, że ten ogień był ogniem gregoryańskim, pożerającym i nieubłaganym, który syci się tem co inne gasi i trawi swoję ofiarę, aż na dnie wody.
Antwerpskie statki waląc się, wolne zostawiły przejście; lecz francuzkie okręty, zamiast dalej postępować, cofały się całe w płomieniach, unosząc z sobą zgorzeliznę, jako znak serdecznego uścisku żywiołu zgubnego.
Joyeuse pojmował, że dłużej walczyć niepodobna, dał rozkaz łodziom wypłynąć i skierować się na brzeg lewy.
Rozkaz przesłano tubami innym okrętom, te zaś, wśród trzasku nic dosłyszeć nie mogły, instynktownie tylko rozkaz wykonały.
Zabrano cały ekwipaż, aż do ostatniego majtka, za nim Joyeuse opuścił pomost swojej galery.
Jego przytomność i zimna krew udzielała się wszystkim; każdy z marynarzy miał w ręku topór lub siekierę.
Zanim przybyli na brzeg rzeki, galera admiralska zawaliła się, oświecając z jednej strony gmachy miasta, z drugiej ogromny horyzont rzeki, który ciągle się szerząc ginął w morzu.
W tym czasie artylerya wałowa ucichła, nie dlatego ażeby bitwa była mniej zaciętą, ale że Francuzi i Flamandczycy starli się z bliska; nie można więc było strzelać do jednych, nie szkodząc drugim.
Kawalerya kalwińska cudów waleczności dokazywała; siekła przed sobą, tratowała kopytami, lecz ranni Flamandczycy kordelasami płatali brzuchy końskie.
Pomimo tej świetnej szarży kawaleryi, nieład wkradł się w szeregi francuzkie, już tylko trzymali się, ale nie postępowali, tymczasem bramami miasta coraz nowe przybywały posiłki i rzucały się na wojsko księcia Andegaweńskiego.
Nagle pod samemi murami miasta wielki hałas dał się słyszeć i dobitnie odróżnić można było wołania: Andegaweńczycy! Francuzi! Krzyk ten rozległ się po szeregach antwerpskich, tysiąc pięćset ludzi uzbrojonych siekierami i kordelesami pod przywództwem Joyeusa, któremu podano konia, nagle wpadło na Flamandczyków, mszcząc się swojej floty w płomieniach, oraz potopionych i popalonych towarzyszy.
Nie szukali oni stanowiska w bitwie lecz napadli na pierwszy lepszy oddział, poznając go za nieprzyjacielski po mowie i ubraniu.
Nikt lepiej od Joyeusa długim nie władał mieczem; głownia jego jak wiatrak kręciła się w powietrzu.
Każde zaś uderzenie przecinało głowę, albo przeszywało człowieka.
Oddział Flamandczyków, na których Joyeuse napadł, został pożarty jak garstka ziarn w mrowisku. Upojeni pierwszem powodzeniem, marynarze pędzili naprzód. O ile oni odnosili korzyści, o tyle kawalerya kalwińska otoczona murem ludzi, traciła; piechota hrabiego Saint-Aignan walczyła ząb za ząb z Flamandczykami.
Książę widział pożar floty jak dalekie światełko, słyszał strzały działowe i trzaskanie statków, nie myśląc jak tylko o uporczywej bitwie, która naturalnie zwycięztwem Joyeusa zakończyć się powinna. Niepodobna, aby kilka statków flamandzkich walczyć mogło z flotą francuzką.
Z każdą więc chwilą liczył na wsparcie Joyeusa, gdy nagle, doniesiono mu, że flota zniszczona a Joyeuse z marynarzami walczy wśród Flamandczyków.
Odtąd, książę począł być niespokojnym; flota, to odwrót, a tem samem bezpieczeństwo armii.
Książę posłał rozkaz kawaleryi kalwińskiej aby raz jeszcze poszła do szarży, a jeźdzcy i konie, jakkolwiek osłabieni, połączyli się by uderzyć na Antwerpczyków.
Słychać było głos Joyeusa wołający wśród zamieszania „Trzymajcie się, Saint-Aignan, Francya!”\
I jak kosarz na łące ścinający trawę, wywijał mieczem w powietrzu, kładąc przed sobą stosy ludzi. Ulubieniec królewski, delikatny sybaryta okryty zbroją, zdawał się posiadać siłę Herkulesa Nemejskiego.
Piechota słysząc ten głos wznoszący się nad wrzawą, widząc miecz błyszczący wśród nocy odzyskiwała odwagę i równie jak kawalerya, z nowem wysileniem poszła do walki.
Lecz wtedy, człowiek, którego nazywano Jego książęcą mością, wyjechał z miasta na pięknym, karym koniu.
Miał czarną zbroję, to jest hełm naramienniki i pancerz z czarnej stali, za nim postępowało pięćset jazdy, którą oddał pod rozkazy księcia Oranii.
Wilhelm Taciturne z swej strony przeciwległą wyszedł bramą z piechotą wyborową.
Rycerz w czarnej zbroi biegł spiesznie; zdążał on na miejsce, w którem Joyeuse walczył ze swojemi marynarzami.
Flamandczycy poznali go i rozstępowali się przed nim wołając radośnie: Jego książęca mość! Jego książęca mość!
Joyeuse i jego marynarze czuli, że nieprzyjaciel łamie się; usłyszeli te wołania i nagle ujrzeli się wobec nowego wojska, które jakby cudem się pojawiło.
Joyeuse pchnął konia ku rycerzowi czarnemu i obadwa spotkali się z zaciętością ponurą.
Za pierwszem starciem iskry sypnęły z mieczy.
Joyeuse ufny swej zbroi i sztuce robienia bronią, ciężkie zadawał razy, które zręcznie odpierano.
Jednocześnie, raz przeciwnika dotknął jego piersi i poślizgując się po zbroi, wydobył kilka kropli krwi z ramienia.
— A!... — zawołał młody admirał czując ostrze żelaza, ten człowiek jest francuzem, a co więcej u jednego ze mną nauczyciela bronią robić się uczył.
Na te słowa, ujrzano jak nieznajomy, odwrócił się.
— Jeżeliś Francuz — zawołał Joyeuse — jesteś zdrajcą; bo walczysz przeciw twojemu królowi, twojej ojczyźnie i twojej chorągwi.
Nieznajomy nieodpowiedział, tylko zawrócił i wściekle napadł na Joyeusa.
Ale tym razem, Joyeuse wiedział z jakim mieczem ma do czynienia. Odbił więc kilka razów zadanych zręcznie i wściekle.
Nieznajomy uczynił ruch do odwrotu.
— Patrzaj — zawołał Joyeuse — co się robi walcząc za swego króla i kraj; wtedy serce czyste i wierna ręka nie potrzebują hełmu i przyłbicy.
I zdzierając z głowy hełm, rzucił go, odsłaniając piękną i szlachetną głowę, której oczy błyszczały dumą i młodością. Czarny rycerz zamiast odpowiedzieć lub iść za danym przykładem, jęknął ponuro i wzniósł miecz nad głową przeciwnika.
— A!... — zawołał Joyeuse osłaniając się od napaści, dobrze powiedziałem, jesteś zdrajcą i umrzesz jak zdrajca.
I nacierając na niego, przyśpieszył razy, z których jeden trafił w otwór przyłbicy.
— Zabiję cię — wołał młodzieniec — zedrę hełm, który cię tak dobrze osłania a następnie powieszę na pierwszem drzewie, jakie napotkam.
Nieznajomy chciał nacierać, kiedy inny rycerz należący do niego, zbliżył się i rzekł do ucha:
— Mości książę! na co ta walka, gdzieindziej jesteś potrzebniejszym.
Nieznajomy zwrócił się we wskazanym kierunku i ujrzał chwiejących się flamandczyków, wobec kawaleryi kalwińskiej.
— W rzeczy samej — rzekł ponurym głosem, tam są ci, których szukałem.
W tejże chwili masa kawaleryi rzuciła się na marynarzy Joyeusa, którzy utrudzeni nieprzerwaną walką, cofać się zaczęli.
Czarny rycerz skorzystał z tego, aby zniknąć w zamięszaniu wśród cienia nocy.
W kwadrans potem, francuzi cofali się na całej linii.
Pan de Saiut-Aignan starał się wszelkiemi siłami w porządku odwrót prowadzić.
Ale ostatni oddział pięciuset koni i dwóch tysięcy piechoty świeżo wyszedł z miasta i wpadł na zwiątpiałą i cofającą się armię.
Były to stare hordy księcia Oranii, które z kolei walczyły z księciem Alby, Don Juanem, Requeseusem i Aleksandrem Farnèse.
Wtedy potrzeba było opuścić pole bitwy i lądem rejterować, albowiem flota, na którą najwięcej liczono, zniszczona już była.
Pomimo przytomności umysłu wodzów, pomimo największej odwagi, powszechna nastąpiła rozsypka.
Wtedy właśnie nieznajomy z całą kawaleryą wpadł na uciekających i w tylnej straży znowu spotkał Joyeusa z jego marynarzami, których dwie trzecie na polu bitwy pozostawił.
Młody admirał już na trzeciego wsiadł konia, albowiem dwóch pod nim ubito.
Miecz jego złamał się, wiec z rąk poległego marynarza porwał jeden z ciężkich toporów, którym wywijał jak procą.
Kiedy niekiedy odwracał się i stawał frontem, podobnie jak dzik, który w ucieczce odwraca się i rani myśliwego.
Flamandczycy według rady tego, którego nazywali Jego książęcą mością, walczyli bez zbroi, ścigali nieprzyjaciół nie dając im chwili odetchnienia.
Coś, jakby wyrzut sumienia, albo jakby litość, odezwało się w sercu nieznajomego, na widok takiej porażki.
— Dosyć, panowie — rzekł — czystą francuzczyzną, dzisiaj wypędzeni z Antwerpii, a w ośm dni będą wygnani z Flandryi: więcej od Boga nie żądajmy.
— To francuz, to francuz!... — zawołał Joyeuse. Odgadłem cię, zdrajco! Bodajeś zginął śmiercią zdrajców!
Ta straszna klątwa zdawała się trwożyć człowieka, który tysiąca mieczy skierowanych na siebie nie bał się; zwrócił konia i choć zwycięzca, uciekł jak pokonany.
Ale odwrót jednego człowieka nie zmienił postaci rzeczy; strach jest zarazą, ogarnął on całą armię i pod ciężarem panicznej trwogi, żołnierze poczęli uciekać.
Konie pomimo utrudzenia, sił nabrały, albowiem i one zdawały się być pod wpływem trwogi; ludzie zaczęli się rozpraszać szukając schronienia: w kilka godzin armii nie było.
Była to właśnie pora, kiedy według rozkazu Jego książęcej mości, zrywano tamy i spuszczano upusty.
Od Lierre, aż do Fermonde, od Haesdonk, aż do Malines, każda mała rzeczka, powiększona przypływami, każdy kanał wylany, posyłały na płaski ląd wodę rozszalałą.
Tak więc, kiedy uciekający francuzi zatrzymywać się zaczęli, utrudziwszy swoich nieprzyjaciół; kiedy widzieli, że antwerpczycy powracają do miasta, kiedy ci, którzy wyszli zdrowo z rzezi sądzili się ocalonemi i pragnęli chwilę odetchnąć, jedni modląc się, drudzy złorzecząc, w tej właśnie godzinie, nowy nieprzyjaciel, ślepy i nieubłagany, wyrywał na nich z szybkością wiatru i gwałtownością morza.
Jednakże, pomimo ogromu niebezpieczeństwa, jakie ich zaczynało otaczać, niedomyślali się niczego.
Joyeuse pozwolił spocząć swoim marynarzom, przywiedzionym do liczby ośmiuset.
Hrabia Saint-Aignan ziejący i ochrypły, mówiąc tylko groźnemi znakami, usiłował zebrać rozpierzchłe zastępy.
Książę Andegaweński na czele zbiegów, jadąc na pysznym koniu, gdy drugiego służący wiódł za nim, sam pędził naprzód, nie myśląc o niczem.
— On nie ma odwagi, mówili jedni.
— Jaka zimna krew — mówili drudzy.
Kilka godzin spoczynku powróciły wojsku siłę do odwrotu.
Brakowało tylko żywności.
Konie zdawały się być więcej utrudzone jak ludzie; nie jedząc od wczoraj, iść nie mogły.
Kawalerya więc wlokła się na ostatku.
Myślano dostać się do Brukselli, która należała do księcia i w której wielu miał stronników; przecież wątpiono nieco o jej dobrych chęciach; liczono wszakże na Antwerpię, jak dziś na Bruksellę...
Tam, w Brukselli, to jest o ośm mil od miejsca, w którem się znajdowano, spodziewano się uzupełnić wojsko, zaopatrzyć w amunicyę i żywność i ztamtąd znowu zacząć kampanię w porze, jak można najstosowniejszej.
Resztki prowadzonej armii miały służyć za podstawę nowej.
W tej jeszcze godzinie, nikt nieprzewidywał strasznej chwili, kiedy ziemia miała ustępować pod ich stopami, kiedy bałwany wody miały się stoczyć na ich głowy, i kiedy resztki tylu walecznych, miały się stoczyć do morza a potem ciałami swojemi użyźniać grunta Brabanckie.
Książę Andegaweński kazał zastawić sobie śniadanie w chacie wieśniaczej, pomiędzy Hoboken i Heckhout.
Chata była pusta, od wczoraj mieszkańcy uciekli; ogień zapalony wczoraj, tlał jeszcze w kominie.
Żołnierze i oficerowie chcieli naśladować wodza i rozsypali się po miejscach, któreśmy wymienili; ale przekonali się z trwogą, że wszystko było puste i że mieszkańcy żywność z sobą unieśli.
Hrabia de Saint-Aignan szukał szczęścia, jak inni; obojętność księcia Andegaweńskiego, w chwili, kiedy tylu walecznych z głodu umierało, zniechęciła go i oddaliła.
Należał do tych, którzy mówili: „On nic ma serca!...”
Zwiedził dwa albo trzy domy, znalazł je puste, zapukał do czwartego, w którym mu powiedziano, że na cztery mile w około, wszystkie domy opustoszały.
Na te słowa Saint-Aignan zmarszczył brwi i skrzywił się jak zwykle.
— W drogę, panowie, w drogę — rzekł do oficerów.
— Tak, tak — odpowiedzieli — jesteśmy zmordowani i umierający z głodu.
— Ale jesteście żywi; jeżeli zaś godzinę tu pozostaniecie, pomrzecie; może i teraz będzie za późno.
Pan de Saint-Aignan nie mógł nic więcej powiedzieć, lecz wielkie przeczuwał nieszczęście.
Ruszono obóz.
Książę Andegaweński jechał na czele, Sain-Aignan w środku, a Joyeuse tylne straże prowadził.
Kilka tysięcy ludzi jeszcze się oderwało, albo osłabieni ranami i trudem, kładli się po drogach.
Z niemi pozostała kawalerya nie mogąca się ruszać.
Około księcia Andegaweńskiego pozostało zaledwie trzy tysiące ludzi zdrowych i zdolnych do walki.


Rozdział IX.
PODRÓŻNI.

W czasie, gdy klęska wojny, a przepowiednia większej jeszcze spełniała się, dwóch podróżnych na wybornych koniach, w nocy wyjeżdżało bramą z Brukselli, udając się w kierunku Malines...
Jechali obok siebie, płaszcze mieli w tyle zwinięte, bez broni na wierzchu, tylko szerokie noże flamandzkie, błyszczące, wisiały im u pasa.
Podróżni jechali w milczeniu, każdy zajęty swą myślą, a może obydwa jedną i tą samą.
Postawą zdradzali handlarzy pikardzkich, którzy w owym czasie ułatwiali handel francuzki z Flandryą.
Był to rodzaj komisantów podróżnych, na podobieństwo wielkiej dzisiejszej propagandy handlowej.
Ktoby ich widział spokojnie jadących drogą oświetloną księżycem, wziąłby ich za poczciwych ludzi, szukających noclegu dobrego po dniu wesołym.
Jednak dosyć było posłyszeć kilka wyrazów z rozmowy, aby zmienić zdanie.
Pierwszy wyraz wymówiony po wyjeździ© z Brukselli, był bardzo dziwny.
— Pani — rzekł grubszy do wysmukłego towarzysza — miałaś słuszność, wyjeżdżając dzisiejszej nocy, zyskujemy siedem mil i przybędziemy do Malines w chwili, kiedy według wszelkiego podobieństwa do prawdy, rezultat bitwy pod Antwerpią będzie wiadomy. Po dwóch dniach drogi i odpoczynku, albowiem pani go potrzebujesz, przybędziemy do Antwerpii i to zapewne w tej godzinie, gdy książę po wytrzeźwieniu z radości, raczy spojrzeć na ziemię, zstąpiwszy z siódmego nieba.
Towarzysz, którego nazywano „panią” i który się o to zupełnie nie gniewał, pomimo męzkich sukien, odpowiedział głosem spokojnym, poważnym i łagodnym zarazem.
— Mój przyjacielu, wierzaj mi, Bóg sprzykrzy sobie wspierać tego niegodziwego księcia, i strasznie go ukarze; pośpieszmy więc z wykonaniem zamiarów, bo nie należę do ludzi wierzących w przeznaczenie i sądzę, że ludzie są panami swojej woli i czynów. Gdybyśmy nic nie robili, a Bogu pozwolili działać, nie byłoby tak ciężko żyć, jak obecnie...
Powiew północno-zachodni zimny i gwiżdżący, dał się uczuwać.
— Pani drżysz — rzekł starszy podróżny — weź zatem płaszcz.
— Dziękuję ci, Remy; wiesz, że nie czuje już ani boleści ciała, ani udręczeń ducha.
Remy wzniósł oczy w niebo i milczał.
Niekiedy wstrzymywał konia, wspinał się na strzemionach i oglądał po za siebie; tymczasem wyprzedzała go towarzyszka, jak posąg milcząca.
Po jednym z podobnych przystanków, kiedy się z nią połączył, rzekła:
— Czy nikogo nie ma za nami?
— Nikogo, pani.
— A tego jeźdzca, który nas dogonił w Valenciennes, i który dowiadywał się o nas?
— Już go nie widzę.
— Sądzę, żem go znowu widziała przed wjazdem do Mons.
— A ja widziałem go przed wjazdem do Brukselli.
— Do Brukselli, mówisz?
— Tak; ale zatrzymał się tam.
— Remy — rzekła dama, zbliżając się do swego towarzysza, jakby się lękała, ażeby jej kto na pustej nie podsłuchał drodze.
— Remy, czy on niezdawał ci się podobnym...
— Do kogo, pani?
— Przynajmniej z postawy, bo nie widziałam twarzy tego nieszczęśliwego człowieka.
— O!... nie, nie, pani — odpowiedział Remy — bynajmniej; prócz tego, zkądby mógł wiedzieć, że opuściliśmy Paryż i udajemy się w 1ę drogę?
— A zkąd mógł wiedzieć gdzie jesteśmygdyśmy zmienili mieszkanie w Paryżu?..
— Nie, pani — odparł Remy — nie ścigał nas, ani nie kazał ścigać, — i jak pani dawniej mówiłem, widać zrobił rozpaczliwe postanowienie, ale względem siebie samego.
— Niestety!... Remy — każdy ma na tym świecić cierpienia swoje.
Remy odpowiedział westchnieniem na westchnienie swojej pani, i jechali dalej w milczeniu, tylko tentent ciszę zakłócał.
Tak dwie godziny minęło.
W chwili, kiedy nasi podróżni mieli wjeżdżać do Vilvorde, Remy szybko się odwrócił.
Usłyszał bowiem tentent galopującego konia po drodze. Przystanął i słuchał, ale nic nie widział.
Daremnie silił się oczyma przebić ciemności nocy, lecz ponieważ żaden szelest nie przerywał ciszy uroczystej, wraz z towarzyszką wjechał do miasteczka.
— Pani — rzekł — wkrótce dzień zajaśnieje; konie są zmęczone, ty sama potrzebujesz spoczynku, radzę zatrzymać się...
— Remy — odrzekła — daremnie przede mną twoję niespokojność ukrywasz. Remy, ty jesteś pomięszany.
— Tak, boję się o zdrowie pani; wierzaj mi, kobieta nie może znosić trudów, które dla mnie samego....
— Czyń jak chcesz, Remy — odpowiedziała.
— A więc, wjedźmy na tę uliczkę, na rogu której spostrzegam gasnące światełko; po tym znaku poznać można zajazdy. Spiesz pani, proszę.
— A więc coś słyszałeś?
— Tak, tentent konia, prawda; sądziłem, że jestem w błędzie, lecz na wszelki wypadek zatrzymałem się, aby nabyć przekonania.
Kobieta nieodpowiadając nic, ani robiąc uwag, udała się za koniem Remyego, który wjechał w długą i wązką uliczkę.
Remy puścił ją naprzód, zsiadł z konia i zarzuci! na siodło lejce; koń poszedł za koniem jego towarzyszki.
On zaś, schylony za ogromnym kamieniem, czekał.
Kobieta zapukała do drzwi zajazdu, gdzie według zwyczajów gościnności flamandzkiej, czuwała, albo raczej spała służąca barczysta.
Służąca ta zdała słyszała tentent konia po bruku i obudzona, bez gniewu, otworzyła drzwi dla przyjęcia podróżnego, czyli raczej podróżnej.
Następnie, otworzyła szerokie drzwi do stajni, w które wbiegły rumaki.
Czekam na mojego towarzysza — rzekła kobieta — pozwól mi spocząć przy ogniu, bo nie myślę kłaść się spać bez niego.
Służąca podesłała koniom, zamknęła stajnię i powróciła do kuchni; tam przystawiła kociołek do ognia, palcami objaśniła świecę i zasnęła.
Tymczasem, Remy, zostawszy na czatach, uważał na podróżnego, o którym wspominał, że go słyszał galopującym.
Widział go jak wjeżdżał w miasto i jechał powoli bacznie nadsłuchując; przybywszy do uliczki, jeździec ujrzał latarnię i zdawał się wahać, czy ma spocząć lub dalej jechać.
Zatrzymał się o dwa kroki od Remyego, który na ramieniu czuł ciepły oddech konia.
Poniósł rękę do noża.
— To on — rzekł do siebie — on jeszcze nas ściga. I czegóż chce?
Podróżny złożył ręce na piersi, koń zaś jego ciężko oddychał wyciągając szyję.
Nie rzekł ani słowa, ale z ognistego spojrzenia, skierowanego to naprzód, to w tył, to znów u w uliczkę, łatwo było odgadnąć, że się namyśla, czy ma powracać, jechać dalej, lub stanąć w zajeździe.
— Widać pojechali dalej — rzekł — i my zatem jedzmy.
I puszczając lejce koniowi, pojechał.
— Jutro — rzekł do siebie Remy — trakt zmienimy.
I połączył się ze swoją towarzyszką, która go niecierpliwie czekała.
— A co — zapytała cicho — czy jedzie za nami?
— Bynajmniej, ja byłem w błędzie; możesz pani spać spokojnie.
— Wiesz, mój Remy, że sypiać nie mogę.
— To może pani posilisz się, bo od wczoraj nic nie jadłaś.
— Dobrze, mój Remy.
Obudzono biedną służącę, która wstała powtórnie w tak dobrym jak dawniej humorze i dowiedziawszy się o co rzecz chodzi, wydobyła z bufetu szynkę, zająca i konfitury; następnie, przyniosła butelkę pieniącego piwa.
Remy usiadł ze swoją panią do stołu.
Pani nalała pół szklanki piwa i umaczała w niem usta; następnie ułamała kawałeczek chleba i zjadła kilka okruszyn; w końcu, przechyliła się na krześle i odsunęła chleb i piwo.
— Jakto, pani już nie jesz?... — zapytała służąca.
— Skończyłam i dziękuję.
Służąca poczęła patrzeć na Remyego, który wziął chleb pokruszony przez panią, jadł go powoli i piwem popijał.
— A mięsa czy pan nie je? — zapytała.
— Nie, moje dziecię, dziękuję.
— Może niedobre?
— I owszem, wyborne, ale nie jestem głodny.
Służąca złożyła, ręce dziwiąc się tej nadzwyczajnej wstrzemięźliwości, albowiem nie tak widziała jedzących swoich współziomków.
Remy widząc zadziwienie służącej, rzucił sztukę srebrnej monety na stół.
Wiele panu dać reszty? — zapytała — możesz pan schować ten pieniądz, bo tylko sześć szelągów od dwóch osób.
— Schowaj ten pieniądz, moja kochanko, — odezwała się podróżna — mój brat i ja mało jemy, ale dla tego nie chcemy zmniejszać twego zarobku.
Służąca zarumieniła się z radości, ale jednocześnie łzy litości potoczyły się z oczów, tak te wyrazy były wymówione boleśnie.
— Powiedz mi, moje życie — zapytał Remy — czy jest ztąd jaka boczna droga do Malines?
— Jest panie, ale bardzo zła; tymczasem wielka droga wyborna.
— O!. wiem o tem; lecz ja chciałbym inną pojechać.
— Ale panie, ponieważ jedziesz z kobietą uprzedzam cię, że bardzo zła, a obecnie jeszcze gorsza.
— A to dla czego, moja kochanko?
— Ponieważ tej nocy, dużo osób udaje się do Brukselli!
— Do Brukselli?
— Nie inaczej; wyjeżdżają na jakiś czas.
— A to dlaczego?
— Nie wiem, ale to ma być z rozkazu.
— Z rozkazu! czyjego?... czy nie księcia Oranii?
— Nie, z rozkazu Jego książęcej mości.
— Co to za Jego książęca mość.
— A!.. pan mnie pytasz za wiele, a ja nic nie wiem; koniec końcem, powiadam panu, że mnóstwo osób wyjeżdża.
— Co to za osoby?..
— Mieszkańcy wsi, wiosek, miasteczek, wałów.
— To szczególniejsza! — rzekł Remy.
— I my sami — rzekła dziewczyna — o świcie wyjedziemy, równie jak wszyscy mieszkańcy miasteczka. Wczoraj, o jedenastej godzinie, kanałami wyprawiono wszystkie bydło pod Bruksellę, otóż dlaczego powiadam państwu, wiele musi być na drodze wozów, koni i ludzi.
— Dla czegóż nie jadą gościńcem?
— Nie wiem, ale taki rozkaz.
Remy i jego towarzyszka spojrzeli po sobie.
— Ale my możemy jechać dalej, bo jedziemy do Malines.
— Ja myślę, że lepiej zrobić jak wszyscy, to jest udać się do Brukselli.
Remy spojrzał na towarzyszkę.
— Nie, nie, natychmiast jedziemy do Malines, — zawołała podróżna pani, podnosząc się. — Otwórz stajnię, moja kochanko.
Remy powstał także, mówiąc półgłosem:
— Niebezpieczeństwo za niebezpieczeństwem, wolę te, które już znam... prócz tego, ten młody człowiek wyprzedził nas... a gdybyśmy go przypadkiem spotkali... zobaczemy.
Ponieważ konie były nierozsiodłane, podał strzemię towarzyszce, sam siadł na konia i przed świtem stanęli nad brzegiem Dyle.


Rozdział X.
WYJAŚNIENIE.

Niebezpieczeństwo, które Remy lekceważył, było rzeczywistem, albowiem nocny podróżny, wyjechawszy z miasteczka i przebywszy ćwierć mili, skoro nie ujrzał nikogo na drodze, domyślił się, że ci, za któremi jechał, zostali w oberży.
Nie chciał powracać, aby pogoni nie czynić zbyt wyraźną, ale położył się na polu zasianem koniczyną, umieściwszy konia w rowie służącym za granicę pola.
Wynikło ztąd, że wszystko mógł widzieć, nie będąc od nikogo widzianym.
Młodzieniec, którego poznano, którego Remy wiedział nazwisko, a kobieta domyślała się, nazywał się Henryk du Bouchage, którego fatalizm raz jeszcze rzucił wobec kobiety, którą zaprzysiągł unikać.
Po rozmowie z Remym na progu tajemniczego domu, to jest po utracie wszelkich nadziei, Henryk powrócił do pałacu Joyeuse, postanowiwszy, jak mówił, pozbyć się życia, które tak skąpo zaświeciło dla niego, jak szlachcic i dobry syn; albowiem pragnął imię ojca czystem zachować: chciał zginąć na polu bitwy.
Walczono we Flandryi, a że książę Joyeuse brat jego, dowodził armią, wybrał więc ten środek pozbycia się życia. Nie wahał się wcale, wyjechał z pałacu o świcie, to jest: we dwadzieścia cztery godzin po wyjeździe Remyego i jego towarzyszki.
Listy nadeszłe z Flandryi doniosły o stanowczej na Antwerpię wyprawie. Henryk więc sądził, że na czas przybędzie. Cieszył się myślą, że umrze przynajmniej z bronią w ręku, na rękach brata i pod francuzkim sztandarem; że jego śmierć ogromnego narobi hałasu i że ten hałas przebije się do damy, mieszkającej w tajemniczym domku.
Szlachetne niedorzeczności!... smutne ale pełne sławy marzenia!... Henryk sycił się całe cztery dni boleścią, albo raczej nadzieją jej kresu.
W chwili, kiedy zajęty był myślą o śmierci, ujrzał wysoką wieżę Valenciennes a ósma godzina wybiła w mieście; spostrzegł, że zamykają bramy, kolnął więc konia ostrogą i wpadając na most zwodzony, obalił człowieka.
Henryk nie należał do liczby owych zuchwalców, którzy depczą nogami wszystko, co od nich niższe. Przejeżdżając, przepraszał tego człowieka, który na dźwięk jego głosu obejrzał się.
Uniesiony przez konia, którego nadaremnie wstrzymywał, zadrżał jakby zobaczył tego, którego nie spodziewał się widzieć.
— Jakimże głupi!... — pomyślał — Remy w Valenciennes! Remy, którego cztery dni temu, zostawiłem przy ulicy Bussy, Remy bez swojej pani, bo mu tylko towarzyszy jakiś młodzieniec!.. Na honor, boleść odbiera mi przytomność i wzrok zaćmiewa, wszędzie widzę tylko przedmiot myśli mojej.
Jadąc dalej, przybył do miasta nie mając nadziei spotkania.
Zatrzymał się w pierwszym zajeździć, jaki napotkał, oddał konia służącemu i usiadł przed bramą na ławie, gdy tymczasem sporządzano mu wieczerzę.
Kiedy tak siedział zamyślony, ujrzał dwóch podróżnych, jadących koło siebie i zauważył, że jeden z nich podobny do Remyego, często się za nim oglądał. Drugiemu skrzydła szerokiego kapelusza twarz zasłaniały.
Remy mijając zajazd, ujrzał Henryka na ławie, obejrzał się i poznał go.
— Tym razem — mówił Henryk do siebie — nie mylę się. Krew mam zimną, oczy jasne i myśli świeże, mogę sobą władać, prócz tego, to samo zjawisko powtarza się i sądzę, że towarzysz Remyego jest służącym z domu na przedmieściu.
— Nie — mówił dalej — nie mogę być w takiej niepewności i natychmiast muszę się przekonać.
Powstał i udał się szeroką ulicą za podróżnemi; lecz czy zajechali do jakiego domu, czy inną udali się drogą, nie znalazł ich...
Pobiegł do bramy miasta; lecz była zamkniętą.
Podróżni wyjechać więc nie mogli.
Chodził po wszystkich zajazdach, wypytywał się, szukał i dowiedział, że dwaj podróżni skierowali się do lichego zajazdu przy ulicy Beffroi.
Gospodarz właśnie dom zamykał, gdy Bouchage przybył.
A gdy zachęcony powierzchownością młodego podróżnego, ofiarowywał mu swoje usługi, Henryk zatapiał wzrok w pierwszy pokój, gdzie ujrzał na schodach Remyego, prowadzonego przez służącą ze świecą.
Nie mógł widzieć jego towarzysza który zapewne szedł pierwszy i już zniknął.
Na schodach, Remy zatrzymał się.
Tym razem, poznając go dokładnie, hrabia wydał okrzyk, a na dźwięk jego głosu, Remy się odwrócił.
Po bliźnie na twarzy i po niespokojności w niej wyrytej, Henryk upewnił się w swojem przekonaniu i za nadto wzruszony, przed oddaleniem, zapytał tylko z wyraźnem ściśnieniem serca, dlaczego Remy opuścił swoję panią i dlaczego znajduje się na tej samej co on drodze.
Myśli jego toczyły się z przepaści w przepaść.
Nazajutrz, w godzinie otwierania bram miasta, kiedy sądził, że spotka się twarz w twarz z dwoma podróżnymi, zdziwiony dowiedział się, że w nocy, obadwaj nieznajomi otrzymali pozwolenie wyjazdu, i że pomimo zwyczaju, bramę im otworzono.
Tym sposobem, ponieważ wyjechali o pierwszej po północy, wyprzedzili go o sześć godzin drogi.
Trzeba więc było stracony czas odzyskać; puścił więc konia galopem i dogonił naszych podróżnych w Mons.
Ujrzał znowu Remyego, ale tym razom potrzeba było być czarownikiem, aby poznać Henryka, przywdział bowiem kaszkiet żołnierski i konia kupił innego.
Oko przezornego sługi odgadło ten podstęp i towarzysz Remyego, ostrzeżony po cichu, tak twarz odwrócił, że Henryk widzieć jej nie mógł.
Jednak młodzieniec nie zniechęcał się, wypytywał w pierwszym zajeździć, gdzie stanęli podróżni, a że natarczywie brał się do rzeczy, powiedziano mu, że towarzysz Remyego był pięknym młodym mężczyzną, lecz bardzo smutnym, wstrzemięźliwym i milczącym.
— Czy to nie kobieta?... — zapytał.
— Być może — odpowiedział gospodarz — dzisiaj wiele kobiet przebiera się jadać z kochankami do Flandryi, że zaś nasz stan nic nam widzieć nie pozwala, nic zatem nie widziemy.
To wyjaśnienie ścisnęło serce Henrykowi.
Być może, że Remy towarzyszy swojej pani, przebranej za mężczyznę.
Z tego wszystkiego, Henryk czegoś okropnego się domyślał.
Zapewne, jak mówił gospodarz, ideał jego za kochankiem jedzie do Flandryi.
Remy więc kłamał mówiąc o jej wiecznych smutkach; ta bajka o miłości nieszczęśliwej, która na wieki ubrała w żałobę jego panią, zdawała mu się zręcznym wymysłem na oddalenie natrętnika.
A więc, kiedy tak, mówił do siebie Henryk więcej udręczony tą nadzieją niż rozpaczą; tem lepiej, przyjdzie czas, że będę mógł zbliżyć się do tej kobiety i wyrzucie wybiegi, które ją poniżyły w moich oczach, ją, którą tak wysoko stawiałem; kiedy tak, ja który ją marzyłem niebiańską istotą, widząc w jasnej powłoce duszę zwyczajną, spadnę ze szczytu mojej miłości i wysokości marzeń moich.
Młodzieniec darł włosy i piersi rozdzierał na tę myśl, że kiedykolwiek utraci miłość i złudzenia, które go zabijały. Lepiej mieć serce wdowie niż puste.
Tak myślał marząc o przyczynie, dla której udają się do Flandryi to dwie osoby nierozdzielne, gdy ujrzał ich znowu, wjeżdżających do Brukselli.
Wiemy jak znowu jechał za niemi.
W Brukselli, Henryk stanowczo się dowiedział o planach wyprawy, projektowanej przez księcia Andegaweńskiego.
Flamandczycy zanadto byli nieprzychylni księciu Andegaweńskiemu, aby dobrze przyjęli znakomitego Francuza; byli zanadto dumni powodzeniem, jakie ich sprawa otrzymała, albowiem to samo należy nazwać powodzeniem, że Antwerpia zamknęła bramy przed księciem, którego na tron przyzwano; byli zanadto dumni, aby niechcieli upokorzyć francuza, mówiącego najczystszym akcentem paryzkim, który w każdej epoce śmiesznym się ludowi belgijskiemu wydawał.
Henryk pojmował więc odraza trudne zadanie wyprawy, w której brat jego tak znaczny miał udział; postanowił więc przyspieszyć przyjazd do Antwerpii.
Było więc dla niego nieodgadnionem, po co Remy i jego towarzyszka, tą sama co on udają się drogą, a do tego nie chcą być poznanemi.
To dowód, że do jednego dążą celu.
Wyjechawszy z miasteczka, Henryk ukryty w koniczynie, gdzieśmy go zostawili, był pewnym, tym razem przynajmniej, że ujrzy twarz towarzysza Remyego.
Widział w tem koniec wszelkich niepewności. I wtedy jakeśmy powiedzieli, rozdzierał piersi, lękając się utracić złudzeń, dla których żyć pragnął i dla których chciał umrzeć.
Kiedy dwaj podróżni przejeżdżali koło młodzieńca, niespodziewając się, aby kto był w koniczynie ukryty, kobieta gładziła włosy, nie mając czasu uczynić tego w zajeździe.
Henryk ją ujrzał i poznał; o mało biedak nie stoczył się w rów, gdzie pasł się koń jego.
Podróżni przejechali.
O! wtedy, gniew opanował Henryka, tak dobrego i cierpliwego, gniewał się, że mieszkańców domku tajemniczego sądził uczciwemi.
Lecz po protestacyach Remyego, po udanych smutkach kobiety, ta podróż albo raczej zniknięcie, było pewnym rodzajem zdrady dla człowieka, który tak uporczywie, ale zarazem z takiem uszanowaniem oblegał bramę jej domu.
Gdy cios, który ugodził w serce Henryka zobojętniał nieco, młodzieniec odgarnął piękne jasne włosy, otarł pot z czoła i wsiadł na konia, postanowiwszy żadnych niezachowywać względów, wyjąwszy nakazywanych przez resztę uszanowania i dalej jechać za uciekającymi.
Zrzucił płaszcz a kaptur spuścił i udał się za podróżnemi myśląc, że droga wolna dla wszystkich.
Postanowił nie mówić ani do Remyego, ani do jego towarzyszki, tylko dać im się poznać obojgu.
— Tak, tak — mówił do siebie — jeżeli mają cokolwiek serca, obecność moja chociaż przypadkowa, będzie dla nich ciężkim wyrzutem.
Zaledwie pięćset kroków ujechał, gdy Remy go spostrzegł i zmięszał się.
Kobieta spostrzegła to i odwróciła się.
— A!... — rzekła — czy to nie ten młodzieniec?
Remy chciał ją uspokoić jeszcze.
— Nie sądzę, pani — odpowiedział — jest to zapewne jakiś młody żołnierz, udający się do Amsterdamu i na teatrze wojny szukający przygód.
— Mniejsza o to, ale ja jestem niespokojną.
— Uspokój się pani, gdyby ten człowiek był hrabią du Bouchage, zbliżyłby się do nas; wszak pani wiesz jak jest uprzejmy.
— Wiem, pełen uszanowania i gdyby nie to, byłabym ci dawno powiedziała: „Oddal go, Remy” i nietroszczyła o więcej.
— A więc, jeżeli pełen uszanowania i jeżeli to on, nie ma się czego obawiać tak samo na drodze z Brukselli do Antwerpii, jak w Paryżu, przy ulicy Bussy.
— Mniejsza o to — odrzekła kobieta — jeszcze w tył spoglądając, otóż jesteśmy w Malines — zmieńmy konie i spieszmy do Antwerpii.
— Przeciwnie, pani; niejedźmy do Malines, a ponieważ konie nasze nie bardzo zmęczone, udajmy się do miasteczka, które widać na lewo, a które sądzę, że się Willebroeck nazywa; tym sposobem unikniemy miasta, zajazdu, ciekawych i wszelkich pytań; w dodatku unikniemy nieprzyjemności zmiany koni i sukien, jeżeliby zmienić je było potrzeba.
— Kiedy tak, Remy, jedźmy do miasteczka.
Wzięli się na lewo, zaledwie dojrzaną ścieżką, która jednak widocznie do Willebroeck prowadziła.
Henryk w tem samem miejscu co oni zjechał z drogi i udał się tą samą ścieżką, zachowując milczenie.
Niepokój Remyego objawiał się w ukośnych spojrzeniach, w niepewnej postawie, a nadewszystko w ruchu, który stał mu się zwyczajem, oglądania po za siebie.
Te rozmaite symptomaty nie uszły uwagi jego towarzyszki.
Przybyli do Willebroeck.
Z dwustu domów, z których się składało miasteczko, żaden nie był zamieszkany; kilka psów i kotów zgłodniałych biegało po tej samotni, jedne wyjąć, drugie miaucząc i uciekając pod drzwi domów, gdzie się bezpiecznemi sądziły.
Remy pukał do dwudziestu miejsc.
Henryk ze swojej strony, zdający się być cieniem dwojga podróżnych, zatrzymał się przy pierwszym domu, zapukał i nie znajdując nikogo? domyślił się, że wojna tego wyludnienia przyczyną; zaczekał więc, aby się przekonać co poczną ci, za któremi jechał.
Właśnie Remy w opuszczonym zajeździe znalazł nieco owsa i tym postanowił konie nakarmić.
— Pani — rzekł wtedy — nie jesteśmy w kraju spokojnym, ani w położeniu zwyczajnem; nie należy nam więc narażać się jak dzieciom.
Możemy wpaść w ręce Francuzów, albo Flamandczyków nie mówiąc o Hiszpanach; albowiem w dziwnem położeniu, w jakiem się Flandrya znajduje, awanturników niezbywa. Gdybyś pani była mężczyzną, innym językiem mówiłbym do ciebie, ale jesteś kobietą młodą i piękną, narażasz więc na niebezpieczeństwo życie i honor.
— O! życie, życie! ono dla mnie jest niczem.
— Przeciwnie pani; życie jest wielką rzeczą, kiedy ma cele, do których dąży.
— Więc powiedz co czynić, Remy, ty myśl i działaj za mnie, bo wiesz, że moje myśli nie są na tej ziemi.
— Kiedy tak, pani, pozostańmy tutaj, widzę wiele domów, które mogą za schronienie służyć; mam broń i możemy albo się ukrywać, lub bronić, stosownie do potrzeby.
— Nie, Remy, muszę iść dalej, nic mnie nie zatrzyma — odpowiedziała, wstrząsając głową — lękałabym się tylko o ciebie, gdybym się lękać umiała.
— A więc, jedźmy.
I popędził konia, nie mówiąc więcej.
Nieznajoma jechała za nim, zaś Henryk du Bouchage, który się razem z niemi zatrzymał, razem też wyruszył.


Rozdział XI.
WODA.

