Długonogi Iks/Fatalna środa
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Długonogi Iks |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | Daddy-Long-Legs |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pierwsza środa każdego miesiąca była istnym dniem Sądu, dniem wyczekiwanym ze strachem, znoszonym mężnie i zapominanym conajrychlej.
Każda posadzka musiała błyszczeć nieskazitelnie, każde krzesło — odkurzone z najdrobniejszego atomu pyłu, każde łóżko — zasłane bez fałdki. Dziewiędziesiąt siedem młodych istot trzeba było poddać naprzód gruntownej operacji mycia, skrobania i szorowania, a potem przystrojenia w świeżo uprane i wykrochmalone, kraciaste, perkalikowe, albo barchanowe, sukienki — zależnie od pory roku; dziewiędziesięciorgu siedmiorgu maleństw trzeba było wbić w głowy, jak się mają zachować i jak odpowiadać; „Tak, proszę pana“ lub: „Nie, proszę pana“, ilekroć który z opiekunów łaskawie zwróci się do nich za zapytaniem.
Był to dzień pełen niepokoju i trosk, których główny ciężar spadał na barki Agaty Abbott, jako najstarszej z sierot Domu Wychowawczego imienia Johna Griera.
I tym razem owa fatalna Pierwsza Środa, miała się już, podobnie jak jej poprzedniczki, ku szczęśliwemu końcowi. Agata pospieszyła ze spiżarni, gdzie smarowała tartynki dla środowych gości, na górę do zwykłego swojego zajęcia. Specjalnej jej pieczy poruczona była Sala F., gdzie jedenaścioro maleństw, od czterech do siedmiu lat, zajmowało jedenaście małych, ustawionych rzędem, łóżeczek. Zwołała swoją gromadkę, powygładzała zmięte sukienki, powycierała umorusane noski i ustawiła sierotki szeregiem, aby skierować je ku jadalni, gdzie zająć się miały w ciągu błogosławionej półgodzinki pochłanianiem porcji mleka, chleba i placka ze śliwkami.
Wyprawiwszy swoich pupilów, opadła na zydelek przy oknie i oparła tętniące skronie o zimną szybę. Była na nogach od piątej rano, wysługując się wszystkim, napominana i popędzana przez zdenerwowaną Zarządzającą. Pani Lippett niezawsze zachowywała za kulisami spokój i uroczysty majestat, w jakie stroiła się wobec Opiekunów i Pań Wizytatorek. Siedząc przy oknie, skierowała Agata tęskny wzrok po przez duży szmat ubielonego szronem trawnika, po za wysokie żelazne sztachety, wykreślające granice terytorjum Ochrony (jak nazywano czasem Dom Wychowawczy), wzdłuż falistych zboczy, upstrzonych wiejskiemi siedzibami bogaczy, ku dachom i wieżyczkom poblizkiego miasteczka, przezierającym po przez nagie korony drzew.
Dzień, o ile było jej wiadomo, zakończył się zupełnie pomyślnie. Opiekunowie dokonali zwykłych oględzin, wysłuchali stałych miesięcznych raportów, wypili tradycyjną herbatę, a teraz spieszyli z powrotem do swoich domów, do własnych, wesoło płonących ognisk rodzinnych, aby zapomnieć, aż do następnej pierwszej środy miesiąca, o przyczyniających im tyle kłopotów małych pupilach. Agata śledziła z zaciekawieniem, nie bez pewnej domieszki tęsknej zazdrości, — sznur powozów i samochodów, wyjeżdżających z otwartych na oścież wrót Domu Wychowawczego. W wyobraźni towarzyszyła jednemu pojazdowi za drugim do pięknych, obszernych domów, rozsianych po zboczach pagórków. Wyczarowywała sobie w imagmacji obraz siebie samej, otulonej w bogaty płaszcz futrzany, strojnej w aksamitny, przybrany pękami piór, kapelusz, rozpartej na poduszkach powozu i niedbale rzucającej stangretowi krótki rozkaz: do domu! Obraz ten jednak bladł i mącił się z chwilą stanięcia powozu przed progiem mieszkania.
