Dalaj-Lama/Część pierwsza/14

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Om-mani-phadme-chum«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Mocne kopnięcie nogą zbudziło Macieja.
Zerwał się, a widząc pochylone nad sobą jakieś ciemne, nieznane postacie, schwycił za broń. Lecz mocne, twarde ręce natychmiast mu karabin wydarły, powaliły z powrotem na ziemię i zaczęły szybko, sprawnie ściągać i wiązać mu za plecami dłonie. Miał tylko czas rzucić okiem na towarzyszy i zobaczyć, że robią z nimi to samo.
— Munguły!... Przyszła śmierć!... mignęło mu przez głowę, gdy rozróżnił nareszcie w zmroku zapadającej nocy ubranie, uzbrojenie i twarze napastników. Nieopodal w zaroślach widniały konie i jeźdźcy.
— Śmierć przyszła!... — znowu pomyślał Mazur z pewną obojętnością. Poczuł rodzaj ulgi, że nareszcie po przeżytej strasznej mitrędze, nie będzie potrzebował już ani jutro, ani nigdy więcej bać się, wysilać, troszczyć i myśleć. Gotów był leżeć tak na ziemi bez ruchu do skończenia świata, gdy nowe kopnięcie i poderwanie za kołnierz zmusiło go do wstania.
Hanka i Władek znaleźli się tuż obok niego, popchnięci gwałtownie przez krajowców. Mongołowie, przytrzymując zlekka jeńców za ramiona, zwrócili się w stronę, skąd nadjeżdżał widocznie ich przywódca, błyskając w zmroku szerokim łękiem siodła, suto nabijanego srebrem. Surowa, ciemno-bronzowa twarz z cienkiemi jak sznureczki wąsikami i małemi, bystremi oczkami, nie zdradzała najmniejszego zainteresowania się tem, co się wokoło działo. Koń jedynie strzygł uszami i ostrożnie stąpał po stromej pochyłości leśnego zbocza. Już mijał jeńców, gdy nagle Hanka zawołała po mongolsku:
— Sajn, nojon!... My... przyjaciel... Om-Mani-Phadme-Chum!... Dordżi... Badmajew... — mówiła przerywanym głosem, mieszając rosyjskie wyrazy z dźwiękami, jakich ją, żartując, nauczył niegdyś Badmajew.
Mongoł zatrzymał wierzchowca.
— Amur-sajn! — odrzekł grzecznie i słuchał dalej wzburzonej mowy dziewczyny.
— Dordżi... Badmajew... Chał-cha!... Urga... Chutuchta!... — powtarzała ta, wyczerpując całą swoją wiedzę mongolską...
— Urga... Chutuchta... Dordżi!... — powtórzył Mongoł i dorzucił kilka gardłowych zapytań...
— Tak!... Dordżi... Badmajew... Druh... — potwierdził Władek. — Tołkuj niet!...
Mongoł chwilkę pomyślał, jeszcze rzucił parę pytań, a nie otrzymawszy na nie odpowiedzi, wydał krótki rozkaz trzymającym jeńców krajowcom i ruszył dalej. Za nim podążył na dolinę cały oddział, rozsypany po rzadkich zaroślach szerokiem półkolem. Przy jeńcach pozostał tylko jeden jeździec z nagim mieczem w ręku.
Hania i Władek opuścili się zaraz na ziemię, Maciek stał z oczami wytrzeszczonemi na dolinę, gdzie tonęły w zmroku i ciszy postacie i stłumione dźwięki skradającego się do kopalni oddziału.
— Będzie sądny dzień!... Pewnie po te owce przyszli!... — westchnął Maciek.
— Jakie owce?...
— A te... skradzione przez Wania!... To już nie pierwszy raz... Wykręcali się sianem... Ale dawniej nie było wojny, a teraz wojna... Będzie bieda!...
Ukląkł obok Hani.
— Co panienka mu powiedziała? — spytał cichutko.
— Nic mu nie powiedziałam!... Ach, gdybym mogła powiedzieć wszystko, to co chcę, czuję, że bylibyśmy uratowani!...
— Nie kazał nas odrazu ściąć i to dobrze!... — pocieszał ją Maciek. — U nich ten enteres prędko!...
— Gdybyśmy mieli modlitewnik Badmajewa, możeby istotnie coś z tego wyszło... Boże, Boże, jak się wszystko źle składa... — skarżył się Władek.
— Nie martwicie się przed czasem. Może się jeszcze na dobre obróci! Bywa!... — pocieszała ich Hania. — Cicho! Słyszycie?... Bitwa!...
