Czterdziestu pięciu/Tom IV/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Królowa zamieszkiwała drugie skrzydło zamku, podobne rozkładem do tego, które Chicot tylko co opuścił.
W tej stronie zawsze słychać było muzykę i krążyły kapelusze z piórami.
Sławna aleja na trzy tysiące kroków długa, a wyżej już wspomniana, zaczynała się tuż przy oknach Małgorzaty, której oko padało zawsze na przedmioty przyjemne, jako to kępy kwiatów, zielone trawniki i t. p.
Rzec można było, iż biedna królowa widokiem przyjemnych i miłych przedmiotów, usiłowała rozproszyć ponure myśli, które się w głębi jej duszy gnieździły.
Pewien poeta z Perigord, ułożył z tego powodu sonet; bo Małgorzata równie na prowincyi jak w Paryżu, zawsze była gwiazdą poetów.
„Pragnie ona, mówił, nowemi wrażeniami i rozrywką, rozproszyć smutne wspomnienia przeszłości.”
Urodzona u stóp tronu, córka, siostra i małżonka króla, Małgorzata rzeczywiście wielce cierpiała. Jej filozofia tchnąca większą fanfaronadą niż filozofia króla Nawarry, na słabszej opierała się podstawie; była ona sztuczną i powstała z nauki, kiedy tym czasem filozofia króla wyrodziła się w jego własnem sercu.
Tak więc mimo, że Małgorzata była a raczej być chciała filozofką, czas jednak i troski zdołały wyryć swe ślady na jej twarzy.
Zawsze wszakże była znakomicie piękną, a mianowicie pięknością fizyonomii, która nie tyle uderza w osobach klasy pospolitej, lecz najbardziej się podoba w osobach znakomitych, którym każdy chętnie przyznaje przewagę pod względem fizycznej piękności.
Małgorzata uśmiechała się wesoło i mile, oko miała wilgotne i błyszczące, ruchy zwinne i ujmujące; słowem, była zawsze istotą godną miłości.
Kobieta, miała chód królowej; królowa miała postawę ślicznej kobiety.
To też ubóstwiano ją w Nérac, gdzie przewodniczyła elegancyi, wesołości i życiu. Paryżanka i księżniczka, cierpliwie znosiła pobyt na prowincyi, co samo już było cnotą, za którą prowincyonaliści najwyższą dla niej czuli wdzięczność.
Dwór jej składali nie tylko dworzanie i damy, lecz cały naród kochał ją zarazem jako królowę i jako kobietę; jakoż dźwięk jej fletów skrzypiec, dym i resztki jej uczt, spływały na każdego.
Czasu tak użyć umiała, iż każdy dzień coś jej w korzyści przynosił, a żaden nie był nigdy stracony dla otaczających ją osób.
Pełna żółci dla swych nieprzyjaciół, ale cierpliwa, aby się lepiej zemścić mogła, czując instynktownie, iż pod pozorem obojętności i powolności Henryk Nawarski niechęć ku niej ukrywa, nieustannie przeświadczana o złem jego prowadzeniu się, pozbawiona krewnych, przyjaciół, Małgorzata przywykła żyć miłością, albo przynajmniej podobieństwem miłości, przywykła poezyą i dobrym bytem wynagradzać sobie brak rodziny, małżonka, przyjaciół i wszystkiego innego.
Tylko Katarzyna Medicis, tylko Chicot i kilka melancholicznych cieniów, które z ciemnej krainy śmierci przywołać by należało, umieliby powiedzieć dlaczego lica Małgorzaty były już tak blade, dlaczego oczy jej mimowolnie tonęły w łzach nieznanego smutku, dlaczego to serce czułe w tak wyrazistem niegdyś spojrzeniu, dziś czczość odbijało jakąś.
Małgorzata niemiała powierników, bo biedna królowa mieć ich niechciała, od czasu gdy ci zaufanie jej i cześć sprzedawać za pieniądze poczęli.
