Dżafar Mirza II/1
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dżafar Mirza Część druga |
Wydawca | Warszawska Spółka Wydawnicza „ORIENT“ R. D. Z. EAST |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Zakł. Graf. A. Szachowicz i S-ka, Warszawa, Nowolipie 11 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jechaliśmy kłusem. Ślady Komanczów były wyraźne. Indsmani jechali z pewnością również szybko; okoliczność, że nie czekali na wodza, zdawała się wskazywać, że byli o niego spokojni. Na jakie dwie godziny przed zmrokiem oświadczyłem obydwom towarzyszom, że znajdujemy się wpobliżu Żółtej Góry. Perkins zapytał:
— Czy pojedziemy tam wprost?
— Nie. Gra byłaby przegrana.
— Dlaczego?
— Przecież wódz znajduje się wśród nas. Czerwoni nie powinni go ujrzeć, zanim nie oswobodzę jeńców; a i wtedy mogę go nie wydać, gdyż nie przyrzekłem mu wolności.
— Muszą się przecież dowiedzieć, że jest naszym jeńcem. Któż im to powie?
— Pan, mr. Perkins, odparłem poważnym tonem, choć właściwie był to tylko żart.
— Ja? — zawołał przerażony. — Może mam wręczyć im totem? A mr. Dżafar nie może spełnić tej misji?
— Nie. Nie zna Zachodu i Indjan, natomiast pan utrzymujesz, że masz w tym względzie wielkie doświadczenie.
— Jeżeli o to chodzi, znam kogoś, kto ma znacznie więcej doświadczenia ode mnie. Mr. Shatterhand, tylko pan może pójść do Komanczów!
— Muszę pozostać przy wodzu. Nie mogę powierzyć go nikomu.
— Jestem wprost przeciwnego zdania. Strzeżenie jeńca jest stokroć łatwiejsze od pertraktowania z wojownikami. Obawiam się, że mógłbym przy tej okazji popełnić szereg głupstw, któreby sprowadziły na naszą głowę niebezpieczeństwo.
— Lubię taką szczerość bez osłonek. Jakże jednak mogę panu powierzyć wodza, skoroś taki naiwny?
— A jednak pan powinien — odparł z ulgą. — Oddamy panu wodza w nienaruszonym stanie.
— Tak — potwierdził Dżafar. — Nie jestem ani tchórzem, ani idjotą.
Wiedziałem, że można mu ufać o wiele bardziej, niż Perkinsowi, Cóż mi wpadło do głowy, żem proponował Perkinsowi udanie się do Indjan? Przecież ta wyprawa djablo niebezpieczna. Ani Pers, nieznający stosunków tutejszych, ani tchórzliwy Perkins nie nadawał się do niej. Wypadało mi zostawić wodza pod ich opieką.
Miejsce grobów wodzów było mi znane. Na południowym stoku góry Makik-Natun widnieje wgłębienie o stromych ścianach. Cztery groby mieszczą się obok siebie na zachodniej stronie wgłębienia; niema tam drzew, rosną jedynie krzewy. Z kąta wgłębienia wytryska z żółtego kamienia źródełko. Według wszelkiego prawdopodobieństwa nad nim to Indsmani rozbili namioty. Plac wpobliżu grobów był pusty; rosnące tu niegdyś rośliny znikły z powierzchni pod wpływem częstych uroczystości pogrzebowych. Zato krzewy otaczały wgłębienie z prawej i lewej strony, tworząc rodzaj żywopłotu na wschód i zachód, co było dla mnie okolicznością korzystną. A więc tu, we wgłębieniu Makik-Natun, rozstrzygnąć się ma los jeńców! Oczywiście, moje życie również będzie wisiało na włosku. Indjanin bowiem, gdzie indziej nawet skłonny do pokojowego załatwiania zatargu, w obliczu grobów wojowników, którzy padli w walce, staje się uosobieniem nienawiści, upostaciowaną żądzą zemsty.
Jak widać, dla przeprowadzenia swych planów niezbyt bezpieczne wybrałem miejsce. Musiałem się na nie zdecydować, gdyż ze względu na możliwość egzekucji w dniu jutrzejszym, nie można było sprawy odkładać.
Dotarliśmy tymczasem śladami Komanczów do miejsca, odległego o jakieś pół godziny od Żółtej Góry. Skręciliśmy teraz na zachód. Jakiś czas jechaliśmy pod górę; wreszcie zatrzymaliśmy się, nie docierając do szczytu.
— Czy zsiądziemy z koni? — zapytał Perkins.
— Tak — odrzekłem. — Gdybyśmy dotarli aż na szczyt, porośnięty drzewami i krzewami, mógłby ktoś napaść na was podczas mej nieobecności. Jeden, jedyny czerwonoskóry mógłby zastrzelić was z zasadzki i oswobodzić wodza.
— Hm, to prawda!
— Tutaj okolica jest wolna i zdaleka widać każdego, kto się zbliży. Gdyby zjawiła się gromada czerwonoskórych, czego się zresztą nie należy spodziewać, możecie ich zaszachować lufami strzelb. A w najgorszym wypadku, gdybyście się nie mogli bronić z powodu przeważającej liczby przeciwników, wystarczy groźba, że zabijecie wodza. Pod jej wpływem nie odważą się was tknąć. No, teraz pójdę na poszukiwanie czerwonych. Oczywiście, nie mogę przewidzieć, jak długo potrwa moja nieobecność.
— Well! — Przyznaję panu rację, sir. Zostaniemy tutaj! Zsiadajmy z koni.
Zeskoczywszy z wierzchowców, ściągnęliśmy na ziemię przymocowanego do siodła To-kei-chuna. Spętałem go sam dla pewności, że nie umknie. Gdy Dżafar i Perkins przywiązali konie do wbitych w ziemię pali— ków i usiedli obok jeńca, zwróciłem się do nich z następującą przestrogą:
— Nie zważajcie na żadne jego prośby ani obietnice. Nie pozwólcie się nikomu zbliżyć.
— Dobrze, dobrze, wiemy wszystko. Bądź przekonany sir, że będziemy go pilnować, jak oka w głowie.
Pomimo tych zapewnień oddaliłem się na wierzchowcu z pewnym niepokojem w sercu.
Była godzina przedwieczorna. Chciałem za wszelką cenę oswobodzić jeńców przed zapadnięciem zmroku. Wiedząc, że Indjanie bywają przy podobnych targach i pertraktacjach niezwykle powolni, musiałem się śpieszyć. Ruszyłem więc kłusem ku grobom wodzów, badając stan swoich strzelb i rewolweru.
Wspomniałem przed chwilą, że krzaki ciągnęły się na zachód od wzgórza. Pragnąłem jak najdłużej pozostać w ukryciu. Trzymałem się linji krzaków, które dawały doskonałą osłonę. Dotarłem wśród nich do wgłębienia i skręciłem w kierunku polany. Rzuciwszy przelotne spojrzenie na pusty plac, zobaczyłem, że Indjanie, zgodnie z mojem przypuszczeniem, obozują wtyle, nad źródłem. Kilku z nich pracowało przy czterech grobach wodzów; ze względu na jutrzejszą uroczystość wbijali w mogiłę lance i wieszali na nich swe leki. Konie pasły się na przednim planie.
Ujrzano mnie, gdym skręcił w kierunku polany.