W miarę, jak podróżni postępowali, kraj przebierał coraz dziwniejszy postać.
Zdawało się, że pola równie są puste, jak wsie i miasteczka.
W rzeczy samej, nigdzie nie było widać krów pasących się na łykach, nigdzie kozy spinającej się na bokach góry, albo skaczącej po plotach za listkami tarni i winnego krzewu, nigdzie trzody i pasterza, nigdzie pługa i oracza, ani wędrownego z workiem na plecach kramarza, nigdzie woźnicy śpiewającego ochrypłym głosem i trzaskającego z bicza.
Jak daleko wzrok sięgał po tych pysznych równinach, nigdzie ludzkiej postaci, nigdzie ludzkiego głosu.
Rzekłbyś, że to jest natura zaraz po stworzeniu, piękna lecz pusta.
Wieczór zapadł; Henryk w zamyśleniu, instynktem zbliżony do podróżnych przed nim jadacych, pytał powietrza, drzew i odległych horyzontów o wytłomaczenie smutnego zjawiska.
Na tle posępnego obrazu, przy purpurowym zachodzie słońca, jedyne żyjące istoty, Remy i jego towarzyszka byli widzialnemi; dalej, o sto kroków za nimi, malowała się postać Henryka, zawsze w tej samej postawie i tem samem oddaleniu.
Remy zatrzymał towarzyszkę kładąc rękę na lejcach jej konia.
— Pani — rzekł — wiesz czy jestem odważny, lub nie i czybym jeden krok zrobił wtył dla ocalenia życia; lecz dzisiaj coś dziwnego we mnie się dzieje, czuję jak mnie przytomność odbiega i jak kroku naprzód uczynić nie jestem zdolny, nazwij to pani bojaźnią, tchórzostwem, jak ci się podoba, ale powiadam... boję się.
Kobieta odwróciła się; być może, te złowrogie przeczucia były dla niej obcemi, być może, nic nie widziała.
— Czy jest za nami?... — zapytała.
— O! to nie o nim mowa — odpowiedział Remy — nie myśl o nim, proszę cię, on jest sam a i ja przecież stanę za mężczyznę; nie, niebezpieczeństwo, którego się obawiam, albo raczej które przeczuwam, zbliża się i grozi nam, a innego jest rodzaju; jest niewiadomem i nieznanem, dlatego nazywam je niebezpieczeństwem.
Kobieta kiwnęła głową.
— Patrz pani — mówił Remy, czy widzisz te wierzby uginające czarne wierzchołki?
— Widzę.
— Obok tych drzew, spostrzegam domek, jeżeli zamieszkały, zażądamy gościnności, jeżeli pusty, zajmiemy go. Nie sprzeciwiaj się pani, błagam cię.
Wzruszenie Remyego, jego glos drżący i wewnętrzne przekonanie skłoniło towarzyszkę do uległości.
Zwróciła więc konia w kierunku wskazanym.
W kilka minut podróżni nasi pukali do drzwi domku w cieniu wierzb.
Strumień płynący około domu oblewał wierzby i skrupiał murawę; za domkiem, murowanym z cegły i pokrytym dachówką, był mały ogródek otoczony żywo-płotem.
Nikt nie odpowiedział na pukanie podróżnych.
Remy nie wahał się; wydobył nóż, uciął gałąź wierzbiny, włożył ją pomiędzy szpary drzwi, aby otworzyć.
Drzwi ustąpiły.
Wszedł spiesznie, od godziny wszystko wykonywał z pośpiechem, jakby trawiony gorączką.
Zamek niezgrabnie zrobiony uległ prawie bez oporu.
Remy wprowadził do domku swoję towarzyszkę, zamknął drzwi za nią, zasunął na drewniany rygiel i odetchnął jakby życie odzyskał.
Zadowolony, że schronił swoję panią, umieścił ją w jednej izbie na pierwszem piętrze, gdzie znalazł łóżko, stół i stołek.
Następnie, spokojniejszy o nią, zeszedł na dół i przez otwór w ścianie zaczął uważać na poruszenia hrabiego, który widząc ich wchodzących do domku, niebawem się doń zbliżył.
Myśli Henryka były posępne i w zupełnej harmonii z myślami Remyego.
— Zapewne — mówił do siebie — jakie nieznane nam, ale wiadome mieszkańcom nieszczęście wisi nad krajem; wojna niszczy okolice, Francuzi wzięli Antwerpię, albo ją wezmą; wieśniacy strwożeni szukają w miastach schronienia.
Tłomaczenie to jednak nie zadawalało młodzieńca.
Przynajmniej na inne wprowadziło go myśli.
— Co robi Remy i jego pani w tej okolicy? Jaka gwałtowna potrzeba pcha ich w straszne niebezpieczeństwo. A! muszę wiedzieć o tem; przyszła chwila, że raz skończę z tą kobietą. Jeszcze nigdy nie miałem tak pięknej sposobności.
I postępował ku domowi.
Lecz nagle zatrzymał się.
— Nie — rzekł z wahaniem tak zwyczajnem rozkochanemu, nie, będę aż do końca cierpiał. Prócz tego, czyż nie jest panią swej woli? Czyż wie o tem wszystkiem, co o niej mówił Remy? O! jego tylko nienawidzę, bo on mnie zapewniał, że nie kocha nikogo. Ale bądźmy jeszcze sprawiedliwi; czyż ten człowiek, który mnie zaledwie zna, ma zdradzać tajemnice swej pani? Nie, nie, moje nieszczęście jest pewne i co gorsza sam tylko winien jestem i ciężaru na nikogo zwalać nie mogę. Teraz na domiar cierpień potrzeba tylko, abym ją widział przybywającą do obozu, wieszającą się u szyi jakiego rycerza i mówiącą: „Przekonaj się wiele wycierpiałam i jak cię kocham!” A więc, aż tam udam się za nią, zobaczę to, czego lękam się ujrzeć i umrę: oszczędzę trudu karabinowi albo armacie. O Boże, ty wiesz, dodał z głębi serca przepełnionego religią i miłością, że nie szukałem tych boleści konania, że z uśmiechem szedłem na śmierć pewną, spokojną i pełną chwały. Obciąłem zginąć na polu bitwy z twojem imieniem na ustach a jej w sercu. Ale nie dozwoliłeś mi Panie i skazałeś na śmierć z rozpaczy, żółci i męczarni. Niech święci się wola Twoja, o Panie!
Następnie, przypominając sobie owe dni oczekiwania i cierpień, które przepędził patrząc na tajemniczy dom, porównywał, że jego boleści mniej były ciężkie w Paryżu, bo ją często widywał, słyszał jej głos i chodził za nią; bo chociaż owa woń, wypływająca z kobiety, którą się kocha, zmięszana z powiewem wiatru, twarz jego pieściła.
I mówił dalej wciąż patrząc na domek, w którym się znajdowała.
— Czekając śmierci, póki ona będzie w tym domku, w pośród tych drzew, obieram moje schronienie, alboż to nie szczęście słyszeć jej glos i widzieć jej cień przez okno. O! nie, nie, Panie, ja nie narzekam, ja teraz jestem szczęśliwy.
I położył się pod wierzbami, których gałęzie dom osłaniały, słuchając z uczuciem trudnej do opisania melancholii szmeru wody, ciekącej w strumieniu.
Nagle zadrżał, huk armat odbił się ze strony północnej i ucichł wiatrem niesiony.
— A!... — rzekł — przybędę za późno, wezmą Antwerpię.
Powstał tedy i chciał wsiąść na konia, aby biegnąc za hukiem, dotrzeć na pole bitwy; ale potrzeba było opuścić nieznajomą i umrzeć w niepewności.
Gdyby jej nie napotkał na drodze, byłby pojechał dalej, nawet nie oglądając się, nie wzdychając za przeszłością, nie żałując przyszłości; ale kiedy ją spotkał, kiedy podejrzenie odezwało się w sercu, postanowienia osłabły.
Pozostał więc.
Przez dwie godziny leżał na ziemi, nadstawiając uszy na dochodzące do niego strzały.
Był pewnym, że to brat jego wysadza w powietrze okręty flamandzkie.
Nakoniec, około drugiej, wszystko się uspokoiło, w pół do trzeciej wszystko umilkło.
Huk dział nie dochodził, jak się zdawało do wnętrza mieszkania, gdzie gdyby był słyszany, tymczasowi goście nie byliby nań nieczuli.
— O tej godzinie mówił do siebie Henryk, Antwerpia jest wziętą i mój brat zwycięzcą. Ale po Antwerpii, przyjdzie Gand, po Gand, Bruges i zawsze znajdę sposobność umierać z chwałą. Przed zgonem jednak chcę wiedzieć, po co ta kobieta do francuzkiego jedzie obozu?
Ponieważ po huku dział nastąpiła cichość, Joyeuse odziany płaszczem, siedział spokojnie.
Wpadł w pewien rodzaj uśpienia, któremu natura ludzka oprzeć się nie może, gdy jego koń pasący się o kilka kroków od niego, postawił uszy i zarżał przeciągle.
Henryk otworzył oczy.
Zwierzę stojąc z wyciągniętym łbem, oddychało powiewem idącym z południa.
— Co tam, mój poczciwy rumaku?... — rzekł młodzieniec powstając i głaszcząc konia po szyi — zimno ci widać, żałujesz stajni wygodnej.
Koń jakby mowę rozumiał i jakby chciał odpowiedzieć, szybko zwrócił się w kierunku Lierre i z wlepionemi oczyma, nozdrzami rozdętemi, słuchał.
— A!... — rzekł Henryk — to coś gorszego jak mi się zdawało, zapewne gromada wilków włóczy się w okolicy, przeczuwając żer trupów.
Koń zadrżał i łeb spuścił; następnie, poruszeniem szybkiem jak błyskawica, zaczął ku stronie zachodniej uciekać.
Uciekając, przechodził około swojego pana, który go pochwycił za grzywę.
— Wskoczył na niego i jak dobry jeździec, powstrzymał.
Za chwilę jednak to, co koń pierwej posłyszał, doszło do uszu Henryka i ten sam dreszcz, który przenikał konia, przeszedł człowieka.
Długi świst, podobny do przeciągłego wiatru wznosił się z rozmaitych punktów półkolem, rozciągającem się z południa ku północy.
Kłęby mgły, jakby przesycone kroplami wody, zdawały się pędzić w powietrzu i huk jakby bałwanów rozlegać.
— Co to jest?... — zapytał Henryk — miałżeby to być wiatr? Nie, wiatr niesie odgłos i pędzi mgłę. Może armia w pochodzie? I to nic. I znowu się położył na ziemi. Będę słuchał chodu, lub komendy mówił. Może pożar? i to nie, nigdzie nie widać światełka a niebo pochmurne.
Huk powiększył się i stał wyraźnym; był on ustawiczny, stłumiony, jakby tysiące armat szło po bruku.
Henryk tak sądził przez chwilę; lecz nagle zawołał:
— Niepodobna!... bruku niema w tych stronach i tysiąca armat przy wojsku!
Huk coraz bardziej się zbliżał.
Henryk popędził konia galopem i dostał się na wzgórze.
— Co widzę? — zawołał dosięgając szczytu.
To, co widział młodzieniec, jego koń wprzódy wypatrzył; kiedy go pędził w tę stronę, musiał użyć ostróg, a kiedy wyjechał na szczyt, zwierzę zaczęło wierzgać nogami i zdawało się, że powali jeźdźca.
To co widzieli i koń i człowiek, było ogromną, lśniącą płaszczyzną, rosnącą co chwila i pędzącą ku morzu.
Młodzieniec patrzył nie wiedząc co począć, na to szczególne zjawisko, kiedy zwracając wzrok na miejsce, które dopiero opuścił, ujrzał łąkę napełniającą się wodą i mały strumień występujący z brzegów tak dalece, że zalał dwa krzaki róż znajdujące się w pobliżu.
Woda powoli zbliżała się do domku.
— Nieszczęśliwy!... — zawołał Henryk — czemuż odraza nie zgadłem? To wylew!.. widać Flamandczycy tamy zerwali.
I natychmiast popędził w stronę domku, do którego przybiegłszy, silnie zapukał.
— Otworzyć! otworzyć!... — krzyczał na całe gardło.
Nikt nieodpowiadał.
— Otwórz Remy — wołał wściekły — otwórz, to ja, Henryk du Bouchage, otwórz!
— Niepotrzebujesz pan wymieniać swojego nazwiska — odpowiedział Remy z wnętrza domu — ja cię oddawna poznałem; ale ostrzegam cię panie, że jeżeli gwałtem zechcesz tu wejść, znajdziesz mnie z pistoletami w rękach.
— Ty nic nie wiesz nieszczęśliwy!... — wołał Henryk z rozpaczą, woda! woda!\
— Panie hrabio, nieużywaj wybiegów i nikczemnego podejścia, powtarzam ci, że chyba po moim trupie tu się dostaniesz.
— Choćby tak, to przejdę, w imię nieba, w imię Boga, w imię twojego i twojej pani zbawienia, czy chcesz otworzyć?
— Nie.
Młodzieniec spojrzał około siebie i spostrzegł jeden z owych ogromnych kamieni, podobny do tych, które wyrzucał Ajax; podniósł ten kamień obudwoma rękami i biegnąc ku domowi, rzucił go we drzwi.
Drzwi rozleciały się w kawałki.
„W tym samym czasie, kula świsnęła koło uszu Henryka.
Poskoczył do Remyego.
Remy z drugiego pistoletu wystrzelił, ale na panewce spaliło.
— Szaleńcze!.. ja jestem bezbronny — wołał Henryk — nie broń się przeciw człowiekowi, który cię nie napada, patrz tylko, patrz!...
Pociągnął go ku oknu, które pięścią wybił.
— A co — rzekł — czy widzisz?..
Pokazał mu palcem ogromny obrus, bielejący na horyzoncie, który huczał postępując jak czoło armii niezliczonej.
— Woda — rzekł Remy.
— Tak, woda! ona nas zaleje, patrz na dół, strumień wezbrał i za pięć minut wyjść ztąd nie będzie można.
— Pani! pani! — zawołał Remy.
— Tylko nie krzycz i nieprzestraszaj. Przygotuj konie, lecz prędko.
— On ją kocha — pomyślał Remy — on ją ocali.
Remy pobiegł do stajni, Henryk wpadł na schody.
Na krzyk i strzały, kobieta drzwi otworzyła.
Młodzieniec porwał ją na ręce jak dziecko.
Lecz ta, sądząc, że to jest gwałt, lub zdrada, broniła się z całej siły.
— Powiedz, Remy, powiedz — wołał Henryk — że ją ocalę.
Remy usłyszał wołanie młodzieńca w chwili, gdy wyprowadzał konie.
— Tak, tak! — zawołał — on cię ocali, nie broń się!...


Rozdział XII.
UCIECZKA.

Henryk nie tracąc czasu na uspokojenie porwanej, wyniósł ją, z domu i chciał z sobą na koniu umieścić.
Lecz skutkiem niepokonanego wstrętu, wyślizgnęła się i przyjęta przez Remyego, usiadła na swoim koniu.
— Co pani czynisz — rzekł Henryk — i jak moje serce pojmujesz? Wierzaj mi, nie idzie tu o mnie, ani o przyjemność, abym cię miał w swoich objęciach i przyciskał do piersi, chociażbym za to oddał życie moje, ale potrzeba spiesznie jak ptak uciekać. O patrzaj pani jak one uciekają!...
W rzeczy samej, wśród zaledwie wschodzącego dnia, widać było chmary gołębi pośpiesznie przerzynających powietrze, co w porze zwyczajnej dla nietoperzy nawet miało coś przerażającego.
Nieznajoma nic nie odpowiedziała; lecz ponieważ siedziała na koniu, popędziła go naprzód, nie odwracając się.
Lecz koń jej i Remyego dwudniową drogą były strudzone.
Henryk odwracał się co chwila i widząc, że go dogonić nie mogą — mówił.
— Patrzaj pani jak mój koń twego wyprzedza. a jednak wstrzymuję go obudwoma rękami; zmiłuj się póki czas jeszcze, nie żądam abyś zemną jechała, ale weź mojego konia, a mnie oddaj twojego.
— Bardzo dziękuję — odpowiedziała podróżna głosem spokojnym — tak, że nic nie zdradzało w niej obawy.
— Pani — zawołał Henryk rzucając ostatnie rozpaczliwe wejrzenie — woda nas porwie, rozumiesz pani!
W rzeczy samej, straszny huk w tej chwili dał się słyszeć; właśnie tamę w pobliskiej wsi zerwało; belki, pale, wał, wszystko pękło; podwójny rząd pali trzasnął jak piorun i woda hucząc po gruzach, zaczęła zalewać las dębowy, którego widziano chwiejące się wierzchołki i słyszano trzaskające gałęzie, jakby szatan nad nim przelatywał.
Drzewa wyrwane z korzeniem łamiąc się nawzajem, belki z rozwalonych domów, płynące po powierzchni wody, rżenie koni, krzyk ludzi w oddaleniu, ryk bydła i jęki składały dziwny i okropny koncert: dreszcz jaki przejmował Henryka, udzielił się nieporuszonemu sercu nieznajomej.
Popędziła swojego konia, a ten jakby pojmował ogrom niebezpieczeństwa, podwoił usiłowania.
Lecz woda przybywała a przybywała ciągle i było widocznem, że za dziesięć minut dogoni naszych podróżnych.
Henryk zatrzymywał się co chwila, czekał na towarzyszy i wołał:
— Prędzej!... prędzej, woda przybiera!
W rzeczy samej, pieniąca i huczna przybierała, niosąc z sobą jak piórko, dom, w którym Remy schronił swoję panią; unosiła jak lekką słomianą łódkę, przywiązaną do brzegu rzeki, i poważna, ogromna, tocząc swoje pierścienie, podobna do muru, przybyła już blisko koni Remyego i nieznajomej.
Henryk krzyknął z przestrachu i przybiegł, jakby z wodą chciał walczyć.
— Czy pani widzisz, że jesteś zgubioną — ryknął z rozpaczą. Dalej, może czas jeszcze pójdź, pójdź ze mną.
— Nie, panie — odpowiedziała.
— Za minutę już będzie późno, patrzaj, patrzaj pani.
Nieznajoma spojrzała za siebie; woda była za nią zaledwie o pięćdziesiąt kroków.
— Niech się spełni moje przeznaczenie!... — rzekła — uciekaj, sam panie, uciekaj! Zmęczony koń Remyego potknął się na przednie nogi, i pomimo usiłowań jeźdzca powstać nie mógł.
— Ratuj ją, panie, ratuj, wołał, ratuj pomimo jej woli!
Jednocześnie kiedy się oswobadzał ze strzemion, woda stoczyła się ogromnym bałwanem na jego głowę.
Jego pani widząc to, wydała krzyk straszny i zeskoczyła z konia, postanowiwszy z Remym umierać. Lecz Henryk widząc ten zamiar, jednocześnie ku niej poskoczył, uchwycił, ją prawą ręką i sadzając na swojego konia, ruszył jak strzała.
— Remy!.. Remy!.. — wołała kobieta ręce wyciągając ku niemu.
Krzyk jej odpowiedział: Remy wypłynął na wierzch wody i z niepokonaną nadzieją, która towarzyszy ginącemu aż do samego zgonu, pływał utrzymywany na belce.
Obok niego szedł koń jego, bijąc przedniemi nogami wodę; konia zaś jego pani, woda uniosła; o dwadzieścia kroków dalej, trzeci koń unosił Henryka i jego towarzyszkę, Remy nieżałował życia, albowiem ginąc miał nadzieję, że jego pani uratowaną zostanie.
— Zegnam cię pani — wołał — ja pierwszy się oddalam i powiem temu, który nas czeka, że żyjesz dla...
Nie zdołał skończyć zdania, góra wodna pochłonęła go i rzuciła pod nogi konia Henryka.
— Remy! Remy!.. — wołała pani — Remy, ja chce z tobą umierać, panie, puszczaj mnie, w imię Boga, ja chcę tu zostać!
Wymówiła te wyrazy z taką siłą i powagą, że młodzieniec pozwolił jej ześliznąć się na ziemię mówiąc:
— Dobrze, wszyscy troje tu zginiemy; dzięki że sprawiasz mi radość, której nigdy się nie spodziewałem.
Kiedy to mówił wstrzymując konia, woda zaskoczyła go jak zaskoczyła Remyego; ale ostatniem wysileniem miłości, zatrzymał kobietę za rękę.
Woda porwała ich i z innemi przedmiotami pomieszała na chwilę.
Przytomność człowieka tak młodego i z takiem poświęceniem, którego cały-korpus wznosił się nad wodą, a ręce utrzymywały towarzyszkę, tworzyła wielki i wzniosły obraz; młodzieniec widząc ostatnie wysilenia ginącego konia, do samego kresu chciał być użytecznym.
Straszna to była chwila walki, podczas której kobieta, utrzymywana prawą ręką Henryka, głową wznosiła się nad wodę, a on zaś lewą ręką odgarniał belki, trupów i inne przedmioty, których uderzenie mogłoby go zatopić.
Jedno z tych pływających ciał minęło ich wołając:
— Zegnam cię, pani.
— Na Boga!... — zawołał młodzieniec — to Remy. A więc i ciebie uratuję.
I niezważając na niebezpieczeństwo, na jakie się narażał, pochwycił Remyego, przyciągnął i pozwolił wolniej odetchnąć.
Tymczasem, koń jego, pochylony potrójnym ciężarem, zanurzał się po szyję, później po oczy, nakoniec, zginając pod jeźdzcem kolana, znikł zupełnie.
— Trzeba ginąć — cicho rzekł Henryk. — Boże! oddaję Ci życie czyste i niepokalane. Ty zaś, panie, przyjmij duszę, bo była twoją.
W tej chwili, uczuł jak mu się Remy wymyka; nie starał się utrzymać go, bo opór był daremnym.
Jedynem jego staraniem było utrzymywać nad wodą kobietę, aby przynajmniej, jeżeli ginąć potrzeba, ona umarła ostatnią i aby on sam miał przekonanie, że czynił wszystko co mógł, aby ją wyrwać śmierci.
Nagle, kiedy już sam myślał, że zginie, usłyszał krzyk radosny.
Odwrócił się i ujrzał Remyego z łodzią.
Łódź ta pochodziła z domku, któryśmy widzieli jak woda unosiła. Kiedy Remy wyratowany i utrzymywany przez Henryka ujrzał ją, wyrwał się i płynąc zadyszany, dogonił.
Łódź miała przy sobie przywiązane dwa wiosła i wewnątrz żerdź z hakiem.
Podał żerdź Henrykowi, który ją pochwycił i przyciągnął łódkę do siebie; następnie, wzniósłszy swój drogi ciężar nad głowę, podał Remyemu.
W końcu sam, rękami czepiając się łodzi, dostał się pomiędzy Remyego i jego panią.
Pierwsze promienie dnia zaświeciły, ukazując wodą zalane okolice i łódź kołyszącą się jak proszek na owym oceanie, pokrytym rozbitkami.
Prawie o dwieście kroków na lewo, wznosił się mały pagórek, który oblany w około wodą, zdawał się małą pośród morza wysepką.
Henryk pochwycił ster i robił wiosłem od strony pagórka, ku któremu sama woda ich niosła.
Remy ujął żerdź i stojąc na przodzie, odgarniał belki i drzewo, o które łódka mogłaby trącić.
Dzięki sile Henryka i zręczności Remyego, zbliżono się i wylądowano na wzgórzu.
Remy pierwszy wyskoczywszy, pochwycił za łańcuch i łódź do brzegu przyciągnął.
Henryk postąpił aby wziąć kobietę w swoje objęcie, lecz ona wyciągnęła rękę podnosząc się i sama wyskoczyła z łodzi.
Westchnął; przez jakiś czas myślał rzucić się przepaść i zginąć w jej oczach; lecz jakieś niepokonane uczucie przywiązywało go do życia wobec kobiety, z którą oddawna pragnął być razem, a nigdy tego dostąpić nie zdołał.
Wyciągnął łódkę na brzeg i usiadł o dziesięć kroków od damy i Remyego; blady, siny, zmoczony.
Ocaleni więc byli z niebezpieczeństwa największego, z powodzi; bo jakkolwiekby zalew mógł być wielkim, nigdy by nie doszedł wysokości wzgórza.
Teraz mogli przypatrywać się gniewowi żywiołu, nad który chyba gniew Boga silniejszy być może.
Henryk patrzył na wodę, unoszącą ciała francuzów, ich konie i broń.
Remy silny ból w ramieniu uczuwał; albowiem kiedy koń jego tonął, belka go uderzyła.
Jego towarzyszka, oprócz przemoknięcia nic nie doznała złego. Henryk osłaniał ja od wszelkiej przygody.
Henryk dziwił się mocno, widząc, że te dwie istoty cudownie uszłe śmierci, nie dziękowały jemu ani Bogu, pierwszemu zbawcy.
Młoda niewiasta pierwsza powstała; ona pierwsza spostrzegła, że od strony zachodniej przez, mgłę ukazywał się płomień jakiś.
Nie trzeba mówić, że ten ogień świecił na wzniesionym punkcie, wolnym od wylewu.
O ile sądzić było można, wśród niepewnego jeszcze poranku, ogień był odległym przeszło o milę.
Remy wyszedł na szczyt wzgórza, i powrócił mówiąc, że najdalej o tysiąc kroków od miejsca, w którem się znajdowali, widać pokład idący w prostej linii ku ogniowi.
To, co Remyemu zdawało się pokładem, albo przynajmniej drogą, w rzeczy samej było podwójnym rzędem drzew, w prostym kierunku ognia wysadzonych.
Henryk zrobił swoje uwagi, które były zgodne z uwagami Remyego; przecież w tym przypadku na wiele narażać się było potrzeba.
Woda wylawszy na pochyłość płaszczyzny wyrzuciła ich na lewo drogi, opasując kąt znacznej otwartości; to oddalenie, połączone z nierozumnym biegiem koni, odjęło im środki zoryentowania się.
Prawda, że dzień zajaśniał, lecz był mglisty i pochmurny. W czasie pogody, ze wzgórza, widzieć byłoby można dzwonnicę w Malines, które tylko o dwie mile najwięcej mogło być odległe.
— Co panie hrabio myślisz o tym ogniu? — zapytał Remy.
— Ten ogień, który wam się zdaje gościnnem miejscem schronienia, mnie się nie podoba i nie ufam mu.
— A to dlaczego?
— Remy — rzekł Henryk zniżając głos — patrz na te trupy; wszyscy są francuzi, ani jednego bolendra; to wszystko wielką zapowiada nam klęskę; zerwano widać tamy, aby dokonać zniszczenia armii naszej, jeżeli została pokonaną. Ognie, które widzicie, mogą być także zapalone przez nieprzyjaciół, aby zwabić uciekających.
— Jednakże — rzekł Remy — tu nie można pozostać; głód i zimno zabije moją panią.
— Masz słuszność, Remy — odrzekł hrabia — pozostań tutaj, a ja dotrę do pokładu i przekonam się co to takiego.
— Nie, panie — odezwała się kobieta — sam się narażać nie możesz; wszyscyśmy się uratowali i wszyscy razem zginiemy. Remy, podaj mi rękę, jestem gotowa.
Każdy wyraz tej niepojętej istoty miał urok powagi, któremu się oprzeć było niepodobna.
Henryk skłonił się i pierwszy postąpił.
Wylew nieco był spokojniejszym i pokład, który miał się kończyć przy wzgórzu, był pewnym rodzajem koryta, w którem woda spoczywała. Wszyscy troje weszli w łódź, i znowu wypłynęli pomiędzy unoszonych trupów.
W kwadrans zbliżyli się do pokładu.
Przytwierdzili łódkę do drzewa i wysiadłszy na ląd, po pokładzie, w godzinę, przybyli do gromady chat flamandzkich, wśród których na placu wysadzonym lipami, przy wielkim ognisku, siedziało do trzechset żołnierzy, a wpośród nich, powiewał sztandar francuzki.
Warta postawiona o sto kroków od ogniska złożyła się do muszkietów, wołając:
— Kto idzie?
— Francuzi — odpowiedział du Bouchage.
Później odwracając się do kobiety, dodał:
— Teraz pani jesteś ocaloną; poznaję żandarmów d’Aunisa, szlachetny pułk, w którym mam znajomych.
Na krzyk warty i odpowiedź hrabiego, kilku żandarmów wybiegło na przeciw nowo przybyłych, dwukrotnie milszych wśród klęski powszechnej, raz, że przeżyli tę klęskę, powtóre, że byli współziomkami.
Henryk dał się poznać i osobiście i wymieniając brata swojego. Pytany, opowiedział jak cudownym sposobem on i jego towarzysze uszli śmierci i na tem poprzestał.
Remy i jego pani usiedli w kącie, w milczeniu.
Henryk przyszedł do nich zachęcając, aby się zbliżyli do ognia.
Z obojga strumieniem woda się lała.
— Pani — rzekł — tu będziesz szanowaną jak we własnym domu; pozwoliłem sobie powiedzieć, że jesteś moją krewną, zatem przebacz mi.
I czekając na podziękowanie tych, którym ocalił życie, Henryk oddalił się do oficerów, którzy na niego czekali.
Remy i jego towarzyszka spojrzeli po sobie a w tem spojrzeniu tyle było wyrazu, że gdyby go był Henryk widział, stanąłby mu za wszelkie podziękowania.
Żandarmi, u których nasi podróżni gościnności żądali, cofnęli się z bitwy i popłochu w najlepszym porządku.
Wszędzie, gdzie jest jednakowość położenia, jednakowość uczuć i nawyknienie do życia razem, znajdzie się zawsze jedność w wykonaniu, jak była jedność myśli.
To właśnie przytrafiło się dzisiejszej nocy żandarmom d’Aunisa.
Widząc, że ich opuszczają dowódcy i że rozmaite oddziały wojska szukają ocalenia, połączyli się razem, ścisnęli szeregi i puścili galopem pod przywództwem wachmistrza, którego bardzo dla jego waleczności i rodu kochali; wszyscy udali się ku Brukselli.
Jak wszyscy aktorowie tej okropnej sceny, patrzyli na postępy wylewu, który ich zaciekle ścigał; lecz szczęście chciało, aby na drodze spotkali wieś, o której wspomnieliśmy, a która była silnem stanowiskiem tak przeciw ludziom, jak przeciw rozszalałemu żywiołowi.
Mieszkańcy wiedząc, że są bezpieczni, nie opuszczali swoich domów, oprócz kobiet, dzieci i starców, których wysłali do miasta; żandarmi więc, przybywając, opór znaleźli.
Jednakże, widząc śmierć za sobą, uderzyli z rozpaczą, pokonali trudności, i chociaż stracili dziesięciu ludzi, wyparli flamandczyków a sami się obozem rozłożyli.
W godzinę potem, wieś była wodą zalana, prócz miejsca, które sobie obrali.
Takie opowiadanie Henryk od nich posłyszał.
— A reszta wojska?... — zapytał Henryk.
— Patrz pan — odpowiedział wachmistrz, co chwila płyną trupy, które na to odpowiadają.
— A mój brat? odważył się zapytać głosem stłumionym.
— Niestety! panie hrabio, nie możemy ci o nim pewnych udzielić wiadomości; walczył jak lew i po trzykroć wynosiliśmy go z ognia. To pewna, że przeżył bitwę, ale czy przeżył wylew, zaręczyć nie możemy.
Henryk spuścił głowę i w gorzkich zatopił się myślach; później, zapytał nagle.
— A książę?
Wachmistrz schylił się ku Henrykowi i cicho odrzekł:
— Hrabio, Jego książęca mość uciekł pierwszy. Jechał na białym koniu, bez żadnej odmiany, oprócz gwiazdki na czole. Nie dawno widzieliśmy jak woda niosła takiego konia; jedna noga jeźdźca byłą w strzemionach i pływała nad siodłem.
— Wielki Boże!... — zawołał Henryk.
— Wielki Boże!... — powtórzył Remy, który na wyraz „Książę” powstał i przybył słuchać opowiadania, często spoglądając na swoję towarzyszkę.
— A potem co?... — zapytał hrabia.
— Tak, a co potem?... — powtórzył Remy.
— Na zakręcie, jaki tworzyła tama — mówił wachmistrz — jeden z moich ludzi ośmielił się pochwycić za lejce pływającego konia, doścignął go, ale koń nieżył. Widzieliśmy wtedy, ukazujący się biały but i złotą ostrogę; ale woda, jakby się upominała o swoję zdobycz, w tej chwili porwała konia, a żandarm musiał sam się ratować. Tak więc nie możemy nawet po chrześciańsku pogrzebać naszego Księcia.
— Zginął!.. zginął!.. następca tronu, jaka szkoda.
Remy zwrócił się ku swojej towarzyszce i z wyrazem, trudnym do opisania, rzekł:
— Przekonaj się pani, że zginał.
— Boże, dzięki Ci, żeś mi zbrodni oszczędził! — odpowiedziała, powstając i na znak wdzięczności składając ręce, oraz oczy wznosząc do góry.
— Tak, ale nam zemsta uciekła — dodał Remy.
— Bóg pamięta, a zemsta nie należy do człowieka, kiedy Bóg nie zapomina.
Hrabia z pewnym rodzajem trwogi patrzył na uniesienie dwóch obcych osób, które uratował od śmierci; patrzył na nich z daleka i nadaremnie się silił odgadnąć prawdziwą myśl z ich poruszeń i wyrazu twarzy.
Głos wachmistrza przerwał jego zamyślenie.
— Ale ty, panie Hrabio — zapytał — co robisz tutaj?
Hrabia zadrżał.
— Ja? — rzekł.
— Tak, ty.
— Będę tu czekał, aż ciało brata mojego nadpłynie — odparł młodzieniec tonem ciężkiej rozpaczy; wtedy sam go na brzeg wyciągnę i po chrześciańsku pogrzebię; zaręczam ci, że skoro go dostanę, to już nie puszczę.
Remy słyszał te smutne wyrazy i spojrzał na młodzieńca z czułym wyrzutem.
Co zaś do nieznajomej, odkąd wachmistrz powiedział o śmierci księcia Andegaweńskiego, nic nie słyszała, modliła się...


Rozdział XIII.
PRZEMIANA.

Po modlitwie, towarzyszka Remyego powstała tak piękna i promieniejąca, że hrabia nie mógł powstrzymać okrzyku podziwu i uwielbienia.
Zdawało się, że przebudzona jest z długiego snu, w którym mary zmęczyły jej umysł i zasępiły pogodę twarzy, ze snu ciężkiego, który na wilgotnem czole śpiącego wyciska piętno męczarni.
Albo raczej była to dziewica Jaira, obudzona ze snu śmiertelnego na swoim grobie i powstająca czystą, aby się unieść do nieba.
Młoda kobieta wyszedłszy z tego letargu, spojrzała w około siebie tak łagodnie, taka anielska piękność ją odziała, że Henryk łatwowierny jak wszyscy kochankowie, sądził ją litującą się jego cierpień i budzącą w sobie jeżeli nie uczucie, to przynajmniej wdzięczność i litość.
Kiedy żandarmi po skąpym posiłku, spali po różnych kątach, kiedy Remy strudzony, opuszczał głowę i do snu ją skłaniał, Henryk przyszedł usiąść przy młodej kobiecie i głosem łagodnym i cichym przemówił:
— Więc pani żyjesz!... O!... pozwól mi wyrazić radość moję, która napełnia serce, widząc cię teraz bezpieczną, gdyś była prawie nad grobem.
— Prawda, panie — odpowiedziała kobieta — żyję za twojem staraniem i pragnęłabym ci powiedzieć, że jestem wdzięczną.
— Nakoniec, pani — odpowiedział Hanryk — cieszy mnie, że cię uratowałem, aby powrócić tym, których kochasz.
— Co pan mówisz?... — zapytała. — Tym, z któremi się połączysz, gdy wyjdziesz z niebezpieczeństwa — dodał.
— Panie, ci, których kochałam, pomarli, ci z któremi się miałam połączyć, nie żyją.
— A!... pani — odezwał się młodzieniec, padając na kolana — spojrzyj na mnie, który tyle cierpiałem i który tyle kochałem. A!... nie odwracaj się: jesteś młodą i piękną jak aniołowie z nieba. Czytaj w sercu, które ci otwieram i przekonaj się, że w niem niema kropli miłości, takiej jak ją ludzie pojmują. Ty mnie nie wierzysz, ale policz ubiegłe godziny; któraź mi sprawiła radość, lub nadzieję?... A jednak nie upadłem. Kazałaś mi płakać; piłem łzy moje; kazałaś mi cierpieć; karmiłem się boleścią, pchnęłaś mię ku śmierci i szedłem na nią odważnie. W tej samej chwili, kiedy się odemnie odwracasz, kiedy każdy mój wyraz, jakkolwiek ognisty, zdaje się jak kropla zamarzła padać na twoje serce, moja dusza tobą jest przepełniona i żyję dlatego, że ty żyjesz. Niedawno, czyż nie miałem umrzeć przy tobie?... czy czego więcej pragnąłem?... Twojej ręki... lecz czyż ją kiedy dotknąłem?... Nigdy, tylko aby cię wywieść z niebezpieczeństwa. Trzymałem cię w moich objęciach, aby cię wyrwać bałwanom: lecz czyś czuła pierś moją?... O!... nie, jestem tylko duszą, bo wszystko we mnie miłość oczyściła.
— O!... panie, miej litość nademną i przestań...
— Przeciwnie, ja błagam litości; nie potępiaj mnie. Mówiono mi, że nie kochasz nikogo, powtórz to sama... Szczególna łaska, nieprawdaż, dowiedzieć się, że nie jest kochanym ten kto kocha?... Lecz przekładam to, ponieważ powiesz, że dla wszystkich zarówno jesteś nieczułą!... O!.. pani, która jesteś przedmiotem mego uwielbienia, odpowiedz!..
Pomimo nalegań Henryka, westchnienie było odpowiedzią młodej kobiety.
— Więc nic pani nie mówisz, zaczął znowu hrabia... Remy miał przynajmniej więcej litości od ciebie, on chciał mnie pocieszyć... Niechcesz mi odpowiedzieć, bo widzę żeś się udała do Flandryi, dla połączenia z kimś szczęśliwszym odemnie; chociaż jam młody jeszcze, chociaż nadzieję mogę w piersiach nosić... szczęśliwszym odemnie, który konam u stóp twoich, a ty mi nie powiesz: „kochałam, ale nie kocham” albo „kocham, ale przestanę.”
— Panie hrabio — odparła młoda kobieta z powagą, nie mów mi o tem, o czem się mówi kobiecie; jestem istotą z innego świata. Gdybym cię widziała mniej szlachetnym, mniej dobrym, mniej wspaniałym; gdybym nie miała dla ciebie w głębi duszy czułego uśmiechu siostry dla brata, powiedziałabym: „wstań panie hrabio i nie udręczaj moich uszów wyrazami miłości;” ale nie powiem ci tego, albowiem boleję nad twojem cierpieniem. Co więcej powiem: teraz kiedy cię znam, wezmę twoję rękę, położę na mojem sercu i powiem: zobacz, moje serce nie bije, żyj przy mnie, jeżeli chcesz, żyj przy mnie, jeżeli ci to sprawia radość; ale i tej ofiary, chociażbyś ją przyjął z radością...
— O!... tak, z największą — zawołał Henryk.
— I tej ofiary muszę ci odmówić; od dzisiaj, skoro zaszła zmiana w mojem życiu, albowiem nie mam prawa opierać się na żadnej ręce na świecie, nawet na ręce tego szlachetnego przyjaciela, który tutaj spoczywa i który doznał chwilowego szczęścia zapomnienia. Niestety!.. biedny Remy — mówiła dalej nadając swojemu głosowi wyraz czułości, jaką w niej Henryk zauważył, biedny Remy, twoje przebudzenie smutnem będzie; ty nie czytasz postępu moich myśli, ty nie wiesz, że po przebudzeniu się sam zastaniesz na ziemi, bo ja muszę iść do Boga.
— Co pani mówisz?.. — zawołał Henryk — czy znowu myślisz umierać?
Remy obudzony bolesnym krzykiem hrabiego, podniósł głowę i słuchał.
— Widziałeś mnie pan modlącą się?... — mówiła dalej młoda kobieta.
Henryk potwierdził.
— Ta modlitwa była pożegnaniem ze światem, ta radość, którąś widział na mojej twarzy, to wesele, które gości we mnie całej, tak samo jak gdyby anioł śmierci, przyszedł mi powiedzieć: „Powstań Dyano i idź ze mną; do stóp Boga.”
— Dyano!... Dyano!... — mówił Henryk — wiem teraz imię twoje, imię najdroższe i najgodniejsze uwielbienia.
I nieszczęśliwy upadł do stóp młodej kobiety, powtarzając to imię w upojeniu niepojętego szczęścia.
— Ciszej — rzekła Dyana głosem uroczystym — zapomnij imię, które z ust moich wyszło; nicość pomiędzy żyjącemi niech nie rani serca.
— A!.. pani, teraz, gdy wiem twoje imię, nie mów o śmierci!
— Ja tego nie mówię — odparła młoda kobieta głosem poważnym — mówiłam, że opuszczę ten świat łez, nienawiści, namiętności, interesów i żądzy bez liku; mówiłam, że nie mam co czynić pomiędzy stworzeniami Boga mnie podobnemi; albowiem nie mam już łez do wylania, krwi, aby bila w sercu, głowy, coby umiała nad czem myśleć, od chwili, jak myśl napełniająca mnie zamarzła; jestem bez wartości ofiarą bo nic nie poświęcam, ani żądzy, ani nadziei, wyrzekając się tego świata; ale nakoniec, taką, jak jestem poświęcam się Bogu; on sądzę, ulituję się nademna, on który tyle cierpień na mnie zesłał i nie dozwolił mi upaść pod ich ciężarem.
Remy, który słuchał tych słów, powstał powoli i przyszedł do swojej pani.
— Pani, ty mnie opuszczasz?... — rzekł głosem ponurym.
— Dla Boga — odpowiedziała, wznosząc do góry rękę białą i wychudłą, jak ręka Magdaleny.
— Prawda — odpowiedział Remy, opuszczając głowę na piersi — prawda.
A ponieważ Dyana opuściła rękę, ujął ją i przycisnął do serca, jakby relikwie.
— Czemże jestem przy tych dwóch sercach? westchnął młodzieniec ze drżeniem przestrachu.
— Pan jesteś jedyną ludzką istotą — odpowiedziała Dyana — na którą po dwakroć zwróciłam oczy, przeznaczone na wieczne zamknięcie.
Henryk ukląkł.
— Dziękuję ci pani — rzekł — dziękuję ci, widzę jasno moje przeznaczenie; od tej chwili, ani jeden wyraz, ani jedno westchnienie, nie zdradzą serca, które cię kochało... przeznaczasz się Bogu, i wolę twoję szanować należy.
Skończył i podniósł się, z niewzruszonem postanowieniem, gdy tymczasem w dolinie mgłą pokrytej, która co chwila więcej się rozjaśniała, rozległ się odgłos trąb odległych.
Żandarmi poskoczyli do broni.
Henryk słuchał.
— Panowie — zawołał dowódzca — to trąby admiralskie.
— O!.. panie, oby one zwiastowały mi brata!
— Widzisz więc pan, że jeszcze czegoś pożądasz, że kochasz kogoś na ziemi; dlaczegóż obierasz rozpacz, jak ci, co niczego nie pragną i nie kochają nikogo?
— Konia!... — zawołał Henryk — niechaj przygotują mi konia.
— Którędy pan wyjedziesz?... — zapytał wachmistrz — kiedy woda ze wszystkich stron nas otacza?...
— Przez równinę dostać się można; widzisz, że oni idą, skoro ich trąby słychać.
— Wyjdź, panie hrabio na górę, czas się wyjaśnia i może co zobaczysz.
— Dobrze — odpowiedział młodzieniec.
Henryk w rzeczy samej wyszedł na wskazaną wysokość; trąby odzywały się w pewnych peryodach, nie zbliżając się, ani oddalając.
Remy zajął swoje miejsce przy Dyanie.


Rozdział XIV.
BRACIA.