Agata miała bujną wyobraźnię, która — zdaniem pani Lippett — mogła ją unieszczęśliwić, o ile nie potrafi jej okiełzać. Mimo wszakże całej bujności swojej nie była w stanie wyobraźnia ta przekroczyć wejściowych podwoi domów, ku którym ją unosiła. Biedna, pełna zapału i żądzy przygód, Agata w ciągu całych swoich lat siedemnastu ani razu nie znalazła się wewnątrz zwykłego domu mieszkalnego i dlatego nie mogła odtworzyć sobie obrazu życia wszystkich owych istot, pędzących beztroskie dni zdala od Domu Wychowawczego i jego sierot.
A—ga—to Ab—bott,
Wo—ła—ją cię do biu—ra,
Po—spiesz się le—piej,
Ra—dzę ci szcze—rze!
Tomek Dillon, wybitny członek chóru, wbiegł po schodach, śpiewając tę zwrotkę i popędził po korytarzu, a głos jego, w miarę zbliżania się szybkich kroków ku Sali F., rósł i potężniał, Agata, oderwana nagle od swoich marzeń, stanęła znów w obliczu zwykłych trosk.
— Kto mnie woła? — wpadła w śpiew Tomka, przerywając motyw nutą ostrego niepokoju.
Pa—ni Lip—pett w biu—rze,
Krzy—czy, drze się jak war—jat—ka.
A—a—men! — zakończył Tomek pobożnie. Nie było wszakże zwykłej złośliwości w jego głosie. Najzatwardzialszy nawet z małych mieszkańców Domu Wychowawczego nie był pozbawiony współczucia dla biednej winowajczyni, wzywanej w ten sposób do biura, przed oblicze groźnej Zarządzającej.
Tomek lubił Agatę, mimo, że czasem poszturchała go i omal nie oderwała mu nosa energicznem wycieraniem.
Agata pospieszyła bez słowa protestu, natomiast z dwiema poprzecznemi bruzdami na czole. Zastanawiała się nad tem, w jakim kierunku zawiniła? co poszło nie po myśli rozkazodawczyni? Czy tartynki nie były dość cienko krajane? Znalazły się może łupinki w ciastkach orzechowych? A może która z Pań Wizytatorek dostrzegła dziurę w pończoszce malutkiej Zuzi? Kto wie?! Może — wielkie nieba! — który z jej własnych cherubinków z Sali F trafił kamykiem w jednego z Opiekunów?...
Długa sala na dole nie była oświetlona i w chwili, kiedy Agata schodziła ze schodów, ostatni z grona Opiekunów stał gotów do wyruszenia w otwartych drzwiach, prowadzących do bramy wejściowej. W przelocie tylko mignęła przed nią jego postać, dając jej wrażenie czegoś bardzo wysokiego. Wysoki pan skinął ręką na samochód, czekający na zakręcie podjazdu. Szofer zakręcił korbę motoru i podjechał bliżej dziobem naprzód, tak, że w jaskrawem świetle automobilowych latarni zarysowały się na tle muru linje sylwetki pana. Cień wydłużał groteskowo ramiona i nogi, które biegły po posadzce i pięły się po korytarzowym murze. Wyglądało to zupełnie jak wielki, pełzający pająk.
Wystraszoną twarz Agaty rozpogodził wybuch śmiechu. Słoneczna jej natura chwytała pożądliwie każdą okazję zabawy. Dużo dobrej woli trzeba było istotnie na doszukanie się powodu rozbawienia w przytłaczającym fakcie istnienia kogoś takiego, jak Opiekun. Posiadała ją widocznie Agata, bowiem, rozweselona tym drobnym epizodem, stanęła uśmiechnięta przed obliczem pani Lippett. Ku zdumieniu swojemu spostrzegła, że i na twarzy Ochmistrzyni gościł, jeśli nie uśmiech wyraźny, w każdym razie wyraz pewnej życzliwości; wyglądała prawie tak uprzejmie, jak w dni odwiedzin Wizytatorów.
— Usiądź, Agato, mam ci coś do powiedzenia.
Agata opuściła się na najbliższe krzesło i czekała z zapartym oddechem. W tej chwili przemknął po za oknem samochód; pani Lippett pogoniła za nim wzrokiem.
— Czy zauważyłaś pana, który w tej chwili odjechał?
— Widziałam go z tyłu.
— To jeden z najzamożniejszych naszych Opiekunów, podtrzymujący hojnemi zasiłkami istnienie Domu Wychowawczego. Nie wolno mi wymieniać jego nazwiska; zastrzegł sobie specjalnie, że chce pozostać nieznanym.
