Dalaj-Lama/Część pierwsza/13
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dalaj-Lama |
Podtytuł | »Om-mani-phadme-chum« |
Pochodzenie | Dzieła zbiorowe |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Nie spała już wcale tej nocy, lecz mimo to świeża i radosna stanęła do porannej zbiórki.
Słońce jaskrawe, pogodne, żadną nie przysłonięte chmurką, wschodziło nad zielonemi, lasami, ścielącemi się aż po dalekie, granatowe góry kosmatym kobiercem, przymglonym wilgocią poranną i dymem. Od szumiącego potoku już dolatywały stuki łopat i gardłowe dźwięki zabierających się do pracy Chińczyków.
Przed frontem „milicjantów“ stał uroczyście Kuźmin z nieodłącznym olbrzymim „naganem“ przy boku i wykrzykiwał:
— Smirno!... Na-1-wo, krurrru-gom... Marrrrsz!...
— Do Polski, do Polski!... — śpiewało w duszy Hanki.
Patrzała życzliwemi, śmiejącemi się oczami nawet na pijacką mordę „komandira“, na smrodliwe łachmany i „zakazane“ pyski towarzyszy, na „zyz“ Mikity, unikającego stale jej spojrzenia. Oczy jej radośnie i porozumiewawczo spotkały się na krótką chwileczkę z niebieskiemi, pełnemi czci, błagania i lęku oczami Macieja, lecz natychmiast odwróciła się, aby... broń Boże, przed nikim się nie wydać!...
— Do Polski!... Do Polski!... — śpiewało jej serce, obudzone dla nowych nadziei i nowych pragnień! Źrenice jej nabrały dziwnego, srebrzystego blasku, spojrzenie, głębi, uśmiech słodyczy.
Brat patrzał na nią ze zdziwieniem i zachwytem:
— Coś ty dziś taka!?...
— Później ci powiem!... Otrząśnij się!... Łazisz jak mucha!...
— Szalenie mi się spać chce!...
— A jednak w ciągu dnia jeszcze będziemy się musieli z Maciejem naradzić, jak tego Mikitę wyśledzić, zrewidować... Teraz już jestem pewna, że to on ukradł.
Opowiedziała bratu nocną scenę.
— Przywidziało ci się!... Gdzieżby śmiał.. przecieżbym tego plugawca jednem uderzeniem pięści zabił!...
— Wie o tem i dlatego się kryje!... Najgorszych rzeczy spodziewać się można od tego oblazłego gada!...
— Wszyscy oni jednakowi!...
— No, tak... Ale Maciej!...
— Maciej?... Pewnie!... Zobaczymy, przekonamy się, kto on jest... Nie będziem się spieszyć... Powoli, ostrożnie!...
— Przeciwnie! Będziemy się spieszyć!... Tu coś brzydkiego się dzieje!... Robotnicy chińscy uciekają...
— Nie możemy, dopóki nie wydobędziemy tych nieszczęsnych ładunków, kompasu i mapy...
— Ja pogadam z Maciejem, żeby dziś jeszcze złapać gdzieś na ustroniu i przydusić Mikitę...
— Owszem, nie mam nic przeciwko temu!... Lecz nie wierzę, żeby się udało... Przedtem trzeba wyśledzić, gdzie schował.
Tak rozmawiali, jedząc na uboczu swoje skromne śniadanie, kiedy zbliżył się nagle ku nim Kuźmin z miną niezmiernie uroczystą i surową.
— Antonowy do starosty!... — kraknął chrapaliwie. — Bez broni!... — dodał, gdy chcieli zabrać ze sobą karabiny.
Korczakowie, nieprzyjemnie zdziwieni i budząc powszechne zaciekawienie, udali się posłusznie w kierunku kantoru. Kuźmin szedł za nimi, sapiąc i poprawiając na sobie pas z rewolwerem.
Gdy weszli, starosta Biełkin siedział na ławce pod oknem i skubał w zamyśleniu koniec swej siwej brody; przy drzwiach stał wyprostowany Mikita z karabinem najeżonym bagnetem u nogi.
— Bliżej, bliżej chodźcie... — zawołał starosta.
Korczakowie podeszli parę kroków, przyczem Władek wysunął się cokolwiek przed siostrą.
— O co chodzi!?... — spytał ostro.
— Poczekaj, poczekaj... Ja tu pierwszy mam słowo!... — wstrzymał go Biełkin.