W kwadrans potem Henryk powrócił a widział, każdy mógł się o tem przekonać, na wzgórzu, które mgła zasłaniała, znaczny oddział wojsk francuskich, odciętych.
W bok szerokiego obszaru wody, który otaczał wieś zajmowaną przez żandarmów d’Aunisa, równina zaczęła się wychylać i wznioślejsze punkty ziemi, jakby po potopie odsłaniać.
Błotnisty muł pokrył wszystkie pola, przykro było patrzeć, jak w miarę wysychania i opadania wody, okazywało się mnóstwo ludzi powięzłych w błocie, pragnących dostać się do wsi, miasta, lub chociaż na wzgórze.
Słyszano ich wołania, i otóż dlaczego trąby odzywały się ustawicznie.
Skoro wiatr mgłę rozpędził, Henryk na bliskiej wzniosłości spostrzegł chorągiew francuską, pysznie rozwijającą się na tle nieba.
Żandarmi powiewali także swoją chorągwią, a z jednej i z drugiej strony strzelano na znak radości.
Około jedenastej godziny, słońce oświeciło scenę zniszczenia, osuszając niektóre części równiny i czyniąc ją do przebycia podobną.
Henryk, który dawniej patrzył, pierwszy ujrzał tę drogę i chciał jej spróbować, a że nikt nie ubiegał się o niebezpieczeństwo, polecił wachmistrzowi Remyego i jego towarzyszkę, a sam w niebezpieczną puścił się drogę.
W tym samym czasie, kiedy ze wsi wyjeżdżał, ujrzano jeźdzca, zstępującego ze wzgórza i próbującego dostać się do wsi.
Cała pochyłość wzgórza od strony wsi pokryta była patrzącemi żołnierzami, którzy wznosili ręce do nieba i chcieli proźbami zatrzymać śmiałego towarzysza.
Szeroki pas wody wypływający z rowu, jakby z umysłu obmywał błotnistą drogę, która była kamienną i dobrze urządzoną szosą; obadwaj jeźdzcy zbliżali się do siebie i zaledwie o dwieście kroków jeden od drugiego byli oddaleni.
— Francuz!... — zawołał jeździec przybywający ze wzgórza.
I podniósł kapelusz ocieniony piórem białém.
— A to ty — zawołał Henryk z wykrzywieni radości, o! to ty mości książę!
— To ty, Henryku, mój bracie — zawołał drugi jeździec.
I nie myśląc, że mogą zboczyć na prawo lub na lewo, obadwaj puścili się galopem ku sobie; wkrótce, w pośród uniesień radości obudwóch, padli w objęcia i poczęli długo i czule się ściskać.
Natychmiast i wieś i wzgórze opróżniły się; żandarmi i lekka jazda, szlachta katolicka i hugonocka, rzucili się na drogę otwartą przez dwóch braci.
Dwa obozy złączyły się, i na drodze, na której wszyscy spodziewali się śmierć znaleźć, ujrzano trzy tysiące francuzów, dziękujących Bogu i wołających: „wiwat francuzi!”
— Panowie — zawołał nagle jeden z oficerów, hugonota, wołajcie niech żyje admirał! albowiem księciu Joyeuse winniśmy życie i to że ściskamy rodaków naszych.
Z niezmiernym okrzykiem przyjęto te słowa.
Dwaj bracia rozmawiali po cichu, zalewając się łzami; następnie Henryk zapytał:
— A książę?...
— Zginął, zdaje się — odpowiedział drugi.
— Czy pewno?... — Żandarmi d’Aunisa widzieli utopionego konia i poznali go. Koń ten ciągnął za sobą trupa, którego noga była w strzemieniu, a cały korpus w wodzie.
— Smutny dzień dla Francyi — rzekł admirał.
I odwracając się do swoich ludzi, dodał:
— Dalej, panowie, nie traćmy czasu. Skoro woda opadnie, niezawodnie nas zaatakują; ściśnijmy się, aż nam przybędą wieści i żywność.
— Ale, Mości książę — odezwano się — kawalerya iść nie może; konie nie jadły od czwartej godziny po południu, z głodu zdychają prawie.
— Mamy zboże w obozie — odezwał się wachmistrz; lecz co z ludźmi zrobiemy?....
— Jest zboże?... — zapytał admirał — więcej nie żądam; i ludzie i konie żyć mogą.
— Mój bracie — przerwał Henryk — proszę cię, abyśmy chwilę z sobą pomówić mogli.
— Muszę wieś zająć — odpowiedział Joyeuse — wybierz tam dla mnie mieszkanie i czekaj.
Henryk poszedł odszukać swoich towarzyszy.
— Otóż jesteśmy wśród armii — rzekł do Remyego — wierzajcie mi, ukryjcie się w mieszkaniu, które wam wskażę, nie przystoi bowiem dla pani, aby od wszystkich widzianą była. Wieczorem, skoro obóz zaśnie, będziecie wolniejsi.
Remy wraz z Dyaną zajął więc mieszkanie ustąpione przez wachmistrza żandarmów, który za przybyciem Joyeusa został oficerem do rozkazów admirała.
Około drugiej, książę Joyeuse wjechał do wsi przy dźwięku trąb, rozlokował wojsko i porządek zalecił.
Następnie, kazał rozdzielić jęczmień pomiędzy ludzi, owies pomiędzy konie, dla rannych zaś przeznaczył kilka beczek wina i piwa, które znaleziono w piwnicach.
Sam, wobec wszystkich zjadł kawałek Chleba czarnego i popił wodą, a następnie, objechał stanowiska.
Wszędzie przyjmowano go jak zbawcę, okrzykami miłości i wdzięczności.
— Niechaj — rzekł, powracając do brata — niechaj przyjdą Flamandczycy, a pokonam ich; a nawet, jeśli tak dłużej potrwa, zjem żywcem, bo mi jeść się chce okropnie; a! dodał cicho do Henryka rzucając chleb, który zdawało się, że je ze smakiem; przebrzydła strawa.
Następnie, rzucił się na szyję brata, mówiąc.
— Teraz rozmawiajmy, a najprzód, powiedz mi, jakim sposobem znajdujesz się we Flandryi, gdyś powinien być w Paryżu?
— Bracie — rzekł Henryk do admirała — życie nieznośnem mi się stało w Paryżu, wyjechałem, aby się z tobą połączyć.
— Czy zawsze z powodu miłości?... — zapytał Joyeuse.
— Bynajmniej; z rozpaczy. Teraz, przysięgam ci, nie jestem zakochany; namiętność moja to smutek wieczny.
— Mój bracie — zawołał Joyeuse — pozwól sobie powiedzieć, żeś trafił na kobietę piekielną.
— Jakto?
— Tak Henryku, trafia się, że zbytek cnoty, staje się zabójstwem; jeżeli przez ów zbytek cnoty, pozwalamy na cierpienia drugich, jest to barbarzyństwem, jest brakiem miłości chrzęściańskiej.
— O! mój bracie — zawołał Henryk — jakże możesz tak cnotę spotwarzać.
— Ja nie spotwarzam cnoty, Henryku, ja obwiniam występek; powtarzam ci, to piekielna kobieta a jej posiadanie, jakkolwiek może być pożądane, nie warto cierpień tylu. Mój Boże! ile to trzeba sił, aby odpędzić pokusy!... Jak cię kocham, Henryku, gdybym był na twojem miejscu szturmem wziąłbym i dom i kobietę, a ponieważ zwykle pokonany pokornym jest przed zwycięzcą, jestem pewny, że nie długobym słyszał: „Henryczku, ja cię uwielbiam“, lecz wtedy, powiedziałbym jej, „dosyć kochanko cierpiałem dla ciebie, cierp ty teraz”.
Henryk chwycił brata za rękę.
— Nie myślisz tego co mówisz — zawołał.
— Myślę na honor.
— Ty taki dobry!
— Dobroć z ludźmi bez serca, to głupstwo...
— O! Joyeuse, Joyeuse, nie znasz tej kobiety.
— Znać jej nie chcę.
— Dlaczego?
— Bobym popełnił to co inni nazywają zbrodnią, a cobym ja nazwał sprawiedliwością.
— O! mój bracie — odpowiedział młodzieniec z anielskim Uśmiechem, jakżeś szczęśliwy, że nie kochasz! Jeżeli łaska Jaśnie oświecony admirale, porzućmy miłość, a mówmy o wojnie.
— Dobrze; mówiąc o twoich dzieciństwach gotów jestem zgłupieć...
— Wiesz, że nie mamy żywności.
— Wiem i myślę o środkach dostania...
— I masz je?
— Tak sądzę.
— Jakie?
— Nie mogę się ztąd ruszyć, dopóki nie dostanę wiadomości od armii, z uwagi, że pozycya jest dobra i pięć razy liczniejszemu wojsku oprzeć się można, ale muszę wysłać korpus dla odkrycia maruderów, wyszukania miejsc zdatnych na obozy i znalezienia żywności. Prawdę mówiąc, Flandrya pięknym jest krajem.
— Nie bardzo mój bracie.
— Czy wiesz Henryku, jaką niedorzeczność książę popełnił? i zarazem co stracił? Jak duma i pośpiech zniszczyły tego nieszczęśliwego Franciszka!... Bóg go osądzi, nie mówmy o tem więcej... Wprawdzie mógł zarobić na sławę nieśmiertelną i przysporzyć najpiękniejszą prowincyę Francyi... ale o cóż mu chodziło? O Wilhelma le Sournois... Czy wiesz, że Autwerpczycy bili się dzielnie?
— I ty także, mój bracie.
— Tak, był to jeden z moich pięknych dni, a przytem, jedna rzecz mnie podniecała.
— Jaka?
— Na polu bitwy spotkałem miecz znajomy...
— W szeregach Flamandzkich?
— Na czele, oto tajemnica, którą, wiedzieć potrzeba, aby rozwiązać zagadkę rozszarpania na sztuki Salcèda na placu Grève.
— Nakoniec mój drogi, jesteś cały i zdrów Bogu dzięki, ale ja co nic nie uczyniłem, muszę czegoś dokonać.
— A co chcesz czynić?
— Powierz mi dowództwo oddziału, który wysłać zamierzasz.
— To niebezpieczne, Henryku. Tego nie powiedziałbym ci przy obcych, ale nie chcę, abyś umierał w tym kącie, to jest śmierć szkaradna. Oddział ten może spotkać Flamandczyków, którzy wojują cepami i kosami; zabijesz ich tysiąc, a jeden przyjdzie i przetnie cię na dwoje, albo na wieki zeszpeci. Nie, Henryku, jeżeli chcesz koniecznie umierać, coś innego chowam dla ciebie.
— Mój bracie, daj mi to o co cię proszę, będę postępował roztropnie, zaręczam, że wrócę.
— Rozumiem o co chodzi.
— Co rozumiesz?
— Chcesz spróbować, czy odgłos jakiego świetnego czynu nie zmiękczy serca okrutnej, wyznaj, że dlatego nalegasz.
— Jeżeli tak chcesz koniecznie...
— Masz słuszność. Kobiety często opierają się wielkiej miłości, a trochę szumu je znęci.
— Ja tak nie sądzę.
— Stokroć głupim jesteś, jeżeli chcesz się narażać bez tej nadziei. Słuchaj Henryku, nie szukaj innej przyczyny oporu tej kobiety, jak tylko w tem, że nie ma oczów i serca.
— Ale mi powierzysz dowództwo, mój bracie?
— Muszę, kiedy prosisz tak usilnie.
— Czy mogę dziś wieczór wyjechać?
— Koniecznie nawet. Pojmujesz, że tu długo czekać niemożemy.
— Wielu mi dasz ludzi?
— Stu lub więcej. Nie mogę osłabić pozycyi, rozumiesz, Henryku.
— Daj mniej, jeżeli chcesz, mój bracie.
— Nie, jabym chciał dać ci dwa razy tyle. Tylko daj mi słowo honoru, że jeżeli spotkasz trzystu nieprzyjaciół, nie będziesz szukał bitwy.
Mój bracie — rzekł Henryk z uśmiechem — drogo sprzedajesz sławę, której jeszcze nie widzę.
— Kiedy tak, drogi Henryku, ani ci jej nie dam ani też sprzedam; kto inny poprowadzi rekonesans.
— Mój bracie, wydaj rozkazy, a ja wypełnię je...
— Nie wejdziesz w zapasy ze zbyt przeważnym nieprzyjacielem.
— Przysięgam.
— Bardzo dobrze, lecz jakie wojsko mieć żądasz?
— Pozwól mi bracie wziąć stu żandarmów d’Aunisa; znam wielu w tym regimencie i wybrawszy sam ludzi, uczynię z niemi co zechcę.
— Dobrze, niech będą żandarmi.
— Kiedyż mam jechać?
— Chociażby zaraz. Tylko każesz wziąć żywność dla koni na dwa dni, a dla ludzi na jeden... Pamiętaj, że chcę mieć spieszne i pewne wiadomości.
— Wyjeżdżam; bracie, może masz jakie tajemne zlecenie?
— Nie rozsiewaj wiadomości o śmierci księcia; pozwól wierzyć, że jest w moim obozie. Powiększaj moje siły i jeżeli znajdziesz ciało księcia, chociaż to był wódz nędzny, pochodził jednak z familii królewskiej, każ je więc zachować w trumnie dębowej i dostaw tutaj, aby go można pochować w Saint-Denis.
— Dobrze mój bracie, czy już wszystko?...
— Wszystko.
Henryk chciał brata w rękę pocałować, lecz ten otworzył mu ramiona.
— Jeszcze raz przyrzeknij mi, Henryku, że nie dlatego, abyś zginął wyjeżdżasz?..
— Mój bracie, ze złą myślą przybywałem do ciebie, lecz teraz nie mam jej wcale.
— Od jakiego czasu cię opuściła?...
— Od dwóch godzin.
— Z jakiego powodu?..
— Przebacz mi, mój bracie.
— Idź, Henryku, idź, zostawiam ci twoje tajemnice.
— A! jakże dobrym jesteś, mój bracie!..
Młodzi ludzie powtórnie rzucili się w swoje objęcia, i rozeszli następnie, żegnając się i uśmiechając do siebie.


Rozdział XV.
WYPRAWA.

Henryk uniesiony radością, pośpieszył do Dyany i Remyego.
— Bądźcie gotowi za kwadrans — rzekł — jedziemy, osiodłane konie czekają przy drzwiach tego korytarza; złączcie się z wojskiem i jedźcie za mną.
Następnie, ukazując się na balkonie, zawołał.
— Zatrąbić siodłanie koni!
Odgłos trąbki rozległ się po całej wsi, a wachmistrz ze swemi ludźmi, przed domem stanął.
Za niemi stało kilkua mułów i kilka wozów.
Remy i jego towarzyszka, według danej rady, wmieszali się pomiędzy tłum wojska.
— Żołnierze — rzekł Henryk — mój brat admirał, powierzył mi chwilowo dowództwo waszej kompanii i rozkazał udać się na wyszukanie rozbitków armii naszej, stu z was ma iść zemną; posłannictwo niebezpieczno, lecz działać mamy dla dobra wszystkich.
— Kto z was na ochotnika?
Trzystu ludzi się przedstawiło.
— Panowie — rzekł Henryk — dziękuję wam; słusznie powiedziano, że jesteście wzorem wojska, lecz tylko stu z was wziąć mogę, nie chcę robić wyboru, lecz niech los rozsądzi... Panie — odezwał się do wachmistrza — proszę cię, kaź ciągnąć losy.
Kiedy odbywano ciągnienie, Joyeuse dawał bratu ostatnie rozkazy.
— Uważaj, Henryku — mówił admirał — woda z pól opada i musi byś, jak zapewniają krajowcy, komunikacya pomiędzy Contich i Rupelmonde; będziesz więc szedł pomiędzy rzeczką Rupel i rzeką Escaut. Na Escaut, znajdziesz pod Rupelmonde statki przyprowadzone z Antwerpii; Rupel, niekoniecznie przebywać trzeba. Sądzę, że nie będziesz potrzebował udawać się aż do Rupelmonde dla znalezienia żywności, lub młynów.
Henryk po wysłuchaniu, już chciał odjeżdżać.
— Zaczekaj — rzekł Joyeuse — o najważniejszej rzeczy zapominasz; moi ludzie ujęli trzech wieśniaków, z tych jednego oddaję ci za przewodnika. Żadnej dla niego litości, a na pierwszy znak zdrady, kula lub sztylet.
Dawszy takie instrukcye, czule uściskał brata i kazał ruszyć.
Stu ludzi wyciągniętych losem, z Bouchagem na czele, udało się w drogę natychmiast.
Henryk umieścił przewodnika pomiędzy dwoma żandarmami, mającemi pistolety odwiedziono.
Remy i jego towarzyszka jechali w tyle; Henryk żadnych względów im nie okazywał, myśląc, że ciekawość obudzona, może stać się szkodliwą.
Sam, nie trudząc ich nawet spojrzeniem po wyjeździe ze wsi, jechał na skrzydle orszaku.
Pochód był bardzo powolny, bo nieraz konie drogi znaleźć nie mogły i w błocie grzęzły.
Ponieważ nie znaleziono szosy szukanej, musiano po najgorszej jechać drodze, a nawet po bezdrożach.
Niekiedy tententem koni poruszone straszydła, uciekały po dolinie; byli to wieśniacy zawcześnie powracający do domów i obawiający się wpaść w ręce nieprzyjaciela.
Niekiedy także, spotykano francuzów, zziębniętych i zgłodniałych, — niezdolnych do walki, którzy lękając się wpaść w ręce flamandczyków, woleli czekać dnia, niż w niepewną puszczać się drogę.
Zrobiono dwie mile w dwóch godzinach; te dwie mile posunęły awanturniczy patrol aż na brzeg Rupel; lecz po trudnościach nastąpiły niebezpieczeństwa; kilka koni po niepewnej stąpając drodze potknęło się i wraz z jeźdźcami wpadło w bystro płynącą rzekę.
Wielekroć ze statku stojącego u brzegu padały strzały, które raniły dwóch ciurów i jednego żandarma.
Jeden z ciurów obozowych raniony był przy boku Dyany; objawiła ona litość nad nieszczęśliwym, lecz żadnej obawy o siebie.
Henryk w tych trudnych okolicznościach pokazał się dla powierzonych mu ludzi dzielnym dowódzcą i prawdziwym przyjacielem; jechał pierwszy i cały oddział wiódł za sobą, nie powierzając się instynktowi konia, ale własnej przezorności; zgoła, tak prowadził wojsko, że tylko o jego myślał ocaleniu, a sam się narażał.
O trzy mile od Rupelmonde, żandarmi napotkali kilku żołnierzy francuzkich, zgromadzonych około ognia; nieszczęśliwi gotowali ćwierć konia, jedyne pożywienie, które od kilku dni znaleźć mogli.
Zbliżanie się żandarmów sprawiło pomiędzy niemi wielkie zamięszanie; dwóch chciało uciekać; lecz jeden powstał mówiąc:
— Jeżeli nieprzyjaciele, to zabiją nas, i raz się skończy.
— Francuzi! francuzi!... — zawołał Henryk, który słyszał ich mowę — zbliżcie się do nas biedaki.
Nieszczęśliwi poznając ziomków, przybiegli szybko; dano im płaszcze, po kieliszku wódki i pozwolono zabrać się na wozy.
Tym sposobem szli za oddziałem.
Nakoniec ściągnięto na brzegi Escautu; noc była ciemna; żandarmi spotkali tam dwóch ludzi, którzy w złej flamandczyznie żądali przewiezienia na drugi brzeg.
Wachmistrz mówił po holendersku. Wychylił więc głowę i posłyszał te wyrazy.
— „Jesteście francuzami i zginąć musicie.”
Jeden z dwóch ludzi przyłożył mu sztylet do gardła i nie trudząc się obcą mową, rzekł najczyściejszą francuzczyzną.
— Ty, ty zbójco zginiesz, choćbyś był sto razy flamandczykiem, jeżeli nas nie puścisz natychmiast.
— Trzymaj go, trzymaj — zawołał wachmistrz — za pięć minut będziemy przy tobie.
Lecz kiedy dwaj francuzi zastanawiali się co znaczy te wyrazy, Holender odwiązał łódkę i oddalił się, zostawiając obcych na brzegu.
Żandarmi wyprawili jednego z ludzi, aby strzałem pistoletowym powalił przewoźnika.
Łódź pozostawiona bez przewodnika, zwróciła się napowrót, a kiedy dotykała brzegu, dwaj stojący nad wodą zajęli ją.
Ten pośpiech zadziwił sierżanta.
— Panowie, coście za jedni?... — zapytał.
— Jesteśmy oficerami z marynarki, a panowie zdaje się żandarmi d’Aunisa?
— Nie inaczej, i cieszy nas, że możemy być wam użyteczni; czy nic zechcecie nam towarzyszyć?
— Najchętniej.
— Siadajcie zatem na wozy, jeżeli pieszo iść nic możecie.
— Czy mogę panów zapytać gdzie się udajecie?... — zapytał jeden z marynarzy, ten który dotąd milczał.
— Mamy rozkaz dotrzeć aż do Rupelmonde.
— Ostrożnie panowie — odparł tenże — nie przebywaliśmy rzeki dotąd, bo dzisiaj rano przeszedł oddział Hiszpanów z Antwerpii; po zachodzie słońca, ohcięliśmy ryzykować, bo dwóch ludzi nie wznieca podejrzeń, ale taki oddział...
— Prawda — rzekł wachmistrz — przywołam dowódcę.
Henryk zbliżył się pytając o co rzecz chodzi.
— Ci panowie dzisiaj rano spotkali oddział Hiszpanów, którzy tą samą, co my udali się drogą — mówił wachmistrz.
— A wielu ich było?... — zapytał Henryk.
— Z pięćdziesiąt ludzi.
— A więc to nas ma zatrzymywać?
— Nie, panie hrabio; jednakże myślę, że byłoby roztropniej zapewnić sobie łódź na wszelki wypadek; dwudziestu ludzi może się w niej pomieścić i jeżeliby spiesznie potrzeba przebyć rzekę, w pięciu obrotach będziemy na tamtej stronie.
— Dobrze, zachować statek, musi tu być dom przy zejściu się Rupel i Escaut.
— Jest wieś, jakiś głos odpowiedział.
— A więc idźmy do wsi; kąt zawarty między dwoma wodami wyborną jest pozycyą. Żołnierze, marsz! Niech dwóch ludzi w łódź wsiądzie i płynie rzeką, my brzegiem pójdziemy.
— My będziemy kierowali łodzią — odezwał się jeden z oficerów marynarki.
— Dobrze — odpowiedział Henryk — ale nie spuszczajcie nas z oczów i złączcie się z nami jak tylko do wsi przyjdziemy.
— A jeżeli nam statek kto zabierze?
— O sto kroków od wsi, znajdziecie dziesięciu ludzi, którym statek oddacie.
— Wybornie — odpowiedział oficer.
I silnem pchnięciem, odparł łódź od brzegu.
— To szczególniejsza — rzekł Henryk — w dalszy puszczając się pochód, zdaje mi się, że znam ten głos.
W godzinę potem znalazł we wsi oddział hiszpanów, o którym mówiono; napadnięci niespodzianie, niestawili nawet oporu.
Henryk kazał rozbroić jeńców i zamknął ich w najmocniejszym domu we wsi, oddając pod straż dziesięciu swoim ludziom.
Oddział dziesięciu przeznaczono do pilnowania łodzi.
Innych dziesięciu wysłano na rozmaite punkty.
Henryk postanowił następnie odpocząć z ludźmi w domu przeciwległym temu, w którym jeńców zamknięto. Pożywienie na sześćdziesiąt osób było gotowe.
Wybrał na pierwszem piętrze pokój dla Dyany i Remyego.
Przy stole umieścił wachmistrza z siedmnastu ludźmi, polecając mu, aby zaprosił dwóch oficerów marynarki.
Następnie oddalił się, dla zwiedzenia stanowisk innych.
Powrócił w pół godziny, zapewniwszy żywność ludziom i wydawszy potrzebne rozkazy na wypadek napadu holendrów.
Oficerowie pomimo zalecenia, czekali z wieczerzą; tylko niektórzy z nich zasnęli z utrudzenia.
Wejście hrabiego przebudziło śpiących.
Henryk spojrzał po sali.
Miedziane lampy zawieszone u sufitu oświecały dużą izbę.
Stół zastawiony chlebem pszennym i wieprzowiną oraz butelką piwa na osobę, zachęcającą miał powierzchowność, osobliwie dla ludzi, którzy od dwudziestu czterech godzin nic w ustach nie mieli.
Henrykowi zostawiono miejsce honorowe.
Szczęk noży i widelców dowiódł, że czekano z niecierpliwością.
— Panowie — zapytał Henryk — czy znaleziono naszych dwóch oficerów marynarki?> — Są panie.
— A gdzie?..
— Tam, przy końcu stołu.
Nie tylko, że siedzieli na końcu, ale w najciemniejszem miejscu.
— Panowie — zawołał Henryk — nie tylko nie jecie, jak widzę, ale nadto w najgorszem miejscu siedzicie.
— Dzięki ci panie hrabio za pamięć — odpowiedział z nich jeden, ale więcej potrzebujemy snu niż pożywienia i oczekujemy, aby nam odejść pozwolono.
Henryk słuchał z wielką uwagą, lecz widocznie więcej zważał na głos, jak na wyrazy.
— Czy pański towarzysz tego samego pragnie? — zapytał hrabia.
I spojrzał z uwagą na tego towarzysza; Zmuszony do odpowiedzi, towarzysz, bąknął zaledwie dosłyszanym głosem.
— Tak, panie hrabio.
Na te dwa wyrazy hrabia zadrżał.
Powstał, pobiegł na róg stołu i stanął przed oficerami.
— Panie — rzekł do tego, który pierwszy przemówił — uczyń mi łaskę jednę.
— Jaką, panie hrabio?
— Powiedz mi czy nie jesteś bratem pana Aurilly, albo też nim samym?
— Aurilly! — zawołali wszyscy obecni.
— A twój towarzysz niech raczy uchylić kapelusza, jeżeli nie chce, abym go nazwał Jego książęcą mością i nie skłonił się przed nim.
Nieznajomy podniósł głowę.
— Jego wysokość książę Andegaweński!.. — zawołali oficerowie.
— Książę żyje!..
— Na honor, panowie, ponieważ poznajecie waszego księcia pokonanego i zbiegłego, nie mogę, się dłużej ukrywać; nie mylicie się, jestem książę Andegaweński.
— Niech żyje książę!... — zawołali wszyscy jednogłośnie.


Rozdział XVI.
PAWEŁ EMILIUSZ.

Okrzyki te, jakkolwiek szczere, oburzyły księcia.
— Ciszej, ciszej, panowie — rzekł — nie cieszcie się więcej odemnie szczęściem, jakie mnie spotyka. Kontent jestem, że żyję, to prawda; ale gdybyście mnie nie poznali, pierwszybym się nieodezwał.
— Jakto!... Mości książę — przerwał Henryk — poznałeś mnie, widziałeś, że jesteś wśród wojska francuskiego, patrzyłeś na naszę rozpacz o ciebie i pozwoliłeś nam cierpieć?...
— Panowie — odpowiedział książę — pomimo wielu przyczyn, które mi ukrywać się nakazywały, przyznaję, że nie gniewałbym się, gdybym słyszał mowę moję pogrzebowę.
— A! Mości książę.
— Nieinaczej — odparł Franciszek — jestem człowiekiem, i jak Aleksander Macedoński, prowadzę wojnę; zatem jako artysta, mam miłość własnę...
Otóż wyznaję, błąd popełniłem.
— Mości książę — rzekł Henryk spuszczając oczy — nie mów podobnych rzeczy.
— Dlaczego?... powiadają, że tylko papież mylić się nie może; a i ta nieomylność od czasów Bonifacego VII-go w powątpiewanie poszła.
— Mości książę, czy ktokolwiek poważy się dawać zdanie o tej wyprawie?
— Dlaczego nie?... Czy sądzicie, że ja sam mało sobie czynię wyrzutów, nie za to żem przyjął bitwę, ale żem ją przegrał?
— Mości książę, zatrważa nas to co mówisz.
— Niech Wasza wysokość raczy nas zapewnić, że zdrów jest...
Straszna chmura przeszła po czole księcia i pokryła je wyrazem złowrogim.
— Dawno nie byłem zdrowszy Bogu dzięki i czuję, że mi pomiędzy wami wybornie.
Oficerowie skłonili się?
— Wiele masz ludzi pod twemi rozkazami du Bouchage?... — zapytał.
— Stu pięćdziesięciu Mości książę.
— A! stu pięćdziesięciu ze dwunastu tysięcy! To porównać można z klęską pod Kannami; wiecie panowie, że zwycięzcy poślą do Antwerpii z korzec pierścieni, tylko wątpię, żeby piękności flamandzkie użyć ich mogły, chyba, że obcioszą palce kordelasami mężów. O, dyable ćwiczyły te kordelasy!...
— Mości książę — odparł Joyeuse — jeżeli nasza bitwa podobną do bitwy pod Kannami, to my szczęśliwsi od Rzymian, bośmy zachowali naszego Pawła Emiliusza.
— Na honor panowie — odparł książę — Pawłem Emiliuszem z pod Antwerpii jest Joyeuse i zapewne, twój brat du Bouchage, musiał zginąć.
Henryk uczuł ból serca z przyczyny tego obojętnego wyrażenia.
— Nie, Mości książę — odpowiedział.
— Tem lepiej — rzekł z zimnym uśmiechem — jakto! waleczny Joyeuse przeżył klęskę. Gdzież on jest, niech go uściskam.
— Niema go tutaj, Mości książę.
— A! zapewnie raniony.
— Przeciwnie, zdrów i cały.
— Ale zbiegł równie jak ja, błądzi, głodny, zawstydzony biedaczek!... Niestety! słuszne przysłowie: dla sławy miecz, z miecza krew, a z krwi łzy.
— Mości książę, nie wiedziałem o tem przysłowiu i miło mi powiedzieć Waszej książęcej mości, że mój brat miał szczęście ocalić trzy tysiące ludzi, z któremi zajmuje wielką wieś o siedm mil odległą, i że ja jestem wysłany przez niego dla wyszukania żołnierzy.
Książę zbladł.
— Trzy tysiące ludzi — rzekł — i to Joyeuse ocalił trzy tysiące ludzi? Czy wiesz, twój brat jest Xenofontem! Na honor, szczęście, że mój brat przysłał mi go, bo sam musiałbym do Francy i powracać. Niech żyje Joyeuse! on ocalił dom Walezyuszów, i słusznie powinien nosić godło „Hilaryter”.
— A! Mości książę — mówił du Bouchage dusząc się z bólu, albowiem widział, że wesołość księcia zawiść pokrywa.
— Na honor, prawda, a co Aurilly? powracamy do Francyi podobni do Franciszka I-go po bitwie pod Pawią. Wszystko stracone, oprócz honoru. A! znalazłem dewizę dla mego domu.
Ponure milczenie przyjęło te dowcipy.
— Mości książę — przerwał Henryk — racz nam powiedzieć, jakim sposobem Bóg ocalił dla Francyi osobę twoję?
— Kochany hrabio, to rzecz bardzo prosta. Bóg opiekuńczy widać ważniejszą był w tej chwili zajęty sprawą, i mnie samemu sobie zostawił; ja sam siebie ocaliłem.
— Jakto, Mości książę?
— Uciekałem.
Ten żart nieobudził najmniejszego uśmiechu.
— Tak, nie inaczej, powiedz, jakieśmy uciekali, poczciwy Aurilly?
— Każdy wie o odwadze i zna zdolności Waszej książęcej mości — rzekł Henryk — prosimy cię więc, nie rozdzieraj nam serc wyrzutami, na które nie zasłużyłeś. Najlepszy wódz pokonanym być może, samego nawet Hannibala zbito pod Jama.
— Tak — odpowiedział książę — lecz Hannibal wygrał bitwę pod Trebią, Trazymeną i Kannami, ja zaś tylko pod Coteau i Cambrésis, co jest za mało aby porównanie wytrzymać.
— Wasza książęta mość żartuje mówiąc, że uciekał.
— Bynajmniej, Bouchage, alboż jest z czego żartować?
— Czy można zrobić co lepszego panie hrabio — odezwał się Aurilly sądząc, że potrzeba przyjść w pomoc swojemu panu.
— Milcz Aurilly — rzekł książę — zapytaj cienia Saint-Aignana, czym mógł nie uciekać?
Aurilly skłonił głowę.
— Nie znacie historyi Saint-Aignana, muszę wam ją opowiedzieć; dzieli się ona na trzy grymasy.
Na ten żart, który w obecnych okolicznościach miał coś przykrego, oficerowie zmarszczyli brwi nie myśląc o tem, że się mogą narazić swojemu panu.
— Wyobraźcie sobie panowie — mówił książę nie zważając na znaki niezadowolenia, że w chwili, kiedy można było bitwę za przegraną uważać, zebrał pięćset koni i zamiast uciekać jak inni, przyszedł do mnie mówiąc:
— Trzeba się bronić.... — odpowiedziałem: — Czyś oszalał Saint-Aignan, ich jest stu przeciw jednemu.
— Chociażby było tysiąc — odparł okropnie się skrzywiwszy, ja będę nacierał.
— Nacieraj mój drogi, odrzekłem, ale ja nie myślę.
— Jednak Mości książę daj mi twojego konia, który już chodzić nie może, a weź mojego; dla mnie, który uciekać nie myślę, każdy koń dobry.
I w rzeczy samej, wziął mojego konia białego a dał karego, mówiąc:
— Książę, to biegun, który jeżeli zechcesz, z wiatrem poleci w zawody.
I odwracając się do swoich — zawołał:
— Dalej panowie, za mną! za mną ci, którzy nie chcą uciekać.
Popędził ku nieprzyjacielowi powtórnie, ale gorzej jeszcze skrzywiwszy się.
Myślał, że spotka się z ludźmi, a on spotkał wodę.
Saint Aignan i ci co z nim poszli, zginęli... to było do przewidzenia.
Gdyby ranie był usłuchał i zamiast próżnej junakieryi, uciekał, byłby siedział teraz przy stole i nie zrobił trzeciego grymasu, zapewne szkaradniejszego od dwóch pierwszych.
Dreszcz przebiegł słuchających.
— Ten człowiek nie ma serca — pomyślał Henryk. Dla czegóż jego hańbę ród wielki osłania przed wszelką sprawiedliwością?
— Panowie — rzekł Aurilly cicho, czując ile książę swoją mową złego wpływu wywierał — widzicie jak Jego książęca mość jest wzruszony i nie zważajcie na to, co mówi. Od doznanego nieszczęścia, są chwile, w których oblekanie go napada.
— Otóż — odezwał się książę wypróżniając szklankę — jakim sposobem zginął Saint-Aignan i jak ginąc ostatnią zrobił mi przysługę. Ponieważ mojego miał konia, sądzono, że ja zginąłem, a wieść ta rozeszła się nie tylko w wojsku francuzkiem ale i we flamandzkiem, które mnie ścigać przestało. Ale bądźcie spokojni moi panowie, flamandczycy nie długo cieszyć się będą powodzeniem; przyjdzie czas odwetu, a nawet krwawego, skoro uformuję straszną armię, o jakiej myślę właśnie.
— Tymczasem Mości książę — rzekł Henryk — racz przyjąć dowództwo nad powierzonym mi oddziałem; nie wypada mnie, zwyczajnemu szlachcicowi, wydawać rozkazy tam, gdzie znajduje się książę z krwi królewskiej.
— Niech i tak będzie — odpowiedział książę! — rozkazuję więc wszystkim wieczerzać, a szczególniej tobie panie du Bouchage, boś jeszcze nie zbliżył się do talerza.
— Mości książę, jeść mi się nie chce.
— Kiedy tak, panie du Bouchage, objedź stanowiska. Oświadcz dowódzcom, że żyję i proś, aby się głośno nie cieszyli, dopóki nie zajmę twierdzy, w której waleczny Joyeuse dowodzi; bo powiem szczerze, teraz kiedy uszedłem przed ogniem i wodą, więcej niż kiedykolwiek lękam się być wzięty.
— Mości książę, rozkazy twoje ściśle będą wypełnione i nikt o tobie wiedzieć nie będzie.
— A czy ci panowie z zachowają tajemnicę?... — zapytał książę.
Wszyscy skłonili się.
— A więc hrabio wypełnij moje rozkazy.
Du Bouchage wyszedł z sali.
Jak widziemy, książę potrzebował jednej chwili tylko, aby z pokonanego zbiega, stał się dumnym, przykrym i rozkazującym.
Czy stoma, czy stu tysiącami ludzi dowodzić, to zawsze znaczy rozkazywać, książę Andegaweński to samo uczynił z Joyeusem.
Nie zwykł on nigdy pytać na co kto zasłużył, ale pamiętał o prawach swoich.
Kiedy du Bouchage z największą skrupulatnością wykonywał rozkazy, Franciszek wypytywał pozostałych, a Aurilly, ten wierny cień pana, czynił to samo.
Książę dziwił się, że człowiek takiego znaczenia jak du Bouchage, przyjął dowództwo garstki ludzi i podjął się tak niebezpiecznej wyprawy.
W rzeczy samej, było to stanowisko wachmistrza, a nie brata wielkiego admirała.
U Franciszka wszystko było przedmiotem podejrzeń, a każde podejrzenie musiało być wyjaśnione.
Badał więc i dowiedział się, że główny admirał stawiając brata na czele tego małego oddziału, uległ tylko jego silnym prośbom.
Dającym księciu te objaśnienia, a dającym bez żadnego złego zamiaru, był wachmistrz żandarmów d’Aunisa, któremu du Bouchage przed chwilą odebrał dowództwo, jak książę odebrał obecnie hrabiemu.
Książę zauważył lekki cień nieukontentowania na czole wachmistrza, i dlatego badał go po szczególe:
— Jakiż w tem interes miał hrabia, że tak usilnie żądał dowództwa?
— Pragnął najprzód zrobić armii przysługę, o tem wątpić nie można.
— A potem dlaczego?
— Już niewiem Mości książę.
— Albo mnie w błąd wprowadzasz, albo sam w nim jesteś.
— Tylko to co się tyczy mojej służby, mogę dokładnie wyjaśnić Waszej książęcej mości.
— Przekonajcie się, panowie — rzekł książę, zwracając się do kilku oficerów siedzących jeszcze przy stole — miałem słuszność ukrywać się, bo w mojem wojsku są tajemnice, od których mnie wyłączają.
— Wasza książęca mość źle sobie tłómaczy moją dyskretność — odpowiedział wachmistrz — jeśli jest jaka tajemnica, to chyba ona dotyczy pana du Bouchage; może być, że służąc ogólnej sprawie, chciał być użytecznym jakiemu krewnemu lub przyjacielowi i przeprowadzić go.
— Któż jest tym krewnym, albo przyjacielem hrabiego?... powiedzcie mi, niech go uściskam.
— Mości książę — rzekł Aurilly, mieszając się do rozmowy ze zwyczajną poufałością, ja odkryję część tajemnicy, która przecież nie powinna obudzać nieufności Waszej książęcej mości. Ten krewny, którego pan du Bouchage przeprowadza...
— I cóż dalej... kończ Aurilly.
— Ten krewny, jest kobietą.
— A!... czegóż mi tego zaraz szczerze nie powiedziano?... Kochany Henryczek!.. ale to jest rzecz bardzo naturalna. Dobrze, dobrze, zamknijmy oczy i nie mówmy więcej o tem.
— Wasza książęca mość najlepiej uczyni, albowiem to jest wielka tajemnica.
— Jakto?..
— Kobieta, którą zażywają Bradamantą, ukrywa się w męzkich sukniach — rzekł Aurilly.
— A!... Mości książę, zaklinam cię; pan Henryk jest z wielkiem uszanowaniem dla tej kobiety i na niedyskretnych, mocno byłby obrażony.
— Zapewne, zapewne, bądź spokojny panie wachmistrzu, będę milczał jak grób, jak Saint-Aignan; tylko kiedy ją zobaczę, nie będę się krzywił. A! Henryk ma z sobą krewnę i to pomiędzy żandarmami... Gdzież ta krewna, powiedz Aurilly?...
— Tam, na górze.
— Jakto na górze, w tym domu?
— Nie inaczej; ale cicho... oto du Bouchage.
— Cicho!.. — zawołał książę, śmiejąc się do rozpuku.

Koniec tomu piątego.


Rozdział I.
Jedno ze wspomnień księcia Andegawieńskiego.