Oczy Agaty rozszerzyły się zlekka; nie przywykła do tego, aby ją wzywano do biura w celu dyskutowania z Zarządzającą na temat dziwactw panów Opiekunów.
— Pan ten zainteresował się kilkoma naszymi chłopcami. Pamiętasz Karola Bentona i Henryka Freisa? Obu ich posłał pan... hm... hm... ów Opiekun do kolegjum i obydwaj wywdzięczyli się usilną pracą i postępami w naukach za tak wspaniałomyślnie wyłożone na ich kształcenie pieniądze. Innej wypłaty dobroczyńca ich nie żądał. Dotychczas filantropja jego kierowana była wyłącznie na chłopców; nie udawało mi się nigdy zainteresować go w najlżejszym bodaj stopniu żadną z dziewczynek w naszej instytucji, chociażby najbardziej na to zasługiwała. Nie dba widocznie o dziewczęta.
— Widocznie, proszę pani — bąknęła Agata, czując, że musi w tem miejscu coś odpowiedzieć!
— Dzisiaj na zwykłem miesięcznem zebraniu rozpatrywana była sprawa twojej przyszłości.
Pani Lippett pozwoliła sobie na chwilę pauzy, poczem zaczęła znów mówić powolnym, jednostajnym głosem, niesłychanie drażniącym napięte nagle nerwy słuchaczki.
— Jak ci wiadomo, nie trzymamy dzieci dłużej, niż do lat czternastu, dla ciebie wszakże zrobiono wyjątek. Ukończyłaś szkołę naszą, mając lat czternaście, że zaś wykazałaś tak celujące stopnie w naukach — nie zawsze, zaznaczyć muszę, w twojem sprawowaniu — postanowiono pozwolić ci uczęszczać do tutejszej szkoły średniej. Obecnie kończysz ją i, oczywiście, Ochrona nasza nie może łożyć dłużej na twoje utrzymanie. I tak korzystasz z dobrodziejstw instytucji trzy lata dłużej, niż większość twoich towarzyszek.
Pani Lippett przeoczała najwyraźniej fakt, że Agata ciężką pracą zarabiała w ciągu tych trzech lat na swoje utrzymanie, że na pierwszym planie stało zawsze dobro Domu Wychowawczego, a dopiero na drugim jej nauka i że w dni takie, jak owe pierwsze środy naprzykład, pozostawała w domu aby czyścić, sprzątać i szorować.
— Jak powiadam więc, rozpatrywana była sprawa twojej przyszłości i przeglądano wszystkie sprawozdania o tobie — wszystkie, co do jednego.
Pani Lippett obrzuciła prokuratorskiem spojrzeniem winowajczynię na ławie oskarżonych, a winowajczyni zrobiła skruszoną minę, jednak dla tego tylko, że się po niej tej skruchy spodziewano, nie zaś, aby miała się poczuwać do szczególnie czarnych jakich kart w swoim rejestrze.
— Oczywiście, w zwykłych warunkach oddanoby cię do jakiegoś zajęcia, przy którem mogłabyś zacząć zarobkować. Wyróżniłaś się jednak w szkole, szczególniej na pewnych punktach; twoje postępy w stylistyce mają być nawet świetne. Panna Pritchard, jedna z członkiń naszego Komitetu Wizytatorów, należy też do Zarządu szkoły; mówiła ona z twoim nauczycielem retoryki i bardzo pochlebnie się o tobie wyrażała. Odczytała nawet wypracowanie twoje zatytułowane: „Fatalna Środa“.
W tym momencie skruszona mina Agaty nie była udana.
— Miałam wrażenie, że nie wykazałaś zbyt wielkiej wdzięczności, ośmieszając instytucję, która wyświadczyła ci tyle dobrodziejstw. Gdyby nie to, że udało ci się być dowcipną, wątpię, czy wybaczonoby ci twój postępek. Na twoje szczęście jednak, pan... to znaczy, ów pan, który przed chwilą odjechał, zdaje się posiadać nadmierne poczucie humoru. Na podstawie zuchwałego tego wypracowania zaofiarował się posłać cię do kolegjum.
— Do kolegjum?! — wyłupiła Agata oczy.
Pani Lippett skinęła potwierdzająco głową.
— Pozostał, ażeby ułożyć ze mną warunki. Są niezwykłe. Mojem zdaniem, jest on w błędzie. Dopatruje się w tobie oryginalności i planuje wykształcić cię na pisarkę.