Tu, w tem świętem miejscu, jakiś biały! I to w chwili, gdy wykopali topór wojny! Zjawisko tak niesłychane, że Indsmani zamilkli; dopiero po chwili cała gromada zaczęła przeraźliwie ryczeć. Chwycili za broń i poskoczyli ku mnie.
— Milczeć, cicho! — przekrzyczałem ich wrzaski. Słuchajcie, co wam powiem!
Po tych słowach wywinąłem ciężką niedźwiedziówką kilka młyńców wprzód i wtył, w prawo i w lewo, aby odsunąć od siebie paru młokosów, którzy napierali zbyt zaciekle. Dzięki tym manewrom, ten i ów poczuł ciężar kolby. Rycząc jeszcze głośniej, usiłowali podejść do mnie. Jakiś starzec przekrzyczał jednak wszystkich:
— Uff, uff! Milczcie, wojownicy Komanczów! Dobry Manitou zesłał nam wielki połów. Człowiek ten należy do najsławniejszych białych twarzy. Jutro zginie przy palu męczarni wraz z tymi oto!...
Rzuciłem okiem we wskazanym przez starca kierunku i ujrzałem na ziemi sześciu białych jeńców.
Gdy czerwoni zamilkli, starzec podjął z triumfującą miną:
— Nie odrazu poznałem tego białego człowieka, ponieważ nie nosi stroju strzelca. Słuchajcie, jakie imię nosi, wojownicy Komanczów! To Old Shatterhand!
— Old Shatterhand — — Old Shatterhand! — rozległy się zdumione, groźne okrzyki. Równocześnie stojący obok mnie cofnęli się odruchowo.
— Tak, jestem Old Shatterhand, przyjaciel i brat wszystkich czerwonych mężów, którzy kochają dobro, a nienawidzą zła, rzekłem. — Nie umrę tu u was przy palu męczarni, ponieważ wysłał mnie wasz wódz, To-kei-chun. Przybywam jako jego wysłannik. Tego, kto się poważy mnie dotknąć, nie będę karać śmiercią, ukarze go bowiem To-kei-chun!
Wypowiedziałem te słowa z wielką pewnością siebie, nic więc dziwnego, że wywarły zamierzony skutek. Indjanie cofnęli się jeszcze bardziej i zaczęli coś szeptać między sobą. Patrzyli na mnie nieprzyjaźnie, ale poznać było, że uważają mnie za wroga nietykalnego. Tylko starzec podszedł nieco bliżej i zawołał:
— To-kei-chun cię wysyła? To kłamstwo!
— Kto śmie twierdzić, że Old Shatterhand kłamał kiedykolwiek?
— Ja! — odparł.
— Kiedy i gdzie?
— Gdyś zbiegł, nie bacząc na to, iż byłeś naszym jeńcem.
— Powiedz, jakie kłamstwo wypowiedziałem?
— Skłamałeś nie słowami, lecz czynem. Udawałeś naszego przyjaciela, a postępowałeś jak wróg.
— Twoje to usta przepełnione są kłamstwem. Czyż nie miałem w swej mocy syna To-kei-chuna? Czy nie darowałem mu życia i nie przyprowadziłem go do was? Jak mnie za to wynagrodzono? Potraktowaliście mnie jak jeńca. Czyj-że to postępek był godny nagany? Mój, czy wasz?
— Wolno ci było odejść, ale oswobodziłeś również resztę jeńców! — odparł z mniejszą już pewnością siebie.
— Byli moimi towarzyszami. Rada waszych mędrców zwróciła im wolność.
— Zmusiłeś ją do tego pięścią i strzelbami. Nie jesteś ani naszym bratem, ani przyjacielem. To-kei-chun nie wysłał cię do nas.
— Jest tak, jak powiedziałem: wysłał mnie tutaj!
— Możesz to udowodnić?
— Mogę.
— Uff! Jakże wąż-dusiciel może udowodnić, że ukąszenie jego nie jest trujące? Otwórz usta, a przekonasz się, czy ci uwierzymy!
— Uwierzycie mi, gdy wręczę wam totem.
— Totem? To-kei-chuna? Wódz pozostał wtyle. Dlaczegóż śle wysłańca? Dlaczego sam nie przybywa?
— Nie może. Kto go tu zastępuje?
— Ja.
— A umiesz przeczytać totem?
Potrafi to wielu z pośród nas.
— Oto go masz!
Wyciągnąłem z kieszeni zapisane kartki i podałem starcowi. Wziął je do ręki i polecił swym ludziom:
— Otoczcie kołem tę bladą twarz i nie puszczajcie jej z miejsca! Chce nas oszukać. Totem powinien być nacięty na skórze, a nie wypisany na substancji, którą biali zowią papierem. Taki papier nie może mieć nigdy znaczenia totemu.
Ach! Nie może mieć nigdy znaczenia totemu! Więc stąd ten błysk zadowolenia w oczach wodza, gdym mu polecił pisać na papierze. To, co narysował, nie było równoznaczne z totemem i nie chroniło mnie! Nie zbiło mnie to jednak z tropu: miałem ochronę w czemś innem. Wskutek wezwania starca Indjanie znów się stłoczyli dokoła mnie. Podniosłem więc strzelbę i zawołałem:
— Odstąpcie precz! Słyszeliście o tej broni zaczarowanej, z której mogę strzelać bez przerwy? Kto wyciągnie po nią rękę, temu strzelę w łeb. Rozstąpcie się! Nie mam zamiaru odejść, chcę się tylko swobodnie poruszać.
Położyłem palce na cynglu strzelby, ująłem w prawą rękę rewolwer i dałem mlaśnięciem znak wierzchowcowi. Koń wykonał kilka susów i oczyścił mi drogę. Skręciłem w kierunku jeńców.
Wiedziałem, że mogę sobie na to pozwolić. Nie było chyba Komańcza, który nie słyszał o mojej „czarodziejskiej“ strzelbie. Jako ludzie przesądni, byli święcie przekonani, że nic nie zdoła się oprzeć tej broni. Widząc ją w mem ręku, i to w dodatku gotową do strzału, zaczęli się cofać. Tylko starzec znowu zbliżył się nieco i zawołał:
— Dokąd pędzisz? Do pojmanych bladych twarzy?
— Tak.
— Tego ci nie wolno!
— Pshaw!
Spiąłem konia ostrogą. Starzec zbliżył się jeszcze bardziej, wyciągnął rękę ku lejcom i wrzasnął:
— Ani kroku dalej, bo wezmę cię do niewoli!
— Spróbuj tylko! Ciekaw jestem, kto się odważy zabronić czegokolwiek Old Shatterhandowi!
Zatrzymałem konia i skierowałem lufę w starca.
— Ufft, uff! — zawołał przerażony i znikł w tłumie czerwonoskórych. Nie ulegało wątpliwości, że gdyby ktoś inny był na mojem miejscu, Komanczowie poczynaliby sobie z nim zupełnie inaczej; bezwątpienia ściągnęliby go z konia i związali. Ale mnie nie tknęli. Dlaczego? Powodów było kilka. Przedewszystkiem wiedzieli dobrze, że jestem wysłańcem wodza. Po drugie, bali się jak ognia mej broni. Po trzecie zaś, cieszyłem się opinją śmiałka i mogłem sobie na wiele pozwolić. Dla kogo innego byłoby to zuchwalstwo; dla mnie zwykłe wyrachowanie, wykorzystanie okoliczności. Po czwarte wreszcie, wystąpienie moje oszołomiło ich poprostu. To, co uczyniłem, było dla nich postępkiem człowieka, wyposażonego w „wyższej miary leki“.