Du Bouchage wchodząc usłyszał głośny śmiech księcia, lecz nie żył przy boku Jego książęcej mości, aby umiał poznać groźby osłonięte objawem tak wesołym.
Mógł także zauważyć z pomieszania kilku twarzy, że w czasie jego nieobecności jakaś nieprzyjazna rozmowa miała miejsce i tylko jego powrotem przerwana została.
Ale Henryk nic nie podejrzewał, a nikt o tyle mu nic sprzyjał, aby mu to powiedzieć w obecności księcia.
Prócz togo, Aurilly dobrze uważał, a książę zapewne dobrze plan ułożył, zatrzymując Henryka przy sobie, aż wszyscy oficerowie odejdą.
Książę zrobił niejakie zmiany w stanowiskach.
Du Bouchage założył główną kwaterę w domu, w którym Dyanę umieścił.
Następnie, na najważniejsze po tem stanowisku, nad rzekę, posłał wachmistrza.
Książę zostawszy dowódzcą w miejscu Henryka, zajął jego miejsce, a jego posłał gdzie on miał posłać wachmistrza.
Henryk niczego się nie domyślał.
— Książę — myślał — uważa, że ten punkt jest naważniejszy i mnie go powierzył.
Było to tak naturalnem, że nikt a tem bardziej Henryk, nie zdołał odkryć zamiaru prawdziwego.
Sądził tylko swoim obowiązkiem dać zlecenie wachmistrzowi i zbliżył się do niego.
Było to naturalnem, że jemu chciał polecić dwie osoby, nad któremi czuwał.
Lecz pierwszym wyrazom, jakie Henryk chciał do wachmistrza przemówić, książę przeszkodził.
— Tajemnice! — rzekł z uśmiechem.
Żandarm pojął, chociaż nierychło, nieroztropność popełnioną. Żałował tego i chciał przyjść w pomoc hrabiemu.
— Nie, Mości książę — odpowiedział — pan hrabia pyta mnie tylko, wiele mamy suchego prochu, zdatnego do użycia.
Ta odpowiedź dwa miała cele jeżeli nie dwa następstwa: pierwszy, aby odwrócić podejrzenia księcia; drugi aby dać poznać hrabiemu, że w nim ma przychylnego sługę.
— To co innego — odparł książę, zmuszony wierzyć i nie chcąc zdradzać swej roli.
Wachmistrz widząc, że książę się oddala, rzekł cicho:
— Jego wysokość wie, że panu ktoś towarzyszy.
Du Bouchage zadrżał, ale było za późno. Wzdrygnięcie to nie uszło uwagi księcia, który chcąc się przekonać czy jego rozkazy wszędzie są wykonane, żądał, aby go hrabia na swoje stanowisko zaprowadził, czego odmówić było niepodobna.
Henryk chciał uprzedzić Remyego, aby się miał na ostrożności i na wszelki wypadek przygotował odpowiedź; lecz nie było już środka, jak tylko pożegnać wachmistrza temi wyrazy:
— Pamiętaj o prochu, pamiętaj, jakbym ja sam nad nim czuwał.
— Dobrze, panie hrabio — odpowiedział wachmistrz.
W drodze, książę zapytał hrabiego:
— Hrabio, gdzie jest ten proch, któryś polecał wachmistrzowi?
— W domu, w którym założyłem kwaterę główną.
— Bądź spokojny, wiem jak to jest ważny przedmiot w położeniu, w jakiem się znajdujemy; nie wachmistrz, ale ja sam będę nad nim czuwał.
Na tem się skończyła rozmowa.
Przybyli, nie mówiąc więcej, nad zbieg dwóch rzek; książę zalecił hrabiemu, aby nie opuszczał stanowiska a sam odjechał.
Znalazł Aurillego w tej samej sali, odzianego w płaszcz i śpiącego na ławie.
Książę uderzył go po ramieniu i obudził.
Aurilly przetarł oczy i spojrzał na księcia.
— Czy słyszałeś? — zapytał go.
— Tak, mości książę — odpowiedział.
— Czy wiesz o czem chcę mówić?...
— A dla Boga, o nieznajomej damie, o krewnej pana du Bouchage.
— Jak widzę, wino z Louvain i piwo brukselskie nie odebrały ci pamięci.
— Rozkaz tylko, Mości książę, a przekonasz się, że nigdy nie byłem przytomniejszy, jak w tej chwili.
— Zaraz przekonamy się o tem; przywołaj swoję wyobraźnię na pomoc i zgadnij.
— A więc zgaduję, że Wasza książęca mość jest ciekawy.
— To zależy; idzie o to, co podnieca moję ciekawość w tej chwili.
— Chcesz wiedzieć, Mości książę, co to są za waleczne istoty, które idą za panem Joyeuse przez ogień i wodę.
— „Per mille periculla Martis”, jak mówiła moja siostra Małgorzata. A propos, czyś do niej pisał, Aurilly?
— Do kogo, Mości książę?...
— Do mojej siostry, Małgorzaty.
— Czy miałem pisać do Jej królewskiej mości?..
— Nieinaczej.
— O czem?
— O tem, żeśmy zwyciężeni, zgubieni i że powinna mieć się na ostrożności.
— Dlaczego, Mości książę?...
— Dlatego, że Hiszpania uwolniona odemnie na północy, spadnie jej na kark od południa.
— A! prawda.
— Więc nie pisałeś?
— Nie, Mości książę.
— Spałeś widać?
— Prawda, spałem; ale choćbym chciał był pisać, nie miałem czem i na czem. Tutaj niema ani piór, ani papieru.
— Postaraj się o to: „Quaere et invenies”, powiada pismo.
— Co u licha! Wasza książęca mość chce, abym to wszystko znalazł w chacie wieśniaczej, w której można iść sto przeciw jednemu, że nikt pisać nie umie...
— Szukaj, staraj się, a może...
— Może co innego znajdziesz.
— A!... jakżem głupi!... — zawołał Aurilly, uderzając się w czoło; — na honor, Wasza książęca mość ma słuszność, głowa mi się zawraca. Ale to wszystko pochodzi ztąd, że jestem niewyspany.
— Wierzę ci, odpędź na chwilę tę chęć do snu; albo jeżeli ty pisać nie chcesz, to ja sam napiszę; postaraj mi się tylko o materyały piśmienne. Idź Aurilly i nie powracaj z prożnemi rękami, Idź, ja tu zostanę.
— Idę Mości książę.
— A jeżeli szukając... czekaj... jeżeli szukając, znajdziesz co malowniczego w domu... wiesz jak lubię wnętrza flamandzkich mieszkań...
— Dobrze, Mości książę.
— Więc mnie zawołasz.
— Natychmiast, bądź Wasza książęca mość spokojny.
Aurilly powstał i lekki jak ptaszek, skierował się ku sąsiedniemu pokojowi, gdzie były schody.
Aurilly, powtarzamy, był lekki jak ptaszek, zaledwie więc słychać było stąpanie jego po pierwszych schodach, żaden szelest nie oznajmił jego skradania się...
W pięć minut powrócił do swojego pana, który, jak powiedzieliśmy, usadowił się w wielkiej izbie.
— A co? — zapytał książę.
— Mości książę — odpowiedział Aurilly — dom zdaje mi się cudownie malowniczym.
— Dlaczego?
— Bo nic wolno don wszystkim wchodzić.
— Co mówisz?
— Powiadam, że jakiś dragon go strzeże.
— Co za głupie żarty, mój kochany.
— To nie żarty, lecz prawda rzeczywista. Dragon jest w pokoju na pierwszem piętrze, przed drzwiami, przez które światło widać.
— Cóż dalej?
— Wasza książęca mość zapewne chce wiedzieć, co pierwej.
— Aurilly!
— Przed drzwiami na progu, leży człowiek szarym płaszczem odziany.
— Ho!... ho!... ho!... jak widzę, du Bouchage pozwolił sobie postawić żandarma przed drzwiami swojej kochanki.
— To wcale nie żandarm, Mości książę, to lokaj tej pani, albo lokaj hrabiego.
— Jaki to rodzaj lokaja?
— Niepodobna widzieć jego postaci; ale co postrzegać dokładnie się daje, to nóż flamandzki za pasem, na którym silną rękę opiera.
— To apetyczne!... — rzekł książę; Aurilly, obudź mi tego hultaja.
— Boję się, Mości książę.
— A to czego?
— Nie licząc, że może dostać mi się po skórze, nie chciałbym sobie z panów Joyeuse śmiertelnych zrobić nieprzyjaciół, ponieważ bardzo dobrze są widziani na dworze. Gdybyśmy to byli panami Holandyi, to jeszcze mniejbym dbał o to; ale w położeniu naszem, grzecznemi być wypada, osobliwie dla tych, którzy nas ocalili. Ostrożnie, Mości książę, żeby nam tego nie przypomnieli.
— Masz słuszność Aurilly — rzekł książę tupiąc nogą — masz słuszność, a przecież...
— Rozumiem.... przecież Wasza książęca mość od piętnastu, dni nie widziałeś twarzy kobiecej; albowiem nie można uważać za ludzi ten rodzaj istot dwunożnych, zamieszkujących równiny; są to tylko samice...
— Chcę widzieć kochankę pana du Bouchage; Aurilly, chcę widzieć, rozumiesz?
— Rozumiem Mości książę.
— A więc, odpowiedz.
— A więc, odpowiadam, że ją może zobaczysz, ale nie przez drzwi...
— Mniejsza o to — odpowiedział książę — jeżeli nie mogę jej widzieć przez drzwi, to zobaczę przez okno.
— A! wybornie!... jedna myśl mi przychodzi, a myśl wyborna, pójdę poszukam drabiny.
Aurilly wyszedł na dziedziniec, potem pod wystawę, gdzie żandarmi konie pomieścili.
Tam znalazł to, co prawie zawsze pod wystawą gospodarską znaleźć można, to jest drabinę.
Wywlókł ją z pośrodka koni, nie budząc uwagi ludzi i unikając kopyt końskich; wywlókłszy, przystawił do muru zewnętrznego od ulicy.
Potrzeba było być możnym i zuchwale pogardzać zwyczajami świata i przyzwoitości, aby wśród dnia i w obec stojącego na warcie żołnierza, poważyć się spełnić czyn ubliżający kobiecie i człowiekowi, który ją swoją osłaniał opieką.
Aurilly zwrócił uwagę księcia na wartę, która nie wiedząc kto taki, poważyła się napaść, i o mało nie zawołała „Qui vive?”
Franciszek ruszył ramionami i poszedł prosto do żołnierza.
Aurilly mu towarzyszył.
— Mój przyjacielu — rzekł — to miejsce jest punktem najbardziej wzniesionym, nie prawdaż?
— Tak, Mości książę — odpowiedział żołnierz na straży, poznając księcia i czyniąc mu honory wojskowe, i gdyby nie lipy, które zasłaniają widok, możnaby widzieć daleko.
— Tak myślałem, i dla tego kazałem przynieść drabinę, aby ją do muru przystawić. Wejdź więc Aurilly, albo mnie wejść pozwól; książę wszystko własnemi oczyma widzieć powinien.
— Gdzież mam postawić drabinę? — zapytał obłudny lokaj.
— W pierwszem lepszem miejscu przy murze, tu naprzykład.
Po przystawieniu drabiny, książę wszedł na nią.
Czy domyślając się zamiaru księcia, czy przez wrodzoną grzeczność, służalec odwrócił głowę w przeciwną stronę.
Książę doszedł do szczytu, Aurilly stał na dole.
Pokój, w którym Henryk umieścił Dyanę, wybity był rogóżkami i miał łóżko dębowe za firankami, stół i kilka krzeseł.
Młoda kobieta, której sercu ulżyło nieco, gdy dowiedziała się o śmierci księcia, zażądała od Remyego trochę pożywienia, które tenże z nieopisaną dostarczył radością.
Wtedy, po raz pierwszy, od chwili gdy się dowiedziała o śmierci swojego ojca, użyła posilniejszych aniżeli chleb pokarmów; pierwszy raz wypiła kilka kropel wina reńskiego, które żandarmi znaleźli w piwnicach i przynieśli panu du Bouchage.
Po tym skromnym posiłku, krew Dyany wzburzona gwałtownemi wzruszeniami i niesłychanem utrudzeniem, gwałtownie napłynęła do serca, do którego zdawało się, iż drogi zapomniała. Remy widział jak jej toczy mgłą zachodzą i głowa skłania się na ramiona.
Wyszedł po cichu i jakeśmy widzieli, położył się na progu, nie żeby miał jakie podejrzenie, lecz że tak od wyjazdu z Paryża zwykł czynić.
Wśród takich usposobień, które zapowiadały spokojność w nocy, Aurilly zastał Remyego przed drzwiami.
Dyana spała przy stole, oparta na łokciu.
Ciało jej szczupłe i delikatne przechyliło się na poręcz krzesła; mała lampka żelazna stojąca na stole, przy talerzu prawie pełnym, oświetlała wnętrze izby, która na pierwszy rzut oka zdawała się spokojną, a nad którą jednak wznosiła się burza, mająca zahuczyć wkrótce.
W krysztale błyszczało wino reńskie, zaledwie dotknięte ustami Dyany; wielka szklanka, formy kieliszka, stała pomiędzy lampą i Dyaną, łagodząc światło i rzucając cień na lica śpiącej.
Dyana z zamkniętemi oczami, z ustami w pół rozwartemi, z włosami spadającemi na grubo męzkie ubranie, zdawała się zjawiskiem cudownem.
Książę ujrzawszy ją, nie mógł się wstrzymać od podziwienia; oparł się w oknie i rozbierał szczegóły tej idealnej piękności.
Lecz nagle zamknął oczy i po dwa szczeble spiesznie począł zstępować z drabiny.
W tem położeniu, nie będąc więcej narażonym na blask pochodzący z okna, przed którym zdawało się, że uciekał, oparł się o mur, złożył ręce na piersi i marzył.
Aurilly, który nie spuszczał go z oczów, patrzył jak człowiek, który wywołuje dawno ubiegłe wspomnienia.
Po dziesięciu minutach marzenia, książę znowu wszedł na drabinę i znowu w okno zatopił spojrzenie, nic widać jednak nie odkrył, bo zeszedł znowu z chmurą na czole, i tą samą niespokojnością w oczach.
I znowu wszedł.
Aurilly spiesznie zbliżył się do drabiny.
— Schodź, Mości książę — rzekł — słyszę tentent na końcu ulicy.
Pomimo tego ostrzeżenia książę Schodził powoli, zamyślony ciągle.
— Prędzej — rzekł Aurilly.
— Z której strony tentent słychać?... — zapytał książę.
— Z tej — odpowiedział Aurilly i wyciągnął rękę w kierunku ciemnej ulicy. Książę słuchał.
— Ja nic nie słyszę — powiedział.
— Jadący zatrzymał się, widać szpieguje nas, — Odstaw drabinę — rzekł książę.
Aurilly wypełnił rozkaz, a książę usiadł na jednej z ławek, stojących przy wejściu do domu.
Tentent nie powtórzył się i nikogo nie było widać.
Aurilly powrócił.
— A co, Mości książę — rzekł — czy piękna?
— Bardzo — odpowiedział książę ponuro.
— Dlaczegoś tak smutny Mości książę; wszak ją widziałeś?
— Śpi.
— I cóż cię tak smuci?
Książę nic nie odpowiedział.
— Brunetka, czy blondynka?
— To dziwna, Aurilly — mówił książę — ja tę kobietę gdzieś widziałem.
— Więc ją książę poznałeś?
— Nie, bo jej nie mogę żadnego dać imienia, tylko widok jej mocno mię w serce ugodził.
Aurilly zadziwiony spojrzał na księcia, później z uśmiechem, którego nie ukrywał, dodał:
— A widzisz Mości książę!...
— Nie śmiej się, proszę — sucho odparł Franciszek — widzisz, że cierpię.
— Czy podobna!... — zawołał Aurilly. — Nieinaczej; sam niewiem co się ze mną dzieje; jednak zdaje mi się, że źle uczyniłem zaglądając.
— Pomimo tego, dla samego wrażenia, jakie na Waszej książęcej mości uczyniła, potrzeba dowiedzieć się, kto jest ta kobieta.
— Zapewne — odpowiedział Franciszek.
— Poszukaj książę w pamięci, może ją na dworze widziałeś?
— Nie, nie sądzę.
— W Paryżu, we Flandryi, w Nawarze?
— Nie.
— To może Hiszpanka.
— Nie sądzę.
— Angielka?... która z dam królowej Elżbiety?
— Bynajmniej, ona więcej jest do mnie zbliżoną; sądzę, że ją widziałem w jakiemś okropnem zdarzeniu.
— Zatem łatwo ją książę możesz poznać, albowiem, Bogu dzięki, życie Waszej książęcej mości nie wiele miało podobnych okoliczności, o jakiej mówisz obecnie.
— Czy tak?... — rzekł Franciszek ze smutnym uśmiechem.
Aurilly skłonił się.
— Widzisz — rzekł książę — teraz mam dosyć siły, abym rozebrał doznane wrażenie — ta kobieta jest piękną, piękną, ale ma coś śmiertelnego; piękna jak cień, piękna jak to postacie, które we śnie widziemy; dlatego, zdaje mi się, że śniłem o niej... a miałem dwa, czy trzy razy w życiu okropne sny, które mnie dreszczem przejmowały. O! tak, jestem pewny, że we śnie widziałem tę kobietę.
— Mości książę!... — zawołał Aurilly — pozwól sobie powiedzieć, że rzadko mówiłeś o marach sennych; serce Waszej książęcej mości mocno jest zahartowane, a umarli mniej dokuczają niż żywi. Gdybym wiedział, że nikt nie patrzy, przystawiłbym jeszcze drabinę i przekonał się o śnie, dreszczu i widziadle Waszej książęcej mości.
— Na honor, masz słuszność, Aurilly; idź po drabinę, przystaw ją i wejdź; co cię obchodzi, że kto patrzy? zobacz Aurilly, zobacz...
Aurilly zrobił kilka kroków, aby wykonać rozkazy pana, gdy nagle głos się rozległ.
— Alarm! Mości książę, alarm!
Aurilly spiesznie połączył się z księciem.
— Ty tutaj, panie hrabio?... — rzekł książę. Jak poważyłeś się opuścić stanowisko twoje?
— Mości książę — odparł Henryk, Jeżeli Wasza książęca mość uznasz mnie godnym kary to ukarz. Tymczasem, obowiązkiem moim było powracać i przybyłem.
Książę ze znaczącym uśmiechem spojrzał na okno.
— Obowiązek, hrabio? wytłomacz mi to.
— Mości książę, kawalerya ukazała się od strony Escaut; nie wiadomo, czy przyjacielska lub nie.
— Czy liczna?... — zapytał książę z niepokojem.
— Bardzo liczna, Mości książę.
— Dobrze uczyniłeś, hrabio, powracając, każ obudzić obudzić żandarmów. Zwiniemy obóz, to najroztropniej i pójdziemy brzegiem rzeki.
— Zapewne Mości książę, ale sądzę, że nagła i konieczna potrzeba uwiadomić o tem mojego brata.
— Na to dosyć dwóch ludzi.
— Kiedy dwóch dosyć, to ja udam się z jednym żandarmem.
— O! nie — odparł żywo Franciszek — ty pójdziesz zemną. Co u licha!... w podobnych zdarzeniach, nie mogę się pozbawiać najlepszego obrońcy.
— Czy Wasza książęca mość poprowadzi oddziały?
— Poprowadzę.
— Czy wolno zapytać jak prędko Wasza książęca mość wyruszy?
— Natychmiast.
— Hola! jest tam kto!... — zawołał Henryk.
Wachmistrz wyszedł z uliczki, udając jakby nie słyszał wołania.
Henryk wydał mu rozkazy i prawie natychmiast żandarmi poczęli ściągać się na plac z różnych części wsi i robili przygotowania do pochodu.
Wpośrodku nich, książę rozmawiał z oficerami.
— Panowie — rzekł — jak się zdaje, książę Oranii chce mnie ścigać; lecz nie przystoi aby książę domu królewskiego dał się wziąć do niewoli, pod pozorem bitwy jak pod Poitiers, lub Pawią. Ustąpmy przemocy, cofajmy się do Brukseli!. Będę pewny mojego życia i wolności, gdy będę pomiędzy wami.
Następnie, odwróciwszy się do Aurillego:
— Ty tutaj pozostaniesz — rzekł. — Ta kobieta nie może iść z nami, prócz tego znam panów Joyeuse i wiem, że żaden z nich nie pozwoli, aby prowadzono jego kochankę przy mnie. W ostatku, nie idziemy na bal i nasz pochód mógłby utrudzić kobietę.
— Gdzie się Wasza książęca mość udaje?
— Do Francyi; bo sądzę że tam moje interesy źle idą.
— Ale w którą stronę Francyi?... Czy Wasza książęca mość sądzi stosownem na dwór powracać?
— Bynajmniej, według wszelkiego do prawdy podobieństwa, zatrzymam się w jednym z moich majątków, w Chateau-Thierry naprzykład.
— Czy Wasza książęca mość już to postanowiłeś?
— Tak, Chateau-Thierry pod każdym względem jest mi najdogodniejszem, jako w umiarkowanej od Paryża odległości; ztamtąd będę mógł uważać na panów Gwizyuszów, którzy połowę roku bawią w Soissons. Do Chateau-Thierry więc zaprowadzisz piękną nieznajomą.
— Lecz ona może prowadzić się nie pozwoli?
— Dziecinny... ponieważ du Bouchage towarzyszy mnie, a ona za nim idzie, samo z siebie wypada...
— Ale ona może zechce udać się gdzieindziej, skoro domyśli się, że ją prowadzę do Waszej książęcej mości.
— Ale nie do mnie, powtarzam ci, tylko do hrabiego. Dalej do dzieła. Mógłby kto powiedzieć, że pierwszy raz używam cię w podobnej okoliczności. Czy masz pieniądze?...
— Mam dwa rulony złota, które mi Wasza książęca mość dałeś, wyjeżdżając.
— Udaj się więc naprzód i wszelkiemi sposobami, rozumiesz, przyprowadź mi piękną nieznajomą do zamku Thierry; może poznam ją, patrząc na nią zbliska.
— Czy i jej lokaja mam przyprowadzić?
— Jeżeli ci nie będzie na zawadzie.
— A jeżeli będzie zawadzał?
— Uczyń z nim to, co czynisz z kamieniem, który ci zawadza na drodze, wrzuć go w dół.
— Dobrze, Mości książę.
Kiedy dwóch złośliwych ludzi układało plany w cieniu nocy, Henryk wszedł na pierwsze piętro i obudził Remyego.
Remy umówionym znakiem zapukał do drzwi i natychmiast otworzyła je młoda kobieta.
Za Remym spostrzegła Bouchaga.
— Dobry wieczór — rzekła z uśmiechem wymuszonym.
— Al... przebacz mi pani — spiesznie odpowiedział hrabia — nie przychodzę, by ci przeszkadzać, lecz tylko pożegnać.
— Pożegnać?... zatem odjeżdżasz panie hrabio?...
— Do Francyi, pani.
— I nas zostawiasz?
— Muszę; pierwszym moim obowiązkiem jest wykonywać rozkazy księcia.
— Księcia!.. książę jest tutaj?... — zapytał Remy.
— Jakiego księcia?.. — dodała Dyana, blednąc.
— Księcia Andegaweńskiego, o którym mówiono, że zginął, a który cudownie ocalał i z nami się połączył.
Dyana wydała krzyk straszny, a Remy pobladł, jakby go nagle śmierć miała schwycić.
— Powtórz mi pan — jąkała Dyana — że książę żyje i jest tutaj.
— Gdyby go tutaj nie było i gdyby mi nie rozkazywał, towarzyszyłbym ci pani aż do klasztoru, do którego oświadczyłaś chęć udania się.
— Tak, tak, pani, klasztor, klasztor — mówił Remy.
I położył palec na ustach.
Kiwnięcie głową Dyany dało poznać, że ton znak zrozumiała.
— Tem chętniej towarzyszyłbym pani — mówił dalej Henryk — że możesz być niepokojoną od ludzi księcia.
— Jakto?..
— Tak; wszystko każę mi wierzyć, że wie, iż jakaś kobieta mieszka w tym domu i sadzi, że jest moją przyjaciółką.
— Zkąd ta myśl?
— Nasz wachmistrz widział go przystawiającego drabinę do muru i patrzącego przez okno.
— A! mój Boże! — zawołała Dyana.
— Bądź pani spokojną, wachmistrz słyszał jak mówił do swojego towarzysza, że cię nie zna.
— Mniejsza o to — rzekła młoda kobieta, spoglądając na Remyego.
— Nie trwóż się pani — mówił Henryk — książę natychmiast wyjeżdża; kwandrans czasu, a będziesz sama i wolna. Pozwól mi więc pożegnać się z uszanowaniem i powiedzieć raz jeszcze że do ostatniego tchnienia, serce moje dla ciebie będzie biło... Żegnam cię, pani.
I ukłoniwszy się z uszanowaniem, dwa kroki naprzód postąpił.
— Nie, nie! — zawołała Dyana z gorączkowem obłąkaniem — nie, Bóg na to nie pozwoli, Bóg zabił tego człowieka i nie wskrzesi go... mylisz się pan, on nie żyje!
W tej samej chwili, jakby odpowiedź na wezwanie litości nieba, głos księcia rozległ się na ulicy.
— Czy słyszysz go pani? — rzekł Henryk — żegnam cię raz ostatni.
I uścisnąwszy rękę Remyego, wybiegi na schody. Dyana zbliżyła się do okna drżąca jak ptaszek, który zobaczy węża.
Ujrzała twarz księcia oświetloną pochodniami, które trzymali żandarmi.
— Żyje ten szatan, żyje!.. — zawołała z tak strasznym wyrazem, że sam Remy przeląkł się — on żyje i my żyjemy; on udaje się do Francyi i my tam podążymy.


Rozdział II.
UWIEDZENIE.

Przygotowania do wymarszu żandarmów, zrządziły w całej wsi zamieszanie; po ich wyjściu, nastąpiła cisza głęboka.
Remy zgiełkowi przejść dozwolił i zginąć w oddali; kiedy sądził, że dziedziniec zupełnie jest pusty, zszedł na dół, aby się zająć wyjazdem pani swojej.
Ale wychodząc z izby, zdziwił się, gdy zobaczył człowieka siedzącego przy świetle, z twarzą ku sobie zwróconą.
Człowiek ten czatował na wyjście Remyego, a chociaż spostrzegł go, zupełną udał obojętność.
Remy zbliżył się, według zwyczaju, krokiem wolnym i niepewnym, odkrywając czoło łyse, podobne do czoła starców, obciążonych latami.
Ten, do którego się zbliżał, miał za sobą światło tak, że Remy rysów jego nie mógł rozpoznać.
— Przebacz pan — rzekł, — sądziłem, że sam tu jestem.
— I ja także — odrzekł zapytany — lecz z przyjemnością widzę, że będę miał towarzyszy.
— Tak, smutnych towarzyszy — mówił Remy, ho wyjąwszy chorego, którego prowadzę do Francyi...
— A!... — westchnął Aurilly udając litość dobroduszną — rozumiem co pan chcesz powiedzieć.
— Czy tak?... — zapytał Remy.
— Tak, chcesz pan mówić o młodej kobiecie.
— O jakiej kobiecie?... — odparł Remy.
— Nie gniewaj się mój przyjacielu — mówił Aurilly — jestem intendentem Joyeusa i przybyłem z rozkazu mojego pana do jego brata; hrabia wyjeżdżając polecił mi młodą damę i jej starego służącego, którzy mają powracać do Francyi.
Człowiek ten mówił zbliżając się do Remyego, z twarzą uśmiechającą się i przychylną.
Stanął przed nim w środku promienia lampy a cała jasność nań padała.
Remy mógł go zobaczyć wtedy.
Lecz zamiast postępować ku niemu, Romy cofał się w tył i jakby trwoga malowała się na twarzy jego.
— Nie odpowiadasz, przyjacielu, czy się mnie boisz?... — zapytał Aurilly z uśmiechem.
— Panie — odrzekł Remy, udając, przestrach — przebacz biednemu starcowi, którego nieszczęścia i rany uczyniły nieufnym i trwożliwym.
— Tembardziej, mój przyjacielu, potrzebujesz pomocy i wsparcia uczciwego towarzysza; prócz tego, przybywam od pana, który w tobie ufność budzić powinien.
— Zapewne, panie.
I jeszcze w tył się cofnął.
— Opuszczasz mię?
— Idę poradzić się mojej pani, sam nic działać nie mogę.
— Bardzo słusznie, albo pozwól żebym się sam jej przedstawił i wyjaśnił moje posłannictwo we wszystkich szczegółach.
— Dziękuję panu; ona pewnie śpi jeszcze, a sen jej dla mnie jest święty.
— Jak ci się podoba, prócz tego, niemam nic więcej do powiedzenia jak to, co mi mój pan polecił.
— Mnie?
— Tobie i twojej pani.
— Pan du Bouchage?
— On sam.
— Dziękuję.
Kiedy drzwi zamknął za sobą, wszelkie oznaki starości, wyjąwszy łysiny i zmarszczek na twarzy, znikły natychmiast; wszedł na schody z takim pośpiechem i siłą, jakby miał dwadzieścia kilka lat, on, co wyglądał na sześćdziesiąt.
— Pani! pani!... — wołał Remy głosem pomięszanym, skoro spostrzegł Dyanę.
— Co tam Remy, czy książę jeszcze nie odjechał?
— Odjechał pani, ale jest tutaj szatan sto razy gorszy, którego stokroć więcej jak jego obawiać się należy, szatan, na którego od sześciu lat codziennie zemsty nieba przyzywam, jak pani przyzywasz na jego pana.
— Może Aurilly?... — zapytała Dyana.
— On sam, nikczemnik, jest tu na dole, zapomniany, jak wąż w gnieździe, przez swojego piekielnego wspólnika.
— Zapomniany! mówisz Remy, o! jesteś w błędzie; ty co znasz księcia, wiesz, że on na traf nic nie zostawia; o! nie, nie, Remy, Aurilly nie jest zapomniany tutaj, ale zostawiony w pewnych zamiarach.
— Pani, ja do wszystkiego sadzę go zdolnym.
— Czy on mnie zna?
— Nie sądzę.
— A ciebie poznał?
— O! mnie poznać nie łatwo — odrzekł ze smutnym uśmiechem.
— Może odgaduje kto jestem?
— Nie, bo żądał, aby cię mógł widzieć.
— Ja ci mówię, Remy, że jeżeli mnie nie poznał, to domyśla się...
— W takim razie, jest sposób — rzekł Remy ponuro, dzięki Bogu, że nam tak prostą wskazał drogę; wieś pusta, nikczemnik sam... widziałem u niego sztylet za pasem, a ja mam nóż.
— Chwilę cierpliwości Remy — mówiła Dyana — nie ochraniam ja życia nikczemnika, ale nim go uderzysz, potrzeba wiedzieć czego żąda i w jakiem jesteśmy położeniu; czasem innych środków użyć można. Jakże ci się przedstawił.
— Jako intendent pana du Bouchage.
— Kłamie więc, a pragnie nas wydać. Dowiedzmy się czego żąda?
— Towarzyszyć pani.
— W jakim charakterze?
— Intendenta hrabiego.
— Powiedz mu, że przystaję.
— O! pani.
— Dodaj, że wyjeżdżam do Anglii, gdzie mam krewnych; kłam jak on, aby pokonać niegodziwca, walczmy bronią jednakową.
— Ale on panią zobaczy?
— A maska!... prócz tego, myślę, że on mnie zna...
— Skoro panią, pozna, sidła zastawi.
— Najlepiej się ustrzegę, udając że w nie wpadam.
— Jednakże...
— Czego się lękasz?... czy znasz co nad śmierć gorszego?
— Nie znam.
— A więc czy nie jesteś przygotowany umrzeć dla spełnienia życzeń naszych?
— Ale nie umrzeć bez zemsty.
— Remy, Remy — rzekła Dyana ze spojrżeniem gorejącem dziką odwaga, pomścimy się, bądź spokojny i nad panem i nad sługą.
— Boże daj...
— Idź, idź, mój przyjacielu — dodała.
Remy zszedł ze schodów, lecz wahając się jeszcze. Waleczny młodzieniec uczuwał na widok Aurillego straszny dreszcz nerwowy, jaki się uczuwa na widok wężów; chciał go zabić, bo go się lękał.
Jednakże, wolno zstępując, nabierał odwagi i uczynił postanowienie zbadać Aurillego, zmięszać go, i jeżeliby znalazł w nim złe zamiary, zakłóć na miejscu.
Remy tak pojmował dyplomacyę.
Aurilly czekał go niecierpliwie, otworzył okno, aby za jednym rzutem oka, widzieć wszystkie wyjścia.
Remy przyszedł do niego uzbrojony niewzruszonem postanowieniem; mowa więc jego była łagodna, i spokojna.
— Panie — rzekł — moja pani nie może przyjąć tego, co jej przedstawiasz.
— A to dla czego?
— Ponieważ nie jesteś intendentem pana du Bouchage.
Aurilly zbladł.
— Kto ci o tem powiedział?... — zapytał.
— To rzecz bardzo prosta. Pan du Bonchage opuścił mnie polecając osobę, której towarzysze, a opuszczając nic mi o panu nie mówił.
— Bo cię później przyjacielu nie widział.
— Kłamstwo, panie, kłamstwo.
Aurilly wyprostował się; powierzchowność Remyego przedstawiała mu starca.
— Szczególniejszym przemawiasz tonem, mój poczciwcze — rzekł marszcząc brwi. Ostrożnie, bo jesteś stary, a ja młody; słaby, a ja silny.
Remy uśmiechnął się, ale nic nieodpowiedział.
— Gdybym chciał tobie, lub twojej patii krzywdę wyrządzić, dosyćby było rękę podnieść.
— Ha! może się mylę i pan nie myślisz nic złego — rzekł Remy po chwili namysłu.
— Zapewne.
— A więc, powiedz pan czego żądasz?
— Mój przyjacielu, chcę cię uszczęśliwić, jeżeli mi dobrze posłużysz.
— A jeżeli nie posłużę?
— W takim razie, ponieważ pytasz szczerze, tak samo ci odpowiem: w takim razie zabiję cię.
— Zabijesz mnie! ha! ha!... — odrzekł z ponurym uśmiechem.
— Tak, mam do tego władzę zupełną.
Remy odetchnął.
— Ale żebym panu mógł usłużyć, powinienem znać zamiary pańskie.
— Zgadłeś, mój poczciwcze, ja nie należę do hrabiego du Bouchage.
— A do kogo?
— Do pewnego wielkiego pana.
— Zważaj pan, że już raz skłamałeś.
— A to dlaczego?
— Bo mało większych jest domów nad panów Joyeuse.
— Ale większy jest dom książąt francuzkich.
— Ha!
— I tak ten dom płaci — dodał Aurilly, podając rulon złota Remyemu.
Remy podskoczył za dotknięciem ręki i cofnął się.
— Pan należysz do króla?... — zapytał z naiwnością, którąby najpodstępniejszy mógł się poszczycić.
— Nie, ale do jego brata, księcia Andegaweńskiego.
— A więc jestem najniższym sługą Jego książęcej mości.
— Wybornie.
— Cóż dalej?
— Jakto cóż dalej?
— Czego żąda Jego książęca mość?
— Mój kochanku — rzekł Aurilly zbliżając się do Remyego, i powtórnie chcąc mu w rękę wcisnąć rulon złota, Jego książęca mość kocha się w twojej pani.
— A więc ją zna?
— Widział ją.
— Widział ją!... — zawołał Remy dotykając swojego noża, kiedy ją widział?
— Dziś wieczór.
— Niepodobna, moja pani nie wychodziła z pokoju.
— Zupełna prawda; ale książę postępował jak student, co jest dowodem, że zakochany prawdziwie.
— Jakże więc postąpił, powiedz pan?
— Przystawił drabinę do okna.
— A!... — zawołał Remy wstrzymując oburzenie.
— Zdaje się, że jest bardzo piękną?... — dodał Aurilly.
— Czy jej pan nie widziałeś?
— Nie, ale z tego co książę mówił wnoszę, że jest bardzo piękną i dlatego pragnę ją widzieć. A więc kochanku, zgoda, do nas należysz?
I po raz trzeci chciał wcisnąć Remyemu rulon złota.
— Zapewne, że do panów należę — odrzekł Remy odsuwając rękę Aurillego — ale jeszcze chcę wiedzieć, jaka będzie moja rola w wypadkach, które pan przygotowujesz.
— Odpowiedz najprzód na moje pytania. Czy ta pani jest kochanką pana du Bouchage, czy jego brata?
Krew wystąpiła na twarz Remyego.
— Ani jednego, ani drugiego — rzekł z przymusem — ta pani nie ma kochanka.
— Nie ma kochanka!... A! to królewski przysmaczek. Kobieta nie mająca kochanka!... na honor, znaleźliśmy kamień filozoficzny.
— A więc — zaczął Remy — Jego książęca mość jest zakochany w mojej pani.
— Nieinaczej.
— I czegóż żąda?
— Chce ją mieć w zamku Thierry, gdzie pośpiesznym marszem się udaje.
— Na honor, to za nadto nagła namiętność.
— Zwyczajna u Jego książęcej mości.
— Jedne tylko w tem widzę niedogodność — rzekł Kemy.
— Jaką?
— Że moja pani chce się udać do Anglii.
— Właśnie w tem możesz mi być użytecznym. Skłoń ją...
— Do czego?
— Aby w przeciwną udała się drogę.
— Pan nie znasz mojej pani, to jest kobieta uparta nadzwyczajnie, i nie łatwo ją skłonić, gdy chce jechać do Anglii, aby się udawała do Francyi. Prócz tego, czy pan myślisz, że ulegnie żądzom księcia?
— Dlaczego nie?
— Ona nie cierpi księcia Andegaweńskiego.
— Ba! książąt zawsze kochają.
— Lecz kiedy Jego książęca mość sądzi, że moja pani jest kochanką pana du Bouchage, lub pana de Joyeuse, jak może wydzierać ją temu, który ją kocha?
— Poczciwcze, strasznie ograniczone masz pojęcia i trudno nam będzie, jak widzę, porozumieć się; dlatego, nie myślę wcale z tobą rozprawiać, przekładałem, to prawda, łagodność nad gwałt, a teraz ponieważ zmuszasz mnie, zmieniam postępowanie.
— Cóż pan uczynisz?
— Powiedziałem ci, że mam zupełną władzę. Ubiję cię gdziekolwiek i porwę twoją panią.
— I sądzisz pan, że ci to ujdzie bezkarnie?...
— Wierzę w to wszystko, co mój pan każę... A co, czy skłonisz swoją panią, aby się udała do Francyi?
— Będę się starał.... ale zaręczyć nie mogę.
— Kiedy będę miał odpowiedź?
— Jak tylko pójdę na górę i poradzę się pani.
— Dobrze, idź, czekam cię.
— Jestem panu posłuszny.
— Jeszcze jedno słowo, poczciwcze; pamiętaj, że twoje szczęście i życie w moich rękach.
— Wiem o tem.
— To dosyć... ja tymczasem zajmę się końmi.
— Nie śpiesz się pan bardzo.
— Ba!... jestem pewny odpowiedzi; alboż to są kobiety dla książąt okrutne?
— Trafiają się niekiedy.
— Tak, ale bardzo rzadko — zakończył Aurilly.
I kiedy Remy wstępował na górę, Aurilly pewny spełnienia swych życzeń, poszedł do stajni.
— A co?.. zapytała Dyana, spostrzegając Remyego.
— Pani, książę cię widział.
— I...
— Kocha cię.
— Książę mnie widział... książę mnie kocha!.. zawołała Dyana — Remy, czy masz obłąkanie?..
— Mówię pani, co mnie powiedziano.
— Kto ci powiedział?
— Ten niegodziwiec Aurilly.
— Lecz jeżeli mnie widział, to mnie poznał.
— Gdyby cię pani książę poznał, niezawodnie Aurilly przyszedłby do ciebie mówić o miłości w imieniu księcia. Nie... książę cię nie poznał.
— Masz słuszność... Remy. Tyle rzeczy przeszło przez ten piekielny umysł w przeciągu lat sześciu, że zapomniał o mnie. Idźmy, Remy, za tym człowiekiem.
— Ale on panią pozna.
— Dlaczegóż on ma mieć lepszą pamięć od pana swojego?
— Bo jego interesem jest pamiętać, jak interesem księcia, zapominać. Że książę zapomina swojej rozpusty, swoich miłostek, to łatwo pojąć, ale gdyby ten zapomniał, jakby żyć mógł?... Aurilly nie zapomniał i kiedy ujrzy twarz twoję, zdawać mu się będzie, że widzi twarz zemsty.
— Remy, wszak ci mówiłam, że mam maskę, a ty mówiłeś, że masz nóż.
— Prawda, pani — odrzekł Remy — wierzę, że nam Bóg dopomoże do ukarania niegodziwców.
I zawołał Aurillego ze szczytu schodów.
— Panie, panie!..
— A co? — zapytał Aurilly.
— Moja pani dziękuje panu du Bouchage, że pamiętał o jej bezpieczeństwie i z wdzięcznością przyjmuje pańską ofiarę.
— A więc uprzedź twoją panią, że konia gotowe.
— Pójdź, pani — rzekł Remy, podając jej rękę.
Aurilly czekał na dole z latarką w ręku, chciwy ujrzenia twarzy nieznajomej.
— Do dyabła! — rzekł — w masce, ale ztąd do zamku Thierry sznurki jedwabne odpadną.


Rozdział III.
PODRÓŻ.

Puszczono się w drogę.
Aurilly przybrał z Remym ton równości, z Dyana zaś najgłębszego uszanowania.
Lecz Remy odgadł, że to uszanowanie było wyrachowane.
W rzeczy samej, podawać strzemię kobiecie, gdy wsiada lub zsiada z konia; czuwać troskliwie nad każdem jej poruszeniem i nie pominąć żadnej sposobności podniesienia rękawiczki, lub podania płaszcza, jest to grać rolę kochanka, służącego, albo ciekawca.
Dotykając rękawiczki, Aurilly patrzył na rękę; podając płaszcz zaglądał pod maskę, trzymając strzemię, sądził, że ujrzy twarz, której książę przypomnieć sobie nie mógł, ale którą on spodziewał się poznać.
Ale muzykus wielkie znalazł trudności; Remy troskliwym był o swoje obowiązki i nie dał się wyprzedzać.
Sama Dyana, nie dając poznać podejrzeń, brała w obronę tego, którego Aurilly uważał za starego sługę i prosiła, aby Remyemu pozwolił dopełniać to, co do niego należy.
Aurilly więc poprzestał na tem, że zaczął pragnąć cienia i deszczu, a w czasie popasów spoczynku.
Jednak mylił się w swojem oczekiwaniu, podczas deszczu i słońca maska zostawała na twarzy; w czasie popasów dla nieznajomej oddzielny pokój brano.
Aurilly pojął, że chociaż sam nie poznał, może być poznany; próbował patrzeć przez dziurki od zamków; lecz nieznajoma tyłem odwracała się odedrzwi; chciał zaglądać przez okno, lecz te zawsze zasłaniano firankami, albo w braku tych, płaszczem podróżnym.
Ani pytania, ani przekupstwa niepodołały z Remym: służący odpowiadał, że taka, wola pani, zatem słuchać musi.
— Czy te ostrożności są tylko dla mnie?... — pytał Aurilly.
— Bynajmniej, dla wszystkich.
— Kiedy książę na nią patrzył to się nie kryła.
— Wypadek — odpowiedział Remy — przytem słusznie, że kiedy ją książę widział, niech jej nikt nie zobaczy.
Pomimo, że kilka dni upłynęło, a podróż do kresu się zbliżała, dzięki przezorności Remyego i jego pani, ciekawość Aurillego zaspokojoną nie została.
Już Pikardya ukazywała się oczom podróżnych.
Aurilly, który od kilku dni wszystkie wyczerpał środki, jako to: żarty, grzeczności, nadskakiwania, podstępy a nawet gwałty, zaczął się niecierpliwić i zła jego natura przemogła.
Domyślał się, że pod zasłoną tej kobiety, wielka się kryje tajemnica.
Pewnego dnia pozostał nieco w tyle z Remym i ponowił dawne pokusy, które stanowczo odpartemi zostały.
— Przecież — rzekł Aurilly — dziś, czy jutro muszę widzieć panią twoją.
— Zapewne, ale to będzie wtedy, gdy ona zechce, a nie pan tylko.
— A gdybym użył siły — przerwał Aurilly.
Błyskawica trysnęła z oczów Remyego.
— Spróbuj pap — powiedział, Aurilly widział błyskawice i pojął ile było ognia w oczach tego, którego starcem być sądził.
Zaczął sic śmiać.
— Jakiż ja głupi — rzekł — co mnie oma obchodzi?... wszak jest tą samą, którą książę widział.
— Zapewne.
— I którą kazał mi przyprowadzić do zamku Thierry.
— Nie inaczej.
— A więc to jest wszystko, czego mi trzeba; nie ja jestem w niej zakochany i byleście mi nie chcieli uciec...
— Alboż myślemy o tem? — zapytał Remy.
— Nie zdaje się.
— Nawet, gdybyś pan niechciał, jechalibyśmy do Chateau-Thierry, a skoro książę pragnie nas widzieć i my także tego pragniemy.
— Kiedy tak — rzekł Aurilly — wszystko cudownie. Następnie jakby chciał się przekonać o myślach Remyego i jego towarzyszki — zapytał:
— Czy twoja pani nie chce tu spocząć na chwilę?... i wskazał zajazd przy drodze.
— Wiesz pan, że moja pani tylko w miastach się zatrzymuje.
— Widziałem ale nieuważałem — odpowiedział Aurilly.
— Tak zawsze robi.
— Ja chwilę zatrzymani się. tutaj, a wy jedźcie dalej.
I wskazawszy drogę Remyemu, sam udał się do zajazdu, gdzie gospodarz wyszedł na przeciw niego z uszanowaniem, jakby go znał dawniej.
Remy dogonił Dyanę.
— Co mówił z tobą?... — zapytała młoda kobieta.
— Powtarzał zwyczajne żądania swoje.
— Żeby mnie widzieć?
— Tak, pani.
Dyana uśmiechnęła się pod maską.
— Strzeż się, pani — rzekł Kemy — to wściekły pies...
— Nie bój się, nie zobaczy mnie.
— Lecz skoro pani będzie w zamku Thierry, czyż cię wtedy nie ujrzy?
— Co mi to szkodzi, prócz tego, książę mnie nie poznał.
— Ale sługa cię pozna.
— Do tego czasu, ani głos, ani postawa mnie nie zdradziły.
— To rzecz mało znacząca — odpowiedział Remy — wszystkie tajemnice, istniejące od ośmiu dni dla Aurillego, nie istniały dla księcia, nie obudziły jego ciekawości, ani nie przywołały wspomnień; tymczasem, od ośmiu dni Aurilly bada, szuka, domyśla się i pozna cię jeżeli już niepoznał.
W tej chwili przybył Aurilly jadąc boczna ścieżką i ukazał się niespodziewanie, aby pochwycić jaki wyraz z rozmowy.
Milczeniem go przyjęto, co dowodziło, że jest natrętnym; jechał więc w tyle jak dawniej.
Od tej chwili Aurilly powziął zamiar stały.
Obawiał się czegoś, jak mówił Remy, ale obawiał się instynktownie.
Nie mógł wytłomaczyć sobie dlaczego tak starannie ukrywano przed nim twarz, którą wcześniej, czy później musiał ujrzeć.
Aby mu lepiej się powiodło udał, że go zupełnie nieobchodzi i starał się okazywać wesołym i przyjemnym.
Remy uważał tę zmianę.
Przybyli do miasta i nocowali jak zwykle.
Nazajutrz, pod pozorem długiej jeszcze drogi, wyjechano o świcie.
W południe, potrzeba było zatrzymać się na popas.
O drugiej wyruszyli i jechali do czwartej.
Wielki las widać było w oddaleniu.
Był to las de la Ferre.
Wygląda on tajemniczo i posępnie jak lasy północy; lecz widok ten uroczysty, nie czynił wrażenia na Remym i Dyanie, przywykłym do kniei Anjou i Sologne.
Spojrzeli tylko po sobie, jakby pojmowali oboje, że tutaj czekał ich wypadek, który od chwili wyjazdu wisiał im nad głowami.
Wjechano w las.
Było około szóstej wieczorem.
Po półgodzinnej drodze, noc zapadła.
Silny wiatr otrząsał liście i pędził je ku ogromnej wodzie ukrytej w cieniu lasu, około której ciągnęła się droga.
Deszcz padał od dwóch godzin, grunt zatem był śliski.
Dyana pewna swojego konia, odważnie i wolno puściła lejce.
Aurilly jechał po prawej, Kemy po lewej stronie.
Aurilly był na ścieżce od stawu, Remy na środku drogi.
Żadna żyjąca istota nie ukazywała się na drodze.
Rzekłbyś, że las jest zaczarowaną knieją, w której nic żyć nie może, gdyby kiedy niekiedy nie odzywało się wycie wilków, oznajmiające zbliżanie nocy.
Nagle, Dyana uczuła, że siodło jej, przymocowane przez Remyego, chwiać się poczęło; przywołała go zatem.
Remy zeskoczył z konia i zabrał się do przymocowania popręgu.
W tym czasie, Aurilly zbliżył się do Dyany i sztyletem przerżnął sznurek utrzymujący maskę.
Zanim zdołała podnieść rękę do twarzy, Aurilly porwał maskę i schylił się ku niej.
Oczy tych dwóch istot spotkały się strasznem wejrzeniem; trudno powiedzieć, które z nich było bledsze i groźniejsze zarazem.
Aurilly uczuł zimny pot oblewający mu czoło, opuścił maskę i sztylet i załamał ręce z boleścią i trwogą.
— Przez Boga!... pani de Mousorcau!
— Tego nazwiska nie powtórzysz więcej — zawołał Remy, chwytając Aurillego za pas i ściągając z konia.
Obadwa, padli na drogę.
Aurilly wyciągnął rękę, aby pochwycie sztylet.
— Nie, Aurilly, nie — rzekł mu Remy, schylając się i przyciskając go kolanami — nie... musisz tu pozostać.
Ostatnia zasłona ocieniająca pamięć Aurillego spadła mu z oczu.
— Haudoin! — zawołał — zginąłem!..
— Jeszcze nic — rzekł Remy, zatykając mu usta ręką, ale zginiesz zaraz.
I prawą, ręką wydobył nóż z pochwy.
— Teraz, kochanku, teraz masz słuszność, zginiesz na prawdę...
Stal zanurzyła się w gardle muzykusa i niewyraźne odezwało się chrapanie.
Dyana z obłąkanemi oczyma, drżąca i wsparta na siodle, nie odwróciła oczów od tak okropnego widoku.
Jednak skoro ujrzała krew tryskającą z pod noża, przechyliła się w tył i spadła z konia, jak nieżywa.
Remy niezajmował się nią w tej straszliwej chwili.
Zrewidował Aurillego, wziął dwa rulony złota, przywiązał mu kamień do szyi i wrzucił do stawu.
Deszcz padał ulewny.
— Panie! zatrzej ślady twojej sprawiedliwości!.. — zawołała Dyana — bo jeszcze inni są do ukarania.
— Remy umył ręce, omdlały Dyanę podniósł i wsadził na konia.
Koń Aurillego przestraszony wyciem wilków, w las uciekł.
Jak tylko Dyana wyszła z omdlenia, puścili się w drogę, nie mówiąc ni słowa do siebie.


Rozdział IV.
Jak król Henryk III-ci nie prosił Crillona na śniadanie, a jak Chicot sam się zaprosił.