— Na pisarkę?! — Agata zupełnie była oszołomiona. Nie mogła się zdobyć na nic innego po za powtarzaniem słów pani Lippett.
— Tego pragnie. Czy przyda się to na coś, przyszłość dopiero pokaże. Wyznacza ci bardzo hojne uposażenie, bodaj zbyt hojne, jak dla dziewczyny, która nie miała nigdy doświadczenia w rządzeniu się pieniędzmi. Obmyślił jednak całą rzecz szczegółowo; nie uważałam się też za uprawnioną do podsuwania mu jakichkolwiek zmian. Masz pozostać tutaj przez lato, a panna Pritchard uprzejmie zaofiarowała się zająć przygotowaniem ci odpowiedniej wyprawy. Za utrzymanie twoje i naukę wpłacane będą pieniądze wprost do kasy kolegjum, ty zaś masz otrzymywać w ciągu czterech lat twojego pobytu w niem trzydzieści pięć dolarów miesięcznie. Umożliwi ci to życie na tej samej stopie, co reszta twoich koleżanek. Pieniądze te będzie wysyłał ci prywatny sekretarz pana... nazwijmy go, Iksem, jednorazowo miesięcznie, a ty w zamian masz również raz na miesiąc potwierdzać ich odbiór. To znaczy, nie będziesz mu dziękowała za nie; nie życzy sobie, abyś w listach swoich wspominała o wdzięczności, masz jedynie pisać o postępach, jakie będziesz czyniła w nauce oraz o szczegółach twojego codziennego życia. Słowem taki list, jaki napisałabyś do rodziców twoich, gdyby żyli.
— Listy mają być adresowane do p. Johna Smitha na ręce jego sekretarza. Oczywiście pan Iks nie nazywa się John Smith, pragnie wszakże pozostać nieznanym. Pozostanie dla ciebie zawsze Johnem Smithem. Powodem, dla którego żąda listów, jest przeświadczenie, że nic tak nie rozwija umiejętności literackiego wypowiadania się, jak pisanie listów. Że zaś nie posiadasz rodziny, z którą mogłabyś podtrzymywać korespondencję, chce, abyś wprawiała się tą drogą. Chce też śledzić osobiście twoje postępy. Nie będzie nigdy odpowiadał na twoje listy, ani też dawał dowodów brania ich pod uwagę. Nienawidzi pisania listów i nie chce, abyś stała mu się ciężarem. Gdyby zaszło coś takiego, co wymagałoby koniecznie odpowiedzi, jak, dajmy na to, wydalenie cię z kolegjum, do czego, mam nadzieję, nie przyjdzie, możesz zwrócić się listownie do pana Griggsa, sekretarza, od którego otrzymasz odpowiednie wskazówki. Miesięczne te sprawozdania listowne obowiązują cię bezwzględnie; są one jedynem odwzajemnieniem się, jakiego wymaga pan Smith, winnaś zatem być tak skrupulatną w ich wysyłaniu, jak gdyby był to weksel, który masz płacić. Mam nadzieję, że będą pisane w tonie pełnym szacunku i dadzą dobre pojęcie o wychowaniu, jakie u nas otrzymałaś. Musisz pamiętać, że piszesz do Opiekuna Domu Wychowawczego imienia Johna Griera.
Oczy Agaty tęsknie wypatrywały drzwi. Mąciło jej się w głowie ze wzruszenia i jedynem jej pragnieniem było uwolnić się od płaskich frazesów pani Lippett i zebrać nieco myśli. Wstała i zaryzykowała próbny krok w kierunku wycofania się z pokoju. Pani Lippett zatrzymała ją skinieniem; nie mogła przecież nie wyzyskać okazji oratorskiego występu.
— Mam nadzieję, że poczuwasz się do odpowiedniej wdzięczności za tę niespodzianą łaskę losu, jaki stał się twoim udziałem. Niewiele dziewcząt w twojem położeniu spotkała podobna możność wzniesienia się na wyższy szczebel drabiny społecznej. Winnaś pamiętać zawsze...
— Tak, tak, proszę pani bardzo jestem wdzięczna. Dziękuję pani. Jeżeli to już wszystko, pozwoli pani, że pójdę. Muszę przyszyć łatę na spodniach Fredka Perkinsa.
Drzwi zamknęły się za nią, a pani Lippett została z rozwartemi szczękami, w środku rozpoczętej przemowy.