Znowu cofnąłem konia. Powitało mnie głośne wołanie:
— Old Shatterhand! Dzięki Bogu! Wi dok pana napełnia mnie prawdziwą rozkoszą.
Nie chcąc jeszcze bardziej podniecać czerwonoskórych, nie odpowiedziałem na te słowa Jima Snuffle. Wpobliżu białych, tuż pod skałą, zatrzymałem się, zsiadłem z konia i, oparłszy się o ścianę skalną, usiadłem na ziemi.
Indjanie otoczyli mnie półkolem, ale trzymali się w pokaźnej odległości, gdyż tajemniczą strzelbę miałem gotową do strzału. Przynajmniej chwilowo czułem się bezpiecznie.
Stary, który ochłonął z przerażenia, pokazał się znowu; skinąłem nań i rzekłem:
— Niechaj mój czerwony brat przeczyta totem. Zrozumie, że przybyłem tu, aby uchronić od śmierci wodza Komanczów, To-kei-chuna.
— Od śmierci? — zapytał z przerażeniem. — Znajduje się w niebezpieczeństwie?
— Nawet w bardzo wielkiem. Jeżeli w przeciągu okresu, który biali zowią pół godziny, nie wrócę do niego, umrze.
— Uff — uff — uff! — — rozległo się w półkolu.
Starzec usiadł naprzeciw mnie i pochylił się nad kartkami, by odcyfrować totem. Przyjrzałem się teraz bacznie jego twarzy. Wydał mi się człowiekiem sprytnym. Po chwili podniósł głowę i spojrzał na mnie przenikliwie. Odgadł znaczenie pierwszej grupy figur, przekonał się z niej, że wódz jest moim jeńcem. Potrząsnął głową i znowu pochylił się nad totemem.
Odcyfrowywał go w dalszym ciągu z kamienną twarzą. Po odłożeniu ostatniej kartki, patrzył długo w ziemię, Widocznie namyślał się. Uważałem, że nie należy mu przeszkadzać. Po jakimś czasie spojrzał na mnie groźnie.
Skinął na jednego z Indjan, odznaczającego się silną i zgrabną budową, i kazał mu usiąść obok siebie. Szeptali, nie patrząc na mnie. Trwało to dosyć długo. Wreszcie wezwany przez starca Indjanin wstał i wrócił do towarzyszów, stojących w półkolu. Dziwne to zachowanie pod wpływem totemu nie podobało mi się wcale. Spodziewałem się wielkiego poruszenia, liczyłem na niebezpieczeństwo, a tymczasem ten spokój! Ogarnęło mnie niesamowite uczucie. Stary patrzył przed siebie w głębokiem milczeniu; czerwoni obrzucali go pytającemi spojrzeniami. Nie odpowiadał. Przerwałem ciszę następującem zapytaniem:
— Czy mój czerwony brat zrozumiał totem wodza?
— Zrozumiałem — odparł.
Po tych słowach podniósł się wolno i skierował do wojowników następujące, dziwne dla mnie wezwanie:
— Stało się coś, w co uwierzyć trudno. Bracia moi zaraz się dowiedzą. Wzywam ich jednak, aby nic nie mówili i zachowali zupełny spokój; jest to rozkaz, wydany dla dobra naszego wodza.
Zwrócił się teraz do mnie i zapytał:
— Old Shatterhand wziął To-kei-chuna do niewoli?
— Tak.
— Wódz został ranny?
— Nie.
— Czy stało się to w obecności dwóch białych, z których jeden znikł nam wczoraj w tajemniczy sposób?
— Tak.
— Cóż stanie się z To-kei-chunem?
— Umrze, jeżeli w ciągu kwadransa doń nie powrócę. Zastosuj się więc do poleceń, zawartych w totemie.
— Wódz mówi mi w totemie, że masz zamiar uwolnić go. Za cóż to?
— Za tych sześciu jeńców. Wzamian za odzyskanie leków, To-kei-chun chce zwrócić wolność tym sześciu białym. Kiedy sam odzyska wolność, niewiadomo. Zależy to od mojej dobrej woli.
— Tak. Taka jest treść totemu. Nie musimy jednak być totemowi posłuszni, gdyż nie został sporządzony na skórze. Dobrze o tem wodzowi wiadomo.
— W takim razie wódz zginie.
— Nie. Old Shatterhand jest naogół rozsądną blada twarzą, ale tym razem przeliczył się.
— Możesz być pewny, że mam rację.
Wyrzekłem te słowa, aby sprowokować jakieś nieostrożne oświadczenie. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że coś ukrywa. Osiągnąłem swój cel, odparł bowiem:
— Wkrótce przekonasz się, żeś się mylił. Zaczekaj, aż się naradzę ze starszyzną naszych wojowników.
— Śpieszcie się, gdyż jeżeli podany przeze mnie termin upłynie, nic nie zdoła uratować wodza.
Pomimo tego wezwania, nie śpiesząc się wcale, zebrał kilku z pośród Indjan i obradował z nimi szeptem. Wojownicy, stosownie do rozkazu, zachowywali bezwzględny spokój; tylko błyszczące spojrzenia, ku mnie skierowane, świadczyły o ich podnieceniu.
— „Wkrótce przekonasz się, żeś się mylił, “ — brzmiała odpowiedź, do której przywiązywałem wielką wagę. Skrywał jakieś zamiary. Może już w czyn je wprowadza. Cóż ma na myśli? Chodzi z pewnością o oswobodzenie wodza. Gdyby się to udało, Dżafar i Perkins dostaliby się do niewoli, a mnie tu obezwładnią.
Jeżeli istotnie powziął taki zamiar, nietrudno mu będzie go zrealizować. Z totemu wiadomo mu, że wodza pilnuje tylko dwóch ludzi. Termin, który mu naznaczyłem, określa w przybliżeniu odległość od miejsca, w którem znajduje się To-kei-chun. Miejsce to łatwo znaleźć; wystarczy pójść w tył za śladami. Jeżeli przypuszczenie moje okaże się słuszne, wszystko zależne będzie od tego, czy Dżafar i Perkins zachowają się tak, jak im rozkazałem.
Szeptał coś z uczestnikami narady, którzy raz po raz obrzucali mnie szyderczem spojrzeniem. Ponadto chytry wyraz jego twarzy umocnił mnie w przekonaniu, że się nie mylę. Starzec bawił się poszczególnemi kartkami, potem zaczai składać je razem. Przyzwyczajony do zwracania na wszystko uwagi, zauważyłem że jednej kartki brak.
Czyżby ją dał czerwonemu, z którym się niedawno naradzał? Być może, żem tego przedtem nie zauważył. Pod wpływem tej kartki obydwaj towarzysze gotowi popełnić jakąś nieostrożność. Wystarczy aby któryś z Indjan zbliżył się do nich, pokazał im kartkę i powiedział, że to kartka ode mnie. Ogarnął mnie niepokój. Muszę za wszelką cenę rozproszyć wątpliwości. Trzeba ustalić liczbę Indjan! W tym celu wstałem z ziemi. Aby upozorować zmianę pozycji, sięgnąłem do kulbaki i wyciągnąłem z niej mięso zajęcze, któreśmy przedtem upiekli. Jadłem, stojąc. Oko moje ogarniało wszystkich Indjan, mogłem ich więc policzyć.
