Czterdziestu pięciu/Tom VI/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VI.
KUMOWIE.

Po tem zapowiedzeniu, Chicot rozsiadł się w krześle i według zwyczaju, tyłem się do drzwi odwrócił; oczy przymrużone, zapowiadały zwykle dumanie, lecz pierwsze wyrazy posłańca Gwizyuszów, poruszyły go z miejsca.
Otworzył więc oczy.
Szczęściem czy nieszczęściem, król zajęty nowoprzybyłym, nie zważaj na objawioną, nieżyczliwość ze strony Chicota.
Posłaniec stanął o dziesięć kroków od krzesła, w którem Chicot się rozsiadł, że zaś mało wychylał się z krzesła, zatem widział całego posłańca, ten zaś mógł dojrzeć tylko jedno oko Chicota.
— Przybywasz z Lotaryngii?... — zapytał król.
— Nie, Najjaśniejszy panie, z Soissons, gdzie książę, który od miesiąca nie wyjeżdża z tego miasta, powierzył mi list, który u stóp waszej królewskiej mości złożyć mam honor.
Oko Chicota zabłysło i nie tracił ani jednego poruszenia posłańca, ani jednego wyrazu mowy jego.
Posłaniec odpiął kaftan ze srebrnej klamry i wydobył ze skórzanej kieszeni umieszczonej na sercu, nie jeden, ale dwa listy, albowiem jeden zaczepił się o drugi, a on tego nie widział i dopiero później, gdy ten list upuścił na posadzkę.
Oko Chicota ścigało w locie list upadający, jak oko kota ściga ptaka w locie.
Widział także, jak opadnięcie listu, wywołało rumieniec na twarz posłańca, jak pomieszany podnosił go i jak drugi podał królowi.
Lecz Henryk nic nie widział. Otworzył list, który mu podać raczono, i czytał.
Posłaniec ze swojej strony widząc króla zajętego czytaniem, zatopił wzrok w jego twarzy i starał się odgadnąć myśli, jakie to pismo mogło budzić w jego głowie.
— A!... panie Boromenszu — mówił do siebie Chicot, zważając na każde poruszenie oczów wiernego posłannika Gwizyuszów. A!... jesteś kapitanem i podajesz jeden list królowi, gdy ich masz dwa; zaczekaj, kochanku, zaczekaj!
— Dobrze, dobrze — mówił król po dwakroć czytając każdy wiersz listu Gwizyusza; idź, panie kapitanie i oświadcz księciu, że wdzięcznym mu jestem za ofiarę jaką mi czyni.
— Czy wasza królewska mość nie raczysz udzielić odpowiedzi na piśmie?
— Spodziewam się za miesiąc, a najdalej za sześć tygodni widzieć księcia, zatem mu sam podziękuję. Żegnam cię kapitanie.
Kapitan ukłonił się i wyszedł.
— A widzisz, Chicot — rzekł król do swego towarzysza, o którym sądził, że siedzi w krześle, — przekonaj się, że Gwizyusz do żadnych nie należy intryg. Ten waleczny książę, dowiedziawszy się o sprawach w Nawarze, obawia się, aby hugonoci nie podnieśli głowy, bo słyszał, że Niemcy chcą królowi Nawarry posłać posiłki. Otóż co czyni książę, zgadnij?
Chicot nic nie odpowiedział, a król sądził, że czeka na dalsze objaśnienia.
— Otóż — mówił dalej — ofiaruje mi armię, którą zaciągnie w Lotaryngii, aby nad Flandryą czuwała; uprzedza mnie więc, że za sześć tygodni wojsko to wraz z wodzem będzie pod memi rozkazami. Chicot, co mówisz na to?
Nikt nie przerwał milczenia.
— Mój kochany — mówił król dalej — to jest w tobie najgłupszem, ze jesteś upartym jak muł hiszpański, a kiedy cię kto przekona, to się dąsasz a dąsasz jak głupiec.
Najmniejszy szmer niezaprzeczył Henrykowi zdania, które tak szczerze swojemu przyjacielowi objawiał.
Król zaś nienawidził bardziej milczenia niż uporu.
— Myślę — rzekł — że ten głupiec zasnął. Chicot — zawołał zbliżając się do krzesła — król mówi do ciebie, odpowiedz.
Lecz Chicot nie mógł odpowiedzieć bo go nie było, a Henryk puste zastał krzesło.
Oczy króla biegały po całym pokoju, lecz gaskończyka tu, równie jak w krześle nie było.
Hełm jego znikł razem z nim.
Króla przeszedł trwożliwy dreszcz, albowiem zabobonnym był i niekiedy uważał Chicota za istotę nadludzką, dobrą co prawda, ale zawsze szatańską.
Przywołał Nambu.
Nambu nic nie miał wspólnego z Henrykiem. Był to umysł silny, jak wszystkich tych, którzy strzegą przedpokojów monarszych.
Nambu stanowczo upewnił króla, jako widział Chicota wychodzącego na pięć minut przed wyjściem posłannika księcia Gwizyusza.
Tylko, że wychodził ostrożnie i cicho, tak aby go niewidziano.
— Zapewne — rzekł Henryk mijając swoję modlitewnie, pomiarkował się, iż nie miał słuszności. Mój Boże!... jak ludzie są drobiazgowi można to nawet o dowcipnych powiedzieć.
Nambu miał słuszność; albowiem Chicot włożywszy hełm na głowę i przypasawszy miecz, cichutko przebył przedpokój, jednak pomimo ostrożności, nie mógł wstrzymać brzęku ostróg po schodach, prowadzących z apartamentów do furtki Luwru, brzęku, który wywoływał mnóstwo ukłonów, bo znano położenie Chicota przy królu i często mu się niżej kłaniano, niż księciu Andegaweńskiemu.