Chodziła więc sama, a to właśnie może podwajało w oczach nawarczyków, jakkolwiek się tego niedomyślali, majestatyczność jej postawy, tembardziej w oczy uderzającą, że wolną od wszelkiego orszaku.
Wreszcie niechęć, jaką Henrykowi przypisywała, miała źródło raczej we własnem jej sumieniu i błędach, aniżeli w postępkach Bearneńczyka.
Henryk szanował w niej córę Francyi; przemawiał do niej jak najgrzeczniej, albo z uprzejmą obojętnością; a w każdej okoliczności i z każdego względu postępował z nią zawsze jak mąż i przyjaciel.
To też dwór w Nérac, nie naśladując innych dworów, żył bez przymusu i tchnął ogólną harmonią.
Takie to uwagi i spostrzeżenia poczynił Chicot, człowiek najdomyślniejszy, chociaż dotąd zasadzał je tylko na błahych pozorach.
Stosownie do zleceń Henryka, najprzód pokazał się w pałacu, lecz nieznalazł tam nikogo.
Powiedziano mu, że Małgorzata znajduje się w końcu pięknej alei, idącej równolegle do rzeki a zwanej aleją na trzy tysiące kroków długą, tam się też udał.
Gdy przebył dwie trzecie części tej alei, dostrzegł pod krzakami hiszpańskiego jaśminu, janowca i pryszczeńca, grupę zdobną we wstążki, pióra, szpady i aksamity; cała ta pstrocizna odznaczała się gustem może nieco zużytym, modą nieco przestarzałą, lecz dla Nérac było to świetne, a nawet olśniewające. Widok ten ucieszył Chicota, przybywającego wprost z Paryża.
Ponieważ paź króla poprzedzał Chicota, królowa zatem, której oczy z melancholijnym niepokojem tu i owdzie błądziły, poznała barwy Nawarry i przywołała go.
— Co chcesz Aubiac?... — spytała.
Młodzieniec, a raczej powiedzmy dziecię, bo zaledwie miał lat dwanaście, zarumienił się i zgiął kolano przed Małgorzatą.
— Pani — rzekł po francuzku, bo królowa w interesach służbowych lub rządowych zabroniła używać krajowego narzecza, jakiś pan przybyły z Paryża, przysłany z Luwru do króla Nawarry, i odesłany przez tegoż do pani, pragnie mówić z Waszą królewską mością.
Nagły rumieniec przebiegł po pięknej twarzy Małgorzaty; odwróciła się żywo, doznając bolesnego uczucia, jakiemu ulegają przy każdej okoliczności serca oddawna dręczone.
Chicot stał niewzruszony o dwadzieścia kroków od niej.
Bystre jej oczy odgadły odrazu znajomą postać rysującą się na tle pomarańczowego nieba; zamiast więc rozkazać przychodniowi aby się zbliżył, sama ku niemu podeszła.
Żegnając swe otoczenie, skinęła na jednego z najbogaciej ubranych i najprzystojniejszych panów.
Pożegnanie dla wszystkich właściwie do jednego tylko się odnosiło.
Lecz gdy uprzywilejowany kawaler zdawał się być niespokojnym mimo tak życzliwego ukłonu, a oko kobiety dostrzega wszystko, przeto Małgorzata rzekła do pana de Turenne.
— Chciej pan oświadczyć tym damom, że natychmiast wrócę.
Piękny pan w blado-niebieskim kaftanie, ukłonił się z pewną swobodą, która nieodznaczała bynajmniej zwyczajnego dworzanina.
Królowa szybko podbiegła do Chicota, który badawczo przypatrywał się powyższej scenie, tyle harmonizującej z osnową przywiezionego przezeń listu, lecz nieruszył się ani kroku.
— Pan Chicot!... — zawołała Małgorzata, zdążając do gaskończyka.
— U stóp Waszej królewskiej mości — rzekł Chicot, zawsze dobrej i pięknej, zawsze królowej i w Nérac i w Luwrze.