W pierwszej chwili zmiana pozycji zwróciła uwagę czerwonych; uspokoił ich widok mięsa. Biały, spokojnie zajadający pieczeń w wrogim obozie indjańskim, z pewnością nie żywi groźnych zamiarów. Zacząłem więc liczyć: brak pięciu ludzi, wśród nich tego, z którym starzec mówił na początku. Odeszli, czy też odjechali konno? Druga ewentualność była bardziej prawdopodobna ze względu na to, że nie zechcą tracić czasu. Nie widziałem, kiedy podeszli do koni, ponieważ byłem zewsząd otoczony. Czy mam czekać spokojnie na to, co się stanie dalej? Nie! Jeżeli wódz odzyska wolność i zdąży dotrzeć do obozu, gra jest przegrana. Skoro go jednak spotkam po drodze, błąd może da się jeszcze naprawić.
Niedźwiedziówkę miałem przewieszoną przez plecy, drugą strzelbę trzymałem w ręku. — A więc stary wysłał tylko pięciu wojowników! Uspokoiło mnie to nieco, jakkolwiek zdawałem sobie sprawę, że tem większa ilość zagrażać mi będzie bezpośrednio.
Stary skinął na kilku Indjan, aby usiedli obok niego. Odwróciło to uwagę od mojej osoby. Wykorzystywując pomyślny moment, wskoczyłem na siodło, spiąłem konia ostrogami i pomknąłem przez szeregi Indjan. Umyślnie skierowałem wierzchowca ku miejscu, w którem najliczniej byli zebrani, wiedziałem bowiem, że im większe wywołam zamieszanie, tem później się opamiętają i tem później zaczną mnie ścigać.
Powaliwszy kilkunastu czerwonych, skierowałem konia ku zakrętowi, z poza którego przybyłem. W pierwszej chwili Indjanie oniemieli; ochłonąwszy, zaczęli ryczeć jak dzikie bestje. Zapewne skoczyli później na koń. Zniknąłem im z oczu za zakrętem i zacząłem pędzić po własnych śladach. Jeden rzut oka, a przekonałem się, że jechało już tędy pięciu Komanczów.
Każda chwila była mi teraz niezwykle droga. Wydobyłem z wierzchowca największą szybkość; lecieliśmy jak wicher przez rzadkie zarośla. Po jakimś czasie wydobyłem się z nich, by rzucić okiem na równinę. Ach, w kierunku góry i krzaków pędzi galopem oddział jeźdźców! A więc wyprawa udała się pięciu Komanczom! Oswobodzili wodza, schwytali Dżafara i Perkinsa. — Miałem teraz przed sobą pięciu Indjan, za sobą zaś przeszło sześćdziesięciu. Zdawałem sobie sprawę, że muszę znowu pochwycić wodza i uwolnić obydwóch towarzyszów. Przyszłoby mi to łatwo, gdybym zastrzelił tych pięciu czerwonych. Jednakże chciałem tego uniknąć nawet w tak niebezpiecznej sytuacji. Musiałem się natomiast zdecydować na zabicie ich koni.
Jeśli już pominę przeciwników, następujących mi na pięty, miałem przed sobą wrogów, których nie mogłem lekceważyć. Ludzie, których się wysyła celem schwytania wrogów, są zwykle dobrze uzbrojeni. Nadobitek wódz odzyskał swój nóż i strzelbę.
Rozważając to wszystko, galopowałem przez zarośla. Dotarłszy do miejsca, w którem ślady zbaczały ku otwartej równinie, zatrzymałem konia i pogłaskałem go po szyi, aby stał spokojnie. Nie zsiadłem z siodła. Liczyłem się z tem, że będę zmuszony powalić kilku Indjan przy pomocy wierzchowca.
Wziąłem strzelby do ręki i wychyliłem się nieco z poza krzaków. Czy przybędą do miejsca, na którem teraz stoję? Ależ tak, pędzą tu kłusem! Można już było rozpoznać twarze.
Na przodzie jechał wódz ze strzelbą opuszczoną lufą ku ziemi. Za nim gęsiego trzej Indjanie, za nimi zaś jeszcze dwaj, prowadząc konia, na którym siedzieli Dżafar i Perkins. Kiedy się zbliżyli na odległość czterdziestu kroków, przyłożyłem strzelbę do ramienia. Koń mój stał jak wryty. Pierwszy strzał trafił wierzchowca wodza; koń zwalił się po paru krokach. Nie mogłem śledzić, co się stało z To-kei-chunem, musiałem bowiem skierować całą uwagę na wierzchowców jego ludzi; pięć strzałów powaliło je na ziemię. Teraz dopiero obejrzałem się za wodzem. Leżał pod koniem i robił rozpaczliwe wysiłki, aby wyrwać nogę ze strzemienia; strzelba wypadła mu z ręki i potoczyła się gdzieś daleko. Dwaj Indjanie tarzali się jeszcze na ziemi; pozostali trzej podnieśli się i patrzyli z przerażeniem na miejsce, z którego rozpoczęła się strzelanina. Wydałem bojowy okrzyk Indjan i popędziłem ku nim w pełnym galopie. Ujrzawszy mnie, zrezygnowali z oporu i rzucili się do ucieczki. Dwaj towarzysze podążyli wnet za nimi, wydając nadludzkie wrzaski. Posłałem im na drogę dwa strzały i w ten sposób pozbyłem się całej piątki.
A teraz do wodza! Właśnie się podnosił. Dopadłem go na swym wierzchowcu i zdzieliłem kolbą po łbie z taką siłą, że się zwalił nieprzytomny. Należało teraz pomyśleć o towarzyszach. Nie mogli kierować koniem, gdyż ręce mieli przywiązane do pleców, a nogi przytwierdzone do strzemienia. Zeskoczywszy z konia, poprzecinałem im rzemienie i rzekłem:
— Później pomówimy. Teraz jazda! Ściga mnie przeszło sześćdziesięciu czerwonych. Wsadźcie mi wodza na konia. Prędko, prędko!
Dosiadłem wierzchowca, oni żeś zeskoczyli z konia i podnieśli To-kei-chuna. Umieściłem go na swem siodle w tej samej prostopadłej pozycji, co poprzednio, poczem w pełnym galopie ruszyliśmy przez równinę. Po upływie jakichś trzydziestu sekund usłyszeliśmy za sobą przeciągły ryk, wydobywający się z wielu piersi. Obejrzawszy się, zobaczyłem, że ścigający Indjanie przybyli na miejsce, w którem położyłem trupem piątkę koni, i zauważyli towarzyszów, którzy ochłonąwszy z pierwszego przerażenia, zdaleka przyglądali się moim poczynaniom. Zgraja Indjan ujrzała oprócz towarzyszów i naszą grupkę, unoszącą wodza. Wydając jeszcze straszliwsze okrzyki, podwoiła szybkość.
— Do djabła, dogonią nas! — jęknął Perkins, dzwoniąc ze strachu zębami.
— Nie dopuszczę do tego uspokoiłem go. — Niema powodu do obawy. Wygraliśmy partję.
— Oby tak było! Jakimże jednak sposobem?
— Nie śpieszmy się; chciałbym dopuścić Indjan na bliższy dystans.
Indjanie zbliżyli się na taką odległość, że mogłem ich dosięgnąć niedźwiedziówką. Wódz miotał się na koniu. Musieliśmy więc zatrzymać się, aby go związać. Trzeba było zsiąść z koni. Przywiązaliśmy To-kei-chunowi ręce do pleców; oprzytomniał teraz zupełnie. Widząc, że wojownicy nadciągają, zaczął się opierać. Wtedy zabraliśmy się doń ostro.