Na drugi dzień po wypadkach w lesie de la Fére, król francuzki wyszedł z kąpieli o dziewiątej godzinie.
Lokaj owinąwszy go w cienką wełnianą kołdrę i obtarłszy dwoma obrusami, ustąpił fryzyerom i ubieraczom, którzy z kolei ustąpili perfumiarzom i dworzanom.
Nakoniec król kazał przywołać marszałka, mówiąc, że dziś ma apetyt i co innego niż bulion jeść będzie.
Ta pomyślna wiadomość natychmiast rozbiegła się po Luwrze i zrodziła radość niezmierną, a za mą, woń sosów poczęła, się rozchodzić, gdy Crillon, pułkownik gwardyi, wszedł do Jego królewskiej mości, dla odebrania rozkazów.
— Na honor, mój dobry Crillonie — rzekł król — czuwaj jak chcesz dzisiaj rad mojem zdrowiem, ale nie przymuszaj mnie być królem; jestem zdrów i lekki, z wiatrem bym uleciał. Jeść mi się chce, Crillonie, czy rozumiesz, przyjacielu?...
— Tembardziej rozumiem, Najjaśniejszy panie, że i sam łaknę — odpowiedział pułkownik.
— Czy zawsze chce ci się jeść, Crillonie?... zapytał król z uśmiechem.
— Nie zawsze, Najjaśniejszy panie, ale trzy razy na dzień; a Waszej królewskiej mości?
— Mnie, tylko raz na rok i to wtedy, kiedy dobre otrzymuję wiadomości.
— Widać, że Wasza królewska mość dobre otrzymałeś wieści... Tom lepiej, bo jak mi się zdaje. coraz rzadziej to się przytrafia.
— Masz rację. Crillonie; a znasz przysłonie?...
— Znam: „żadna wiadomość, dobra wiadomość“. Ja nie wierzę, Najjaśniejszy panie przysłowiom, a najbardziej temu. Czy nie ma nic z Nawarry?
— Nic.
— Nic a nic?
— To dowód, że tam śpią.
— A z Flandryi?
— Nic.
— To dowód, że się tam biją; a z Paryża?...
— Nic.
— To dowód, że spiski knują.
— Albo dzieci rodzą... A propos dzieci, czy wiesz Crillonie, że będę miał dziecię.
— Ty, Najjaśniejszy panie!... — zawołał Crilion zdziwiony.
— Tak, królowej dzisiaj się śniło, że jest brzemienną.
— Cóż z tego, — rzekł Crilion.
— Jakto co z tego?
— Teraz wiem, dlaczego Wasza królewska, mość dzisiaj masz taki apetyt... Żegnani cię, Najjaśniejszy panie.
— Bądź zdrów, dobry Crillonie.
— Przez Boga, Najjaśniejszy panie — rzekł Crilion — skoro masz tak dobry apetyt, powinieneś mnie na śniadanie zaprosić.
— A to dlaczego, Crillonie?...
— Ponieważ powiadają, że Wasza królewska mość żyje powietrzem i dlatego chudnie; otóż Uciąłbym powiedzieć: czysta potwarz, król jada jak wszyscy.
— Nie, Crillonie, nie, niech sobie sądzą jak chcą; wstyd mi w obec poddanych, jadać jak człowiek zwyczajny. Uważasz Crillonie, król zawsze powinien pokazywać się poetycznie. Możemy to przykładem stwierdzić.
— Słucham cię Najjaśniejszy panie.
— Przypomnij sobie Aleksandra.
— Którego Aleksandra?
— Magnusa. A!... prawda, ty nie umiesz po łacinie. Aleksander lubił się kąpać w obec żołnierzy, bo był pięknym i dobrze zbudowanym, porównywano go z Appolem, a nawet z Antinousem.
— Ale ty Najjaśniejszy panie, dyabelnie byś źle uczynił, gdybyś się kąpał w obec wojska, bo jesteś chudy piekielnie.
— Idź, idź, poczciwy Crillonie — rzekł król klepiąc go po ramieniu — wybornym jesteś brutalem, nie umiesz pochlebiać i nie jesteś dworakiem, mój poczciwy stary przyjacielu.
— Dla tego też Najjaśniejszy panie nigdy mnie nie zapraszasz — odrzekł Crillon śmiejąc się i żegnając króla.
Skoro Crillon wyszedł, stół zastawiono.
Kuchmistrz wysilił się; potrawa z kuropatw z sosem z truflami i kasztanami naprzód zwróciła królewską uwagę, a następnie piękne ostrygi.
Bulion, ten wzmacniający monarchiczny posiłek, zaniedbano; napróżno biedak wyglądał ze złotej wazki, nic nie otrzymał.
Król wziął się do potrawy z kuropatew.
Właśnie czwarty kawałek kładł do ust, kiedy lekki szelest dał się za nim słyszeć, i znany glos cierpko zawołał:
— Jedno jeszcze nakrycie.
Król odwrócił się.
— Chicot!... — zawołał.
— We własnej osobie.
Chicot według zwyczaju, rozwalił się na krześle, wziął talerz i zaczął od ostryg, wybierając największe i najtłuściejsze.
— Ty tutaj, Chicot!... — zawołał Henryk.
— Ciszej!... — odrzekł mając pełną gębę.
I korzystając z zadziwienia króla, przysunął przed siebie kuropatwy.
— Stój, Chicot, to moje — zawołał król, wyciągając rękę dla odebrania talerza.
Chicot przedzielił i po bratersku oddał połowę.
Potem, nalał sobie wina, przejadł pasztetu, nadziewanych raków, wypił bulion i dopiero po chwili ciężko westchnął.
— Już mi się jeść nie chce — powiedział.
— Spodziewam się — odparł król.
— A! dzień dobry mój królu, jakże się miewasz? jakoś wesołym cię znajduję.
— A co, nieprawda, Chicot?
— Jakie masz piękne kolory?
— Widzisz.
— Czy to własne?
— Do dyabła!
— Kiedy tak, to winszuję.
— Słowem, czuję się dobrze, jak dawno nie byłem.
— Cieszy mnie to, mój królu; lecz jeszcze nieskończone śniadanie, zostały widzę jakieś łakocie.
— Oto wiśnie smażone przez zakonnice z Montmartre.
— Za nadto słodkie.
— Orzechy nadziewane rodzenkami koryntskiemi.
— Pfe! ziarna zostawiono w rodzenkach.
— Z niczegoś niezadowolony.
— Na honor, wszystko, a nawet kuchnia psuje się na dworze twoim.
— I ja to powiem...
— Co za przyczyna zmian takich?
— Nie mam już sług wiernych.
— A! co do tego to mówisz nieszczerze, Henryczku.
— Powiedz mi co o twojej podróży, to mnie rozerwie.
— Najchętniej, po to właśnie przyszedłem. Od czego chcesz, abym zaczął?
— Od początku — jakże drogę odbyłeś?
— Jak przechadzkę.
— A czy nie miałeś jakiej przykrości?
— Powiadam ci cudownie.
— A jakiej przygody?
— Alboż to można krzywo patrzeć na posła Jego królewskiej mości. Obgadujesz poddanych, mój synku.
— Mówiłem to dlatego — zaczął król uradowany — że spokojność w jego państwie panuje, że nie mając charakteru urzędowego, mogłeś się na jakie niebezpieczeństwo narazić.
— Powiadam ci Henryczku, że masz najpiękniejsze królestwo na swiecie; podróżnych w niem karmią darmo a nocują dla miłości Boga, prócz tego, w twojem państwie, chodzi się po kwiatach, a gdzie ich nie ma, tam jest aksamit ze złotemi frendzlami; to się zdaje niepodobnem, ale tak jest.
— Wiec jesteś zadowolony Chicot?
— Oczarowany.
— Tak, tak, wyborną mam policyę.
— Słuszność jej oddać potrzeba.
— A drogi czy pewne?
— Jak w raju; tylko aniołków na nich spotkać można, śpiewających chwałę królowi.
— Chicot, jak widzę powracamy do Wirgiliusza.
— Do którego miejsca?
— Do Bukolik. „O fortunatos nimium”!
— Bardzo dobrze, ale na co ten wyjątek na korzyść rolników, mój synu?
— Niestety! bo tego nie ma w miastach.
— Koniec końcem, że miasta są punktem zepsucia.
— Sam osądź; odbyłeś pięćset mil drogi bez żadnej przygody, a ja tylko jeździłem do Vincennes, trzy ćwierci mili i...
— I co?...
— O mało mnie nie zamordowali na drodze.
— Ha! ha! ha!... — rozśmiał się Chicot.
— Opowiem ci to, mój przyjacielu; właśnie mam to opisać... gdyby nie moi czterdziestu pięciu, byłbym zginął.
— Czy tak!... i gdzież to zaszło?
— Pytasz gdzie zajść miało?
— Nieinaczej.
— Pod Bel-Esbat.
— Blisko klasztoru naszego przyjaciela Gorenflota.
— W tem samem miejscu.
— Jakże się znalazł w tej okoliczności nasz przyjaciel?
— Cudownie, jak zawsze; nie wiem czy ze swojej strony słyszał o czemś, ale zamiast chrapać o tym czasie, jak czynią wszystkie mnichy, stał na balkonie.
— I nic więcej nie robił?
— Kto?
— Dom Modest.
— Błogosławił mnie z powagą, sobie tylko właściwą.
— A mnichy?
— Krzyczeli na całe gardło, niech żyje król!...
— I nic więcej nie widziałeś?
— Cóż miałem widzieć?
— Że mieli broń pod habitami.
— Wiem, że wszyscy byli uzbrojeni, i dlatego uwielbiam przezorność godnego przeora i powiadam: Ten człowiek wiedział o wszystkiem, a jednak nic nie mówił i nic nie żądał; nie przyszedł do mnie nazajutrz, jak Epernon macać po wszystkich moich kieszeniach, mówiąc: „Najjaśniejszy panie, za ocalenie króla.”
— O! do tego on niezdolny a jego ręce nie weszłyby w twoje kieszenie.
— Chicot, na bok żarty z dom Modesta; to jest jeden z największych ludzi, którzy uwiecznią moje panowanie, i oświadczam ci, że przy pierwszej sposobności, dam mu biskupstwo.
— Słusznie uczynisz, mój królu.
— Zważaj tylko Chicot, co ci powiem — rzekł król z miną głęboko myślącego — ludzie wybrani, kiedy pochodzą z ludu, są zupełnymi; z wyższej klasy wynosi się pewne cnoty i pewne złe skłonności rodowe, które są cechami historycznemi. I tak naprzykład: Walezyusze są dowcipni, przebiegli, waleczni, ale leniwi; Lotaryńczycy są dumni, skąpi, mają skłonność do intryg; Burboni są zmysłowi, bez myśli, bez siły, bez woli. Przeciwnie, kiedy natura wyprowadza człowieka z niczego, czyni go zupełnym, naprzykład twój Gorenflot.
— Czy tak?
— Tak, uczony, skromny, waleczny i przezorny; z niego zrobić można co się podoba, ministra, wodza, biskupa.
— Hej, Najjaśniejszy panie — zawołał Chicot — gdyby on to słyszał, skóraby na nim pękła, bo jest bardzo dumnym.
— Ty mu zazdrościsz, Chicot!
— Boże zachowaj; zazdrość to przebrzydła namiętność!
— Przekonaj się, jak jestem sprawiedliwy; rodowe szlachectwo nie zaślepia mnie. „Stommata quid faciunt”.
— Brawo!... i mówiłoś królu, że o mało cię niezamordowano?
— Nieinaczej.
— Kto taki?
— A któżby, jeżeli nie liga?
— Jakże się ona miewa?
— Zawsze jednakowo.
— To się ma znaczyć, Henryczku, że coraz bardziej tyje.
— Mój Chicot, ciała polityczne, — co z młodu tyją, nie żyją długo, tak jak dzieci.
— Więc jesteś zadowolony, mój synu?
— Prawie.
— I jesteś w raju?..
— Tak, Chicot, cieszy mię, że w chwilach mojej radości przybywasz, przewiduję coś szczęśliwego.
— „Habemus consulem facetum“ jak mówił Katon.
— Widać dobre przynosisz wiadomości, moje dziecię?..
— Tak sadzę.
— I każesz mi czekać, żarłoku.
— Mój królu, od czego chcesz, abym zaczął?...
— Mówiłem ci, że od początku, ale ty odchodzisz od przedmiotu.
— Więc zacznę od mojego wyjazdu.
— Nie, podróż była wyborna, powiadałeś mi już...
— Widzisz królu, że cały przybywam, alboż nie dosyć?
— Tak, a więc zacznijmy od przybycia do Nawarry.
— Dobrze.
— Co robił Henryk, kiedy przybyłeś?
— Kochał się.
— Margot?
— O! nie.
— To mnie dziwi; więc zawsze niewierny żonie, najlepszej kobiecie; szczęściem, że mu to odpłaca, a więc kiedy przybyłeś, jakie było imię rywalki Margot?
— Fosseusse.
— To Montmorency! Dalej, to nic złego dla Bearneńskiego niedźwiedzia. Tutaj mówiono o jakiejś wieśniaczce, ogrodniczce, mieszczance.
— To wszystko już stare.
— A więc Margot jest zwodzona?
— Jak tylko można.
— I gniewa się?
— Wścieka.
— I mści?
— Tak sądzę.
Henryk zatarł ręce z radości.
— I cóż uczyni?... — zawołał, śmiejąc się — podburzy ziemię i niebo, podburzy Hiszpanię na Nawarrę, Artois i Flandryę na Hiszpanię?...
Kto wie, może wezwie swojego braciszka Henryczka przeciwko mężowi Henryczyskowi, a co?...
— Być może.
— A czy ją widziałeś?
— Widziałem.
— A w chwili, kiedy ją opuszczałeś, co robiła?...
— O! tego królu nigdy nie zgadniesz...
— Może myślała innego wziąć kochanka?
Bynajmniej, sposobiła się na akuszerkę.
— Co znaczy to wyrażenie, albo raczej ten błąd gramatyczny[2], są dwuznaczniki, z któremi igrać nie wolno.
— Mój królu, znam otyle gramatykę, że dwuznaczników mogę uniknąć, a za nadto jestem delikatny, abym ich używał.
— Akuszerka „obstetrix”.
— Tak, mój królu; „Juno Lucina”. jeśli tak wolisz.
— Chicot!
— Przewracaj królu oczy jak ci się podoba, a ja ci powiadam, że twoja siostra Małgorzata miała odbyć połóg, kiedy wyjeżdżałem z Nérac.
— Swój?... — zawołał Henryk, blednąc — Małgorzata ma mieć dzieci!
— Nie swój, ale na rachunek męża. Wiesz, że ostatni z Walezyuszów siły płodzenia nie posiadają; to nie tak jak Burbony.
— A więc Małgorzata rodzi, słowo czynne.
— Jak może być najczynniejsze.
— I co rodzi?
— Pannę Fosseusse.
— Na honor, ja tego nic nie rozumiem — rzekł król.
— I ja także — odpowiedział Chicot — ale nie zobowiązywałem się rozumieć, tylko powiedzieć co jest.
— Ale to być nie może, aby pozwoliła na takie upokorzenie.
— Zapewne, że nie chciała; ale w walce, zawsze jedna strona silniejsza, zobacz królu Herkulesa z Anteuszem, Jakóba z Aniołem i t. d., otóż w walce męża z żoną, twoją siostra była słabszą, otóż i wszystko.
— Oddycham.
— A! niegodziwy bracie.
— Muszą się nienawidzieć?
— Ja myślę, że nie szaleją za sobą.
— A powierzchownie?
— W najlepszej są przyjaźni, Henryku.
— Tak, ale pierwszego lepszego poranku, przyjdzie jaka nowa miłostka i pokłóci ich znowu.
— Ta miłostka już przyszła.
— Ba!
— Tak, na honor, ale wiesz królu, czego się lękam.
— Powiedz.
— Aby ta nowa miłość zamiast pokłócić ich, nie pogodziła.
— A zatem jest nowa miłość?
— Przecież mówiłem.
— Bearneńczyka?
— Nie kogo innego.
— Dla kogo?
— Cierpliwości, wszak królu wszystko chcesz wiedzieć?
— Opowiedz mi, Chicot, opowiedz, a doskonale opowiadasz.
— Dziękuję, mój synu, ale jeżeli wszystko chcesz wiedzieć, muszę zacząć z początku.
— Zacznij, lecz prędzej.
— Pisałeś okropny list do Bearneńczyka.
— Z kąd wiesz o tem?
— Czytałem go.
— I cóź o nim mówisz?
— Że jeżeli było delikatne postąpienie, to przynajmniej język zdradziecki.
— Musiała go spalić.
— Tak, gdyby Henryk i Małgorzata zwyczajnemi byli małżonkami.
— Co to ma znaczyć?
— To znaczy, że Bearneńczyk nie głupi.
— Ho! ho!
— I że odgadł.
— Co odgadł.
— Żeś go chciał poróżnić z żoną.
— To rzecz jasna.
— Ale odgadł w jakim celu chciałeś poróżnić.
— W jakim... w jakim...
— Przeklęty Bearneńczyk domyślił się, że dlatego chciałeś go z żoną poróżnić, aby mu nie wypłacić posagu.
— Co u licha!
— To właśnie Bearneńczykowi przyszło do głowy.
— Mów dalej, Chicot, mów — odezwał się król ponuro.
— Otóż ta myśl gdy mu przyszła do głowy, zamyślił się i zmartwił...
— Cóż dalej?
— I zapomniał o Fosseuse.
— Ba!
— Ale tak, nieinaczej; wtedy opanowała go miłość, o której wspominałem.
— Ten człowiek chyba jest persem, turkiem lub poganinem, tyle kobiet kocha... Cóż Małgorzata na to mówi?
— Tym razem, zadziwi cię to, królu: Małgorzata była bardzo uradowana.
— Upadkiem Fosseuse, a! rozumiem.
— Nie, nie, ale uradowana sama dla siebie.
— Zamiłowała więc stan akuszerki?
— Teraz nie będzie akuszerką.
— A czemże u licha?
— Kumą, nawet podarunki są już przygotowane.
— Zapewne nie za swoje kupiła je pieniądze.
— Czy tak sądzisz, mój królu?..
— Tak, ponieważ nic jej nie daję. Jakże na imię tej nowej kochance?
— O! to bardzo piękna i silna osoba, która pyszną nosi opaskę i może się dobrze bronić, gdyby ją napastowano.
— Broniła się?
— A jakże!
— Tak, że Henryczysko został odpartym?
— Z początku...
— A potem?
— Henryk jest uparty; poszedł do szturmu. — I...
— I wziął ją.
— Jakto?
— Siłą.
— Siłą?
— Siłą i petardami.
— Co pleciesz, Chicot?
— Prawdę mówię.
— Alboż to wdzięki petardami się bierze?
— Ale to panna Cahors.
— Panna Cahors!
— Piękna i wielka panna, nazywano ją dziewicą, która jedną stopą opiera się na Lot, drugą na górze i której opiekunem jest, albo raczej był pan Vesins, jeden z twoich przyjaciół.
— Dla Boga! — zawołał Henryk — to moje miasto! on wziął moje miasto!
— Teraz rozumiesz, Henryczku; nie chciałeś mu go dać, otóż on sam wziął sobie. Ale, ale, oto list, który ci oddać polecił.
Chicot dobył list z kieszeni i wręczył go królowi. List ten pisany był po wzięciu Cahors i kończył się temi wyrazy:
Quod mihi diixisti, profuit multum. Cognosco meos devotes, nosce tuos Chicotus caetera expedict.
To co mi powiedziałeś, było bardzo użytecznem, znam moich przyjaciół, ty znaj twoich; Chicot powie ci resztę.


Rozdział V.
Jak Henryk wiadomości z południa, odebrał drogą z północy.

Henryk III-ci w nadmiarze boleści, zaledwie mógł przeczytać list oddany przez Chicota.
Kiedy sylabizował łacinę Bearneńczyka z oznakami niecierpliwości, od których trzęsła się posadzka, Chicot przed wielkiem weneckiem zwierciadłem, zawieszonem nad stołem złotniczej roboty, podziwiał swoję postawę i niezrównane wdzięki, jakie uwydatniał strój żołnierski.
Mówimy, niezrównane, bo Chicot nigdy się nie wydawał tak wysokim.
Na głowie nieco łysej, miał hełm spiczasty, w rodzaju tych, jakie niemcy wyrabiali w Trewirze i Moguncyi, w tej chwili zaś przywdziewał na kaftan zatłuszczony i wytarty, pół zbroję podróżną, którą idąc do śniadania, na stole położył; przywdziewając zaś zbroję, po posadzce brzękał ostrogami, tak wielkiemi, żeby niemi brzuch koniowi rozpłatać można.
— Oszukano mnie — zawołał Henryk skończywszy czytanie — Bearneńczyk miał plan, którego się nie domyślałem!
— Mój synku — odrzekł Chicot — wszak znasz przysłowie: „cicha woda brzegi rwie.”
— Idź do dyabła z twojemi przysłowiami.
Chicot wypełniając rozkaz, postąpił ku drzwiom.
— Nie chodź, pozostań.
Chicot zatrzymał się.
— Cahors wzięte!.. — mówił Henryk.
— Nawet w dobry sposób — odpowiedział Chicot.
— Ale on musi mieć generałów, inżenierów?
— Gdzie tam, Henryczku, Bearneńczyk ubogi, czemżeby ich płacił?... on wszystko sam robi.
— I nawet się bije? — rzekł Henryk z pewnym rodzajem pogardy.
— Nie mogę powiedzieć — odparł Chicot — aby się rzucał szalenie i nierozważnie! o!... on tak robi, jak niektórzy ludzie, co pierwej wody próbują, zanim w nią wejdą; i najprzód w złowróżbnym pocie umacza palec, kilkakroć uderzy się w piersi, ducha usposobi kilkoma filozoficzniemi uwagami i dopiero w dziesięć minut potem, każę grzmieć działom; wtedy, głowę wsadza w rozprawę i pływa po ogniu i roztopionym ołowiu, jak salamandra.
— Ale to dyabeł nie człowiek!
— Zaręczam ci Henryku, że ciepło mu tam było.
Król powstał raptownie i spiesznym krokiem zaczął po sali chodzić.
— To dla mnie przysmak — zawołał kończąc myśl zaczętą w duchu — to dopiero będą się śmieli!... Na honor, a to temat do piosnek!... Ci hultaje gaskończycy są uszczypliwi i słyszę już jak ostrzą zęby, na moją skórę. Dobra mi przyszła myśl posiania ich Franciszkowi na pomoc!... Antwerpia nagrodzi Cahors; północ zatrze błędy południa.
— Amen — rzekł Chicot, maczając delikatnie palce w słoikach i miseczkach królewskich, żeby wetami śniadanie zakończyć.
W tej chwili, drzwi się otwarły i odźwierny zapowiedział:
— Pan hrabia du Bouchage!
— A co, nie mówiłem, Chicot, będę miał wiadomość!... Wejdź, wejdź, hrabio.
Odźwierny ustąpił i ujrzano młodzieńca, podobnego portretom Holbeina, lub Tycyana.
Postępował wolno i zgiął kolano na środku pokoju.
— Zawsze blady — rzekł król — zawsze złowróżbny. Na teraz, mój przyjacielu, przybierz twarz wesołą i dobrych wieści ze smutkiem mi nie przynoś; mów prędzej du Bouchage, czekam i słucham. Wszak przybywasz z Flandryi?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— I lekko jak widzę.
— Najjaśniejszy panie, tak szybko jak tylko człowiek może chodzić po ziemi...
— Co się dzieje z Antwerpią?
— Antwerpia jest w rękach księcia Oranii, Najjaśniejszy panie.
— Księcia Oranii?... co to znaczy?
— W rękach Wilhelma, jeżeli ci tak przyjemniej, Najjaśniejszy panie.
— A mój brat czemu na Antwerpię nie idzie?
— Najjaśniejszy panie, nie do Antwerpii, ale do Chateau-Thierry powraca.
— Jakto?... opuścił wojsko.
— Niema już wojska, Najjaśniejszy panie.
— A!... — westchnął król i słabnąc pad! na krzesło. A Joyeuse?
— Najjaśniejszy panie, mój brat dokazując cudów waleczności i osłaniając odwrót, zebrał nieco ludzi uszłych z ogólnej klęski i utworzywszy z nich armię, przeprowadził księcia Andegaweńskiego.
— Klęska!... — mówił król cicho.
Następnie, nagle, błyskawica zaświeciła w jego spojrzeniu i zawołał:
— Zatem flamandczycy zupełnie dla mego brata straceni?
— Zupełnie Najjaśniejszy panie.
— Bez powrotu?
— Tak sądzę.
Czoło króla stopniowo się rozjaśniało, jakby pod wpływem myśli wewnętrznej.
— Biedny Franciszek — rzekł z uśmiecham — nie ma szczęścia do koron: Nawarska wymknęła mu się, wyciągał rękę po Angielską, ale jej dostać nie mógł, kusił się o Batawię i upadł. Załóżmy się, że on nigdy królem nie będzie, pomimo największych chęci.
— Zawsze tak bywa, kiedy kto czego zanadto pragnie, uroczyście odezwał się Chicot.
— A wielu jeńców?... — zapytał król.
— Blisko dwa tysiące.
— A poległych?
— Prawie tyleż, pan de Saint-Aignan w ich liczbie.
— Jakto! on zginął! biedny Saint-Aignan?
— Utonął.
— Utonął! więceście się rzucali w Escaut?
— Bynajmniej, ale Escaut na nas się rzuciła.
Tutaj, hrabia opisał dokładnie królowi bitwę i zatopienie Henryk słuchał wszystkiego z powagą, w milczeniu i z wyrazem ponurym.
Skoro skończono opowiadanie, powstał i ukląkł przed obrazem, odmówiwszy zaś modlitwę, powrócił z twarzą zupełnie wypogodzoną.
— Sądzę — rzekł — że wszystko po królewsku czynię. Monarcha wspierany przez Boga, jest rzeczywiście więcej niż człowiekiem. Naśladuj mnie hrabio i ponieważ Bóg ocalił twojego brata, równie jak mego, złóżmy mu dzięki i postanówmy coś...
— Jestem na twoje rozkazy, Najjaśniejszy panie.
— Jakiej żądasz nagrody za twoje usługi du Bouchage? mów.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział młodzieniec skłaniając głowę, żadnej nie wyświadczyłem usługi.
— Lecz zawsze brat twój wyświadczył.
— Ogromne Najjaśniejszy panie.
— Mówisz, że ocalił armię, albo raczej resztki armii.
— Nie ma ani jednego z pozostałych, któryby nie powiedział, że jemu życie winien.
— A zatem, mój du Bouchage! moją wolą jest obudwóch was obsypać dobrodziejstwami; chce w tem naśladować wszechmogącego Boga, który was dotykalnym wspierał sposobem, uczyniwszy wprzód pięknemi, bogatemi i walecznemi; chcę w tem naśladować wielkich polityków, którzy nagradzali zwiastunów złych wieści.
— Ja znam przykłady, że takich zwiastunów wieszano — odezwał się Chicot.
— Być może — rzekł z powagą Henryk — ale ja wiem, że senat Warrenowi dziękował.
— Mości królu, stawiasz na przykład republikanów; Walezyuszu, nieszczęście bardzo cię upokarza.
— A więc du Bouchage, czego żądasz? czego pragniesz?
— Ponieważ Wasza królewska mość z taką życzliwością do mnie przemawia, śmiem z jego łaski korzystać. Znudzony jestem życiem, Najjaśniejszy panie, a jednak skracać go niechcę, bojąc się Boga obrazić; wszelkie wybiegi, jakich człowiek honorowy w podobnych zdarzeniach używa są grzechem śmiertelnym, dać się zabić na polu bitwy, zagłodzić, utopić przebywając rzekę, są to osłony przed ludźmi, przez które Bóg jasno przegląda, bo jak wiesz, Najjaśniejszy panie, wszelkie myśli nasze, są przed nim jawne; nie chcę więc ginąć przed naznaczonym mi kresem, a ponieważ świat obrzydł mi, chce więc go opuścić.
— Mój przyjacielu — rzekł król.
Chicot podniósł głowę i spojrzał na młodzieńca pięknego, bogatego i walecznego, który jednak z taką rozpaczą przemawiał.
— Najjaśniejszy panie — mówił dalej hrabia z postanowieniem, wszystko, cokolwiek mi się od niejakiego czasu przytrafia, utwierdza we mnie tę żądzę; pragnę rzucić się na łono Boga, Najwyższego pocieszyciela strapionych, jak również Najwyższego pana szczęśliwych na tej ziemi, racz więc, Najjaśniejszy panie ułatwić mi środki wstąpienia do zakonu, bo jak mówi prorok, serce moje smutno jest jak śmierć sama.
Chicot wcielony kpiarz przerwał na chwilę, swoję gimnastykę, aby słuchać z powagą tej nadzwyczajnej boleści, mówiącej tak szlachetnie i szczerze, głosem łagodnym.
Oko jego przyćmiło się, odbijając smutek Joyeusa, ciało obwisło, jakby przez sympatyę dla ciężkich boleści.
Sam król uczuł ból serca, słuchając tej smutnej mowy.
— A!... rozumiem cię, przyjacielu — rzekł — chcesz wstąpić do zakonu, lecz jeszcze czujesz w sobie człowieka i pokus się boisz.
— Nie lękam się surowości życia, Najjaśniejszy panie, ale boję się czasu próby, nic dla tego, abym chciał złagodzić doświadczenia, jakie będę musiał ponosić, ale żebym już nie mógł pomyśleć o powrocie do przeszłości; chciałbym jednym słowem, aby ta krata, która mnie oddzieli od ludzi, natychmiast wyskoczyła, nie zaś jak według reguł zakonu, powoli rosła jak płot tarniowy.
— Biedny chłopiec — rzekł król po pilnem wysłuchaniu mowy — biedny chłopiec. Sądzę, że dobrym będzie kaznodzieją, a co nieprawda Chicot?
Chicot nic nie odpowiedział; du Bouchage mówił dalej:
— Pojmujesz Najjaśniejszy panie, w mojej familii powstanie walka, w najbliższych znajdę najsilniejszy opór. Mój brat kardynał dobry i światowy zarazem, tysiące znajdzie przyczyn odwrócenia mnie od zamiaru i jeżeli nie zdoła mnie przekonać, czego jestem pewny, ucieknie się do środków stanowczych i odwoła do Rzymu, który pomiędzy każdem święceniem, zwłokę naznaczy. Lecz wola twoja Najjaśniejszy panie jest wszechwładna i tej na moję głowę przyzywam. Udzieliłeś mi to, czego żądałem, przyrzekłeś zaspokoić moje chęci, otrzymaj więc od Rzymu, aby mnie od nowicyatu uwolniono.
Król, chociaż zwyczajnie zamyślony, powstał z uśmiechem i ujmując hrabiego za rękę, rzekł:
— Uczynię, co żądasz, mój synu; chcesz służyć Bogu, masz słuszność, to lepszy pan niż ja.
— Piękny komplement, dla mnie — rzekł Chicot pod nosem.
— A więc, hrabio, będą cię święcili jak żądasz, przyrzekam ci.
— Wasza królewska mość napełniasz mnie radością!... — zawołał młodzieniec, całując rękę królewską z takiem uniesieniem, jakby go mianowano księciem albo marszałkiem francuzkim Lecz czy to pewna?
— Słowo królewskie — odpowiedział Henryk.
Twarz Bouchaga zajaśniała i coś podobnego do uśmiechu prześliznęło po ustach; ukłonił się z uszanowaniem królowi i zniknął.
— Oto szczęśliwy młodzieniec!... — zawołał Henryk.
— Jak mi się zdaje, nie masz mu czego królu zazdrościć — odezwał się Chicot — nie więcej lamentuje od ciebie.
— Czy pojmujesz, Chicot? on ma zostać zakonnikiem, on ma się dostać do nieba.
— A któż tobie uczynić to samo zabrania? on żąda dyspensy od swojego brata kardynała, ja zaś znam jednego, który ci wszystkie, jakie tylko być mogą na raz udzieli, bo lepiej niż ty jest z Rzymem; może go nie znasz, ale ja powiem ci jego nazwisko: kardynał Gwizyusz.
— Chicot!
— Jeżeli zaś niepokoi cię obcięcie włosów, bo to jest operacya delikatna, to najpiękniejsze ręce i najzgrabniejsze nożyczki z ulicy Contellonie dopełnił tego i pozostawią drogi symbol trzech koron i twojego godła: „manes ultima coelo”.
— Mówisz najpiękniejsze ręce?
— Nieinaczej, poszukajmy na traf i przekonajmy się; cóżbyś naprzykład Henryczku powiedział o rączkach pani de Montpensier?
Król zmarszczył brwi i potarł czoło ręka bielszą może od tej, o której mówiono, a pewnie bardziej drżącą.
— Przekonajmy się — mówił Chicot — albo dajmy temu pokój, bo widzę, że się nudzisz, Henryku, mówmy o rzeczach, które mnie osobiście obchodził.
Król dał znak w połowie obojętny, w połowie przyzwalający.
Chicot spojrzał w około siebie i nogami przysuwając krzesło, mówił:
— Mój synku, dlaczego ci panowie Joyeuse udali się do Flandryi?
— Najprzód powiedz mi co znaczy twoje „dlaczego“?
— Dlatego, że mi się zdają dziwnemi ludźmi; jeden zanadto się weseli, drugi zanadto płacze; ich wyjazd z Paryża daremnie narobił hałasu, mówią, że jeden wyjechał aby się bawił, drugi aby się zagłuszył.
— Cóż z tego?
— Ponieważ jesteś jednym z najlepszych ich przyjaciół, musisz wiedzieć po co wyjechali.
— Zapewne, że wiem.
— Zatem, powiedz mi Henryczku, co słyszałeś?...
Chicot w środku mowy, zatrzymał się.
— Co miałem słyszeć?
— Może kogo znakomitego pobili?
— O tem nic nic wiem.
— Może porwali jaką kobietę?
— I o tem nie słyszałem.
— Może co spalili?
— Co takiego?...
— Alboż ja wiem?... ale czy to wielka rzecz spalić dom biedaka dla rozrywki, gdy kto jest wielkim panem?
— Oszalałeś, Chicot, któżby się poważył palić domy w Paryżu i to w czasie mojej obecności...
— Zatem nic nie uczynili cobyś wiedział albo o czem byś słyszał?
— Na honor nic nie wiem.
— Tem lepiej — rzekł Chicot oddychając z łatwością, jakiej przez cały ciąg rozmowy z królem nie okazał.
— Wiesz co, Chicot?... — odezwał się król.
— Nie, ja nic nie wiem.
— Stajesz się złośliwym.
— Ja?
— Tak, ty.
— Pobyt w grobowcu, wielki królu, cierpkim mnie uczynił; ale twój widok rozwesela. „Omnia letha putrescunty”.
— To ma znaczyć, że ja stałem się gorszym — rzekł król.
— Troszkę, troszkę, mój synu.
— Stajesz się nieznośnym, mój Chicot i muszę myśleć, że masz zamiary intryg i ambicyi, które sądziłem dalekiemi od twojego charakteru.
— Zamiary ambicyi, ja!... Chicot ambitny. Mój synku, dawniej byłeś nieroztropnym, a teraz rozum straciłeś, to postęp.
— A ja ci mówię, Chicot, że wszystkich oddalasz odemnie przypisując im zamiary, jakich nie mają i zbrodnie, o których nie myślą, mówię ci, że chcesz mnie zgubić.
— Ja ciebie zgubić!... — zawołał Chicot!
— Boże mnie od tego uchowaj. Ale stwierdź dowodem, królu, przypuszczenie twoje.
— Dobrze — odrzekł król.
— Przekonajmy się, zkąd ci przyszła ta myśl dziwna.
— Słuchałeś obojętnie pochwał twojego dawnego przyjaciela Dom Modesta, któremu winieneś wiele.
— Ja wiele mu winienem? cóż dalej.
— Chciałeś oczernić panów Joyeuse, moich najlepszych przyjaciół.
— Temu nie przeczę.
— W ostatku chciałeś kolnąć Gwizyuszów.
— Jak widzę, kochasz ich bardzo; to dzień taki, w którym dla wszystkich jesteś łaskawym.
— Nie, ja ich nie lubię, ale teraz siedzą cicho i nic mi złego nie czynią, a ja nie spuszczam ich z oczów; uważam w nich zawsze tę samą obojętność a że się nigdy nie lękam posągów, chociażby najgroźniejszemi były, trzymam się tych, których znam z twarzy i postawy. Każde straszydło skoro cicho siedzi i kiedy z niem się oswojemy, może być przykrem, ale lękać się go nie trzeba. Gwizyusze, pomimo dzikich spojrzeń i długich mieczy, może ze wszystkich najmniej mi szkodzili i są podobni wiesz do czego?
— Racz mi powiedzieć, Henryczku, wiesz, że lubię porównania dowcipne.
— Podobni są do owych żerdzi w stawie, które wsadzają, aby wielkie ryby odstraszać i nie pozwalać im bardzo się utuczyć; ale przypuśćmy, że ryby nie boją się żerdzi...
— Cóż z tego?
— Żerdzie nie mają zębów.
— Henryku, bardzo jesteś dowcipny.
— Tymczasem, twój Bearneńczyk...
— Ciekawym z czem go porównasz?
— On miauczy jak kot... a kąsa jak tygrys.
— Na honor — zawołał Chicot — oto Walezyusz głaszcze Gwizyuszów... Dobrze, dobrze, mój synku, na dobrej jesteś drodze i nie ma się co zatrzymywać. Rozwiedź więc i zaślub jak najprędzej panią de Montpensier; może z nią będziesz miał potomstwo, a podobno niegdyś kochała, się w tobie?..
Henryk się nadął.
— Tak jest — odpowiedział — ale wtedy kim innym byłem zajęty; oto początek jej nienawiści. Ona ma do mnie urazę i mści się jak może. Szczęściem, jestem mężczyzną i śmieję się z tego.
Kończąc te słowa, Henryk III-ci z preteusyą poprawiał na sobie włoski kołnierzyk, gdy w tem odźwierny Nambu odezwał się na progu:
— Posłaniec od księcia Gwizyusza do Waszej królewskiej mości.
— Czy kuryer, czy dworzanin?... — zapytał król.
— Kapitan, Najjaśniejszy panie.
— Niech wejdzie, przyjmę go mile.
W tej chwili kapitan żandarmeryi, ubrany w mundur wojskowy, wszedł i oddał zwyczajny ukłon.


Rozdział VI.
KUMOWIE.

Po tem zapowiedzeniu, Chicot rozsiadł się w krześle i według zwyczaju, tyłem się do drzwi odwrócił; oczy przymrużone, zapowiadały zwykle dumanie, lecz pierwsze wyrazy posłańca Gwizyuszów, poruszyły go z miejsca.
Otworzył więc oczy.
Szczęściem czy nieszczęściem, król zajęty nowoprzybyłym, nie zważaj na objawioną, nieżyczliwość ze strony Chicota.
Posłaniec stanął o dziesięć kroków od krzesła, w którem Chicot się rozsiadł, że zaś mało wychylał się z krzesła, zatem widział całego posłańca, ten zaś mógł dojrzeć tylko jedno oko Chicota.
— Przybywasz z Lotaryngii?... — zapytał król.
— Nie, Najjaśniejszy panie, z Soissons, gdzie książę, który od miesiąca nie wyjeżdża z tego miasta, powierzył mi list, który u stóp waszej królewskiej mości złożyć mam honor.
Oko Chicota zabłysło i nie tracił ani jednego poruszenia posłańca, ani jednego wyrazu mowy jego.
Posłaniec odpiął kaftan ze srebrnej klamry i wydobył ze skórzanej kieszeni umieszczonej na sercu, nie jeden, ale dwa listy, albowiem jeden zaczepił się o drugi, a on tego nie widział i dopiero później, gdy ten list upuścił na posadzkę.
Oko Chicota ścigało w locie list upadający, jak oko kota ściga ptaka w locie.
Widział także, jak opadnięcie listu, wywołało rumieniec na twarz posłańca, jak pomieszany podnosił go i jak drugi podał królowi.
Lecz Henryk nic nie widział. Otworzył list, który mu podać raczono, i czytał.
Posłaniec ze swojej strony widząc króla zajętego czytaniem, zatopił wzrok w jego twarzy i starał się odgadnąć myśli, jakie to pismo mogło budzić w jego głowie.
— A!... panie Boromenszu — mówił do siebie Chicot, zważając na każde poruszenie oczów wiernego posłannika Gwizyuszów. A!... jesteś kapitanem i podajesz jeden list królowi, gdy ich masz dwa; zaczekaj, kochanku, zaczekaj!
— Dobrze, dobrze — mówił król po dwakroć czytając każdy wiersz listu Gwizyusza; idź, panie kapitanie i oświadcz księciu, że wdzięcznym mu jestem za ofiarę jaką mi czyni.
— Czy wasza królewska mość nie raczysz udzielić odpowiedzi na piśmie?
— Spodziewam się za miesiąc, a najdalej za sześć tygodni widzieć księcia, zatem mu sam podziękuję. Żegnam cię kapitanie.
Kapitan ukłonił się i wyszedł.
— A widzisz, Chicot — rzekł król do swego towarzysza, o którym sądził, że siedzi w krześle, — przekonaj się, że Gwizyusz do żadnych nie należy intryg. Ten waleczny książę, dowiedziawszy się o sprawach w Nawarze, obawia się, aby hugonoci nie podnieśli głowy, bo słyszał, że Niemcy chcą królowi Nawarry posłać posiłki. Otóż co czyni książę, zgadnij?
Chicot nic nie odpowiedział, a król sądził, że czeka na dalsze objaśnienia.
— Otóż — mówił dalej — ofiaruje mi armię, którą zaciągnie w Lotaryngii, aby nad Flandryą czuwała; uprzedza mnie więc, że za sześć tygodni wojsko to wraz z wodzem będzie pod memi rozkazami. Chicot, co mówisz na to?
Nikt nie przerwał milczenia.
— Mój kochany — mówił król dalej — to jest w tobie najgłupszem, ze jesteś upartym jak muł hiszpański, a kiedy cię kto przekona, to się dąsasz a dąsasz jak głupiec.
Najmniejszy szmer niezaprzeczył Henrykowi zdania, które tak szczerze swojemu przyjacielowi objawiał.
Król zaś nienawidził bardziej milczenia niż uporu.
— Myślę — rzekł — że ten głupiec zasnął. Chicot — zawołał zbliżając się do krzesła — król mówi do ciebie, odpowiedz.
Lecz Chicot nie mógł odpowiedzieć bo go nie było, a Henryk puste zastał krzesło.
Oczy króla biegały po całym pokoju, lecz gaskończyka tu, równie jak w krześle nie było.
Hełm jego znikł razem z nim.
Króla przeszedł trwożliwy dreszcz, albowiem zabobonnym był i niekiedy uważał Chicota za istotę nadludzką, dobrą co prawda, ale zawsze szatańską.
Przywołał Nambu.
Nambu nic nie miał wspólnego z Henrykiem. Był to umysł silny, jak wszystkich tych, którzy strzegą przedpokojów monarszych.
Nambu stanowczo upewnił króla, jako widział Chicota wychodzącego na pięć minut przed wyjściem posłannika księcia Gwizyusza.
Tylko, że wychodził ostrożnie i cicho, tak aby go niewidziano.
— Zapewne — rzekł Henryk mijając swoję modlitewnie, pomiarkował się, iż nie miał słuszności. Mój Boże!... jak ludzie są drobiazgowi można to nawet o dowcipnych powiedzieć.
Nambu miał słuszność; albowiem Chicot włożywszy hełm na głowę i przypasawszy miecz, cichutko przebył przedpokój, jednak pomimo ostrożności, nie mógł wstrzymać brzęku ostróg po schodach, prowadzących z apartamentów do furtki Luwru, brzęku, który wywoływał mnóstwo ukłonów, bo znano położenie Chicota przy królu i często mu się niżej kłaniano, niż księciu Andegaweńskiemu.
Chicot zatrzymał się przy furtce, aby odpiąć ostrogi.
Kapitan księcia Gwizyusza, jakeśmy powiedzieli, w pięć minut po Chicocie wyszedł, żadnej wprzódy na niego nie zwróciwszy uwagi.
Zszedł na dół i przebywał dziedziniec dumny i uradowany; dumny, albowiem stopień dawał mu przewagę w obec szwajcarów i gwardyi arcychrześciańskiego monarchy; uradowany bo król przyjął go tak, iż trudno było pomyśleć, aby miał jakie przeciw Gwizyuszom podejrzenie.
W chwili, kiedy miał przejść przez furtkę Luwru, posłyszał brzęk ostróg.
Przystanął, sądząc, że król kazał go przywołać jeszcze i zadziwił się, poznając pod hełmem poczciwą twarz mieszczanina Roberta Briquet, dawnego znajomego.
Wiemy, że pierwsze spojrzenie sobie w oczy tych ludzi, nie mogło być spojrzeniem sympatyi.
Boromeusz na pół stopy kwadratowej otworzył gębę, jak mówi Rabelais i sądząc, że ten, który za nim idzie, chce go zaczepić, przystanął tak, że Chicot go dogonił.
Wiadomo zaś jaki krok miał Chicot.
— Co u licha!... — rzekł Boromeusz.
— Do dyabła!... — zawołał Chicot.
— Mój zacny panie.
— Mój czcigodny ojcze.
— Co za hełm!
— Co za kaftan bawoli!
— Cieszę się, że cię oglądam.
— Cieszę się, że cię dogoniłem.
I dwaj znajomi spoglądali na siebie przez kilka sekund z nieprzyjaznem wahaniem, jak dwa koguty.
Boromeusz pierwszy udał łagodność.
Muskuły jego twarzy wyrównały się i z wyrazem szczerości żołnierskiej — rzekł:
— Przez Boga! podstępny jesteś kumie Robercie Briquet.
— Ja! zacny ojcze — odpowiedział Chicot — z jakiego mówisz to powodu?
— Z powodu klasztoru Jakobitów, gdzie kazałeś mi uważać się za prostego mieszczanina. Wprawdzie, musisz być sto razy przebieglejszy niż prokurator albo kapitan.
Chicot czuł, że ten komplement nie pochodzi z serca.
— A!... — odpowiedział dobrodusznie — cóż mówić o tobie zacny panie Boromeuszu?
— O mnie?
— Tak o tobie.
— Dlaczego?
— Dla tego żeś przedstawiał się jak mnich; musisz być stokroć przewrotniejszy niż sam... nie ubliżam ci kochanku, bo dzisiaj...
— Pomyśl co mówisz — rzekł, Boromeusz.
— Ja nigdy nie kłamię — odrzekł Chicot.
— Daj rękę.
I podał dłoń Chicotowi.
— A! źle się ze mną obszedłeś w klasztorze, bracie kapitanie — mówił Chicot.
— Myślałem żeś mieszczanin, a wiesz jaki my, żołnierze, z mieszczanami kłopot mamy.
— Prawda — rzekł Cbicot z uśmiechem — a przecież złowiłeś mnie w łapkę.
— W łapkę?
— Pod przebraniem ją zastawiałeś; waleczny żołnierz, bez ważnej przyczyny nie zmienia munduru na habit.
— Z szlachcicem — rzekł Boromeusz — nie będę miał tajemnic. Tak, mam swoje osobiste interesy w klasztorze Jakobitów: ale ty?
— I ja także — odpowiedział Chicot — lecz sza...
— Czy chcesz o tem pomówić nieco?
— Na honor, pragnę.
— A lubisz dobre wino?
— Lubię, jeżeli dobre.
— Słuchaj, znam tu szynczek, jakiego niema drugiego w Paryżu.
— I ja także — rzekł Chicot — ale jak się twój nazywa?
— „Róg Obfitości”.
— A!... — zawołał Cbicot.
— Co to znaczy?
— Nic.
— Czy masz co przeciw temu szynkowi? — Bynajmniej.
— Ale go znasz?
— Wcale nieznam.
— A pójdziesz tam zemną?
— Najchętniej, zaraz nawet.
— Idźmy więc.
— Gdzież on jest?
— Od strony bramy Bourdelle. Gospodarz stary znawca, który doskonale umie rozróżniać podniebienie pańskie i mieszczańskie.
— Czy tam będziemy mogli mówić dowolnie?
— W piwnicy, jeżeli chcemy.
— I nikt nam nie przeszkodzi?
— Możemy drzwi zamknąć.
— Idźmy więc — rzekł Chicot — widzę, że jesteś człowiekiem przezornym i zarówno dobrze widzianym w szynkach jak w klasztorach.
— Czy sądzisz, że jestem w porozumieniu z gospodarzem?
— Tak to jakoś wygląda.
— Na honor, nie, tym razem jesteś w błędzie; pan Bonhomet sprzedaje mi wino a ja płacę, kiedy mi się podoba. Otóż wszystko.
— Bonhomet — rzekł Chicot — na honor, to nazwisko dużo obiecuje.
— I dotrzymuje, iźdmy więc, iźdmy.
— Ho! ho! — myślał Chicot, idąc za fałszywym mnichem — potrzeba wybrać najlepsze wykrzywienie twarzy, bracie Chicot, bo gdyby cię Bonhomet poznał, na nic by się wszystko nie zdało.