— Sami widzicie, Iwanie Iwanyczu, jacy są pyskaci!... — wmieszał się Kuźmin. — Uwagi sobie zrobić nie pozwalają... Jen-te-le-gen-ty!...
— Cicho!... Nie o to teraz chodzi!... Tu są ważniejsze sprawy!... — przerwał mu starosta — Słuchajcie, przyznajcie się zaraz, kto jesteście i pocoście tu przyszli?... — zwrócił się do Korczaków.
— Już mówiliśmy: dezerterzy jesteśmy z wojska... — odpowiedział Władysław.
— A nieprawda! Łżecie!... My wiemy, że wy nie, z wojska, a z miasteczka... Jest tu jeden, co nawet was tam widział!...
— Choćby i z miasteczka, więc cóż?... — stawiał się dalej hardo Władysław. — Nikogo się nie dopytujecie przecie, skąd on i jak?... Służbę pełnimy jak inni... Niezadowoleni jesteście, to możemy sobie pójść!...
— Oho!... Skoryś!... A dlaczegoś broń zataił, ładunki!... Wkradłeś się do nas w zaufanie... O wszystko wypytujesz się?... Hę... Co?...
— Nie wkradłem się, samiście mię zaprosili... Możemy zaraz odejść... Niech tylko ładunki i mapę ten oto odda... On je ukradł!...
Władysław wskazał gniewnym ruchem na Mikitę.
— Wcale ja nie ukradłem, a schowałem do czasu, żeby się od was ubezpieczyć... Wszystkichbyście nas dawno już wyrżnęli, całą kopalnię ograbili... Może nie? Może nie zmawiacie się z rodakiem waszym, Matwiejem... Ale ja „rozumieju“ na szczęście po „polski“...
— O cośmy się zmawiali?... Nic nie rozumiesz, kłamiesz!... Ładunki zresztą weźcie sobie, ale mapę i książkę musicie oddać!... — krzyczał Władysław.
— Zaraz, zaraz!... Powoli! nie ty tu rozkazujesz!... wstawił Biełkin. — Więc przyznajesz się, żeś nas oszukał, że ładunki zataiłeś?... Co jeszcze masz?
— Nie mam obowiązku przed wami się spowiadać!
— Dobrze, dobrze!... To my zobaczymy... O tem jeszcze pogadamy... A tymczasem oddaj rewolwer!... Wiemy, że go masz!... — nastawał Bielkin.
— I ten worek z kosztownościami, z perłami, diamentami, złotem i srebrem, narabowanem w miasteczku, też niech odda!... Za karę należy mu wszystko zabrać!... Tak, szelma, schował, że go już trzy dni szukam i znaleźć nie mogę!... — krzyknął Mikita.
— Święty Boże!... Perły, diamenty!?... I jeszcze nas chciał obrabować... A to zbój!... Taki młody, ale... wczesny! — szepnął Kuźmin.
— No, oddasz dobrowolnie rewolwer, czy nie?...
— Nie mam go, obacz sam! — odrzekł szczerze Władysław, nadstawiając kieszenie...
— Au twojej „siostruni“?... Ech, niech lepiej sama odda, bo jak chłopcy przy rewizji szmatki z niej zwleką, to nie ręczę za to, co dalej będzie... He, He!... — śmiał się Biełkin.
— „Siostruni“?... To on „dziewka“?... — dziwił się, wyłupiając przekrwione ślepie, Kuźmin.
— Taak!... Dawno ja się tego domyślał!... No, oddawaj!... — zwrócił się do Hanki Mikita.
— Nie zbliżaj się, łotrze!... — krzyknęła dziewczyna, odskakując w róg izby z rewolwerem w ręku.
W tej samej chwili Władysław zadał straszny cios pięścią między oczy Mikicie i wyrwał mu z ręki karabin.
— Biegnij po ludzi!... — krzyczał na Kuźmina starosta, chowając się za stół. — Biegnij po ludzi!... Wołaj!...
— Zaraz, zaraz!... Ja jego tu przywitam!... — mruczał żołdak, starając się wyrwać z pochwy swój ogromny pistolet.
Władysław już do niego przyskoczył i powalił uderzeniem kolby w głowę, Kuźmin zdołał jednak wystrzelić w powietrze.
— Uciekajmy!... Hanko do drzwi!... — wołał, ponawiając uderzenie, Władysław.