— Wsadź go pan na wierzchowca, mr. Dżafar, — rzekłem — i przywiąż mocno.
— Dlaczego właśnie na wierzchowca? — zapytał Perkins.
— Niech wojownicy ujrzą, jak piękny i wyraźny cel mam przed sobą.
To-kei-chun zrozumiał, że nie żartuję, i przestał się opierać. Mimo to straciliśmy nieco czasu — Komanczowie zbliżyli się znacznie.
— Za chwilę tu będą — jęknął scout.
— Przeciwnie, w tej chwili zatrzymają się — odparłem, Poproszę ich o to.
Przyłożyłem do ramienia niedźwiedziówkę i dwukrotnie dałem ognia. Zwaliły się dwa wierzchowce, ciągnąc za sobą jeźdźców. Nie bacząc na moje strzały, Indjanie pędzili za nami w dalszym ciągu. Skierowałem więc ku nim sztuciec. Sześć kolejnych strzałów położyło sześć koni. Teraz zatrzymali się, wydając wściekłe okrzyki. Skorzystałem z tego; nabiłem broń i rzekłem groźnie do To-kei-chuna:
— Słońce stoi już bardzo nisko. Skoro zniknie za horyzontem, zastrzelę cię, o ile do tej chwili blade twarze nie zostaną mi wydane. Old Shatterhand nie przysięga nigdy, ale te słowa są równoznaczne z przysięgą. Nie licz więc na moją pobłażliwość. Przebrała się miarka!
Uśmiechnął się wyniośle i rzekł:
Rozsądek nie pozwoli ci na to. Jestem w twych rękach zakładnikiem, którego nie wolno ci zabić. Ratunek bladych twarzy zależy od tego, czy będziesz mnie miał w swej mocy. Dlatego śmieję się z twoich pogróżek.
W odpowiedzi, roześmiałem mu się w nos i odparłem:
— To-kei-chun uważa się za mądrego i jest przekonany, że przebiegłością wyprowadzi w pole Old Shatterhanda; otóż wiedz, że to, co uważałeś za przebiegłość, jest poprostu krótkowzrocznością. Prawda, traktuję cię jako zakładnika, którego zamierzam wymienić na blade twarze; dlatego też wezwałem cię, abyś obecnie umożliwił tę zamianę. Ociąganie się twoje wywoła najgorsze skutki. Wyznaję zasadę: wolność za wolność, życie za życie. Jeżeli mi wydasz jeńców, puszczę cię wolno. Jeżeli nie — będzie to dla mnie dowodem że pragniesz śmierci. Nie targuj się i nie trać napróżno czasu! Słońce niedługo już zajdzie; z tą samą chwilą zgaśnie również światło twego życia.
Z ponurą miną, nie mówiąc ani słowa, wódz czekał do chwili, w której słońce niemal już tknęło horyzontu. Wtedy Dżafar zdjął strzelbę z ramienia i rzekł:
— Już czas, mr. Shatterhand. Kto ma strzelać? Pan, czy ja?
— Obydwaj — odrzekłem.
— Nie, wszyscy trzej, — wtrącił Perkins. — Chcę, żeby i mnie przypadła w udziale zasługa uwolnienia ludzkości od tego łotra. Daj tylko znak, sir!
Po tych słowach, wypowiedzianych pod moim adresem, wycelował w kierunku wodza. Podniosłem strzelbę, i spojrzawszy na zachodzące słońce, odparłem:
— Dobrze, zgadzam się. Mierz pan prosto w głowę. Niechaj śmierć zniszczy słaby mózg. Potem zeskalpujemy go, zabierzemy mu leki i rzucimy je na pożarcie wilkom prerji, by dusza jego nie mogła ulecieć ku Wiecznym Ostępom.
Widząc trzy lufy, skierowane ku czołu, To-kei-chun zrezygnował z oporu i zawołał:
— Nie strzelajcie! Jestem gotów zgodzić się na wszystko, czego żądacie.
— Każ swoim wojownikom uwolnić jeńców i odesłać ich do nas — zażądałem. — Muszą im zwrócić wszystko, co zabrali. Jeżeli zbraknie choćby drobiazgu, nie minie cię kula.
— Wszystko odzyskają. A czy wtedy zwrócisz mi wolność?
— Tak. Okażę ci tę łaskę, ale dopiero wtedy, gdy blade twarze zjawią się tutaj wraz z całem swojem mieniem. Poręczymy to fajką pokoju.
— A więc przywołam jednego z wojowników; dam mu odnośne rozkazy.
— Odpowiada mi to bardziej, niż dawanie rozkazów na odległość.
To-kei-chun wymienił głośno jakieś imię, polecając, aby człowiek, który je nosi, przybył doń natychmiast; zapewnił go również, że mu się nic złego nie stanie. Wymieniony wojownik usłuchał rozkazu. Rzecz zrozumiała, że zbliżył się niepewnym krokiem. Nie odstępowały go podejrzenia. To-kei-chun wydał mu zlecenia. Wojownik zdumiał się — słowa wodza rozczarowały go z pewnością. Nie rzekł jednak ani słowa i odszedł. Z wielkiem napięciem patrzyliśmy wślad za nim, zaciekawieni do głębi, jakie wrażenie wywrze nakaz wodza.
Otoczyli wysłańca kołem. Z głębokiego ich milczenia wywnioskowaliśmy, że zrozumieli, iż muszą ustąpić wobec konieczności. Po chwili koło otworzyło się; ujrzeliśmy jeńców na koniach. Zwrócono im broń. Jechali szybko w naszą stronę, prowadząc za sobą konia mr. Perkinsa. Nie towarzyszył im nikt z Indjan.
Na przodzie jechali na swych mułach bracia Snuffles. Jim zawołał:
— Chwała Bogu, żeśmy znowu razem, mr. Shatterhand! Powiadam panu, że to prawdziwa rozkosz. Niechaj nas pożre pierwszy spotkany niedźwiedź, gdybyśmy kiedyś zapomnieli panu tej przysługi. Racja, stary Timie?
— Yes. Tym razem śmierć pełzała koło nas bliziutko. Ale też byliśmy głupcami...
— Nie martwcie się o to, mr. Tim, — rzekłem z uśmiechem — i nie dziękujcie. I mnie zdarzało się już kilka razy spaść z pieca na łeb. Ale, ale, odzyskaliście swoje rzeczy?
— Tak.
— Wszystkie? Może czegoś brak?
Okazało się, że czerwoni zatrzymali parę drobiazgów bez wartości. Ponieważ zaczęło się ściemniać, zrezygnowałem z dosłownego wypełnienia swego żądania. Kazałem wodzowi zdjąć więzy, aby mógł zsiąść z konia. Oswobodzeni przed chwilą jeńcy wdali się w ożywioną rozmowę z Dżafarem i Perkinsem. Poleciwszy im odłożyć ją na później, wezwałem wodza, aby usiadł na ziemi. Ulokowałem się obok niego i napełniłem tytoniem swą fajkę pokoju. Powtórzyłem raz jeszcze warunki, na których go zwalniam, podkreślając, że zobowiązał się powstrzymać od zaczepnych kroków przeciw komukolwiek z nas.
Potem, stosownie do przyjętych zwyczajów, pociągnąłem z fajki sześć razy i, puściwszy dym w czterech kierunkach wiatru, do nieba i ku ziemi, wezwałem wodza, aby uczynił to samo. Spełniwszy me żądanie, wstał i zapytał:
— A więc wymieniliśmy między sobą kalumety. Czy jestem już wolny?