Rozdział VII.
RÓG OBFITOŚCI.

Droga, którą Boromeusz prowadził Chicota, przypominała naszemu gaskończykowi, najpiękniejsze dni jego młodości.
W rzeczy samej, wieleż to razy, z pusta głową, szczupłemi łydkami i rękami obwisłemi, jak mówi język gminny, wieleż to razy, Chicot w czasie zimowym i letnim, pośpieszał do tego domu pod „Rogiem obfitości”, do którego go teraz obcy prowadzi.
Wtedy z kilkoma sztukami złota lub srebra, był szczęśliwszym od pana swojego; szedł swobodny, nie mając ani żony w domu, ani zgłodniałych dzieci przed domem, ani krewnych, co by na niego gderali.
Chicot swobodnie zasiadał na ławie, czekał na Gorenflota, albo go już znajdował wąchającego przyprawy potraw.
Gorenflot ożywiał się w mgnieniu oka, a Chicot przytomny i uważający, badał każdy stopień upojenia i pod wpływem dobrego wina, gorąca i swobody, wspominał młodość tryskającą życiem i weselem.
Przechodząc koło ulicy Bussy, uniósł się na palce aby ujrzeć dom, który zalecił staraniom Remyego; lecz uliczka była kręta, a zatrzymywać się było niegrzecznie; szedł więc za kapitanem Boromeuszem lekkie wydawszy westchnienie.
Wkrótce, wielka ulica świętego Jakóba ukazała się przed ich oczyma, następnie klasztor świętego Benedykta, a na wprost niego, dom pod „Rogiem Obfitości” nieco zabrudzony i zaniedbany, ale zawsze ocieniony na zewnątrz kasztanami, wewnątrz zaś ubrany w świecącą cynę i miedź błyszczącą, które gościom zdają się srebrem i złotem, a które gospodarzowi z kieszeni gości wyławiają te drogie metale.
Chicot po pierwszym rzucie oka na zewnątrz i wewnątrz, zgarbił się i skulił, zmalał o ćwierć łokcia, wykrzywił się jak satyr, i postanowił nie przyznawać się do znajomości pana Bonhomet, sądząc, że sam nie będzie poznanym.
Prócz tego, Boromeusz szedł pierwszy, aby mu wskazywać drogę, a na widok dwóch hełmów, pan Bonhomet nie zadawał sobie pracy przypatrywać się twarzom.
Jeżeli powierzchność „Rogu obfitości” była podszarzaną, twarz pana Bonhomet także miała na sobie piętno czasu.
Oprócz zmarszczek na twarzy, które odpowiadają szczerbom i rysom na murach, pan Bonhomet nabrał ułożenia człowieka możnego, nie pozwalające wojskowym zanadto się zbliżać i poufalić.
Lecz oręż poważał zawsze, to była jego słaba strona, nabył tego nawyknienia mieszkając w części miasta odległej, pod opieką tylko spokojnych Benedyktynów.
W rzeczy samej, ilekroć w jego szacownym zakładzie, zdarzyła się sprzeczka lub kłótnia, zanim zdołano przywołać patrol, albo szwajcarów, już szabelka nie jedną przecięła skórę i nie jeden brzuch przedziurawiła.
Taki nieszczęśliwy wypadek przytrafił się sześć czy siedm razy i za każdym, kosztował pana Bonhoment po 100 franków, szanował więc miecz a szanował z obawy.
Z innego rodzaju gośćmi sam sobie dawał radę i umiał spory tak godzić, że zapominano ran i skaleczeń a jego brano za arbitra.
Prócz tego, miał czyste i dobre wino, a nadto, sam go pozwalał szukać w piwnicy, a z tego względu przebaczano mu niektóre fantazye.
FaNtazye te dawni znajomi przypisywali temu, że pan Bonhomet nie miał szczęścia w domu i bardzo często doznawał kłopotów.
Takie przynajmniej wyjaśnienia czynił Boromeusz Chicotowi co do charakteru gospodarza, którego mieli gościnności spróbować.
Charakter pana Bonhomet szkodliwie wpływał na ozdobę jego zakładu; znając wartość jego wewnętrzną, nie dbał o jego powierzchowność; wniosek ztąd łatwy, że żadna nie zaszła zmiana i Chicot wchodząc do sali ogólnej, poznał ją odrazu; nic się w niej niezmieniŁo, oprócz sufitu, który z szarego czarny się zrobił.
W tym szczęśliwym czasie, traktyernie i winiarnie nieprzesiąkały jak dzisiaj, obrzydłym dymem tytuniowym.
Dlatego, pomimo zaniedbania i pozornej smętności, sala zakładu niewpływała szkodliwie na zmianę smaku wina, a prawdziwy znawca, w tej świątyni Bachusa znajdował rozkosz, oddychając darami, temu bożkowi poświęconemu Chicot, jakeśmy powiedzieli, przeszedł za Boromeuszem i dlatego od gospodarza poznanym nie został.
Wiedział, który najciemniejszy kącik sali i znalazłszy go, miał się usadowić, gdy Boromeusz go zatrzymał.
— Wszystko to bardzo dobrze, mój przyjacielu — rzekł — lecz zatem przepierzeniem jest mały gabinecik, gdzie dwóch przyjaciół, swobodnie może popijać i mówić zarazem.
— Idźmy tam — rzekł Chicot.
Boromeusz dał znak gospodarzowi, jakby go zapytywał.
— A co kumie, czy gabinet wolny?
Bonhomet znów dał znak, który miał mówić.
— Tak jest.
— Pójdźmy — rzekł Boromeusz.
I prowadził Chicota, udającego, że się co chwila potyka w małym korytarzyku, znanym już tym, którzy raczyli czytać panią de Monsoreau.
— Tutaj — rzekł Boromeusz — czekaj mnie, ja pójdę korzystać z przywileju, udzielanego zaufanym zakładu.
— Cóż to za przywilej?... — zapytał Chicot.
— Pójdę sam do piwnicy wybrać wino, które pić mamy.
— Śliczny przywilej — odpowiedział Chicot. Idź z Bogiem.
Boromeusz wyszedł.
Chicot ścigał go okiem: jak tylko Boromeusz drzwi zamknął za sobą, zaraz poszedł uchylić obraz, przedstawiający morderstwo kredytu, zabitego przez złych płatników.
Obraz ten oprawiony w ramy czarne, zasłaniał otwór do wielkiej sali, gdzie można było patrzeć nie będąc widzianym.
Chicot znał doskonale ten otwór, bo nawet był jego wynalazkiem.
— A!... — rzekł — kochanku, ty mnie prowadzisz w miejsce zaufane, pakujesz w kąt, w którym myślisz, że mnie nikt nie dojrzy, a nie wiesz kochanku, że tu jest dziura, którą ja wszystko widzieć mogę. Zobaczymy panie kapitanie, kto z nas mocniejszy.
I wymawiając te słowa z wyrazem pogardy, przyłożył oko do szpary, zręcznie w sęku wyrobionej.
Ujrzał najprzód Boromeusza ostrożnie kładącego palec na ustach i mówiącego po cichu z gospodarzem, który kiwnięciem głowy na jego żądania przystawał.
Z poruszeń ust kapitana, Chicot wprawny w podobnych razach, odgadł zdanie wymówione.
— „Podaj nam wszystko do gabinetu i chociaż hałas jaki posłyszysz, nie wchodź”.
Potem, Boromeusz wziął lampkę wiecznie się palącą na murku, podniósł drzwi w podłodze i zeszedł do piwnicy, korzystając z drugiego przywileju, przyznawanego zaufanym zakładu.
Chicot szczególnym sposobem uderzył w przepierzenie.
Słysząc znajome sobie kołatanie, Bonhomet podskoczył na krześle i nadstawił uszów.
Chicot powtórnie zapukał, a teraz jak człowiek gniewający się, że go za pierwszym razem nie usłuchano.
Bonhomet pośpieszył do gabinetu i zastał Chicota z groźnem obliczem.
Na ten widok, Bonhomet krzyknął; sądził on jak wszyscy, że Chicot nie żyje i myślał, iż widzi upiera przed sobą.
— Co to znaczy, mój panie — rzekł Chicot od jakiego to czasu ludziom mojego stanu, dwa razy wołać pozwalasz?
— A! kochany panie Chicot, najprzód mi powiedz czy to ty, czy tylko twój cień.
— Czy ja, czy mój cień — odpowiedział Chicot — od chwili, jak mnie poznajesz, mój panie, sądzę, że powinieneś słuchać.
— Zapewne, rozkazuj pan.
— Jakikolwiek krzyk posłyszysz w tym gabinecie, panie Bonhomet, nie wchodź, aż chyba cię zawołam.
— Będzie to dla mnie tem łatwiejszem — odrzekł gospodarz, że to samo zalecenie dał mi towarzysz pański.
— Ale nie on — zawołał — rozumiesz mnie, panie Bonhomet; a jeżeli zawoła, to jakby nie wołał.
— Zgoda, panie Chicot.
— A teraz, oddal wszystkich gości, pod jakimbądź pozorem, abyśmy w dziesięć minut byli u ciebie wolni i samotni jak w wielki piątek.
— Za dziesięć minut, panie Chicot, kota nie będzie w moim zakładzie, wyjąwszy twego najniższego sługi.
— Idź, idź Bonhomet, zachowałeś cały mój szacunek — rzekł Chicot z powagą.
— A! mój Boże, mój Boże — mówił do siebie Bonhomet wzdychając, co się to będzie działo w moim domu?
A ponieważ szedł powoli, spotkał Boromeusza wychodzącego z piwnicy z sześciu butelkami wina.
— Słyszysz, rzekł do gospodarza, za dziesięć minut, żeby nikogo nie było u ciebie.
— Bohomet skłonił pogardliwa za zwyczaj głową i oddalił się do kuchni, myśląc o wykonaniu podwójnych rozkazów swych gości.
Boromeusz przyszedłszy do gabinetu, zastał Chicota z nogą wystawioną naprzód i uśmiechem na ustach.
Nie wiemy jak sobie pan Bonhomet poradził, ale w dziesięć minut ostatni chłopiec wyprowadzał kuchcika, mówiąc:
— O!... u naszego pana, na burzę się zanosi, uciekajmy, gdzie kto może.


Rozdział VIII.
Co się działo w gabinecie pana Bonhomet.

Kiedy kapitan wszedł do gabinetu z koszykiem wina w ręku, Chicot przyjął go tak uprzejmie, że Boromeusz miał go za głupca.
Spiesznie odkorkowywał butelki, ale pośpiech był niczem, w porównaniu z pośpiechem Chicota.
Przygotowaniu niedługo trwały.
Obadwaj towarzysze, jak doświadczeni pijacy, zażądali wędliny, dla podniecenia pragnienia. Wędliny te przyniósł sam Bonhomet, któremu każdy z towarzyszów oddzielne dał znaki.
Bonhomet każdemu z nich odpowiedział; lecz gdyby kto bacznie patrzył na jego oczy, znalazłby różnicę między odpowiedzią Chicotowi, a Boromeuszowi.
Skoro gospodarz wyszedł, towarzysze pić zaczęli, nic nie mówiąc do siebie.
Chicot był wesoły, lecz kiedy niekiedy odzywał się tylko.
— Wyborny Burgund! doskonała szynka i wychylał znów butelki.
— Na honor — mówił do siebie Boromeusz — szczególniejsze będzie powodzenie, spoić takiego pijanicę.
Za trzecią butelką, Chicot wzniósł oczy w górę.
— Prawdę mówiąc — rzekł — pijemy, jak byśmy się chcieli jak najprędzej upić.
— A! bo też szynka tak słona!... — odpowiedział Boromeusz.
— Ale smaczna; nie bój się, przyjacielu, ja mam mocną głowę.
I każdy z nich, znowu wychylił butelkę.
Wino na każdym z dwóch towarzyszy inny sprawiało skutek, rozwiązywało język Chicota, a wiązało Boromeusza.
— A!... — mówił do siebie Chicot — milczysz przyjacielu, nie jesteś pewnym siebie.
— A!... — myślał Boromeusz — gawędzisz, zatem podpiłeś. Wiele potrzebujesz butelek przyjacielu?... — zapytał Boromeusz.
— Na co?
— Aby być wesołym.
— Ja dosyć będę miał cztery.
— A żeby podpić?
— Będzie sześć.
— A żeby się upić?
— Dwanaście.
— Gaskończyk — pomyślał Boromeusz — paple, a dopiero cztery wypił; kiedy tak, mamy jeszcze zapas — rzekł dobywając z kosza dla siebie i Chicota piątą butelkę.
Chicot zauważył, że z pięciu butelek stojących po prawej stronie Boromeusza, jedne były wpół, drugie w trzeciej części wypróżnione, żadna zaś pustą.
To utwierdziło go w myśli, która mu najprzód przyszła, że kapitan złe względem niego miał zamiary.
Powstał, aby wziąć piątą butelkę, którą mu Boromeusz podawał i zachwiał się na nogach.
— Dobrze — rzekł — czy czułeś?
— Co takiego?
— Trzęsienie ziemi.
— Ba!
— Tak, czuję trzęsienie...
— A! do licha! szczęściem, że dom pod „Rogiem obfitości” mocno zbudowany chociaż stoi na palach.
— Jakto, na palach?... — zapytał Boromeusz.
— Zapewne, bo się obraca.
— Prawda — odparł Boromeusz, wychylając kieliszek do ostatniej kropelki, czułem skutek, a nie odgadywałem przyczyny.
— Bo nie jesteś łacinnikiem — odpowiedział Chicot — bo nie czytałeś traktatu de „Natura rerum”, inaczej byłbyś wiedział, że niema skutku bez przyczyny.
— A więc, kolego — rzekł Boromeusz, ponieważ jesteś równie jak ja kapitanem, wszak prawda?
— Kapitanem, od stóp do głowy — odpowiedział Chicot.
— A więc, mój kochany kapitanie — zaczął znowu Boromeusz — ponieważ jak mówisz, nie ma skutku bez przyczyny, powiedz mi dla czego się przebrałeś?
— Jakto przebrałem?
— Z odzieży, którą nosiłeś, gdyś był u Dom Modesta.
— A jakże tam byłem ubrany?
— Jak mieszczanin.
— A!... prawda.
— Powiedz mi to naprzód, a potem, dalszą naukę filozofii poprowadzisz.
— Chętnie, ale i ty powiesz mi z kolei, dlaczego przebierałeś się za mnicha... zaufanie za zaufanie.
— Dobrze.
— Podaj rękę.
I sam podał dłoń kapitanowi.
Ten uderzył w dłoń jego.
— Na mnie kolej — rzekł Chicot.
I uderzył w dłoń Boromeusza.
— Chcesz koniecznie wiedzieć, dlaczego byłem za mieszczanina przebrany? — zapytał Chicot mówiąc niewyraźnie.
— Tak, to mnie obchodzi bardzo.
— Ale ty powiesz także?
— Słowo honoru.
— Kapitańskie słowo?.. tak umówiliśmy się.
— Prawda, zapomniałem o tem.
— Zatem powiedz.
— W dwóch słowach będziesz wiedział o wszystkiem.
— Słucham.
— Ja szpiegowałem.
— Jakto, ty szpiegujesz?..
— Nie inaczej.
— Więc twoim stanem jest szpiegostwo?
— Broń Boże! ja szpieguję jako amator.
— Cóż szpiegujesz u Dom Modesta?..
— Cóż szpiegujesz u Dom Modesta?
— Wszystko; najprzód szpiegowałem Dom Modesta, potem brata Boromeusza, potem Jakóba, potem cały klasztor.
— I cóż odkryłeś, godny przyjacielu?..
— Odkryłem najprzód, że Dom Modest jest głupcem.
— Tego i szpiegować nietrzeba.
— Za pozwoleniem, bo Jego królewska mość Henryk III-ci inaczej utrzymuje, nawet go myśli biskupem zrobić.
— Nic nie mam przeciwko temu; a dalej co odkryłeś?
— Następnie, że niejaki brat Boromeusz nie jest mnichem, ale kapitanem. — Na prawdę to odkryłeś?
— Na pierwszy rzut oka.
— A dalej co?
— Odkryłem, że brat Jakób uczył się robić rapirem, za nim będzie robił mieczem.
— I to także odkryłeś — rzekł Boromeusz brwi marszcząc — a cóź więcej?
— Daj mi pić, bo nic więcej sobie nieprzypomnę.
— Czy pamiętasz, że szóstą już zaczynasz butelkę? — rzekł Boromeusz, śmiejąc się.
— To też podchmieliłem sobie — odpowiedział Chicot; czy już mogę rozpocząć wykład filozofii?...
— Daj pokój; myśmy tutaj pić przyszli.
— Pijmy więc.
I Chicot napełnił swoję szklanicę.
— A co. teraz przypominasz sobie? — zapytał Boromeusz.
— Oczem?
— Coś jeszcze widział w klasztorze...
— Do dyabła!
— Cóżeś widział?
— Widziałem mnichów, którzy zamiast paciorków, mieli miecze i którzy zamiast Dom Modestowi, tobie byli posłuszni.
— Prawda, ale to jeszcze nie wszystko.
— Nie wszystko; ale pić, pić, bo wszystko zapomnę.
A ponieważ butelka Chicota pustą była, podał szklankę Boromeuszowi, aby mu ją ze swojej napełnił, następnie duszkiem ją wychylił.
— A co, przypominasz sobie?... — zapytał Boromeusz.
— Tak sądzę.
— Cóżeś jeszcze widział?
— Widziałem spisek...
— Spisek? powtórzył Boromeusz, blednąc.
— Tak, spisek — odpowiedział Chicot.
— Przeciwko komu?
— Przeciw królowi.
— W jakim celu?
— W celu porwania go.
— Kiedy?
— Jak będzie z Vincennes powracał.
— Do licha!
— Co takiego?
— Nic, aleś to widział?
— Widziałem.
— I uprzedziłeś króla?
— Po to przyszedłem.
— Zatem ty jesteś powodem, że się nam nie udało?...
— Ja sam — odpowiedział Chicot.
— A! do pioruna! — mruknął Boromeusz pod nosem.
— Co mówisz? — zapytał Chicot.
— Mówię, że dobry masz wzrok.
— Ba! — odpowiedział Chicot jąkając się — ja jeszcze i coś więcej widziałem; podaj mi jeszcze jednę butelkę wina, a zadziwię cię mówiąc, co widziałem.
Boromeusz zadosyć uczynił żądaniu Chicota.
— Dobrze, zadziw mnie.
— Najprzód — rzekł — widziałem pana de Mayenne ranionego.
— Co u licha!
— Dalej widziałem wzięcie Cahors.
— Jakto! wzięcie Cahors!... więc ztamtąd przybywasz?
— Nie inaczej. A!... kapitanie, jakiż byłby widok, patrzeć na ciebie w czasie rozprawy.
— Nie wątpię o tem; więc byłeś przy królu Nawarry?
— Przy nim samym, jak teraz przy tobie.
— I opuściłeś go?
— Aby donieść tę wiadomość królowi francuzkiemu.
— A teraz z Luwru przybywasz?
— Kwadrans przed tobą.
— Ponieważ nie rozdzielaliśmy się od tego czasu, nie mam potrzeby pytać, coś widział od naszego spotkania się w Luwrze.
— I owszem, pytaj, pytaj, bo na honor, to bardzo ciekawe.
— Powiedz więc.
— Powiedz, powiedz — odrzekł Chicot — to łatwo bardzo mówić.
— Spróbuj.
— Jeszcze szklankę wina, żeby mi się język rozwiązał, tylko pełną. Otóż widziałem, koleżko, że wydobywając list do Jego królewskiej mości, drugi upuściłeś na ziemię.
— Drugi?... — zawołał Boromeusz podskakując.
— Tak, który tu jest.
I kilka razy machnąwszy ręką, palcem dotknął kaftana Boromeusza w miejscu, w którem się list znajdował.
Boromeusz zadrżał, jakby go kto rozpalonem dotknął żelazem.
— A! — rzekł — tego tylko brakowało!
— Czego?
— Żebyś to widział...
— Co?
— Do kogo ten list adresowany?
— Otóż powiem ci — rzekł Chicot, obudwoma rękami opierając się na stole — adresowany jest do księżnej de Montpensier.
— Na rany Chrystusa!... — zawołał Boromeusz — ale sądzę, że nic o tem nie mówiłeś królowi?...
— Nie mówiłem, ale powiem.
— Kiedy?
— Jak się prześpię.
I skłonił głowę na rękę.
— I wiesz, że ja mam list do księżnej Montpensier?... — zapytał kapitan głosem stłumionym, — Wiem doskonale — bąknął Chicot.
— I gdybyś mógł utrzymać się na nogach, poszedłbyś do Luwru?
— Poszedłbym do Luwru.
— Donieść mnie?...
— Tak, donieść ciebie...
— I nie żartujesz?...
— W czem?
— Że jak się tylko prześpisz...
— Cóż dalej?
— To król będzie wiedział o wszystkiem?
— Kochany przyjacielu — odpowiedział Chicot, podnosząc głowę i wpatrując się w Boromeusza — ty jesteś spiskowcem, a ja szpiegiem; ty knujesz spisek, ja o tem donoszę. Każdy wypełnia swoje rzemiosło. Do widzenia, kapitanie; dobranoc.
I mówiąc te słowa, Chicot nie tylko dawniejszą przybrał postawę, ale tak się usadowił przy stole, że oparłszy głowę na rękach, grzbiet tylko widzieć dawał.
— A!... — rzekł Boromeusz, zapłonionemi oczyma patrząc na towarzysza — ty mnie chcesz donieść kochanku?
— Jak się tylko przebudzę, przyjacielu — odpowiedział Chicot.
— Ale czy się przebudzisz, to pytanie!... — zawołał Boromeusz.
I w tym samym czasie, silnie uderzył w krzyż Chicota szyjką od butelki, sądząc, że go na wylot przebije.
Lecz myślał, że Chicot nie ma na sobie koszulki żelaznej, której od Dom Modesta pożyczył.
Szyjka pękła na żelaznej koszulce, której Chicot powtórnie winien był życie.
Prócz tego, za nim morderca przyszedł do siebie ze zdumienia, prawa ręka Chicota wyciągając się jak sprężyna, opisała półkole i uderzyła pięścią, w twarz Boromeusza, a ten potoczył się i krwią oblany na mur upadł.
Lecz podniósł się natychmiast i dobył miecza.
W jednej chwili Chicot powstał i uzbroił się.
Ślady upojenia znikły jakby cudem.
Chicot trzymał się wsparty na lewej nodze, patrzył wprost i rękę wyprężył, gotową na odparcie wroga.
Stół, na którym stały próżne butelki, przedzielał dwóch nieprzyjaciół i był dla nich niejako szańcem.
Widok krwi płynącej z nosa na twarz i z twarzy na ziemię, rozjątrzył Boromeusza; tracąc przytomność, rzucił się na nieprzyjaciela tak blisko, jak na to stół pozwalał.
— Przeklęte bydlę — mówił Chicot — przekonaj się jak jesteś pijany, kiedy z jednego końca stołu na drugi dostać nie możesz, moja zaś ręka o sześć cali dłuższa od twojej i miecz zatem dłuższy od twego, przekonaj się...
I Chieot z szybkością błyskawicy wyciągnął rękę i ukłół w czoło Boromeusza.
Boromeusz krzyknął więcej z gniewu jak z bólu, że zaś był junak niepospolity, natarł zapalczywie.
Chicot po drugiej stronie stołu, wziął krzesło i usiadł spokojnie.
— Mój Boże! jak ci wojacy są głupi!... — rzekł wznosząc ramiona, powiadają, że umieją bronią robić, a każdy mieszczanin, gdyby tylko chciał, mógłby ich zabijać jak muchy! Dalej, bo mnie widzę chcesz oślepić. A! kochanku, na stół włazisz, tego tylko brakowało. Ostrożnie, bo straszne są pchnięcia z dołu, a dla przekonania, nadzieję cię jak królika.
I ukłół go w brzuch jak pierwej w czoło.
Boromeusz ryknął wściekle i ze stołu zeskoczył.
— Dobrze — rzekł Chieot — teraz jesteśmy na równi i możemy ścierając się rozmawiać: A! kapitanie, więc oprócz spisków i mordować umiesz?
— Czynię to dla mojej sprawy, co ty dla twojej — odrzekł Boromeusz zbierając myśli i pomimowoli patrząc na siejące iskry oczy Chicota.
— Otóż tak się mówi kochanku. Ale pomimo tego, widzę, żem więcej wart od ciebie.
Boromeusz zadał raz Chicotowi, który go w piersi ugodził.
— O! znam to pchnięcie kochanku, to, to samo, któregoś uczył Jakóba. Ale powiadam ci, że więcej jestem wart od ciebie, bo ja nie zaczynałem walki, chociaż serdeczną do niej miałem ochotę; co więcej pozwoliłem ci spełnić twój zamiar, nadając mojemu ciału stosowną do tego postawę; teraz nawet zasłaniam się tylko i chcę z tobą wejść w układy.
— Żadnych układów!... — krzyknął Boromeusz — rozjuszony spokojnością Chicota.
I dał pchnięcie, któreby gaskończyka na wylot przebiło, gdyby ten przy pomocy długich nóg w bok nie uskoczył.
— Zawsze jednak powiem ci mój projekt, rzekł, żebym nie miał sobie nic do wyrzucenia.
— Milcz — wołał Boromeusz — to nadaremnie!
— Słuchaj — rzekł Chicot — to dla mojego sumienia, nie pragnę krwi twojej, rozumiesz? i nie chcę cię zabijać, chyba w ostateczności.
— Zabij, jeśli możesz — odpowiedziały Boromeusz wściekły.
— Już raz w życiu mojem zabiłem podobnego tobie zucha, nawet powiem, że większego od ciebie. Ty go znasz pewnie, bo do Gwizyuszów należał a był adwokatem.
— A! Mikołaj Dawid — mruknął Boromeusz stając odpornie.
— Nieinaczej.
— Ty go zabiłeś?
— Ja, i tylko tem ślicznem pchnięciem, które i tobie pokażę, jeżeli na układ nie przystaniesz.
— Jakiż to układ? zobaczmy.
— Przejdziesz ze służby księcia Gwizyusza do służby królewskiej, nie opuszczając jednak Gwizyusza.
— To jest zostanę szpiegiem, jak ty?
— Bynajmniej, jest w tem różnica: mnie nie płacą a ty będziesz płacony, pokażesz mi list Gwizyusza do księżnej Montpensier, pozwolisz go skopiować a ja cię aż do nowej sposobności, w spokoju zostawię; a co, czy zgoda?
— Masz — rzekł Boromeusz — oto moja odpowiedź.
Odpowiedzią Boromeusza było pchnięcie, tak szybko wykonane, że koniec miecza zadrasnął ramię Chicota.
— Hola! hola!... — zawołał Chicot — widzę, że chcesz koniecznie, ażebym ci pokazał pchnięcie Mikołaja Dawida, to rzecz piękna i bardzo prosta.
I Chicot trzymający się do tej pory odpornie, postąpił naprzód i zaczął nacierać.
— Oto masz te pchnięcie — mówił Chicot, robię fałszywe natarcie w czterech poruszeniach.
I zrobił je.
Boromeusz osłaniał się odpierając natarcia, lecz widząc się na nowo zagrożonym, cofnął się w tył i musiał zatrzymać, albowiem po za nim przepierzenie było.
— To źle, że opisujesz koło, moja pięść lepsza od twojej; oto nacieram, pilnuj się, bo cię dotknę, albo raczej zabiję.
W rzeczy samej, poruszenie było tak spieszne, że pchnięcie ugodziło w pierś Boromeusza, prześliznęło się jak igła pomiędzy bokami i utkwiło z łoskotem w tarcicę przepierzenia.
Boromeusz wyciągnął ręce i miecz upuścił; oczy jego krwią nabiegły, gębę otworzył a czerwona piana ukazała się na ustach; pochylił głowę na ramię, z jękiem do harkania podobnym, nogi się pod nim zachwiały i ciało spadając ku ziemi rozprzestrzeniało ranę nie odrywając się od przepierzenia tak, że nieszczęśliwy wyglądał jak ogromny nietoperz trzepoczący nogami.
Chicot zimny i obojętny, jakim był zazwyczaj w ważnych okolicznościach, nadewszystko, kiedy w głębi serca był przekonany, że dopełnił tego co mu sumienie kazało, wyjął miecz utkwiony horyzontalnie w desce, odpiął pas kapitanowi, odpiął kaftan i wydobył z niego list z adresem:

„Do księżnej Montpensier”.

Tymczasem krew strumieniem płynęła z rany i boleść konania malowała się na twarzy ranionego.
— Umieram, jąkał. Panie, miej litość nade mną.
To ostatnie odwołanie się do miłosierdzia Boskiego, dokonane przez człowieka, który może w ostatniej dopiero chwili o nim pomyślał, rozczuliło Chicota.
— Miejmy litość — rzekł — a ponieważ, ten człowiek ma umrzeć, niech przynajmniej jak najlepiej umiera.
I zbliżając się do przepierzenia, wydobył z niego miecz, podtrzymując ciało Boromeusza, aby się nie rozbiło o ziemię.
Ale ta przezorność była zbyteczną; lodowata śmierć owładnęła już członki pokonanego, nogi zachwiały się pod nim; wyśliznął się z rąk Chicota i ciężko upadł na ziemię.
Po tem wstrząśnieniu, strumień krwi wypłynął z rany, a z nim reszta życia Boromeusza uciekła.
Wtedy Chicot otworzył drzwi i pana Bonhomet przywołał.
Wołać nie było potrzeba dwa razy; zacny gospodarz słuchał za drzwiami i słyszał z kolei łoskot stołu i ławek, szczęk mieczy i upadek ciała ciężkiego; prócz tego, ten czcigodny człowiek zanadto dobrze znał wojskowych a mianowicie charakter Chicota, aby się nie domyślał co się tam dzieje.
Tego tylko nie widział, który z dwóch przeciwników powalonym został.
Trzeba powiedzieć na pochwałę pana Bonhomet, że twarz jego przybrała wyraz prawdziwej radości, gdy usłyszał głos Chicota i skoro ujrzał, że zdrów i cały drzwi mu otwiera.
Chicot, przed którym nic nie uszło, spostrzegł ten wyraz twarzy i był wdzięcznym.
Bonhomet drżący wszedł do gabinetu.
— A! Jezus Marya!... — zawołał, widząc kapitana we własnej krwi pływającego.
— Mój Boże — rzekł Chicot — patrzaj co się to z ludźmi dzieje; poczciwy kapitan jak widzisz jest chory.
— Ha! ha! ha! panie Chicot — zawołał pan Bonhomet zanosząc się od śmiechu.
— No i cóż?... — zapytał Chicot.
— Na co sobie było mój dom obierać do podobnej egzekucyi?... taki piękny kapitan!
— To wołałbyś żebym ja leżał na ziemi?
— O! nie, nie, nigdy — zawołał gospodarz z głębi serca.
— A jednak stać się to mogło, gdyby nie Boska opatrzność.
— Czy tak?
I zniżył się do gospodarza, tak, aby ten mógł widzieć jego ramiona.
Kaftan Chicota był przedziurawiony na krzyżu, plama czerwona, okrągła, wielkości talara brzegi dziury czerwieniła.
— Krew!... — zawołał Bonhomet — krew! pan jesteś raniony!
— Zaczekaj, zaczekaj, Chicot zdjął kaftan, a następnie koszulę.
— Teraz patrz — powiedział.
— A! jakie szczęście, żeś pan miał zbroję na sobie; widać, że ten zbrodniarz chciał pana zamordować?
— Zapewne, że nie ja zrobiłem sobie ranę pomiędzy ramionami; co widzisz więcej?
— Kółka połamane.
— Silny był pan kapitan; a pod zbroją co się dzieje?
— Ciało skrwawione.
— Kiedy tak, to zdejmę zbroję.
Chicot zdjął zbroję i obnażył krzyż, składający się z kości skórą powleczonych.
— A!... panie Chieot — zawołał Bonhomct — masz ranę wielką jak talerz.
— To krew nabiegła; ale mniejsza o to, daj mi białą koszulę, nalej w szklankę wina i oliwy i obmyj mi przyjacielu tę ranę.
— Ale to ciało, panie Chicot, co z niem zrobimy?
— Niech cię to nie obchodzi.
— Dla czego niema mnie obchodzić?
— Daj mi pióra i papieru.
— Zaraz, kochany panie Chicot.
I Bonhomet wybiegł z gabinetu.
Tymczasem Chicot. który widać nie miał czasu do stracenia, koniec noża rozgrzewał przy lampce i odejmował nim pieczątkę listu.
Następnie, gdy go nic nie zatrzymywało, wyjął list z koperty i odczytał z widocznem zadowoleniem.
Kiedy kończył czytanie, pan Bonhomet wracał z winem, oliwą, papierem i piórem.
Chicot postawił przed sobą kałamarz, położył papier i usiadł tyłem do Bonhometa.
Bonhomet zrozumiał dany znak i wziął się do obmywania rany.
Podczas gdy Bonhomet obmywał ranę, Chicot przepisywał list Grwizyusza, pisany do siostry i każdy wyraz rozbierał.
List był tej treści:
„Kochana siostro! wyprawa do Antwerpii dla wszystkich się powiodła, wyjąwszy dla nas; będą ci mówić, że książę Andegaweński zginął, nie wierz temu, bo żyje.
„Żje, rozumiesz? i w tem cała jest kwestya.
„Cała dynastya w tych dwóch wyrazach; te dwa wyrazy oddzielają dom Lotaryngski od tronu francuskiego, a oddzielają przepaścią niezgłębioną.
„Jednakże nie troszcz się tem bardzo... odkryłem, że dwie osoby, które sądzono, że umarły, żyją i jest wszelka nadzieja, że zgon księcia przyśpieszą.
„Myśl więc tylko o Paryżu, za sześć tygodni przyjdzie czas, że Liga działać pocznie; niechaj więc sprzymierzeni wiedza, że chwila się zbliża i niech będą gotowi.
„Wojsko jest w komplecie; liczymy dwanaście tysięcy ludzi pewnych i dobrze uzbrojonych, wejdę z niemi do Francyi pod pozorem zwalczenia hugonotów niemieckich, którzy mają dać pomoc Henrykowi, królowi Nawarry; pobiję hugonotów i wszedłszy do Francyi jak pan, będę nią rządził”.
— Ho! ho! — rzekł Chicot.
— Może cię panie uraziłem?.. — zapytał Bonhomet, przestając trzeć ranę.
— Trochę, mój poczciwcze.
Chicot czytał dalej:
P. S. „Zupełnie potwierdzam twój plan, co do Czterdziestu pięciu; tylko pozwól sobie powiedzieć, kochana siostro, że więcej tym głupcom czynisz honoru, niż na to zasługują.”
— Do dyabła! — mruknął Chicot, to ciemno trochę.
I powtórnie odczytał.
„Zupełnie potwierdzam twój plan, co do Czterdziestu pięciu”...
— Jaki plan? — zapytał siebie.
„Tylko pozwól sobie powiedzieć, kochana siostro, że więcej tym głupcom czynisz honoru, niż na to zasługują“.
— Jaki honor? — Chicot znowu powtórzył.

„Twój przywiązany brat,
H. Lotaryngski”.

— Nakoniec — rzekł Chicot — wszystko się wyjaśniło, oprócz post-scriptum. Dobrze, będziemy nad tem czuwali.
— Panie Chicot — odważył się odezwać Bonhomet, sądząc, że Chicot czytać przestał — nie raczyłeś mi powiedzieć, co mam z tym trupem uczynić.
— To rzecz bardzo prosta.
— Dla pana, który tak wiele masz imaginacyi, ale nie dla mnie.
— A więc, przypuśćmy naprzykład, że ten nieszczęśliwy kapitan pokłócił się na ulicy ze szwajcarami albo rajtarami i że go tutaj przyniesiono rannego, czybyś odmówił przyjęcia go?
— Zapewne że nie, bylebyś mi tego panie Chicot nie bronił.
— Przypuśćmy, że przyniesiony tutaj, pomimo danego mu ratunku, na twoich rękach umarł. Czy twoja w tem wina?
— Zapewnie, że nie.
— I zamiast wyrzutów, godzieneś pochwal za twoję ludzkość i gościnność; przypuśćmy jeszcze, że umierając, biedny kapitan wymówił imię znajome tobie, imię przeora Jakóbitów.
— Imię Dom Modesta Gorenflot!.. — zawolał Bonhomet z podziwieniem.
— Tak, Modesta Gorenflot. A więc, pójdziesz uprzedzić Dom Modesta; Dom Modest przybiegnie i znajdzie w kieszeniach umarłego kieskę, rozumiesz? znajdując zaś kieskę i list, nikt najmniejszego podejrzenia mieć nie może.
— Rozumiem, panie Chicot.
— Prócz tego, zamiast kary, otrzymasz nagrodę.
— Wielkim jesteś człowiekiem, panie Chicot, biegnę do przeoratu Ś-go Antoniego.
— Zaczekaj, wszak mówiłem o kiesce i o liście.
— A! list, pan go masz w ręku.
— Nieinaczej.
— Nie trzeba mówić, że go przeczytano i przepisano?
— Właśnie za to, że ten list będzie nietknięty, otrzymasz nagrodę.
— Więc jest tajemnica w tym liście?
— W dzisiejszym czasie, wszędzie są tajemnice, panie Bonhomet.
Chicot po tak treściwej odpowiedzi, przylepił na list pieczątkę tak, że najbystrzejsze oko śladu jej naruszenia dojrzeć nie mogło; poczem włożył list w kieszeń umarłego, kazał sobie na ranę przyłożyć płaty umaczane w winie i oliwie, wdział koszulę, na nią zbroję, podniósł miecz, obtarł go, włożył do pochwy i oddalił się.
Próżniej powracając, dodał:
— Jeżeli bajka, jaką wymyśliłem, nie dobrą ci się wydaje, można oskarżyć kapitana, że się sam przebił.
— Sam?
— To nie obwinia nikogo, rozumiesz.
— Ale biedaka nie pochowają na cmentarzu...
— Albo to będzie krzywda dla niego?
— Ja tak sądzę.
— Rób więc, jak ci się podoba. Bądź zdrów.
I jeszcze raz powrócił.
— Zapomniałem; ja muszę zapłacić, bo on nie żyje.
I rzucił trzy talary na stół.
Po czem, wskazujący palec położył na ustach na znak milczenia i wyszedł.


Rozdział IX.
MĄŻ I KOCHANEK.