Drzwi otwarły się, ale wyskoczył przez nie Mikita, wrzeszcząc:
— Ratunku!... Rozbój!... Bunt!... Na pomoc!... — drzwi za sobą zatrzasnął i ciałem przywalił.
Władysław parł je z wewnątrz z całych sił, podczas gdy Hanka wycelowanym rewolwerem trzymała w bezruchu starostę...
— Szaleńcy!... — krzyczał ten. — Co robicie!... Lepiej poddajcie się... Przyjdą ludzie, zbiegną się Chińczycy... Wezmą was... Poddajcie się, póki czas... Wszystko wam przebaczę, uratuję was... Podobacie się mi... Chwaty jesteście... Razem stąd pójdziemy... — szeptał ciszej. — Złota waszego ja nie pragnę, mam więcej... Jeszcze was nagrodzę. Doprawdy, namyślcie się!... — szeptał dalej Biełkin przekonywająco.
Za drzwiami słychać było już głosy i szamotanie się, wreszcie odskoczyły deski pod parciem ramienia Władysława i chłopiec twarzą w twarz spotkał się z... Maciejem.
Ten się zaraz cofnął, pociągając za sobą Korczaka. Hanka wyskoczyła za nimi.
Pobiegli razem w bok w stronę lasu, aby dalej od pędzącej z „koszar“ gromady „milicjantów“. Już skryli się w zaroślach, gdy zagrzmiały za nimi strzały. Nie odpowiadali, oszczędzając tych kilku ładunków, jakie przyniósł ze sobą Maciej. Nurkowali chyłkiem wśród krzewów, pnąc się po zboczu góry. Gdy już byli dość wysoko, zatrzymali się, aby zobaczyć, co się dzieje na dolinie. Dostrzegli koło kantoru cały rój niebiesko ubranych Chińczyków, a przed progiem izby siwo-brodego Biełkina z grupką uzbrojonych milicjantów. Coś tłumaczył im, grożąc pięściami i wskazując na góry w stronę zbiegów.
— Co tera? — spytał Maciej.
— A no, pójdziemy do Mongołów!... — odrzekł Władysław.
— Daleka droga!... Bez żywności!... Bez ognia... bo nawet zapałek ja nie mam!... Z temi trzema kulami, co w lufie!... — westchnął Maciek.
— Ha, cóż robić!... Wracaj, jeżeli nie chcesz... Nic ci nie zrobią!... A my musimy iść!...
— Po co ja wrócę?!... Już ja powiedziałem: nie ostanę się!... Za nic nie ostanę!... Jak wy wytrzymacie, to i ja przecie wytrzymam!... Wspólna dola!... Do Mongołów!... Ale już ja się z wami nie rozstanę... Dobrze, panienko?... — zwrócił się do Hanki.
— Dobrze, Maćku kochany, dobrze!... Pójdziemy razem do Polski!... — odrzekła dziewczyna.
— Dałby Bóg, panienko!...
— Skądże wiesz, że ja jestem panienka?
— Tak se wymiarkowałem po oczach, po mówieniu... A teraz słyszałem, jak Mikita do milicjantów jeszcze krzyczał... „Chwytajcie ją, nie bójcie się!... To dziewka!...“ Taki gałgan!
— Maćku, nigdy ja ci tego nie zapomnę, bez ciebie toby nas wzięli... — dziękował mu Władysław.
— Bogać, żeby wzięli!... Dużo ich!... I Chinezyby pomogli... Chinezy straszne są, skórę żywcem z ludzi ściągają, jak im pozwolić.
— Żywychby nie wzięli!... — szepnęła Hanka.
— Żywych nie wezmą!... — powtórzył Władysław.
Oczy mu gniewnie błysnęły i straszna blizna na twarzy nalała się krwią.
— Słuchaj, Maciek! — rzekł, zatrzymując się nagle. — Czyby nie należało wrócić i zabrać choć moje worki z żywnością?...
— A gdzie one są?...
— Niedaleko koszar... w dziupli... Zawsze ta żywność, choć jej niedużo, pokrzepiłaby nas bardzo w drodze...
— Juściż, żeby pokrzepiła — zgodził się Przygoda.
— A możeby się udało i dla mnie karabin dostać?!... — wstawiła Hania.
— O, co to, to nie. Parę dni to się bardzo będą pilnować... Nastraszeni są!... — zaprzeczył chłop.
Postanowili zaczekać do nocy i, zaszywszy się w krzaki, pokrywszy głowy od komarów zdjętemi z pleców kurtkami, głęboko i smacznie usnęli.