— Tak — odparłem. — Możesz wrócić do swoich wojowników.
Oddaliwszy się na kilka kroków, zatrzymał się, odwrócił i rzekł:
— Old Shatterhand jest najchytrzejszy pośród wszystkich bladych twarzy. Zna zwyczaje czerwonoskórych prawie tak dobrze, jak ich samych. Ale jednego nie zna.
— Czego?
— Niechaj o tem sam pomyśli i niechaj nie wymaga ode mnie, bym go pouczał!
Po tych słowach oddalił się.
— Słyszałeś, sir? — zapytał Jim. — Brzmiało to, jak groźba. Poślij mu kulkę, ale zaraz!
— Ani mi się śni! Darowałem mu życie i wolność. Dotrzymam słowa.
— Ale czy To-kei-chun dotrzyma?
— To jego sprawa. Mnie to obecnie już nie interesuje. Przedewszystkiem musimy się stąd jak najprędzej oddalić. Siadajcie na koń!
— Dokąd pojedziemy?
— Musimy czerwonym zejść z oczu.
Indjanie powitali wodza takiem samem milczeniem, z jakiem przedtem przyjęli jego rozkaz. Gdy zobaczyli, że się oddalamy, żaden z nich nie pomyślał nawet o pościgu. Wkrótce znikliśmy im z oczu.
Licząc się z powierzchnią gruntu, obrałem kierunek zachodni. Gdy zapadła ciemność zupełna i nie mogło już być mowy o tem, aby nas dojrzał któryś z Komanczów, nawet w pościgu, zatrzymałem się i rzekłem:
— Teraz musimy ustalić, w którą się zwrócimy stronę. Mr. Dżafar, chciałeś się udać do Nowego Meksyku? Czy nakreśliłeś sobie plan podróży?
— Tak — odrzekł zamiast Dżafara Perkins. — Obraliśmy sobie drogę między Beaver-Creek a Hazelstraits. Czy pan zna to miejsce?
— Byłem tam niegdyś.
— Uważa pan, że wybraliśmy dobrą drogę?
— Tak.
— Well. Ale zamiast nad Beaver-Creekiem, znajdujemy się u stóp Makik-Natun. Teraz, wśród nocy, będzie trudno się zorjentować.
— Nie obawiajcie się. Doprowadzę was do miejsca, w którem już sami dacie sobie radę.
— Tylko do tego miejsca? A więc pan nie będzie nam przez cały czas towarzyszyć?
— Nie. Muszę śpieszyć na południe. Skoro poznacie drogę, nie będę wam potrzebny.
Dżafar wtrącił:
— Może zrezygnowalibyśmy z pana znajomości topografji, ale nie możemy zrezygnować z pana towarzystwa. Pomyśl tylko, sir, z jakich opresyj wyszliśmy dopiero niedawno i jakie nas jeszcze czekają niebezpieczeństwa!
— Wiedzieliście przecież o nich i byliście przygotowani na wszelkie przeciwności. Pan ma trzech przewodników i dwuch służących. Jeżeli dodasz do tego, sir, braci Snuffles, będziesz miał orszak z ośmiu ludzi, którzy nie noszą duszy na ramieniu. Ja przybyłem tu sam z gór Gros-Ventre, droga moja prowadziła prawie ciągle przez teren wrogich mi Indjan, a jednak nie czułem lęku.
— Pan, cóż w tem dziwnego! Czy nie mógłby pan pozostać z nami, przynajmniej dopóki nie przestanie nam grozić niebezpieczeństwo Komanczów?
— Hm. Właściwie nie mam czasu.
— Mimo to proszę jeszcze raz, pozwól się, sir, przebłagać. Jestem dla pana obcym człowiekiem, nie zechcesz zapewne ponieść dla mnie takiej ofiary. Uczyń to więc przez wzgląd na swego Hadżi Halefa Omara, którego byłem gościem!
— Yes, zgódź się, sir, — wtrącił mało rozmowny Tim Snuffle. — Mogę dowieść, że jesteś nam bardzo potrzebny.
— Tak? Proszę bardzo, stary Timie!
— Nic w tem trudnego. Oto pięciu gentlemanów, to jest ten cudzoziemiec, jego dwóch służących i trzech scoutów. Czy nie wpadli w ręce czerwonych?
— No tak.
— A więc pan przyznaje, że potrzebują opieki?
— Przecież wy będziecie im towarzyszyć.
— My? Pshaw! Bracia Snuffles! Dotychczas wierzyłem naprawdę, że jesteśmy Bóg wie jakiemi zuchami, ale obecnie... Wpakowaliśmy się w łapy czerwonych jak greenhorny. Nie jesteśmy odpowiednią ochroną dla tych pięciu gentlemanów. Gdyby nie pan, wszystkich nas przybitoby jutro do pala. Czyż to nie wystarczający dowód, że i nadal pan jesteś nam potrzebny? Mam rację?
— Cóż ci się stało, stary Timie? — zawołał zdumiony Jim. — Nie poznaję cię! Nigdy w życiu nie wypowiedziałeś takiej tyrady.
— Well. Również obecnie nie przyszło mi to łatwo. Wolę spać całą noc z niedźwiedziem grizzly, niż mówić. Sądziłem jednak, że tym razem jest to moim obowiązkiem. Nie jesteś tego samego zdania, mr. Shatterhand?
Dżafar powtórzył swą prośbę, pozostali przyłączyli się do niej również, Po chwili odrzekłem:
— Zgoda, niechaj się stanie zadość waszej woli. Odprowadzę was do granicy Nowego Meksyku, ale pod jednym warunkiem.
— Słucham — rzekł Jim.
— Musicie się stosować do mojej woli; nie wolno wam niczego przedsięwziąć bez uprzedniego uprzedzenia mnie.
Jim wahał się z odpowiedzią. Brat odparł jednak w jego imieniu:
— Ależ, oczywiście, to się samo przez się rozumie. Gdy Old Shatterhand jest z nami, musimy podporządkować nasze chęci jego woli.
Dżafar zgodził się chętnie. Służących nie pytano o zdanie. Perkins nie protestował; pozostali dwaj scouci byli ludźmi ograniczonymi i, zadowoleni, że ktoś chce wziąć na swe barki całą odpowiedzialność, zgodzili się z ochotą. Wobec takiej sytuacji Jim musiał również złożyć następujące oświadczenie:
— Nie mam nic przeciw temu, spodziewam się jednak, że w sprawach wielkiej wagi zostaniemy również wysłuchani.
— Żądanie to jest zbyteczne. Nie mam wcale zamiaru postępować z wami jak tyran. Jesteśmy sobie równi; nikt nie powinien wywyższać się ponad drugiego. Sądzę jednak, że w chwilach niebezpieczeństwa nie może działać każdy na własną rękę, że musi być ktoś, do którego wskazówek i poleceń wszyscy stosować się będą. Zaproponowałem siebie, przyznaję jednak, że każdy ma prawo swoją osobę zaproponować. Czy pan chce być przywódcą, Jim?
— Nie, dziękuję sir! Nie chcę za nic odpowiadać. Myślałem tylko o tem, że, jako człowiek obdarzony mową, powinienem mieć prawo do wspólnych decyzyj. — A więc jest pan przekonany, że mimo ciemności znajdziesz drogę?
— Tak.
— Jak długo będziemy jechali? Bez przerwy do świtu?