Chicot zatrzymał się przy furtce, aby odpiąć ostrogi.
Kapitan księcia Gwizyusza, jakeśmy powiedzieli, w pięć minut po Chicocie wyszedł, żadnej wprzódy na niego nie zwróciwszy uwagi.
Zszedł na dół i przebywał dziedziniec dumny i uradowany; dumny, albowiem stopień dawał mu przewagę w obec szwajcarów i gwardyi arcychrześciańskiego monarchy; uradowany bo król przyjął go tak, iż trudno było pomyśleć, aby miał jakie przeciw Gwizyuszom podejrzenie.
W chwili, kiedy miał przejść przez furtkę Luwru, posłyszał brzęk ostróg.
Przystanął, sądząc, że król kazał go przywołać jeszcze i zadziwił się, poznając pod hełmem poczciwą twarz mieszczanina Roberta Briquet, dawnego znajomego.
Wiemy, że pierwsze spojrzenie sobie w oczy tych ludzi, nie mogło być spojrzeniem sympatyi.
Boromeusz na pół stopy kwadratowej otworzył gębę, jak mówi Rabelais i sądząc, że ten, który za nim idzie, chce go zaczepić, przystanął tak, że Chicot go dogonił.
Wiadomo zaś jaki krok miał Chicot.
— Co u licha!... — rzekł Boromeusz.
— Do dyabła!... — zawołał Chicot.
— Mój zacny panie.
— Mój czcigodny ojcze.
— Co za hełm!
— Co za kaftan bawoli!
— Cieszę się, że cię oglądam.
— Cieszę się, że cię dogoniłem.
I dwaj znajomi spoglądali na siebie przez kilka sekund z nieprzyjaznem wahaniem, jak dwa koguty.
Boromeusz pierwszy udał łagodność.
Muskuły jego twarzy wyrównały się i z wyrazem szczerości żołnierskiej — rzekł:
— Przez Boga! podstępny jesteś kumie Robercie Briquet.
— Ja! zacny ojcze — odpowiedział Chicot — z jakiego mówisz to powodu?
— Z powodu klasztoru Jakobitów, gdzie kazałeś mi uważać się za prostego mieszczanina. Wprawdzie, musisz być sto razy przebieglejszy niż prokurator albo kapitan.
Chicot czuł, że ten komplement nie pochodzi z serca.
— A!... — odpowiedział dobrodusznie — cóż mówić o tobie zacny panie Boromeuszu?
— O mnie?
— Tak o tobie.
— Dlaczego?
— Dla tego żeś przedstawiał się jak mnich; musisz być stokroć przewrotniejszy niż sam... nie ubliżam ci kochanku, bo dzisiaj...
— Pomyśl co mówisz — rzekł, Boromeusz.
— Ja nigdy nie kłamię — odrzekł Chicot.
— Daj rękę.
I podał dłoń Chicotowi.
— A! źle się ze mną obszedłeś w klasztorze, bracie kapitanie — mówił Chicot.
— Myślałem żeś mieszczanin, a wiesz jaki my, żołnierze, z mieszczanami kłopot mamy.
— Prawda — rzekł Cbicot z uśmiechem — a przecież złowiłeś mnie w łapkę.
— W łapkę?
— Pod przebraniem ją zastawiałeś; waleczny żołnierz, bez ważnej przyczyny nie zmienia munduru na habit.
— Z szlachcicem — rzekł Boromeusz — nie będę miał tajemnic. Tak, mam swoje osobiste interesy w klasztorze Jakobitów: ale ty?
— I ja także — odpowiedział Chicot — lecz sza...
— Czy chcesz o tem pomówić nieco?
— Na honor, pragnę.
— A lubisz dobre wino?
— Lubię, jeżeli dobre.
— Słuchaj, znam tu szynczek, jakiego niema drugiego w Paryżu.
— I ja także — rzekł Chicot — ale jak się twój nazywa?
— „Róg Obfitości”.
— A!... — zawołał Cbicot.
— Co to znaczy?
— Nic.
— Czy masz co przeciw temu szynkowi? — Bynajmniej.
— Ale go znasz?
— Wcale nieznam.
— A pójdziesz tam zemną?
— Najchętniej, zaraz nawet.
— Idźmy więc.
— Gdzież on jest?
— Od strony bramy Bourdelle. Gospodarz stary znawca, który doskonale umie rozróżniać podniebienie pańskie i mieszczańskie.
— Czy tam będziemy mogli mówić dowolnie?
— W piwnicy, jeżeli chcemy.
— I nikt nam nie przeszkodzi?
— Możemy drzwi zamknąć.
— Idźmy więc — rzekł Chicot — widzę, że jesteś człowiekiem przezornym i zarówno dobrze widzianym w szynkach jak w klasztorach.
— Czy sądzisz, że jestem w porozumieniu z gospodarzem?
— Tak to jakoś wygląda.
— Na honor, nie, tym razem jesteś w błędzie; pan Bonhomet sprzedaje mi wino a ja płacę, kiedy mi się podoba. Otóż wszystko.
— Bonhomet — rzekł Chicot — na honor, to nazwisko dużo obiecuje.
— I dotrzymuje, iźdmy więc, iźdmy.
— Ho! ho! — myślał Chicot, idąc za fałszywym mnichem — potrzeba wybrać najlepsze wykrzywienie twarzy, bracie Chicot, bo gdyby cię Bonhomet poznał, na nic by się wszystko nie zdało.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.