Nie bez silnego wzruszenia Chicot ujrzał ulicę Augustyanów, spokojną i pustą, kilka domów oddzielających od jego mieszkania, a nakoniec jego ukochany domek z trójkątnym dachem, spruchniałym balkonem i rynnami ozdobionemi w smoki.
Tak lękał się, aby pustego placu na miejscu tego domu nie zastał, tak obawiał się, aby całej ulicy kiedykolwiek pożar nie strawił, że obecnie ulica i dom zdawały mu się wzorem czystości, wdzięku i przepychu.
Chicot ukrył w wydrążeniu kamienia służącym za podstawę jednej z kolumn balkonu, klucz od ulubionego domku.
W owym czasie, klucze od kufrów, szaf, lub innych sprzętów wyrównywały wielkością kluczom od bram i domów; biorąc zaś stosunek, klucze od domów; były tak wielkie, jak dziś klucze od miast.
Obliczył więc ile by go utrudzało nosić w kieszeni klucze tak ogromnej wagi i objętości i dla tego postanowił je ukryć w miejscu bezpiecznem.
Chicot znalazł klucz tam gdzie go zostawił.
Toż samo było ze sprzętami w pierwszym pokoju, z deską przybitą do podłogi i tysiącem talarów spokojnie spoczywających w dębowej szkatułce.
Chicot nie był skąpy, więcej nawet rozrzutny, często obiema rękami rozrzucał złoto, poświęcał materyalizm idei ducha, co zawsze jest filozofią człowieka jakiej takiej wartości, lecz pomimo to, w danej chwili nikt lepiej od niego nie wiedział, na ile smacznych kąsków da się podzielić całość nazwana talarem.
— Na honor — mówił Chicot schylony na środku pokoju, mając przy sobie odbitą z podłogi tarcicę i skarb przed oczyma — na honor, godnego mam sąsiada, który i sam skarb mój szanował i drugim szanowane go kazał; prawdę mówiąc, jest, to w dzisiejszym czasie rzadka zaleta.
Winienem podziękować temu grzecznemu człowiekowi i dziś w wieczór jeszcze tego dopełnię.
Ukrywszy pieniądze, przybił deskę, zbliżył się do okna i spojrzał wprost siebie.
Dom na przeciwko miał jak zawsze barwę szarą, posępną.
— Sądzę, że nie musi to być godzina snu, — myślał Chicot — a prócz tego ci ludzie nie bardzo muszą być do snu usposobieni. Zobaczymy.
Zeszedł na dół z uśmiechem na twarzy, i zapukał do drzwi sąsiada.
Zauważy! szelest na schodach i szybkie stąpanie, zaczekał przeto dość długo nim powtórnie zapukał.
Tym razem, drzwi się otworzyły i jakiś mężczyzna ukazał się w cieniu.
— Dobry wieczór — rzekł Chicot wyciągając rękę, powróciłem i przychodzę powitać cię, mój zacny sąsiedzie.
— Co takiego?.. — odpowiedział głos niepewny, którego akcent zadziwił Chicota.
Jednocześnie mężczyzna, który drzwi otwierał, w tył się cofnął.
— Przepraszam — rzekł Chicot — to nie pan byłeś moim sąsiadem kiedym wyjeżdżał, ale pomimo tego, zdaje się, że znam pana.
— I ja także — odpowiedział młodzieniec.
— Pan jesteś wice-hrabia Ernauton de Carmainges.
— A pan jesteś widmem chyba.
— Prawda, jakby z obłoków spadam.
— Koniec końcem, czego pan żądasz? — zapytał młodzieniec cierpko.
— Przepraszam, może panu przeszkadzam.
— Bynajmniej, tylko proszę mi powiedzieć, czego żądasz?
— Nic, tylko chciałem mówić z panem domu.
— A więc pan mów.
— Jak to?
— Bo panem domu ja jestem.
— Pan?... od jakiego czasu?
— Od trzech dni.
— Dom więc był do sprzedania?
— Zapewne, skoro go kupiłem.
— A dawny właściciel?
— Jak pan wadzisz, już tu nie mieszka.
— A gdzie się znajduje?
— Nie wiem.
Porozumiejmy się — rzekł Chicot.
— I owszem.... — odpowiedział Ernauton z wyraźną niecierpliwością — ale mówmy predzej.
— Dawny właściciel był człowiekiem mającym lat dwadzieścia pięć do trzydziestu.
— Bynajmniej, był to starzec siedmdziesięcioletni.
— Łysy?
— Nie, miał gęste siwe włosy.
— Miał ogromną, bliznę po lewej stronie twarzy.
— Nie widziałem blizny, ale bardzo wiele zmarszczek.
— Nic tego nie pojmuję — rzekł Chicot.
— Nakoniec — odezwał się Ernauton po chwili milczenia — czegóż pan żądasz od tego człowieka?
Chicot miał szczerze powiedzieć po co przyszedł, lecz tajemnicze zjawienie się Ernautona przypomniało mu pewne przysłowie.
— Chciałem go odwiedzić jako sąsiada — rzekł.
Tym sposobem, Chicot nie kłamał i nic nie powiedział.
— Mój kochany panie — mówił Ernauton z grzecznością, lecz znacznie zmniejszając otwór drzwi, które trzymał na wpół przymknięte — bardzo mi przykro, że nie mogę dać objaśnień dokładniejszych.
— Dziękuję panu — rzekł Chicot — dowiem się gdzieindziej.
— Lecz — mówił dalej Ernauton coraz bardziej drzwi przymykając — to jednak przyjemnie jest dla mnie, że zbliżyłem się z tobą.
— Wołałbyś, żebyś mnie nigdy nie widział mruknął Chicot, oddając ukłon za ukłon.
Jednak, pomimo tej odpowiedzi, Chicot, roztargniony, zapomniał oddalić się; Ernauton zaś zamykał drzwi mówiąc:
— Do widzenia.
— Jeszcze chwilę, panie de Carmainges — rzekł Chicot.
— Żałuję mocno — odrzekł Ernauton — że nie mam czasu; czekam tu na pewną osobę, która byłaby obrażoną, gdyby ją przyjmowano publicznie.
— A!... rozumiem — odpowiedział Chicot; — oddalam się i przepraszam.
— Żegnam pana.
— Do widzenia.
I Chicot zwolna się cofając, widział jak mu drzwi przed nosem zamknięto.
Słuchał czy podejrzliwy młodzieniec czatuje na jego odejście, lecz Ernauton wchodził na schody; Chicot wiec udał się do swego domu i w nim się zamknął, z postanowieniem szanowania spokojności nowego sąsiada, ale zarazem, według zwyczaju swojego, nie spuszczania go z oczu.
W rzeczy samej, Chicot nie był człowiekiem, który usypia kiedy mu się coś ważnego przytrafi, bez rozważenia i rozebrania wypadku; pomimowoli, a może było to skutkiem jego organizmu, doznane wypadki ustawicznie snuły mu się przed oczyma i przedstawiały jak trupy do rozbioru anatomicznego.
Do tego czasu, głównie go zajmowało wyrażenie w liście Gwizyusza: „Zupełnie zatwierdzam twój plan co do Czterdziestu pięciu” lecz nie mogąc go zrozumieć, odłożył na stronę i nową myśl wziął pod rozwagę.
Chicot zaczął myśleć dla czego Ernauton zajął tajemniczy domek, którego mieszkańcy nagle zniknęli.
Tem bardziej, że do pierwotnych mieszkańców, mogło się stosować wyrażenie Gwizyusza względem księcia andegaweńskiego.
Był to wypadek godny uwagi, a Chicot wierzył w wypadki, będące dziełem Opatrzności.
Rozwijał nawet w tym względzie dosyć dowcipną teoryę.
Zasadą tej teoryi była myśl, która naszem zdaniem wcale złą nie była.
— Otóż ta myśl:
Wypadek jest zawsze od Boga zesłany.
Wszechmocny tylko w ważnych okolicznościach tego środka używa; nadewszystko, kiedy widzi, że ludzie są dosyć przezorni i umiejętni, że umieją obliczyć następstwa z porządku rzeczy wynikające.
Bóg zaś lubi, albo raczej lubić musi niszczyć dumne zamiary, które raz ukarał topiąc ludzi.
Bóg więc, mówimy, albo raczej tak mówił Chicot, Bóg lubi mieszać dumne zamiary, za pomocą żywiołów ludziom nieznanych, których siły nie są w stanie obliczyć.
Ta teorya, jak widzimy, obejmuje obszerne argumenty i może dostarczyć świetnych zadań do rozwiązania; lecz zapewne czytelnik woli równie jak Chicot, zamiast badań filozoficznych dowiedzieć się, co robił Ernauton w swoim domku. Chicot więc rozważał dla czego znajduje Ernautona tam, gdzie dawniej widział Remyego.
Rozważał to z dwóch przyczyn; najprzód, że ci dwaj ludzie nie znali się i dla tego musiał być pomiędzy niemi pośrednik, nieznany Chicotowi.
Powtóre, że dom został kupiony przez Ernautona, który nie miał pieniędzy.
Prawda, myślał Chicot siadając jak tylko można najwygodniej na rynnie, zwyczajnem stanowisku swojem, prawda, że młodzieniec opowiada o odwiedzinach, i że te odwiedziny mogą być od kobiety, bo dziś bogate panie wiele sobie pozwalają. Ernauton jest młody, piękny i wytworny; Ernauton mógł się podobać i na schadzki kazano mu kupić ten domek; kupił więc i przyjął schadzkę. Ernauton, myślał dalej Chicot, żyje na dworze i jakaś dama dworu kocha go. Biedny chłopiec, czy tylko kochany?... wszystko mi się zdaje, że wpadnie w przepaść. Gdybym mu wyciął naukę moralną?... ale nauka moralna w tym razie bezużyteczną jest i głupią: bezużyteczna bo jej nie będzie słuchał; głupia, bo lepiej poszedłbym spać i pomyślał o tym biednym Boromeuszu. Właśnie, myślał znów Chicot zasępiając się, jedne rzecz widzę: że nie ma wyrzutów sumienia i że to uczucie jest względne; dowód, że zabicie Boromeusza nic mnie nie wzrusza, a zajmuje mnie położenie pana de Carmainges; myślę nawet, że gdyby Boromeusz przybił mnie do stołu jak ja przybiłem go do ściany, równic nie miałby nic sobie do wyrzucenia.
Właśnie w tym punkcie rozumowania był Chicot, gdy z zamyślenia wyrwało go przybycie lektyki ze strony zajazdu pod „pięknym Rycerzem” Lektyka zatrzymała się na progu domu tajemniczego.
Dama cała zasłonięta, wysiadła z niej i znikła we drzwiach, które Ernauton na wpół otworzył.
— Biedny chłopiec — rzekł Chicot — wcale się niemyliłem, on oczekiwał kobiety; kiedy tak, to idę spać.
I mówiąc to, powstał, ale nieruszył się z miejsca.
— Mylę się — rzekł — ja wcale nie będę spał i utrzymuję co dawniej powiedziałem; jeżeli nie śpię, to nie dlatego abym doznawał wyrzutów sumienia, ale że mnie ciekawość pali i jeżeli pozostanę na mojem stanowisku, to tylko dlatego abym się dowiedział, co to za piękność zaszczyca mojego Ernautona. Lepiej uczynię, że się nie będę kładł, bo gdybym się położył, znowu bym wstawał.
I znowu usiadł.
Prawie godzina upłynęła, a trudno było powiedzieć czy Chicot marzył o nieznajomej piękności, czy o Boromeuszu, tak był zajęty myślami; w tem posłyszał na końcu ulicy tentent jeźdzca pędzącego.
W rzeczy samej, ukazał się jeździec płaszczem okryty, Zatrzymał się na środku ulicy i zdawał się rozpatrywać.
Spostrzegłszy niosących lektykę, zbliżył się do nich, a wtedy miecz mu zabrzęczał u boku.
Tragarze chcieli go zatrzymać; lecz on szepnął im kilka wyrazów i nie tylko przepuścili go, ale nawet jeden z nich odebrał lejce od niego.
Nieznajomy postąpił ku drzwiom i mocno do nich zapukał.
— Przez Boga!... — rzekł Chicot — jakżem dobrze uczynił, żem tu pozostał. Moje przeczucia, które mi mówiły, że tu zajdzie coś ważnego wcale mnie nie omyliły. Biedny Ernauton, otóż i mąż. Będziemy świadkami niepospolitej bójki. Jednak, jeżeli mąż, to dobrze robi, że tak mocno puka.
Pomimo urzędowego pukania, nie otwierano wcale.
— Otworzyć!... — wołał pukający.
— Otworzyć!... — wołali tragarze.
— To mąż zapewne. — mówił do siebie Chicot — zagroził widać tragarzom, że ich oćwiczy albo powiesi i oni są za nim. Biedny Ernauton, żywcem go chyba ze skóry obedrą. O! na to nigdy niepozwolę; bo kiedy on mi niósł pomoc i ja o nim zapomnieć nie mogę.
Chicot był wspaniałym, a do tego, ciekawym; odpasał więc długi miecz, wziął go pod pachę i spiesznie zeszedł ze schodów.
Chicot umiał otwierać drzwi bez skrzypienia, co jest koniecznem dla każdego, kto chce podsłuchiwać z korzyścią.
Stanął pod kolumną balkonu i czekał.
Zaledwie stanął, aliści drzwi domku otwarły się na jeden wyraz, który nieznajomy cicho, przez dziurkę od klucza wymówił; jednak pozostał na progu, po chwili nieznajoma pani ukazała się.
Jeździec wziął ją pod rękę podprowadził do lektyki, zamknął ją i wsiadł na konia.
— Nie ma co wątpić, to mąż — rzekł Chicot — jednak poczciwa dusza, nie szuka pana Ernautona, aby go żywcem rozszarpać.
Lektyka puściła się w drogę a za nią jeździec.
— Na Boga, muszę iść za niemi — rzekł Chicot — muszę, wiedzieć co to za jedni i gdzie się udają; zawsze z tego wyciągnę radę dla mojego przyjaciela pana de Carmainges.
W rzeczy samej, Chicot udał się za orszakiem, uważając na to, aby się trzymać ścian murów i stąpaniem nie sprawić łoskotu.
Wielkie było zadziwienie Chicota, skoro ujrzał lektykę, zatrzymującą się przed zajazdem pod „Pięknym rycerzem.”
Prawie zaraz, jakby kto czuwał tam, brama się otworzyła.
Nieznajoma wysiadła z lektyki i weszła na wieżyczkę, której okno było oświetlone.
Mąż szedł za nią.
Przed niemi szła pani Fournichon, ze świecą w ręku.
— Teraz — rzekł Chicot, krzyżując ręce — nic już nie rozumiem...


Rozdział X.
Jak Chicot zaczął przeglądać jaśniej w liście księcia Gwizyusza.

Chicotowi zdawało się, że gdzieś widział już przyjemny układ nieznajomego; lecz ponieważ w czasie podróży do Nawarry, mnóstwo spotykał rozmaitych osób, pamięć nie podsuwała mu ze zwyczajną łatwością nazwiska, które chciał wymówić.
Kiedy nasz godny gaskończyk ukryty w cieniu, z oczami zwróconemi na oświetlone okno, badał, co to za mężczyzna i kobieta zeszli się na schadzkę pod „Pięknym rycerzem”, ujrzał, że brama zajazdu otwiera się i w promieniu światła widać jakby cień mnicha.
Cień zatrzymał się na chwilę, aby patrzeć na to samo okno, które Chicot miał na uwadze.
— A!... — rzekł — zdaje mi się, że suknia, jakóbity, widać pan Gorenflot zwolnił karność zakonną, kiedy pozwala o tej godzinie i w miejscu tak odległem włóczyć się zakonnikom.
Chicot ścigał oczyma zakonnika, kiedy ten szedł ulicą Augustyańską i jakieś przeczucie mówiło mu, że w nim znajdzie rozwiązanie zagadki, nad którą męczył się napróżno.
Prócz tego, Chicot, w nieznajomym jeźdzcu poznawał znajomego, a w mnichu znów widział ułożenie ludzi przywykłych do fechtowania.
— Niech zginę — rzekł — jeżeli pod tą odzieżą nie ukrywa się ten mały łotr, którego chciano mi dać za towarzysza podróży, a który tak doskonale rapirem robi.
Zaledwie myśl ta przyszła Chicotowi, przyśpieszył kroku i wkrótce dogonił chłopca biegnącego z suknią podkasaną.
Nie była to rzecz trudna, zważywszy, że mnich przystawał co chwila i w tył oglądał, jakby z żalem się oddalał.
Spojrzenia jego skierowane były ku oknu oświetlonemu.
Chicot był pewny, że go domysł nie zawiedzie.
— Hola! kumciu — zawołał — Kubusiu Clement, poczekaj!
A wołał głosem tak wojskowym, że mnich, aż zadrżał.
— Kto mnie woła?... — zapytał wyzywająco.
— Ja!... — odpowiedział Chicot stając przed jakóbitą — a co, poznajesz mnie synku?
— A! pan Robert Briquet! — zawołał mnich.
— Ja sam, kochanku. Gdzie idziesz tak późno, moje dziecię?
— Do opactwa, panie Briquet.
— Dobrze, ale zkąd wracasz?
— Ja?
— Zapewne, że ty, włóczęgo.
Młodzieniec zadrżał.
— Nie wiem co mówisz panie Briquet — odpowiedział — wysłany byłem w ważnym interesie przez Dom Modesta, on sam może ci to powiedzieć, jeżeli zechcesz.
— Wszystko to dobrze, mój ty świętoszku, ale bierzemy knot za świecę.
— Wszakże się dobrze rozumiemy.
— Ale bo widzisz, to niezwyczajne, aby suknia twojej podobna wychodziła z szynku.
— Z szynku, ja?
— Alboż dom, z którego wyszedłeś nie jest zajazdem pod „Pięknym Rycerzem”? A! widzisz kochanku złapałem cię.
— Wyszedłem z tego domu — odpowiedział Clement — lecz nie wyszedłem z szynku.
— Jakto!.. — rzekł Chieot — alboż dom pod „pięknym Rycerzem” nie jest szynkiem?
— Szynk jest domem, w którym się pije, a ja nie piłem w tym domu.
— Dyabelnie subtelne tłomaczenie i jak z niego sądzić mogę, wielkim kiedyś będziesz teologiem; lecz jeżeli nie piłeś w tym domu, cóż tam robiłeś?
Clement nieodpowiedział, a Chicot pomimo ciemności, widział na jego twarzy stałe postanowienie nie wyrzeczenia słowa więcej.
To postanowienie nie podobało się naszemu przyjacielowi, który wszystko wiedzieć pragnął.
Przecież, w milczeniu Clementa nie było nic cierpkiego; przeciwnie zdawał się być uradowanym, że spotkał swojego nauczyciela broni, mistrza Roberta Briquet i był z nim otwartym o tyle, o ile mógł być nim człowiek skryty z natury.
Rozmowa zupełnie ustala.
Chicot, aby ją na nowo rozpocząć, miał już wymówić imię Boromeusza, lecz chociaż nie doznawał wyrzutów sumienia, imię to skonało mu na ustach.
Młodzieniec milcząc, na coś oczekiwał; zdawało się, iż pragnie jak najdłużej w okolicy zajazdu pod „Pięknym Rycerzem” pozostać.
Robert Briquet spróbował rozmowy o podróży, którą mieli razem odbyć.
Oczy Jakóba Clement zabłysły na wyrazy: przestrzeń i swoboda.
Robert Briquet mówił, że w krajach, które zwiedził, sztuka robienia bronią wielce jest ceniona, dodał nawet z niechcenia, że kilku cudownych pchnięć miał sposobność tam się nauczyć.
Jakób pragnął poznać te pchnięcia, a Chicot swoją długą ręką odrysował je w powietrzu.
Lecz wszystkie zabiegi Chicota nie zmiękczyły uporu Jakóba; przypatrując się nieznanym cięciom, jakie mu Robert Briquet pokazywał, milczał zawzięcie.
Rozgniewany, ale panujący nad sobą, Chicot postanowił spróbować z innej beczki.
— Nic to nie szkodzi — rzekł — jakby powracał do pierwszej myśli, nic nie szkodzi, śliczny z ciebie zakonnik, który uczęszcza do szynków a do jakich jeszcze! do takich gdzie są piękne kobiety i zatrzymuje się przed oknami, aby na ich cień popatrzyć. Dobrze, dobrze, powiem to Dom Modestowi.
Pocisk trafił doskonale, lepiej nawet niż się Chicot spodziewał; nie sądził zaczynając, aby rana tak była głęboką.
Jakób odwrócił się jak wąż, którego udeptano.
— Nieprawda — rzekł zarumieniony ze wstydu i gniewu, ja wcale nie patrzę na kobiety.
— Jakkolwiekbądż — mówił dalej Chicot — śliczna kobieta znajduje się w zajeździe pod „Pięknym Rycerzem” i kiedy ztamtąd wychodziłeś, odwracałeś się, aby ją widzieć jeszcze, wiem, że na nią czekałeś i że z nią mówiłeś.
Jakób nie mógł się powstrzymać.
— Tak, mówiłem z nią — odpowiedział — alboż to grzech mówić z kobietami?
— Jeżeli się z niemi rozmawia bez żądzy i bez pokusy szatańskiej.
— Szatan nie miał udziału w tem wszystkiem, albowiem potrzeba było, abym mówił z tą kobietą i list jej oddał.
— List od Dom Modesta?... — zawołał Chicot.
— Tak, od niego samego; teraz idź pan skarżyć.
Chicot do tej chwili idący w domysłach na ślepy traf, uczuł, jakby błyskawica mózg mu rozjaśniła.
— A!... — rzekł — ja o tem wiedziałem.
— Co pan wiedziałeś?
— To, czegoś mi nie chciał powiedzieć.
— Nigdy nie zwykłem wyjawiać moich tajemnic, a tem bardziej cudzych.
— Tak; lecz mnie...
— Dlaczegóż to panu?
— Bo jestem przyjacielem Dom Modesta, a potem...
— Cóż dalej?
— Potem, ja naprzód wiem wszystko, co mi możesz powiedzieć.
Jakób spojrzał na Chicota kiwając głową, i uśmiechając się z niedowierzaniem.
— Kiedy tak, to ja ci powiem, czego ty nie chcesz mi powiedzieć.
— Bardzo dobrze — rzekł Clement.
— Najprzód — mówił Chicot — ten biedny Boromeusz...
Twarz Jakóba zachmurzyła się.
— A!... — rzekł — gdybym tam był...
— Gdybyś tam był?...
— Nie byłoby do tego przyszło.
— Byłbyś go bronił przeciw szwajcarom, z któremi się pokłócił?
— Byłbym go bronił przeciwko wszystkim.
— Tak, żeby nie poległ?
— Albo jabym był z nim zginął.
— Koniec końcem, nie byłeś tam i hultaj zginął w szynku nędznym, a konając wymówił imię Dom Modesta.
— Tak jest.
— I uwiadomiono Dom Modesta.
— Przybiegł człowiek, który narobił hałasu w całym klasztorze.
— I Dom Modest przywołał swoję lektykę, aby się udać do domu pod „Rogiem obfitości”.
— A pan zkąd wiesz o tem?
— O! kochanku, ty jeszcze mnie nie znasz, ale ja jestem czarnoksiężnikiem.
Jakób cofnął się o dwa kroki.
— To nie wszystko — mówił dalej Chicot — nabierając pewności w miarę jak mówił; znaleziono list w kieszeni umarłego.
— Tak jest, list.
— Dom Modest polecił małemu Kubusiowi, aby go odniósł stosownie do adresu.
— Nieinaczej.
— A mały Kubuś natychmiast pobiegł do pałacu Gwizyuszów.
— Tak jest.
— I tam nie znalazł nikogo.
— A! mój Boże!
— Tylko pana de Mayneville.
— Przez miłosierdzie boskie!
— A pan Maynevilie poprowadził Kubusia do zajazdu pod „Pięknym rycerzem”.
— Pąnie Briquet — zawołał Jakób — czybyś miał wiedzieć!...
— Co u licha!.. widzisz, że wiem wszystko — zawołał Chicot tryumfując, iż rozwiązał zagadkę tak mu z początku niepojętą.
— Kiedy tak — odezwał się Jakób — widzisz panie Briquet, że winnym nie jestem.
— Nie — odpowiedział Chicot — nie jesteś winnym ani przez czyn, ani przez opuszczenie, ale przez myśl.
— Ja!...
— Zapewne księżnę uważasz jako bardzo piękną?...
— Ja!...
— I oglądasz się, abyś ją jeszcze widział przez okno.
— Ja!...
Mnich zarumienił się i wyjąkał:
— Prawda, ona jest bardzo piękna i podobna do obrazu, który wisi nad łóżkiem mojej matki.
— A!... mruknął Chicot — wiele tracą ci, którzy nie są ciekawi!
I kazał opowiedzieć młodemu mnichowi to, co sam przed chwilą powiadał; lecz tym razem dowiedział się szczegółów, których nie znał.
— Widzisz — rzekł, skoro Jakób skończył opowiadanie — jakiego nędznego nauczyciela broni miałeś w Boromeuszu.
— Panie Briquet — odpowiedział mnich — nie mówmy źle o umarłych.
— Dobrze, ale przyznaj jedną, rzecz.
— Jaką?
— Że Boromeusz gorzej bronią robił, niż ten, który go zabił.
— Prawda.
— Otóż wszystko co ci miałem powiedzieć. Do widzenia, Kubusiu. Może chcesz, to ja cię bronią robić nauczę.
— Najchętniej.
— Teraz powracaj kochanku, bo pewnie niecierpliwie na ciebie czekają.
— Prawda panie, dziękuję za pamięć.
I znikł biegnąc spiesznie.
Nie bez przyczyny Chicot pożegnał mnicha; dowiedział się od niego co żądał, a prócz tego miał jeszcze coś do wyjaśnienia.
Pobiegł do domu swojego śpiesznie. Lektyka i tragarze stali jeszcze przed „Pięknym rycerzem”.
Bez najmniejszego hałasu zajął na nowo stanowisko swoje.
Dom będący wprost jego domu, wciąż był oświetlony.
Odtąd tylko tam patrzył.
Widział najprzód przez szczeliny firanki, chodzącego po „pokoju Ernautona, który zdawał się oczekiwać niecierpliwie.
Potem, widział przybywającą lektykę, odjeżdżającego pana Mayneville, w końcu wchodzącą księżnę do pokoju, w którym czekał Ernauton.
Ernauton ukląkł przed księżną, a ona dała mu rękę do pocałowania.
Potem księżna podniosła młodzieńca i kazała mu usiąść obok siebie przy stole suto zastawionym.
— To szczególniejsza — myślał Chicot — początek podobny do spisku, a koniec wygląda jak schadzka miłosna. Tak — myślał dalej — ale kto naznaczył schadzkę... Czy pani de Montpensier?
Później, nowe światło mu zabłysło.
— A!... — rzekł — „zatwierdzam twój plan co do Czterdziestu pięciu, tylko pozwól sobie powiedzieć, że tym głupcom za wiele czynisz zaszczytu.” Aha!... mam — zawołał Chicot — to nie miłość lecz spisek; a ponieważ księżna de Montpensier kocha Ernautona de Carmainges, czuwajmy nad miłostkami księżnej pani.
I czuwał Chicot, aż do pół do pierwszej po północy, dopóki Ernauton, odziany płaszczem nie uciekł a księżna pani do lektyki nie weszła.
— Teraz — rzekł Chicot, schodząc ze swojego stanowiska — wiem jakie są nadzieje w śmierci, która miała uwolnić Gwizyusza od domyślnego następcy. Domyślam się, co warci żywi, a co umarli..


Rozdział XI.
WIADOMOŚĆ 0 AURILLIM.

Nazajutrz tego dnia, król pracował w Luwrze z intendentem finansów, kiedy dano mu znać, że starszy pan de Joyeuse przybył z Chateau-Thierry z poselstwem od księcia Andegaweńskiego i czeka w wielkim posłuchalnym gabinecie.
Król spiesznie porzucił zatrudnienie i pobiegł na spotkanie drogiego przyjaciela.
Wielu oficerów i dworzan zajmowało gabinet; królowa matka przyszła także tego wieczora, w towarzystwie dam honorowych, co widząc, wiele pań z arystokracyi podążyło także do Luwru.
Król podał panu de Joyeuse rękę do pocałowania i z zadowoleniem spojrzał po zgromadzonych.
We drzwiach wchodowych, na zwyczajnem miejscu, stał Henryk du Bouchage, ściśle pełniąc obowiązki swoje.
Król podziękował mu skinieniem głowy przyjaznem, a du Bouchage — odpowiedział niskim ukłonem.
Joyeuse patrzył na to z ukontentowaniem i uśmiechał się do brata, nie śmiejąc go powitać, aby etykiecie nie uchybić.
— Najjaśniejszy panie — odezwał się Joyeuse — przysłany jestem do Waszej królewskiej mości od księcia andegaweńskiego, który । świeżo powrócił z wyprawy do Flandryi.
— Jakże się mój brat miewa, panie admirale?.. — zapytał król.
— Tak dobrze, Najjaśniejszy panie, jak mu na to stan umysłu pozwala; jednak nie taję przed Waszą królewską mością, że Jego wysokość zdaje się być cierpiącym.
— Potrzebuje rozrywki po doznanem nieszczęściu — rzekł król uradowany, że udając politowanie, może przypomnieć klęskę poniesioną przez brata.
— Zapewne, Najjaśniejszy panie.
— Mówiono nam, admirale, że klęska była okropna.
— Najjaśniejszy panie...
— Ale, że dzięki tobie, część armii została ocaloną. Dziękuję ci admirale. Czy książę nie pragnie mnie widzieć?
— I owszem, bardzo gorąco.
— A więc go odwiedzimy, czy pani zgadzasz się na to?... — zapytał Henryk zwracając się do Katarzyny, której serce cierpiało to wszystko, co twarz starała się ukryć.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedziała — byłabym sama udała się do mego syna, lecz że chcesz połączyć się ze mną, podróż będzie mi tem przyjemniejszą.
— I panowie udacie się z nami — rzekł król do dworzan — jutro wyjeżdżamy i w Meaux będziemy nocowali.
— Czy mam donieść, Najjaśniejszy panie, Jego książęcej mości tę wiadomość?
— Nie, admirale, tak prędko mnie nie opuścisz; pojmuję, że Joyeuse jest lubiony i pożądany przez mego brata, ale Bogu dzięki, mamy ich dwóch... du Bouchage, ty pojedziesz do Chateau-Thierry.
— Najjaśniejszy panie — zapytał Henryk — czy wolno mi będzie doniósłszy księciu o przybyciu Waszej królewskie mości, powrócić do Paryża?
— Uczyń jak ci się podoba — odpowiedział król.
Henryk ukłonił się i postąpił ku drzwiom; szczęściem, że Joyeuse czatował na niego.
— Czy mi pozwolisz Najjaśniejszy panie pomówić z bratem?... — zapytał.
— Pomów, lecz o co wam chodzi?... — dodał król glos zniżając.
— Pragnie jak najprędzej powracać do Paryża, co sprzeciwia się moim i brata kardynała zamiarom.
— Idź więc i wstrzymaj tego szaleńca rozkochanego.
Admirał pobiegł za bratem i dogonił । w przedpokojach.
— A co — rzekł Joyeuse — wyjeżdżasz z pośpiechem?
— Tak, mój bracie.
— Ponieważ pragniesz prędzej powrócić?
— I to prawda.
— Myślisz więc jakiś czas tylko zabawić w Chateau-Thierry?
— Jak najkrócej.
— Dlaczego.
— Tam gdzie się bawią, nie dla mnie miejsce.
— Właśnie przeciwnie, Henryku; ponieważ książę Andegaweński ma zamiar dawać zabawy przy dworze, powinieneś pozostać w Chateau-Thierry.
— Niepodobna, mój bracie.
— Z przyczyny twoich zamiarów?
— Tak, mój bracie.
— Byłeś u króla żądać dyspensy?
— Kto ci o tem powiedział?
— Ja wiem.
— Prawda, byłem.
— Ale jej nie otrzymasz.
— A to dla czego mój bracie?
— Bo król nie chce się pozbawić takiego jak ty sługi.
— Zatem brat mój kardynał uczyni to, czego Jego królewska mość odmówi.
— Wszystko dla jednej kobiety!
— Bracie, błagam, nie nalegaj więcej.
— Bądź spokojny, więcej o tem nie wspomnę, ale raz trafmy do celu; ponieważ, udajesz się do Chateau-Thierry, zamiast powracać ztamtąd śpiesznie jak żądasz, pragnę, abyś w moim mieszkaniu zaczekał; dawno nie byliśmy razem i potrzebuję, rozumiesz, być razem z tobą.
— Mój bracie — odpowiedział Henryk — ty udajesz się do Chateau-Thierry dla zabawy; jeżeli zaś ja tam będę, zatruję wszystkie przyjemności twoje.
— Trwam w postanowieniu i mam nadzieje rozproszyć melacholię twoję...
— Mój bracie... — Pozwól hrabio — rzekł admirał rozkazująco, ja zastępuję miejsce ojca i proszę abyś na mnie czekał w Chateau-Thierry. Znajdziesz tam moje mieszkanie, które twojem będzie, jest ono na dole, a okna na park wychodzą.
— Jeżeli tak każesz, mój bracie — odpowiedział Henryk z poddaniem.
— Nazwij to jak ci się podoba, ale zaczekaj na mnie.
— Będę ci posłusznym mój bracie.
— Jestem pewny, że nie będziesz się gniewa! — dodał Joyeuse ściskając młodzieńca.
Ten wyrwawszy się z objęć braterskich, zażądał koni i bezzwłoczni udał się do Chateau-Thierry.
Pędził jak człowiek gniewający się na przeciwności, to jest pożerał przestrzeń.
Tego samego wieczora, przed nocą wjeżdżał na wzgórze, na którem stoi Chateau-Thierry kąpiąc nogi w Marnie.
Jego nazwisko otworzyło mu bramy zamku, który książę zamieszkiwał; na pozyskanie jednak posłuchania, więcej jak godzinę czekać było potrzeba.
Książę, mówili jedni, był w swoich apartamentach; drudzy powiadali, że spał, inni, że się bawił muzyką?
Nikt jednak z domowników nie umiał nic pewnego powiedzieć.
Henryk nalegał, aby prędzej uwolnić się od obowiązku i cały oddać smutkowi.
Skutkiem nalegania, ponieważ wiedziano jak brat jego poufały jest z księciem, wprowadzono go do jednego z salonów na pierwszem piętrze, gdzie książę zezwolił na przyjęcie.
W pół godziny, noc zapadła.
Ciężki i wlokący się chód księcia andegaweńskiego dał się słyszeć na galeryi.
Henryk go poznał i gotował się do ceremoniału.
Lecz książę, który zdawało się, że śpieszy, uwolnił go od formalności, biorąc za rękę i ściskając.
— Jak się masz, hrabio — rzekł — po co się kłopoczesz i odwiedzasz nieszczęśliwego, pokonanego...
— Król przysyła mnie do Waszej książęcej mości z oświadczeniem, że pragnie widzieć Waszą wysokość, a nie chcąc go trudzić, sam uda się do Chateau-Thierry, najpóźniej jutro.
— Król jutro przybędzie! — zawołał Franciszek z widocznem nieukontentowaniem.
I spiesznie dodał:
— Jutro! jutro! a w zamku nie ma nic gotowego na przyjęcie Jego królewskiej mości.
Henryk ukłonił się jak ten, który przywozi rozkaz, ale nie ma polecenia objaśniać go.
— Pośpiech — rzekł — z jakim Ich królewskie Mości pragną widzieć Waszą wysokość, nie pozwolił im myśleć o ambarasie.
— Dobrze więc — odpowiedział książę — dziękuję ci Henryku za pośpiech, bo widzę żeś strudzony i potrzebujesz spoczynku.
— Czy Wasza książęca mość nie ma co polecić?... — zapytał Henryk z uszanowaniem.
— Nic; możesz iść spać. Nic nie potrzebuję dzisiaj; jestem cierpiący, niespokojny, straciłem sen i apetyt i dlatego nie chcę, aby ktokolwiek w moich przykrościach miał udział. A wiesz nowinę?...
— Jaką, Mości książę?
— Aurillego wilki zjadły.
— Aurillego!... — zawołał Henryk z podziwieniem.
— Tak, zjadły. Szczególniejsza, że wszystko co mi przychylne, źle kończy. Dobrnoc, hrabio, śpij smacznie.
I książę wolnym oddalił się krokiem.


Rozdział XII.
WĄTPLIW0ŚĆ.

Henryk zszedł na dół i w przedpokojach znalazł wielu oficerów znajomych, którzy przybiegli witać go i chcieli prowadzić do apartamentu brata, położonego w jednym z rogów zamku.
Była to biblioteka, którą książę przeznaczył na mieszkanie admirałowi, w czasie pobytu jego w Chateau-Thierry.
Dwa salony umeblowane z czasów Franciszka I-go, stykały się jeden z drugim i kończyły biblioteką, ta ostatnia na ogród wychodziła.
W bibliotece, Joyeusse kazał postawić swoje łóżko, albowiem był to umysł leniwy i oświecony zarazem; wyciągnąwszy rękę, dotykał wiedzy, otworzywszy okno, poił się naturą wyższe organizmy potrzebują rozkoszy całkowitych a piękny poranek, śpiew ptasząt i woń kwiatów, dodawały nowego wdzięku tryoletom Marota i odom Ronsarda.
Henryk postanowił zachować wszystko jak było, nie żeby mu pochlebiał sybarytyzm brata, ale dla tego, że wszystko było mu obojętnem.
Jakikolwiek był stan umysłu hrabiego, przyzwyczajony był nie zaniedbywać obowiązków względem króla i książąt krwi królewskiej, starannie więc dowiedział się, którą część zamku książę zamieszkuje.
Przypadek zdarzył Henrykowi wybornego przewodnika pod tym względem; był to młody wachmistrz, którego nieoględność odkryła księciu tajemnicę hrabiego co do nieznajomej; ten nieopuszczał księcia od jego przyjazdu i mógł Henryka we wszystkiem dokładnie objaśnić.
Przybywając do Chateau-Thierry, książę szukał najprzód roztargnienia i zabaw.
Zajął wielkie apartamenty, przyjmował gości rano i wieczór, a przez dzień cały, biegał za jeleniem po lesie, albo za ptakami po parku.
Dopiero jak otrzymał wiadomość o śmierci Aurillego, a otrzymał ją nieznaną sobie drogą, książę wyprowadził się do pawilonu położonego w środku parku; pawilon ten, pewien rodzaj schronienia nieprzystępnego, oprócz dla zaufanych księcia, ginął w cieniu drzew i zaledwie ukazywał się z pośrodka akacyj olbrzymich.
Książę od dwóch dni przeniósł się do tego pawilonu; ci co nie znali go mówili, że śmierć Aurillego wprawiła go w ogromny smutek i wtrąciła w samotność; lepiej go znający utrzymywali, że coś knuje piekielnego, co kiedyś na jaw wyjdzie. Jedno i drugie przypuszczenie zdawało się prawdopodobnem, albowiem książę z największą niechęcią udawał się do zamku ilekroć go interes przyzywał i jak tylko go skończył, wracał do swojej samotni, w której dwóch starych usługiwało mu lokajów.
— Kiedy tak — rzekł Henryk — to zabawy nie bardzo będą wesołe.
— Zapewne — odpowiedział wachmistrz — każdy bowiem musi boleść księcia podzielać.
Henryk pomimowoli ciągle zadawał pytania i szczególniejszy w nich znajdował interes; śmierć Aurillego, o której wiedział; obojętność z jaką książę o niej mówił; odosobnienie w jakiem żyje od tego czasu, wszystko to nie wiedząc dla czego, wiązało się do tajemniczego wątka, z którego wypadki jego życia się snuły.
— A czy nie wiadomo — zapytał wachmistrza — zkąd książę dowiedział się o śmierci Aurillego?
— Nie wiadomo.
— Ale zawsze mówią coś w tym przedmiocie?
— Prawda, czy fałsz, to nie wiem, ale mówią.
— Powiedz więc, co słyszałeś?
— Mówią, że książę polował pod wierzbami nad rzeką i że się zabłąkał, albowiem we wszystkiem ma wyskoki i jest gwałtowny równie na polowaniu jak w grze, w ogniu, jak w boleści; otóż nagle ujrzano go powracającego z zasmuconą twarzą. Dworzanie pytali go sądząc, że przytrafiła mu się jaka myśliwska przygoda. Trzymał w ręku dwa rulony złota i mówił: „Czy wiecie panowie, Aurilly nie żyje, wilki go zjadły.” Ale to być nie może, mówiono mu. „Tak jest, nie inaczej, niech mię dyabli wezmą.” Biedny lutnista zarówno był wielkim muzykiem jak dobrym jeźdzcem; zdaje się, że koń go uniósł i spadł do parowu, gdzie się na śmierć zabił; nazajutrz, dwaj podróżni, jadący blisko parowu, znaleźli jego ciało na wpół przez wilki zjedzone, a dowodem tego jest to, że złodzieje w morderstwie nie mieli udziału, albowiem dwa rulony złota odniesiono wiernie. Że zaś nie widziano nikogo, coby odnosił to złoto, wnioskują, że ci dwaj podróżni oddali je księciu, spotkawszy go zabłąkanego na polowaniu.
— To szczególniejsza!... — mówił Henryk.
— Tem szczególniejsza — odrzekł wachmistrz — że widziano, jak powiadają, ale nie wiem czy to prawda, że książę sam otworzył bramę parku od strony kasztanów i przez tę bramę widziano dwa wchodzące cienie. Zapewne byli to ci sami podróżni; od tego czasu książę oddalił się do pawilonu i rzadko go teraz widujemy.
— I nikt nie widział tych podróżnych?... — zapytał Henryk.
— Ja — odpowiedział wachmistrz — idąc do księcia, wieczorem po hasło, spotkałem człowieka, który mi się obcym wydawał, lecz nie widziałem jego twarzy, albowiem odwrócił się odemnie i miał kaptur zapuszczony.
— Kaptur powiadasz?
— Tak, ten człowiek zdawał się być flamandzkim wieśniakiem i przypomniał mi nie wiem dla czego, tego mężczyznę, który panu towarzyszył, gdyśmy się spotkali.
Henryk zadrżał: uwaga ta mocno go zainteresowała, tem bardziej, gdy sobie przypomniał, że Dyanę i jej towarzysza powierzono Aurillemu.
Wszystko mówiło mu, że dwaj podróżni, którzy księciu wręczyli złoto, byli mu znajomi.
Henryk z uwagą spojrzał na wachmistrza.
— A gdy poznałeś tego człowieka, jaka myśl ci przyszła?
— Powiedziałem panu co myślę w tym względzie, lecz ręczyć za to nie mogę; książę zapewne nie wyrzekł się swoich co do Flandryi zamiarów, utrzymuje więc szpiegów; człowiek w guni z kapturem jest zapewne szpiegiem, który doniósł mu o śmierci Aurillego i zarazem inne przyniósł wiadomości.
— To jest prawdopodobnem — rzekł zamyślony Henryk — co ten człowiek robił, kiedyś go spotkał?
— Szedł przy płocie, który z okien twoich możesz widzieć i dążył ku cieplarni.
— Mówisz, że dwóch było podróżnych?
— Mówię, że widziano wchodzące dwie osoby. Ja widziałem tylko jednę, mężczyznę w guni.
— Zatem według twojego zdania, człowiek ten mieszka w cieplarni.
— Być może.
— A cieplarnia ma wyjście?
— Ma wyjście na miasto.
Henryk milczał przez chwilę a serce jego biło gwałtownie;, szczegóły nic nie znaczące z pozoru, dla niego miały interes ogromny.
Gdy noc zapadła, dwaj młodzi ludzie rozmawiali po ciemku w apartamencie admirała.
Henryk strudzony drogą, zmęczony dziwnemi wypadkami, które mu opowiedziano, nie mając siły oparcia się coraz nowym wzruszeniom, położył się na łóżku brata i machinalnie wzrok wlepił w nieba lazury, które zdawały się dyamentami zasiane.
Młody wachmistrz usiadł przy oknie i dał wolny pęd myślom, owej poezyi młodości owemu upojeniu, w jakie wprawia świeżość wieczoru.
Uroczyste milczenie pokrywało park i miasto, którego bramy zamykano, i w którym rozpalały się światła i słychać było psów szczekanie.
Nagle, wachmistrz podniósł się, dał znak ręką i wychyliwszy się z okna, cicho przywołał hrabiego, leżącego na łóżku.
— Pójdź pan, pójdź pan — mówił.
— Co tam takiego? — zapytał Henryk budząc się z marzenia.
— Ten człowiek...
— Co za człowiek?
— Człowiek w guni, szpieg.
— Ha!.. — rzekł Henryk zrywając się i stając obok wachmistrza.
— Patrzaj pan — mówił wachmistrz — widzisz go tam?... Idzie około płotu; zaczekaj pan znowu się pokaże; patrzaj pan, w tę przestrzeń oświetloną księżycem... oto on! oto on!
— Widzę go.
— Czy nie prawda, że coś złowróżbnego?
— Tak, masz racyę — odpowiedział du Bouchage zachmurzając się.
— Czy pan sądzisz, że to szpieg.
— Ja o niczem nie sądzę i wierzę we wszystko.
— Patrzaj pan, idzie z pawilonu księcia do cieplarni.
— Więc pawilon księcia jest tam?.. — zapytał Henryk, wskazując palcem punkt, z którego zdawało się, że wyszedł nieznajomy.
— Patrz pan na to światełko, drżąco wśród liści.
— Widzę.
— Tam jest pokój jadalny.
— A! — zawołał Henryk — otóż znowu go widać.
— Zapewne idzie do cieplarni połączyć się ze swoim towarzyszem. Czy słyszysz pan?
— Co takiego?
— Skrzypienie klucza w zamku.
— To dziwna — rzekł du Bouchage — wszystko to jest zwyczajnem, a jednakże...
— A jednak pan drżysz, nieprawdaż?
— Tak — odpowiedział hrabia — ale co to jeszcze?
Dał się słyszeć pewien rodzaj dzwonienia.
— To znak na wieczerzę w domu księcia, czy pójdziesz wieczerzać z nami, panie hrabio?
— Dziękuję; jeżeli jeść mi się zachce, zażądam.
— Nie czekaj pan tego i pójdź rozweselić się w naszem towarzystwie.
— O! nie, to niepodobna.
— A to dlaczego?
— Jego książęca mość zalecił mi prawie, abym jadał u siebie, a zatem nie zabieram ci czasu.
— Dobranoc, panie hrabio, a czuwaj nad naszem widziadłem.
— O! ręczę ci za to — odpowiedział Henryk, i lękając się, żeby nadto nie powiedział, dodał: — chyba że mnie sen opanuje. A to nawet zdaje mi się pożyteczniejszem i zdrowszem jest, niż śledzić widma i szpiegów.
— Zapewne — odpowiedział wachmistrz z uśmiechem.
I pożegnał pana du Bouchage.
Zaledwie wyszedł z biblioteki, aliści Henryk wybiegł do ogrodu.
— To Remy! — mówił do siebie — poznałbym go w ciemnościach piekła.
I czując drżące pod sobą nogi, wilgotnemi rękami dotknął czoła rozpalonego.
— Mój Boże!.. — rzekł — nie jest-że to choroba mojego biednego mózgu i czyż nie jest przeznaczeniem mojem, abym dzień i noc widział przed sobą te dwie postacie, które tak dziwnie wplotły się w wątek życia mojego... W rzeczy samej — mówił dalej, chcąc wytłumaczyć sobie dziwne zjawisko, co Remy robiłby w zamku księcia Andegaweńskiego?... Jakie stosunki książę miałby mieć z Remym?... Nakoniec, jakby mógł opuścić Dyanę? Nie, to nie on.
Następnie, jakieś instynktowne przekonanie w niem przeważyło.
— To on! to on! — rzekł z rozpaczą i oparł się o mur, żeby nie upaść.
Kiedy odpędzał tę myśl niepokonaną, władającą wszystkiemi innemi, skrzypnięcie klucza w zamku znowu się słyszeć dało, a chociaż lekkie bardzo, wzruszyło go do głębi.
Dreszcz przebiegł po calem ciele młodzieńca.
I znowu słuchał.
Dokoła głębokie panowało milczenie, mógł bicie własnego serca posłyszeć.
Przez kilka minut nie wiedział, na co czeka.
Jednakże słuch mówił mu, że ktoś się zbliża.
Usłyszał skrzypienie piasku pod nogami.
Nagle czarna linia płotu odbiła cień jakiś.
— Oto idzie — mówił Henryk do siebie — czy sam, czy z kim?
Cień posuwał się ku miejscu, które księżyc oświecał.
Kiedy człowiek w guni przebywał tę przestrzeń, Henryk poznał w nim Remyego.
Po za nim postępował cień drugi.
Dreszcz śmiertelny przeszedł go aż do serca.
Dwa cienie postępowały prędkim i pewnym krokiem.
Pierwszy miał na sobie wełnianą, gunię i tym razem równie jak pierwszym, hrabia poznawał w nim Remyego.
Drugi odziany wielkim męzkim płaszczem, nie mógł być dostrzeżonym.
A jednak, pod tym płaszczem, Henryk odgadywał to, czego widzieć nie mógł.
Jęknął boleśnie i kiedy dwie tajemnicze osoby znikały, młodzieniec przesuwał się pomiędzy drzewami, goniąc tych, których chciał poznać.
— O!... — mówił do siebie — czy ja się nie mylę, mój Boże! czy to podobna?


Rozdział XIII.
PEWNOŚĆ.