— Nie. Tego od was żądać nie mogę. Byliście przecież skrępowani i z pewnością małoście spali.
— Racja. Przynajmniej ja nie zmrużyłem oka. Muszę się zdrzemnąć choćby na godzinę.
— Będziecie mogli spać dłużej. Gdy oddalimy się na taką odległość, że Komanczowie nie będą mogli napaść na nas z nastaniem ranka, rozbijemy obóz.
— Ach! Więc niedowierza pan Indsmanom? Mimo fajki?
— Tak, nawet mimo niej. Ostatnie słowa wodza brzmiały przecież jak wyraźna groźba.
— Spodziewam się tego! Oświadczył, że przeoczył pan pewien szczegół podczas ceremonji. Gdyby można odgadnąć, co miał na myśli!
— Wypaliliśmy kalumet, ale jego fajki nie tknęliśmy.
— Czy to stanowi jakąś różnicę?
— Właściwie nie. Między uczciwymi ludźmi niema różnicy, czy jedna, czy druga strona dostarczyła kalumetu. Jeżeli jednak Indjanie skrywają wrogie zamysły, nie dają do tej ceremonji własnej fajki pokoju, lecz palą fajkę przeciwnika. Stąd na przyszłość pretekst do wymówki, że umowa jest ważna tylko wtedy, gdy została przypieczętowana własnym kalumetem.
— Czy nie pomyślał pan o tem, wypalając fajkę?
— Owszem.
— I mimo to wziąłeś, sir, własną fajkę. Dlaczegóż to?
— Bo nie dałby swojej i szukał wykrętów. Tymczasem termin byłby minął i wódz osiągnąłby swój cel.
— Jaki cel?
— Doczekałby się nastania zmroku. Wtedy nie bylibyśmy w stanie obserwować jego ludzi — zbliżyliby się więc i zaatakowali nas. Chciał zyskać na czasie. Aby temu zapobiec, wolałem nie żądać od niego fajki.
— No tak, ale zato nie dotrzyma słowa i będzie nas ścigać.
— To bardzo prawdopodobne. Nie odnajdzie nas jednak, ponieważ odjedziemy tak daleko, że czerwoni nie będą mogli jutro rano rozpoznać naszych śladów. Wprowadzimy ich w błąd przez wciągnięcie w fałszywy kierunek. Hazelstraits, najbliższy cel naszej podróży, leży na zachód; tymczasem ruszymy na południe, a na zachód zboczymy dopiero wtedy, gdy znajdziemy twardy teren.
— Well! To bardzo sprytnie pomyślane, sir! Komanczowie będą nas ścigać w kierunku południowym. Skoro ślady nasze się skończą, będą przekonani, że ruszyliśmy dalej w tym samym kierunku, i nie zboczą z niego. W ten sposób pozbędziemy się ich. Chyba zesłała nam pana Opatrzność, mr. Shatterhand. Prowadź nas więc według swej woli. Nie powinniśmy pozostawać tu dłużej.
— Tak, musimy uciekać. Indsmani widzieli, że ruszyliśmy na zachód, nie jest więc wykluczone, że będą ścigać nas w tym kierunku.
Objąłem rolę przywódcy. Do północy jechaliśmy w kierunku południowym, potem zboczyliśmy na zachód. Byłem przekonany, że czerwoni, przybywszy na to miejsce jutro około jedenastej rano, nie znajdą już naszych śladów i nie będą mogli stwierdzić, żeśmy im umknęli. Po jakiejś godzinie jeźdźcy byli już tak wyczerpani, że rozbiliśmy obóz. Ze względu na ogromne przemęczenie towarzyszy wyznaczyłem porządek czuwania jedynie dla formy i objąłem wartę na pierwsze dwie godziny. Skoro ten czas upłynął, nie obudziłem swego następcy. Pozostałem na posterunku aż do nadejścia dnia. Towarzysze dziękowali mi serdecznie za tę drobną ofiarę.
Dżafar zaopatrzył się obficie w prowiant. Obładował nim swego muła, który wpadł również czasowo w łapy Komanczów. Spałaszowali sporą część żywności, ale coś-niecoś jeszcze pozostało. Więc nie traciliśmy czasu na polowanie i po skromnem śniadaniu, spożytem w pośpiechu, ruszyliśmy natychmiast w dalszą drogę.
Ubiegłego wieczora jechałem przodem, nie biorąc udziału w rozmowach towarzyszy. Nie wiedziałem o czem mówili, gdyż z powodu ciemności całą moją uwagę pochłonęło badanie terenu i przyglądanie się gwiazdom, które oświetlały nam drogę. Zresztą, nie warto było słuchać ich opowiadań, ponieważ sam widziałem i słyszałem to wszystko, co było z pewnością przedmiotem ich rozmów. Natomiast dziś rano zapytałem jadącego obok mnie Perkinsa:
— Pewnie zapomnieliście wczoraj o tem, o co was tak usilnie prosiłem. Powtarzałem przecież, abyście dobrze pilnowali wodza i nie dali się przez żaden podstęp wyprowadzić w pole.
— Spodziewałem się tych wyrzutów, mr. Shatterhand.
— Może pan nie zasłużył na nie?
— Hm! Łatwo panu o tem mówić. Teraz, gdy widzisz, sir, jak kij popłynął, wiesz również, jak go rzucono w wodę. Ale myśmy o tem wiedzieć nie mogli.
— Pshaw! Byliście przecież w szczerem polu i mogliście się bronić kulami; jeniec zaś był mocno związany. Możecie sobie wyobrazić moją minę, gdym w drodze powrotnej ujrzał, co się stało. Wódz był wolny, a was wzięto do niewoli! I kto tego dopiął? Kilku nędznych Komanczów, których można było bez trudu odstraszyć strzałami. Zresztą, nawet i to było zbyteczne. Gdybyście im pokazali lufy, nie odważyliby się podejść bliżej.
— Pokazaliśmy je przecież.
— I mimo to napadnięto na was?
— Wszystkiemu winien głupi papier.
— Ach tak! Wyobrażałem to sobie.
— Gdyśmy krzyknęli, by się zatrzymali, bo w przeciwnym razie poślemy im parę kulek, zsiedli z koni, a jeden z nich pokazał z odległości strzału listek papieru i podniósł go wgórę. Oświadczył donośnym głosem, że „mówiący papier“ pochodzi od pana i że ma go nam wręczyć.
— Uwierzyliście mu?
— Dlaczegóżby nie? Powiedział, że nastąpiło porozumienie, że pan został przy jeńcach, którzy odzyskają wolność, gdy tylko przyprowadzimy wodza, że to wszystko napisał pan na tym papierze. Ażeby odczytać pismo, pozwoliliśmy zbliżyć się tym łotrom.
— Co za nieostrożność! Wystarczyłoby przecież, gdyby przyniósł papier jeden człowiek.
— Zupełnie słusznie. Nie pomyśleliśmy jednak o tem w chwili, gdy te świnie pokazały nam dowód czarno na białem. Wziąłem papier, by go odczytać; równocześnie niemal rzucili się na nas. Wszystko trwało tak krótko, że nie mieliśmy czasu do obrony. Związano nas, zanim zdążyliśmy się obejrzeć. Nie wątpisz chyba, sir, że w mig uwolnili wodza.
— Tak, o tem nie wątpię! W przyszłości będę ostrożniej szafował swem zaufaniem.