— To cud, widzieć pana tak daleko od Paryża.
— Bacz Najjaśniejsza pani przebaczyć łaskawie, ale to nie biedny Chicot powziął myśl spełnienia tego cudu.
— Bardzo wierzę, powiadano żeś umarł.
— Udawałem umarłego.
— Czegóż żądasz od nas panie Chicot? Byłażby królowa Nawarry tyle szczęśliwą, że pamiętają o niej we Francyi?
— O racz Najjaśniejsza pani być spokojną — z uśmiechem odpowiedział Chicot — u nas o królowych niezapominają, mianowicie skoro są tak młode i piękne, jak Wasza królewska mość.
— A więc zawsze jesteście uprzejmi w Paryżu?
— Król Francyi — dodał Chicot, nieodpowiadając na to pytanie — pisze nawet w tym przedmiocie do króla Nawarry.
Małgorzata zarumieniła się.
— Pisze? — spytała.
— Tak jest, Najjaśniejsza pani.
— I pan ten list przywiozłeś?
— Nieprzywiozłem, dla przyczyn, które król Nawarry wytłomaczy Najjaśniejszej pani, lecz wyuczyłem się na pamięć i powtórzyłem z pamięci.
— Rozumiem; list ten był ważny, a pan obawiałeś się, aby nie zginął lub aby ci go nieskradziono?
— Rzeczywiście tak jest, Najjaśniejsza pani, a teraz, kiedy Wasza królewska mość sama mię usprawiedliwia, winienem dodać, iż list pisany był po łacinie.
— O!.. tem lepiej!.. — zawołała królowa — bo jak panu wiadomo, ja umiem po łacinie.
— A król Nawarry — zapytał Chicot — czy umie?
— Kochany panie Chicot — odpowiedziała Małgorzata — trudno bardzo wiedzieć co król Nawarry umie lub nie umie.
— A!.. a!.. — pomruknął Chicot — szczęśliwy, iż nie sam tylko szuka znaczenia zagadki.
— Sądząc z pozorów — mówiła dalej Małgorzata — umie bardzo mało, bo nigdy nierozumie, a przynajmniej niezdaje się rozumieć, kiedy rozmawiam po łacinie z jaką osobą dworu.
Chicot przygryzł wargi.
— Tam, do licha! — pomyślał.
— Czyś mu pan powtarzał ten list? — zapytała Małgorzata.
— Wszak do niego był adresowany.
— I cóż, sądzisz że zdawał się go rozumieć?
— Tylko dwa wyrazy.
— Jakie?
— Turenius i Margota.
— Czy te dwa wyrazy znajdują się w liście?.. Cóż więc uczynił?...
— Odesłał mię do Waszej królewskiej mości.
— Do mnie?
— Tak jest, utrzymując, iż list ten zdaje się zawierać rzeczy tak ważne, iż niemożna go poruczać do tłomaczenia osobie obcej, lepiej więc będzie, skoro Najjaśniejsza pani, jako najpiękniejsza z uczonych i najuczeńsza z pięknych, sama go wytłumaczyć raczysz.
— Wysłucham cię, panie Chicot, ponieważ król rozkazuje, abym cię wysłuchała — rzekła nieco wzruszona Małgorzata.
— Dziękuję; gdzież Wasza królewska mość mówić mi rozkazujesz?...
— Tutaj; ale nie, nie, raczej u mnie; pójdź pan, proszę, do mojego gabinetu.
Małgorzata pilnie spojrzała na Chicota, który może przez litość dla niej, z góry już dał jej poznać nieco prawdy. Biedna kobieta, czując potrzebę pomocy, ucieczki do serca, które jej było oddanem, zanim przyszło jej stawić czoło grożącej burzy, rzekła do Tureniusza:
— Wice hrabio, odprowadź mię do zamku. Poprzedzaj nas, panie Chicot, proszę.