Henryk z wszelką ostrożnością przesuwał się wśród krzewów, aby nie sprawiać szelestu i nie być spostrzeżonym.
Przymuszony iść i pamiętać o sobie, nie wiele mógł widzieć.
Jednakże z postawy, ubioru i chodu zdawało mu się, że w człowieku w guni poznaje Remyego.
Straszne domysły, straszniejsze niż rzeczywistość, powstawały w umyśle jego, na widok towarzysza tego człowieka.
Droga kończyła się przy żywo-płocie i przy topolach, oddzielających od reszty parku pawilon księcia Andegaweńskiego, ukrywający się, jakeśmy powiedzieli w drzew zieloności.
Były tam wodotryski, kląby, kręte ścieszki i odwieczne drzewa, po których księżyc igrał srebrnemi promieniami, zostawiając dół ciemny i nieprzenikniony dla oka.
Henryk zbliżając się do tego płotu czuł, że mu serce bić przestaje.
W rzeczy samej, przestąpić zuchwale rozkazy księcia i popełniać tak lekkomyślną niegrzeczność, było czynem nie szlachcica, ale szpiega raczej, lub zazdrośnika gotowego na wszelkie szaleństwa.
Lecz kiedy otwierając furtkę, rozdzielającą wielki park od małego, mężczyzna w guni zrobił poruszenie, które odsłoniło twarz jego, a twarz ta była zupełnie do Remyego podobną, hrabia nie miał siły powstrzymać się, i nie bacząc na to co z tego wyniknąć może, postąpił dalej.
Ponieważ furtkę napowrót zamknięto, Henryk przeskoczył ją i udał się za szczególniejszemi gośćmi księcia.
Szli oni prędko.
W szpalerze kasztanowym, na końcu którego widać było pawilon słabo oświetlony, Henryk nie mógł tak łatwo postępować z obawy, aby go nie spostrzeżono.
Prócz tego, nowa zaskoczyła go trwoga.
Książę wyszedł z pawilonu posłyszawszy chód Remyego i jego towarzysza.
Henryk rzucił się na bok, stanął za wielkiem drzewem i czekał.
Tyle tylko widział, że Remy bardzo się nisko ukłonił, że towarzysz Remyego oddał ukłon kobiecy i że książę ostatniemu podał rękę, jakby kobiecie.
Następnie, wszyscy troje idąc ku pawilonowi znikli w przedsionku, którego drzwi za niemi zamknięto.
— Raz z tem skończyć potrzeba — rzekł Henryk — muszę znaleźć miejsce, z któregobym wszystko mógł widzieć sam nie będąc widzianym.
Wybrał więc kląb położony pomiędzy pawilonem a kasztanami, kłąb wpośród którego bila fontanna, a mogący być niedostrzeżonem ukryciem w dzień nawet, albowiem książę lekceważył zieloność, wodę i świeże powietrze.
Ukryty za posągiem zdobiącym fontannę, wzniesiony o całą wysokość piedestału, Henryk mógł widzieć co się dzieje w pawilonie, którego główne okno było przed nim otwarte.
Ponieważ nikt nieś mógł, albo raczej nie powinien tu przybywać, żadnej nie używano ostrożności.
W środku sali stał stół zbytkownie zastawiony, obładowany kosztownemi winami w kryształach weneckich.
Dwa miejsca były tylko przy stole.
Książę skierował się ku jednemu i puszczając rękę towarzysza Remyego i wskazując mu drugie miejsce, zachęcał do zdjęcia płaszcza, który dogodny do nocnych wycieczek, stawał teraz na przeszkodzie.
Osoba, której zrobiono to zaproszenie, rzuciła płaszcz na krzesło, a światło pochodni rozjaśniło bladą i cudownie piękną twarz kobiety, którą oczy Henryka odrazu poznały.
Była to kobieta z tajemniczego domu z ulicy Augustyańskiej, podróżna z Flandryi, była to jednem słowem, Dyana, której widok był dla Henryka śmiertelnym.
Tym razem miała na sobie suknie kobiece, dyamenty błyszczały na jej szyi, a we włosach inne drogie kamienie.
W tym stroju, bladość twarzy więcej się jeszcze odznaczała i gdyby nie płomień tryskający z oczów, rzecby można, że książę wywołał cień tylko tej kobiety.
Gdyby nie opierał się o posąg, Henryk Spadłby był w wodę fontanny.
Książę zdawał się radością upojony; pożerał oczyma tę cudowny istotę, która siedziała wprost niego i zaledwie kosztowała potraw zastawionych.
Franciszek często przechylał się, aby całować białą rękę kobiety a ona zdawała się być na to nieczułą, jakby ręka wyrobiona była z alabastru, do którego z białości i przezroczystości podobną była.
Henryk kiedy niekiedy ręką pocierał czoło, po którem pot spływał kroplami i zapytywał siebie: Czy to żywa istota, czy umarła?
Książę wysilał się i rozwijał całą wymowę, aby rozweselić posępne czoło nieznajomej.
Remy, jedyny sługa, albowiem książę wszystkich oddalił, usługiwał obojgu a ilekroć przechodził około swojej pani, trącał ją łokciem, aby ją ożywić.
Wtedy czerwoność występowała na czoło młodej kobiety, oczy rzucały błyskawice i uśmiechała się, jakby czarownik dotknął jakiejś ukrytej sprężyny tego automatu i wywoływał rumieniec i uśmiech.
Następnie znowu w osłupienie wpadała.
Książę zbliżał się do niej i namiętną mową rozgrzewać usiłował.
Wtedy Dyana, która często spoglądała na pyszny zegar, nad głową księcia wprost niej na murze zawieszony, zdawała się zadawać sobie przymus, zachowując uśmiech na ustach i utrzymując rozmowę.
Henryk ukryty w cieniu drzew, darł piersi i wyklinał wszystkie kobiety.
Zdawało mu się niegodziwem i potwornem, że kobieta tak czysta i nieprzystępna poświęca się człowiekowi, który jest księciem i mieszka w złoconym pałacu.
Jego wstręt dla Remyego był tak wielki, że pragnął szarpać mu wnętrzności, aby się przekonać, czy ma serce i krew ludzką.
Wśród wściekłości i pogardy, upływał czas wieczerzy, rozkoszny dla księcia Andegaweńskiego.
Dyana zadzwoniła.
Książę rozgrzany winem i grzecznemi słówkami, wstał od stołu, aby uściskać Dyanę.
Cała krew Henryka zastygła w żyłach.
Szukał u boku miecza, u pasa sztyletu.
Dyana z dziwnym uśmiechem, któremu równego na żadnej nie było twarzy, na drodze go zatrzymała.
— Mości książę — rzekła — pozwól abym przed powstaniem od stołu, podzieliła z tobą owoc, który mi się podoba.
To mówiąc, wyciągnęła rękę ku złotemu koszykowi filigranowej roboty, na którym było ze dwadzieścia przepysznych brzoskwiń i wzięła z nich jednę.
Następnie, wyjmując z za pasa piękny nożyk, mający głownię srebrną a rękojeść malachitową, przedzieliła nim brzoskwinię na dwie części i jednę podała księciu, który chciwie zaniósł ją do ust, jakby całował Dyanę.
Ta namiętna czynność sprawiła na nim samym takie wrażenie, że jakaś mgła wzrok mu zakryła, kiedy ukąsił owoc.
Dyana patrzyła na niego osłupiałem okiem, z uśmiechem złowrogim.
Remy oparty o krzesło ponuro także spoglądał.
Książę potarł ręką czoło, po którem krople potu spływały i połknął ukąszony kawałek.
Pot ten był zapewne symptomatem nagłego zasłabnięcia, bo kiedy Dyana jadła drugą połowę brzoskwini, tę która jej została na talerzu, książę upuścił swoję i podnosząc się z trudnością, prosił piękną biesiadniczkę, aby udała się z nim do ogrodu.
Dyana powstała i nie mówiąc słowa, podała rękę księciu.
Remy patrzył na nich, osobliwie na księcia, którego powietrze natychmiast ożywiło.
idąc Dyana obtarła chustką nożyk i włożyła do pochwy.
Przybyli pod kłąb, gdzie się ukrywał Henryk.
Książę miłośnie przycisnął do serca rękę młodej kobiety.
— Lepiej mi — rzekł — a jednak czuję jakąś ociężałość w głowie; przekonaj się pani jak cię kocham.
Dyana urwała kilka kwiatków jaśminu i dwie piękne róże, rosnące obok posągu, za którym ukrywał się Henryk.
— Co pani robisz?... — zapytał książę.
— Zapewniano mnie, Mości książę — odpowiedziała — że zapach kwiatów jest najlepszym na omdlenie środkiem. Zbieram bukiet w nadziei, że przezemnie podany, będzie miał wpływ magiczny, jakiego pragnę.
Ale zbierając do bukietu kwiaty, jednę upuściła różę, którą książę podniósł z grzecznością.
Jakkolwiek poruszenie Franciszka było pośpieszne, nie przeszkodziło jednak Dyanie wylać na drugą różę kilku kropel płynu, zawartego w flaszeczce, jaką miała za gorsem.
Odbierając różę, którą książę podniósł i kładąc ją za pas, rzekła:
— Ta dla mnie, pomieniajmy się.
w zamian za odebraną, różę, podała mu bukiet.
Książę przyjął go z radością, powąchał z rozkoszą i ręką objął kibić Dyany. Lecz ten uścisk skończył się nowem omdleniem Franciszka, albowiem zachwiał się na nogach i musiał usiąść na ławce darniowej.
Henryk tych dwóch osób nie spuszczał z oczów, a przecież jednocześnie patrzył, na Remyego, który pozostawszy w salonie, czekał końca tej sceny, albo raczej, każdy jej szczegół pożerał.
Skoro zobaczył, że książę się chwieje, zbliżył się aż do progu, Dyana zaś w tym samym czasie usiadła przy Franciszku na ławce.
Osłabienie księcia dłużej trwało tym razem, niż pierwszym; książę pochylił głowę na piersi; zdawało się, że utracił przytomność i czucie, pomimo tego konwulsyjne drganie palców po ręce Dyany oznaczało, że o miłości nie zapomniał.
Nakoniec, powoli wzniósł głowę i mając usta wprost twarzy Dyany, wysilał się, aby jej dotknąć; lecz kobieta jakby nie widziała tego poruszenia, podniosła się.
— Mości książę, ty cierpisz?... — rzekła — lepiej powrócić do mieszkania.
— Tak, powróćmy — odpowiedział książę.
I powstał drżący cały. Wtedy, zamiast coby Dyana opierała się na jego ręce, on wsparł się na ramieniu Dyany i dzięki temu wsparciu, szedł lepiej, a nawet jego usta dotknęły szyi Dyany.
Zadrżała, jakby nie pocałunek a rozpalone żelazo dotknęło jej ciała.
— Remy, pochodni!... — zawołała — pochodni!
Wtedy, Remy wszedł do sali jadalnej i u świec na stole zapalił pochodnię; następnie wychodząc do przedsionka — rzekł.
— Oto jest, pani.
— Gdzie chcesz iść Mości książę?... — zapytała Dyana chwytając pochodnię i odwracając głowę.
— Do siebie! do siebie!... ale ty pani odprowadzisz mnie, wszak prawda?... — odrzekł książę w upojeniu.
— Chętnie Mości książę — odpowiedziała Dyana.
Remy otworzył okno w pawilonie, przez które powietrze tak ciągnęło, że pochodnia niesiona przez Dyanę, dym i płomień rzucała na twarz Franciszka.
Tak przebyli galeryę aż do pokoju księcia i znikli za obrazem, który mu za drzwi służył.
Henryk widział to wszystko ze wzrastającą wściekłością, a jednak nie miał siły poruszyć się.
Rzcby można, że nie miał siły nawet złorzeczyć losowi, który go na tak ciężką skazał próbę.
Wyszedł ze swojego ukrycia i z obwisłemi rękoma, oczyma nieruchomemi, prawie na w pół umarły, zamierzył udać się do swojego mieszkania w zamku, kiedy nagle drzwi, za któremi znikła Dyana i książę otwarły się, młoda kobieta wybiegła do sali jadalnej i pociągnęła za sobą Remyego, który nieruchomy, na nią tylko zdawał się oczekiwać.
— Pójdź — rzekła — pójdź, wszystko skończone.
I oboje jakby pijani, lub obłąkani, wybiegli.
Na ich widok Henryk odzyskał siły; wybiegł na przeciw, i nagle spotkali go w środku alei stojącego z założonemi rękami, tak strasznego swojem milczeniem, jak nigdy nie był w groźbie.
W rzeczy samej, Henryk doszedł do tego zobojętnienia, że zabiłby każdego, ktokolwiek mógłby utrzymywać, że kobiety nie są potworami zesłanemi z piekła na udręczenie ludzi.
Pochwycił Dyanę za rękę pomimo jej krzyku i pomimo sztyletu, który mu Remy do piersi przyłożył.
— A! zapewne mnie pani nie poznajesz — rzekł z okropnem zgrzytaniem zębów. Jestem owym młodym człowiekiem, który cię kochał, a któremu wzajemny nie chciałaś odpłacać miłością dlatego, że nie miałem przyszłości, tylko samą przeszłość za sobą. A!.. piękna obłudnico i ty nikczemny kłamco, poznałem was oboje i mówię: Tobą pogardzam, a tobą się brzydzę.
— Szaleńcze, puszczaj!...— wołał R emy — albo nie...
— Dobrze — odpowiedział Henryk — dokończ twojego dzieła i zabij ciało, jak duszę zabiłeś.
— Ciszej!.. — zawołał Remy, grożąc sztyletem i przykładając go do piersi młodzieńca.
Lecz Dyana odepchnęła rękę Remyego i chwytając Bouchaga przyciągnęła wprost siebie.
Była nadzwyczaj blada, włosy w nieładzie spadały jej na ramiona, a dotknięcie jej rąk było podobne do dotknięcia trupa.
— Panie! — rzekła — nie sądź lekkomyślnie o rzeczach, których pojąć nie możesz. Jestem Dyana de Meridor, kochanka pana de Bussy, którego książę Andegaweński pozwolił zabić niemiłosiernie. Ośm dni temu, Remy zabił Aurillego, wspólnika księcia, jego zaś samego dopiero co otrułam owocem, kwiatem i pochodnią. Puszczaj pan Dyanę de Meridor, która udaje się do klasztoru pokutniczek.
Rzekła te słowa i puszczając rękę hrabiego, wsparła się na ramieniu Remyego.
Henryk padł na kolana, a potem w tył się przewrócił, ścigając obłąkanemi oczyma zabójców znikających w cieniu drzew, jak widziadła piekielne.
W godzinę potem młodzieniec osłabiony, zdołał zaczołgać się do swego mieszkania.
Potem przeszedł kilka razy po pokoju i padł na łóżko.
Wszystko zasypiało w zamku.


Rozdział XIV.
PRZEZNACZENIE.

Nazajutrz, koło dziewiątej rano, pogodne słońce ozłacało piaskiem wysypane ulice ogrodu Chateau-Thierry.
Liczni robotnicy zamówieni wczoraj, przybyli o świcie upiększać park i apartamenty przeznaczone na przyjęcie króla.
W pawilonie, w którym spoczywał książę, żadnego ruchu widać nie było, albowiem dwom starym lokajom zabroniono go budzić. Czekano aż kogo zawoła.
O w pół do dziesiątej, dwóch kuryerów pędząc co sił, przyjechało do miasta, donosząc o bliskiem przybyciu Jego królewskiej mości.
Mieszkańcy i wojsko oczekiwali.
O dziesiątej król ukazał się u spodu wzgórza. Od ostatniej stacyi jechał konno. Tej sposobności nigdy nie opuszczał, osobliwie do miast wjeżdżając, albowiem jeździł dobrze.
Królowa matka postępowała za nim w lektyce; pięćdziesięciu szlachty konno, bogato ubranych, składało orszak.
Kompania gwardyi pod dowództwem samego Crillona, stu dwudziestu Szwajcarów i tyluż Szkotów pod dowództwem Larchanta, cały dom królewski z mułami, kuframi, służbą i psiarnią składały armię, której łańcuch ciągnął się po drodze, idącej od rzeki na szczyt wzgórza.
Nareszcie orszak wszedł do miasta przy odgłosie dzwonów, biciu z dział i rozlicznej muzyce.
Okrzyki mieszkańców były radosne, ówcześnie, król, rzadko jeszcze widywany, uważany był za pewien rodzaj bóstwa.
Król postępując wśród tłumu, daremnie upatrywał brata. Henryka du Bouchage spotkał przy kracie zamkowej.
Wjechawszy na zamek, zapytał oficera, który go przyjmował, o zdrowie księcia Andegaweńskiego.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział tenże, Jego wysokość od kilku dni zamieszkuje pawilon parkowy i jeszcze dziś rano nie był widziany. Jednakże, ponieważ wczoraj był zdrowym i dzisiaj chorym być nie musi.
— Jakkolwiek to miejsce jest oddalonem — rzekł król niezadowolony — jednak strzały armatnio słyszeć w niem można.
— Najjaśniejszy panie — odważył się przemówić jeden z dwóch zaufanych lokajów księcia, Jego wysokość może się nie spodziewał przybycia Waszej królewskiej mości.
— Stary głupcze — przez zęby odpowiedział Henryk III-ci, czy myślisz, że król przybywa do kogo nie uprzedziwszy go o tem. Książę andegaweński od wczoraj wie o mojem przybyciu.
Następnie, król nie chcąc, zasmucać ludu posępnością i pragnąc okazywać się dobrym i łagodnym kosztem Franciszka — rzekł:
— Ponieważ nie przybywa na nasze spotkanie, przeto my udajmy się do niego.
— Wskaż nam drogę — odezwała się Katarzyna zgłębi swojej lektyki.
Cały orszak ruszył do starego parku.
W chwili, kiedy pierwsze straże dochodziły alei, przeraźliwy krzyk dał się słyszeć.
— Co tam takiego?... — rzekł król zwracając się do matki.
— Mój Boże — odpowiedziała Katarzyna usiłując czytać na twarzach obecnych, jest to krzyk klęski, albo rozpaczy.
— Mój książę, mój biedny pan!... — krzyczał stary służący Franciszka — ukazując się w oknie z wyrazem największej boleści.
Wszyscy pobiegli ku pawilonowi. Król pociągniony przez innych, podążył także.
Przybył w chwili, kiedy podnoszono ciało księcia andegaweńskiego, które lokaj wszedłszy bez rozkazu, spostrzegł leżące na posadzce pokoju sypialnego.
Książę był zimny i martwy, oraz nie okazywał żadnego znaku życia, oprócz konwulsyjnego drgania ust i powiek.
Król zatrzymał się na progu, a wszyscy za nim stanęli.
— To zła przepowiednia — rzekł cicho.
— Oddal się mój synu — mówiła Katarzyna.
— Biedny Franciszek — zakończył Henryk uradowany, że unika widoku konania.
Tłum cały oddalił się za królem.
— Okropność!... — mówiła cicho Katarzyna, klęcząc przy księciu, albo raczej przy jego trupie, wobec dwóch starych lokai, którzy jedynie pozostali, kiedy po mieście szukano lekarza księcia i kiedy kuryer poleciał do Paryża po doktora królewskiego; klęcząc, badała może z niniejszą znajomością ale z większą przenikliwością niż Miron, symptomaty tej dziwnej choroby, której uległ syn jej.
Jako Florentka wiele miała doświadczenia przedewszystkiem badała dwóch służących, którzy wyrywali sobie włosy i twarz drapali z rozpaczy.
Obadwaj odpowiedzieli, że książę wczoraj w nocy powrócił do siebie po przyjęciu Henryka du Bouchage, przysłanego od króla.
Później dodali, że po posłuchaniu udzielonem w zamku, książę polecił zastawić pyszną wieczerzę i zabronił komukolwiekbądź wchodzić do siebie, oraz rozkazał aby nie budzono go rano, aż sam zawoła.
— Czekał zapewne na jakąś kochankę?... — zapytała królowa matka.
— Zapewne — odpowiedzieli z pokorą lokaje — ale nie wypadało nam przekonywać się o tem.
— Sprzątając ze stołu mogliście zauważyć, czy mój syn jadł samotnie?
— Jeszcześmy nie sprzątnęli, albowiem książę zakazał aby nikogo do pawilonu nie wpuszczano.
— Nikt więc tutaj dostać się nie mógł?
— Tak, Najjaśniejsza pani.
— Oddalcie się.
Tym razem Katarzyna zupełnie samą była.
Zostawiwszy księcia na łóżku jak go położono, zaczęła pilnie badać symptomaty i znaki, które występowały przed jej oczyma, jako następstwo jej obawy i podejrzeń.
Widziała, że czoło Franciszka było siarczanego koloru, oczy zakrwawione i otoczone w około niebieskiemi plamy, usta wykrzywione i spalone, jak zazwyczaj w wielkich boleściach.
Ten sam znak zauważyła na nosie.
— Przekonajmy się — rzekła spoglądając w około księcia.
Pierwszą rzeczą, jaka jej wpadła pod oczy, była pochodnia, zapalona wczoraj przez Remyego.
— Ta świeca, długo się paliła — rzekła — widać więc, że Franciszek w tym był pokoju. A!... otóż i bukiet na kobiercu.
Katarzyna pochwyciwszy go zauważyła, że wszystkie w nim kwiaty były świeże, wyjąwszy jednej róży, zczerniałej i zeschłej.
— Co to jest?... czem pokropiono ten kwiatek? Zdaje mi się, że znam płyn, od którego kwiaty tak więdną.
I ze drżeniem oddaliła bukiet od siebie.
— To mi tłomaczy napuchnięcie nosa i zżółknięcie czoła; lecz usta?...
Pobiegła więc do sali jadalnej, w której wszystko przekonywało, że nic nie ruszono po wieczerzy.
Na brzegu stołu leżało pół brzoskwini, na której były znaki zębów, brzoskwinia ta zwróciła uwagę królowej.
Owoc czerwony z natury, zczerniał równie jak róża, a wewnątrz dostał żyłek fioletowych i czarnych. Zepsucie nąjwidoczniejszem było w rozkrajaniu, gdzie nóż dotykał.
— Otóż i usta — rzekła — ale Franciszek raz tylko ugryzł tego owocu, bukiet w ręku trzymał nie długo, zatem złe może być uleczonem, bo trucizna nie przeniknęła głęboko. Lecz skoro działała powierzchownie tylko, dlaczego nastąpiło zupełne sparaliżowanie i tak wczesna korupcya?
To mówiąc Katarzyna spojrzała w około siebie i zobaczyła na srebrnym łańcuszku zawieszoną papugę, którą Franciszek bardzo lubił.
Ptak był martwy.
Teraz znowu spojrzała na pochodnię.
— Dym!... — rzekła — dym, knot był zatruty, mój syn umarł!
Natychmiast zaczęła wołać, a pokój napełnił się służącymi i oficerami.
— Mirona! Mirona!... — mówili jedni.
— Księdza!... — mówili drudzy.
Lecz Katarzyna przykładała do ust Franciszka flaszeczkę. którą zawsze miała przy sobie i badała puls chcąc się dowiedzieć, czy środek przeciw truciźnie skutkuje.
Książę otworzył jeszcze oczy i usta, lecz w oczach nie było światła, a w ustach głosu.
Katarzyna ponura i milcząca oddaliła się z pokoju, dając znak dwom lokajom, aby szli za nią, zanim będą z kimkolwiek mówili.
Zaprowadziła ich do innego pawilonu, gdzie usiadła i wzrok w obudwóch wlepiła.
— Książę Andegaweński — rzekła — jest otrutym w czasie wieczerzy; wy zastawialiście ją?
Na te słowa śmiertelna bladość pokryła twarze dwóch ludzi.
— Niech nas zamęczą, niech nas zabiją, mówili, ale niech oskarżenie na nas nie ciąży.
— Głupcy jesteście; czy myślicie, żeby to was minęło, gdybym najmniejsze miała podejrzenie? Wiem, żeście nie zabili waszego pana, ale ktoś inny to uczynił i muszę poznać mordercę. Kto wchodził do pawilonu?
— Jakiś stary człowiek nędznie ubrany, którego książę od dwóch dni przyjmował.
— Ale... kobieta?
— Nie widzieliśmy. O jakiej kobiecie Wasza królewska mość chce mówić?
— Jakaś kobieta była tutaj, która uwiła bukiet.
Lokaje spojrzeli po sobie z taką naiwnością, że Katarzyna z ich spojrzeń odgadła niewinność.
— Niech mi przywołują — rzekła — rządzcę miasta i rządzcę pałacu.
Lokaje zwrócili się ku drzwiom.
— Jeszcze chwilę — dodała Katarzyna jednym wyrazem zatrzymując ich na progu, tylko ja i wy wiecie co mówiłam; jeżeli ktokolwiek dowie się o tem, obadwa zginiecie. Idźcie precz!
Mniej ściśle badała obudwóch rządzców.
Mówiła im, że książę od pewnej osoby niepomyślną otrzymał wiadomość, że ta mocno go zmartwiła i od niej zachorował, że znając tę osobę, możnaby księcia do zdrowia przywrócić.
Rządcy kazali śledzić po zamku, parku i okolicach, nikt nie mógł powiedzieć co się stało z Remym i Dyaną.
Henryk sam znał tajemnicę a nie było niebezpieczeństwa, aby ją odkrył.
Godzien jakaś nowa a dziwna wiadomość obiegała po Chateau-Thierry; każdy podług swojego widzi mi się tłomaczył wypadek śmierci księcia.
Nikt jednak, oprócz Katarzyny i Henryka, nie wiedział, że książę umarł.
Nieszczęśliwy, nie odzyskał ani przytomności ani głosu, zgoła, żadnego znaku życia nie objawił.
Król przerażony smutnym wrażeniem, chciał jak najprędzej wracać do Paryża; lecz królowa matka sprzeciwiła się temu i musiał w zamku pozostać.
Doktorzy tłumnie przybyli; sam tylko Miron odgadł przyczynę złego i jego następstw, lecz jako prawdziwy dworak, zamilczał o niej, osobliwie gdy się spojrzeniem poradził Katarzyny.
Pytano ze wszystkich stron, a on odpowiadał, że zapewne książę Andegaweński wielkich doznał zmartwień i niepowodzeń.
Tym sposobem nic nie narażał.
Kiedy Henryk III-ci zapytał go w tym względzie:
— A co? czy książę będzie żył?
— Za trzy dni powiem Waszej królewskiej mości — odpowiedział lekarz.
— A mnie co powiesz?... — zapytała Katarzyna po cichu.
— Tobie, Najjaśniejsza pani, odpowiem szczerze.
— A więc?
— Niech Wasza królewska mość zapytać raczy.
— Kiedy mój syn umrze, Mironie?
— Jutro w wieczór.
— Tak prędko!
— A!.. pani — odpowiedział doktór — doza była za nadto silna.
Katarzyna położyła palec na ustach, spojrzała na umierającego i powtórzyła cicho złowrogie swoje wyrażenie:
— Przeznaczenie.


Rozdział XV.
POKUTNICE.

Hrabia Henryk straszną noc przepędził, znajdował się w stanie pośredniczącym pomiędzy szaleństwem a śmiercią.
Jednak wierny obowiązkom swoim, skoro posłyszał wieść o przybyciu króla, wstał i przyjął go, jakeśmy powiedzieli, przy kracie zamkowej; przecież oddawszy hołd Jego królewskiej mości, powitawszy królowę matkę i uścisnąwszy rękę bratu admirałowi, zamknął się w swoim pokoju, nie dlatego, ażeby sobie życie odebrać, ale ażeby stanowczo wykonać projekt, którego nic zwalczyć nie mogło.
Tak więc, około jedenastej godziny rano, to jest, kiedy wskutek strasznej wieści: „książę Andegaweński śmiertelnie chory”, wszyscy rozbiegli się, zostawiając króla zmieszanego nowym wypadkiem. Henryk zapukał do drzwi brata, który noc przepędziwszy w drodze, udał się do pokoju swojego.
— A!.. to ty?... — zapytał Joyeuse na wpół uśpiony — co tam nowego?
— Przyszedłem cię pożegnać — odpowiedział Henryk.
— Jakto pożegnać?... wyjeżdżasz?...
— Tak, wyjeżdżam; bo sądzę, że nic mnie tutaj nie zatrzymuje.
— Jakto! nic?
— Nieinaczej, uroczystości, na których chciałeś abym był obecny, nie będą miały miejsca, zatem jestem wolny od słowa danego.
— Mylisz się Henryku, odpowiedział wielki admirał; jak wczoraj, tak dzisiaj wyjeżdżać ci nie pozwalam.
— Dobrze mój bracie; ale raz pierwszy w życiu mojem będę przymuszony być nieposłusznym rozkazom twoim, albowiem od tej chwili oświadczam, że nic mnie nie wstrzyma, abym do zakonu nie wstąpił.
— Dyspensa z Rzymu nie nadeszła.
— Będę na nią czekał w klasztorze.
— Chyba oszalałeś!... — zawołał Joyeuse zrywając się z łóżka.
— Przeciwnie, mój bracie, jestem mędrszy od wszystkich, bo wiem co czynię.
— Wszakże miesiąc czekać przyrzekłeś.
— Niepodobna, mój bracie.
— Ośm dni.
— Ani godziny.
— Ty cierpisz, biedaku.
— Przeciwnie, już nie cierpię, otóż dlaczego widzę, że na moję chorobę nie ma lekarstwa.
— Ale mój drogi, ta kobieta nie jest z kamienia, można ją poruszyć i ja to uczynię.
— Nie dokażesz nic, mój bracie; prócz tego, chociażby ona chciała, ja jej kochać już nie mogę.
— A! to co innego.
— Nie inaczej, mój bracie.
— Gdyby ona chciała, ty teraz nie chcesz?.. to coś dziwnego.
— Tak, mój bracie, pomiędzy mną a tą kobietą, nic może być nic wspólnego.
— Co to znaczy?... — zapytał Joyeuse zdziwiony. — Cóż to za kobieta?... powiedz Henryku wszak wiesz, że nigdy nie mieliśmy dla siebie tajemnic.
Henryk lękał się, aby za nadto nie powiedzieć i tym sposobem nie otworzyć okna do serca, przez które brat jego mógłby przeniknąć tajemnicę; wpadł więc z jednej ostateczności w drugą, jak się często w podobnych trafia przypadkach; dla naprawienia nieroztropnie wyrzeczonego słowa, więcej niebaczne wymówił.
— Mój bracie — rzekł — nie nalegaj więcej; ta kobieta nie może do mnie należeć, bo już należy do Boga.
— Dzieciństwa! ta kobieta mniszką! skłamała przed tobą.
— Nie, mój bracie, ta kobieta nie skłamała, ta kobieta jest pokutnicą; nie mówmy więcej o niej i szanujmy to wszystko, co się Bogu poświęca.
Admirał dosyć miał siły nad sobą; nie objawił Henrykowi radości, jaką mu to odkrycie sprawiło.
Rzekł więc:
— Otóż coś nowego, o czem mi nigdy nie mówiłeś.
— I dla mnie jest także nowem, bo świeżo przywdziała zasłonę i jestem pewny, że jak moje, tak i jej postanowienie jest niewzruszone. Nie zatrzymuj mnie więc, mój bracie, uściśnij mnie, pozwól podziękować za dobroć twoję, za cierpliwość i miłość dla biednego szaleńca.
Joyeuse spojrzał w twarz brata; spojrzał jak człowiek, który rozczuleniem na drugim wymódz coś pragnie.
Lecz Henryk i na rozczulenie był nieporuszonym i tylko smutnym odpowiedział uśmiechem.
Joyeuse uścisnął brata i odejść pozwolił.
— Niech idzie — rzekł do siebie — wszystko jeszcze nie skończone i choćby się najbardziej śpieszył, jeszcze go dogonię.
Poszedł więc do króla, który w łóżku jadł śniadanie, mając przy sobie Chicota.
— Jak się masz? — rzekł Henryk III-ci do admirała — cieszy mnie, że cię widzę, myślałem, że po trudach podróży cały dzień spać będziesz. Jakże się miewa brat mój?
— Niestety, Najjaśniejszy panie, nic o nim niewiem, ale przychodzę mówić o moim bracie.
— O którym?
— O Henryku.
— Czy zawsze chce zostać mnichem?
— Więcej, niż kiedykolwiek.
— I przywdziewa sukienkę?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Ma słuszność, mój kochany.
— Jakto, Najjaśniejszy panie?
— To najkrótsza droga do nieba.
— Można jeszcze krótszy znaleźć — odezwał się Chicot — naprzykład tę, którą twój brat pośpiesza.
— Najjaśniejszy panie, czy Wasza królewska mość pozwoli mi o jednę rzecz zapytać?
— Nawet o dwadzieścia; piekielnie się tutaj nudzę i twoje pytania rozerwą mnie.
— Najjaśniejszy panie, wszak znasz wszystkie zakony królestwa?
— Jak mój herb, kochanku.
— Co to jest za zakon pokutnic, racz mi powiedzieć?
— Jest to małe, bardzo ścisłe i znakomite zgromadzenie, składające się z dwudziestu kanoniczek od świętego Józefa.
— I czynią tam śluby?
— Czynią, ale na przedstawienie królowej.
— Może niegrzecznem jest pytać, gdzie leży to zgromadzenie?
— I owszem, położone ono przy ulicy Cheval-Saint-Landry w Citè, za klasztorem Najświętszej Panny.
— W Paryżu?
— W Paryżu.
— Dzięki ci, Najjaśniejszy panie.
— Dlaczegóż u licha pytasz mnie o to? Czy brat zmienił chęci i zamiast kapucynem, chce zostać pokutnicą?
— Nie, Najjaśniejszy panie, jeszcze do tego stopnia nie zgłupiał; lecz sądzę, że w głowę mu weszła jakaś dama z tego zgromadzenia, którą dla tego obciąłbym wynaleźć.
— Na Boga!... — rzekł król — przed siedmią laty, znałem tam bardzo piękną przeoryszę.
— Wątpię, żeby to była ta sama.
— I ja wątpię.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Joyeuse — racz mi na wszelki wypadek dać list do owej przeoryszy i pozwolenie oddalenia się na dwa dni.
— Opuszczasz mnie!... — zawołał król — samego mnie tutaj zostawiasz.
— Niewdzięcznik — zawołał Chieot wznosząc ramiona — alboż mnie tutaj nie ma?
— A cóż list, Najjaśniejszy panie?... — mówił Joyeuse.
Król westchnął ale napisał.
— Nie masz co robić w Paryżu — rzekł król do admirała list mu oddając.
— Przebacz Najjaśniejszy panie, muszę eskortować mojego brata, albo przynajmniej czuwać nad nim.
— Słuszna, idź więc a powracaj prędzej.
Joyeuse nie kazał sobie powtarzać pozwolenia: rozkazał dać konie i przekonawszy się, że Henryk już odjechał, galopem pędził na miejsce przeznaczenia.
Nie spoczywając w drodze, kazał się prowadzić na ulicę Cheval-Saint-Landry.
Ulica ta stykała się z ulicą d’Enfer i z jej równoległą ulicą Marmousets.
Czarny i poważny dom, za którego murami widać było wierzchołki drzew wysokich, okna małe i okratowane, z małą furtką, taką miał powierzchowność klasztor pokutnic.
Nad furtką w murze, jakiś niezgrabny rzeźbiarz wyrył dwa słowa:

MATKI POKUTNICE.

Czas naruszył napis i kamień.
Joyeuse zapukał do furtki, kazawszy wprzódy na ulicę Marmousets odprowadzić konie, aby przed klasztorem wielkiego nie robić hałasu.
Następnie zapukał do kraty klasztornej.
— Proszę uprzedzić przeoryszę — rzekł — że książę de Joyeuse, wielki admirał Francyi, pragnie z nią mówić z rozkazu króla.
Twarz zakonnicy, która ukazała się za kratą, zarumieniła się pod zasłoną.
W pięć minut potem drzwi się otwarły i poproszono admirała do pokoju, przeznaczonego na rozmowę z zakonnicami.
Piękna i wysoka kobieta, nisko skłoniła się admirałowi, który to samo uczynił, jako człowiek światowy i religijny zarazem.
— Pani — rzekł — król wie żeś przyjęła, lub przyjmujesz do twojego zakonu osobę, z którą mam potrzebę mówienia. Racz więc pozwolić, abym się widział z tą osobą.
— Jakie nazwisko tej damy?
— Nie wiem pani.
— Jakżeż zadosyć uczynię pańskiemu żądaniu?
— Jak najłatwiej. Kogoś pani do klasztoru przyjęła od miesiąca.
— Bardzo wątpliwie wskazujesz mi pan tę osobę — rzekła przełożona — dlatego nie będę mogła przychylić się do żądania jego.
— Dlaczego?
— Bo od miesiąca nie przyjęłam nikogo wyjąwszy dziś rano.
— Dziś rano?
— Tak, Mości książę, i pojmujesz zapewne, ze twój przyjazd we dwie godzin po jej przybyciu, wygląda jakby pogoń i mówić z nią dla tego pozwolić nie mogę.
— Proszę cię, pani.
— Niepodobna.
— Pokaz mi ją, tylko.
— Niepodobna, powiadam... Prócz tego, nazwisko twoje dostateczne, aby ci dom mój otworzono, ale by mówić z kimkolwiek oprócz zemną, na to potrzeba pozwolenia królewskiego.
— Oto jest pozwolenie — odpowiedział Joyeuse, wydobywając list króla.
Przeorysza przeczytała go i skłoniła się.
— Niech się spełni wola Jego królewskiej mości, nawet choćby się sprzeciwiała regułom zakonu.
I skierowała się ku dziedzińcowi klasztoru.
— Teraz pani — rzekł Joyeuse zatrzymując ją z grzecznością — widzisz, że mam prawo, lecz lękam się nadużycia lub błędu; może ta kobieta nie jest tą, której szukam, racz mi więc wprzódy powiedzieć kiedy przybyła, jak przybyła i kto jej towarzyszył.
— Wszystko to zbyteczne, mości książę — odpowiedziała przeorysza — nie mylisz się wcale, ta pani, która dopiero co dziś rano przybyła, a na którą czekaliśmy dni piętnaście, ta pani, którą mi poleciła mająca nademną władze osoba, jest tą, z którą książę de Joyeuse potrzebuje mówić.
To powiedziawszy, przeorysza znowu się ukłoniła i znikła.
W dziesięć minut potem powróciła w towarzystwie pokutnicy, której zasłona całą twarz zakrywała.
Była to Dyana, która już przyjęła suknię zakonną.
Książę podziękował przeoryszy, przybyłej wskazał aby usiadła i kiedy przeorysza zamknęła drzwi za sobą, rzekł:
— Pani jesteś ową tajemniczą osobą z ulicy Augustyańskiej, którą mój brat, hrabia du Bouchage szalenie i śmiertelnie pokochał?
Pokutnica zamiast odpowiedzi tylko skłoniła głowę.
Milczenie to źle usposobiło Joyeusa dla przybyłej i mówił dalej:
— Sądziłaś pani, że dosyć być piękną lub uchodzić za piękną, a nie mieć serca; sądziłaś pani, że dosyć obudzić namiętność w sercu młodzieńca mojego nazwiska i później mu powiedzieć, „tem gorzej dla ciebie, bo ja nie mam i nie chcę mieć serca.”
— Ja nie to odpowiedziałam, panie; źle jesteś zawiadomiony — odrzekła pokutnica — głosem tak szlachetnym i czułym, że gniew admirała w moment ochłonął.
— Odepchnęłaś — rzekł — brata mojego i do rozpaczy przywiodłaś.
— Niewinnie, panie, bo zawsze starałam się oddalać od siebie pana du Bouchage.
— To nazywa się wybiegiem kokieteryi a następstwa wskazują...
— Nikt nie ma prawa obwiniać mnie, bo jestem niewinną; ponieważ zaś gniewasz się pan na mnie, nie odpowiem nic więcej.
— Ho! ho!... — rzekł Joyeuse zapalając się stopniowo, zgubiłaś mojego brata i sądzisz, że się usprawiedliwiasz tą wyzywającą powagą? O! nie pani, krok jaki zrobiłem, ma cię objaśnić o zamiarach moich. Jestem człowiekiem z postanowieniem, przysięgam, a z drżenia ust i rąk widzieć to możesz, że dobrych potrzebujesz dowodów, aby mnie ułagodzić.
Pokutnica powstała.
— Jeżeli pan przyszedłeś, aby ubliżać kobiecie — rzekła z powagą — ubliżaj; zatem jeżeli przybyłeś, aby mnie od zamiarów odwrócić, daremnie czas tracisz.
— Pani nie jesteś istotą ludzką, lecz szatanem.
— Powiedziałam, że więcej panu nie odpowiem, teraz już dosyć, oddalam się.
I zrobiła krok ku drzwiom.
Joyeuse zatrzymał ją.
— Chwilę jeszcze — rzekł — za nadto dawno cię szukam, abym ci tak odejść pozwolił; a ponieważ znalazłem cię, ponieważ twoja nieczułość utwierdziła mnie w przekonaniu, że jesteś istotą piekielną, zesłaną przez wroga ludzi dla zgubienia brata mojego, chcę widzieć tę twarz, na której piekło wyryło swoje groźby; chcę widzieć ogień owego spojrzenia, które rozum odbiera.
I czyniąc znak krzyża jedną ręką, drugą zerwał zasłonę z twarzy pokutnicy; lecz ona milcząca i nieczuła, bez gniewu i wyrzutów spoglądając łagodnie na tego, co ją tak ciężko obrażał, rzekła:
— A! Mości książę, to, co czynisz niegodnem jest szlachcica.
Joyeuse trafiony został w serce; tyle łagodności zmiękczyło gniew jego, tyle piękności rozum pomięszało.
— Zapewne — rzekł po chwili milczenia — jesteś piękną; Henryk musiał cię kochać; lecz Bóg na to ci dał piękność, abyś ją jak woń rozlewała na tego, kto cię ukocha.
— Panie, zapewne nie mówiłeś z twoim bratem, albo jeżeli mówiłeś, nie obrał cię za powiernika, bo byłby ci to powiedział, co teraz powtarzam: kochałam i nie będę kochała; żyłam i muszę umrzeć.
Joyeuse nie przestawał spoglądać na Dyanę, ogień jej spojrzeń wkradł się do jego serca, podobnie jak ogień wulkanu.
— Tak — rzekł raz jeszcze głosem cichym spoglądając na nią — tak, Henryk musiał cię kochać. A! pani, na kolanach cię błagam, miej litość i kochaj mojego brata.
Dyana pozostała zimną i milczącą.
— Nie przyprowadzaj pani całej rodziny do rozpaczy, nie niszcz całej jej przyszłości, każąc umierać jednemu, a drugim płakać.
Dyana nic nie odpowiadała, tylko smutnie na błagającego patrzyła.
— A! — zawołał nakoniec Joyeuse, a! miej litość nademną samym... to spojrzenie mnie pali. Bądź zdrowa pani, żegnam cię.
Powstał jak szalony, zatrząsł kratami i uciekł pomiędzy swoich ludzi, którzy go przy ulicy d’Enfer czekali.


Rozdział XVI.
Jego Wysokość książę Gwizyusz.

W niedzielę 10 czerwca, około jedenastej godziny, cały dwór zgromadził się w pokoju poprzedzającym gabinet, w którym od spotkania się z Dyaną de Meridor, książę Andegaweński konał powoli.
Ani nauka lekarzy, ani rozpacz matki, ani modlitwy nakazane przez króla, nie cofnęły przeznaczenia.
Miron tego rana oświadczył królowi, że choroba jest bez ratunku i że Franciszek dnia nie przeżyje.
Król wielką objawił boleść i odwracając się do obecnych, rzekł:
— To wesprze nadzieje nieprzyjaciół moich.
Na co królowa matka odpowiedziała:
— Nasze przeznaczenie jest w rękach Boga, mój synu.
Chicot stojąc pokorny blizko Henryka. IIT-go, dodał cicho:
— Pomagajmy Bogn, kiedy możemy, Najjaśniejszy panie.
Około w pół do dwunastej, chory utracił kolory i wzrok: usta aż do tego czasu otwarte, zamknęły się; krew, która od kilku dni była zatamowaną, nagle krążyć przestała i zimno całe opanowało ciało.
Henryk siedział przy łóżku brata; Katarzyna zaś trzymała zimną rękę umierającego.
Biskup z Chateau-Thierry i kardynał Joyeuse, odmawiali modlitwy przy konających, które obecni klęcząc ze złożonemi rękami powtarzali.
Około południa, chory otworzył oczy; słońce wychyliło się z za chmury i morzem światła oblało łoże konającego.
Franciszek, który do tego czasu palcem nie mógł ruszyć i którego umysł, równie jak słońce był zakrytym, wzniósł rękę ku niebu z przerażeniem widocznem.
Spojrzał około siebie, słyszał modlitwy, czuł chorobę, odgadł położenie i widać przeglądał ten świat ciemny i ponury, do którego udają się dusze, gdy ziemię opuszczą.
Wtedy wydał krzyk wielki i silnie uderzył się w czoło, aż zgromadzeni zadrżeli.
Następnie zmarszczył brwi, jakby w pamięci jednę tajemnicę swojego życia odczytał.
— Bussy! — rzekł — Dyana!
Ten ostatni wyraz tylko Katarzyna posłyszała, tak osłabionym głosem mówił konający.
Z ostatnią sylabą tego imienia, Franciszek Andegaweński wyzionął ducha.
W tej samej chwili, przez szczególny zbieg okoliczności, słońce pozłacające herb Francyi i złote lilie, za chmurę zaszło; lilie jasne i lśniące przez chwilę, stały się posępne na jasnym lazurze.
Katarzyna wypuściła rękę syna.
Henryk III-ci zadrżał i oparł się na ramieniu Chicota, który milczał przez uszanowanie, należące umarłym.
Miron złotą patynę zbliżył do ust Franciszka, a odjąwszy ją i obejrzawszy, rzekł:
— Jego książęca mość umarł.
Poczem, długie westchnienie rozległo się po przedpokojach, jakby towarzysząc psalmom, jakie kardynał śpiewał:
Cedant iniquitales meae ad vocem depraecationis meae.
— Umarł!... — powtórzył król — mój brat! mój brat!
— Jedyny następca tronu francuzkiego — dodała Katarzyna, która opuściwszy łoże umarłego, zbliżyła się do syna żyjącego.
— O! — rzekł Henryk III-ci — ten tron za obszerny dla bezpotomnego króla; korona za wielka na jednę głowę... Nie ma dzieci... Nie ma następców, któż ją posiędzie?
Kiedy kończył te wyrazy, hałas rozległ się po salach i schodach.
Nambu wpadł do pokoju donosząc:
— Jego wysokość książę Gwizyusz.
Król zmięszany tą odpowiedzią, na pytanie jakie zadał, zbladł, powstał i spojrzał na matkę, Katarzyna była bledszą od syna.
Na wiadomość strasznego nieszczęścia, jakie los zapowiadał jej plemieniowi, pochwyciła króla za rękę i rzekła.
— Oto niebezpieczeństwo, ale nie obawiaj się niczego, ja jestem przy tobie.
Syn i matka pojęli się w trwodze i groźbie.
Książę wszedł ze swojemi wodzami, ze wzniesionem czołem, a oczy jego szukały, czy króla, czy umarłego księcia z pomieszaniem niejakiem.
Henryk III-ci stojąc z ową powagą, która w pewnych chwilach była mu wrodzoną, zatrzymał księcia w pochodzie i surowem skinieniem wskazał umarłego na łożu śmiertelnem.
Książę pochylił się i padł na kolana.
W około niego wszystko chyliło głowy.
Henryk III-ci sam tylko stał z matką, a jego spojrzenie ostatni raz dumnie błyskało.
Chicot dojrzał to spojrzenie i cicho przytoczył wiersz z psalmów:
Dejiciet potentes de sede et exallabit humilles!

Koniec.




  1. Wesoło: powiedzieliśmy wyżej, że dewizą Henryka de Joyeuse był łaciński wyraz: kilariter.
  2. Femme sage, i sage femme.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.