Mruknął jeszcze coś i oddalił się. Reszta miała również rzadkie miny; wszyscy popełnili szereg błędów i w obawie przed monitami stronili ode mnie. Jechałem więc sam na czele oddziału. Tylko Dżafar zjawił się parę razy u mego boku, by zacytować kilka specjalnie pięknych ustępów ze swego Hafisa. Ciągle wgłębiał się w swą książkę i zostawał wtyle; od czasu do czasu rzucałem mu z tego powodu karcące spojrzenia.
W południe pozwoliliśmy koniom wypocząć dwie godziny, wieczorem rozbiliśmy namiot nad jedynym w tej okolicy stawem. Sami z niego pić nie mogliśmy, zato napoiliśmy konie.
Wyznaczyłem dziś warty w ten sposób, aby wcale nie pełnić służby, czułem bowiem wielką potrzebę snu. Wczoraj byłem tak samo zmęczony i wyczerpany, jak reszta towarzyszów, mogłem więc żądać teraz pewnych względów, tem bardziej, że przez cały dzień troska o kierownictwo wyprawy tylko na moich spoczywała barkach.
Właściwie, powinniśmy już byli dziś wieczorem przybyć do Hazelstraits. Ponieważ jednak pierwsze pięć godzin jechaliśmy w kierunku południowym, należało przypuszczać, że przybędziemy tam nieprędzej, niż dnia następnego w południe.
Rozbiliśmy obóz o zmroku, nie mogłem więc zbadać okolicy. Nawet śladów nie byłem w stanie rozpoznać. Obszedłem tylko krzaki, stojące nad wodą, i przekonałem się, że jesteśmy w tych stronach sami. Następnego ranka zjedliśmy śniadanie. Konie pasły się całą noc wśród krzewów, otaczających staw. Mój wierzchowiec zajęty był jeszcze obskubywaniem młodych gałązek. Podszedłem ku niemu, by podciągnąć popręgi. Przy tej sposobności wzrok mój padł na krzak, którego liśćmi posilał się rumak. Odrazu zauważyłem, że niedawno popasali tu ludzie i konie. Po zbadaniu jeszcze kilku krzaków, okazało się, że przypuszczenie moje było słuszne. Zacząłem więc szukać śladów na ziemi. Gdy to zauważyli towarzysze, Jim Snuffle zapytał:
— Zgubiliście coś, sir? Pomożemy panu szukać.
— Niczego nie zgubiłem, — odparłem — ale mimo to czegoś szukam.
— Czegóż to?
— Śladów po jeźdźcach, którzy tu przybyli wczoraj przed nami.
— Jeźdźcy? Tutaj? Skądże panu to przyszło do głowy?!
— Spójrz pan tylko na pogryzione gałęzie krzaków!
— Ach, ma pan rację mr. Shatterhand! Nie wszystkie, widać, gałęzie złamano równocześnie. Ale to się da łatwo wytłumaczyć.
— Czem?
— Nasze konie odłamywały je przecież i wczoraj wieczorem i dzisiaj rano. Wniosek więc, że byli tu przed nami jacyś ludzie, jest niesłuszny.
— Przeciwnie, jest najzupełniej słuszny; widzę to teraz dokładnie. Przypatrz się pan temu krzakowi! Biegły obserwator przysięgnie, że gałąź ta nie została obgryziona wczoraj wieczorem, a już dawniej. Miejsce, w którem gałąź odłamano, poczerniało.
— W takim razie powinniśmy dojrzeć ślady stóp i kopyt.
— Zatarły je ślady naszych koni. Zresztą, moglibyśmy je dojrzeć jedynie na wilgotnym brzegu. Przeszukajmy brzeg!
Po chwili rozległy się okrzyki zdumienia. Na brzegu wyciśnięte były ślady mokasynów i niepodkutych kopyt.
— Byli to z pewnością Indjanie! — zawołał Jim Snuffle. Czy jesteś tego samego zdania, stary Timie?
— Yes — przytaknął zapytany i pochylił się, aby dokładnie zbadać ślady.
— Mam wrażenie, że było tu moc Indjan. A pan, jak sądzi, mr. Shatterhand?
— Tak, było ich niemało, — odrzekłem. — Szkoda, żeśmy tu przybyli wieczorem i nie mogliśmy wskutek ciemności ani zauważyć ani policzyć śladów.
— Czy nie można tego naprawić teraz?
— Niełatwa to sprawa. Przypuszczam, że było tu przeszło trzydziestu. Dokładniej nie zdołamy określić.
— Któż to mógł być?
— Oczywiście Komanczowie, inne bowiem plemiona nie grasują w tych stronach.
— Ale chyba nie nasi? Mam na myśli To-kei-chuna i jego ludzi.
— Hm. Nie jest to wykluczone, jeżeli To-kei-chun, zamiast ścigać nas, ruszył odrazu, nie bacząc na nocną porę, ku Hazelstraits.
— Czegóżby tam szukał?
— Nasuwa mi się to samo pytanie. Przecież zamierzał odtańczyć wojenny taniec przy grobach wodzów i zapytać wyrocznię o zdanie; o Hazelstraits nie było mowy.
— A więc byli to inni Indjanie?
— Zapewne. Ale, ale, oto co mi przyszło do głowy: może To-kei-chun dowiedział się, dokąd zmierzamy.
— Musiałby go któryś z nas poinformować.
— Oczywiście.
— Chyba takiego głupca niema między nami.
— No, jeżeli chodzi o głupstwa, to popełniono ich niemało. Czy jeńcy w obecności czerwonych wartowników nie mówili o Hazelstraits?
— Ani słowa — zapewnił jeden z pojmanych przewodników; drugi przewodnik i obydwaj służący przytaknęli.
— A wy, Jimie i Timie?
— Również ani słowa — rzekł Jim. — Nie mogliśmy wcale o tem mówić, gdyż o jeździe do Hazelstraits dowiedzieliśmy się dopiero po odzyskaniu wolności.
— W takim razie pozostawałaby jedynie możliwość, że mr. Dżafar rozmawiał na ten temat z mr. Perkinsem po mojem udaniu się do czerwonych.
Perkins zaprotestował energicznie:
— Co też pan o mnie myśli, sir! Byłbym warjatem, gdybym temu czerwonemu djabłu opowiadał, jaką ruszymy drogą!
— A więc i wy nie! W takim razie może ciągnął tędy inny oddział Komańczów. Niestety, nie można stwierdzić, skąd ci czerwoni przybyli, ślady bowiem są zupełnie nieczytelne. Należy zbadać, dokąd ruszyli, choć i to będzie prawie niemożliwe.
Bez rezultatu obszedłem cały szeroki plac. Na ziemi nie wykryłem żadnych śladów. Indjanie przybyli tu z niewiadomej strony i oddalili się w niewiadomym kierunku. Podstawy do przypuszczenia, że udali się ku Hazelstraits nie było. W każdym razie, pod wpływem tego, co zaszło, postanowiliśmy zwracać baczną uwagę na każdy szczegół, spotkany w drodze.
Opuściwszy obozowisko, przybyliśmy na szeroką równinę, wznoszącą się nieco ku zachodowi. Prowadziła do Hazelstraits. Miejscowość ta otrzymała swą nazwę od krzaków orzecha, które rosły w takiej liczbie i tak wysoko, że można w nich było ukryć pokaźny oddział jeźdźców[1]. — —
Po drodze znowu musiałem popędzać Dżafara. Perski esteta w dalszym ciągu poświęcał więcej uwagi swemu poecie, niż okolicy, którąśmy mijali. — — —