Na dolinie rozległy się strzały, poczem zabłysł i rozgorzał pożar. Płonęły szałasy Chińczyków. Po przez rzadkie gałęzie widzieli na tle czerwonej łuny czarne postacie uciekających górników i jeźdźców pędzących za nimi z wzniesionemi szablami.
Z „koszar“ i „kantonu“ grzmiały rzadkie strzały, na które Mongołowie nie odpowiadali nawet; głucha wrzawa przesnuta jękami i głośniejszemi okrzykami przelewała się czas jakiś po kotlinie, jak bulgot gotującej się wody. Poczem naraz wszystko ścichło i zwiększał się jedynie i coraz szerzej po nocnem niebie rozlewał blask krwawe, łuny. Widzieli teraz zupełnie dobrze z góry, jak Mongołowie zebrali się w jedna miejsce, zsiedli z koni i zwartą masą posunęli się ku czerniejącemu na wzgórku kwadratowi kantoru. Nad budynkiem powiewała już biała chorągiew.
— Poddali się, psie krwie! Jeszcze na nas wszystko zwalą, zobaczy pan: powiedzą, że to my ukradli te owce!... — gadał Maciek.
— Jakto na nas?... Przecie wszyscy wiedzą, że to Wań!... Przecież my drogi nie znamy!... — oburzyła się Hania.
— To nic!... Od nich wszystkiego się można spodziewać... Zawdyk wykręcą kota ogonem, jak im lepiej!... Ja ich znam!... Nas niema, więc na nas zwalą...
W tej chwili nadjechał pędem z doliny Mongoł i krzyknął coś pilnującemu jeńców, poczem ten ruszył koniem na nich, dając znać okrzykami i chlastaniem nahajki, aby wstali i poszli na dół.
Przed „kantorem“ płonął wesoły ogień, nad nim wisiały już na drążkach kotły i czajniki, a dokoła przykucnęło na piętach kilkunastu krajowców w niebieskich „bałachonach“ w wywiniętych filcowych czapkach. Gadali między sobą z ożywieniem, pykali dymem z krótkich miedzianych fajeczek i spoglądali od czasu do czasu na dolinę, gdzie uwijała się reszta oddziału, plądrując przy blasku pożaru szałasy Chińczyków i obdzierając trupy zabitych. Pośrodku tego zgromadzenia przed samem ogniskiem rozsiadł się z butami na białej poduszce samego Iwana Iwanycza Białkina, dowódca oddziału, ten sam, który rozmawiał z Hanią. Na uboczu stali rozbrojeni i powiązani „milicjanci“ oraz Chińczyk Wań, trzymany za warkocz przez grubego, rosłego wojownika:
— Są, są!... Oni!... — zaszemrali „milicjanci“, zobaczywszy zbliżających się Korczaków i Macieja.
— A co?!... Mówiłem! Oni sprowadzili... Oni im drogę pokazali!... Czorty! Psiawiara!... Zdrajcy!... — syczał Mikita.
— Wań, ty powiedz jemu, naczelnikowi, że ja mu coś takiego wyjawię, co go bardzo ucieszy... Wszystkich jego żołnierzy ucieszy... Tylko niech on mnie puści... My jego przyjaciele... My dawni sąsiedzi jego narodu... My gotowi mu wszystko oddać: i złoto, i całą kopalnię, tylko niech nas na wolność puści!... — przekładał rozważnie Biełkin, zwracając się w stronę naczelnika.
W miarę jak Wań tłumaczył, wzgardliwy uśmiech wykrzywił wąskie usta Mongoła.
— Cóż on mnie może powiedzieć takiego, czego nie mogłaby wymóc na nim moja nahajka!?... — kazał przetłumaczyć zkolei Waniowi.
— To jest taka rzecz, o którą nawet spytać się nie przyjdzie nikomu do głowy... — nastawał Biełkin.
— Niech on przedtem powie, gdzie się podziały nasze owce i wasze złoto?!
— O waszych owcach nic nie wiemy... To nie my... Może to inni jacyś bezdomni włóczędzy. Gdzież my, osiadli ludzie, uczciwi poszukiwacze złota, śmielibyśmy naszych zacnych sąsiadów rabować?! — śpiewał Biełkin.
— A co, mówiłem!... — szepnął Maciek do Hanki.
— Dobrze. Zrobię rewizję, ale jak znajdę, to skórę każę z was ściągnąć, jak z tych baranów... — przerwał mongolski dowódca.
— Może nawet znajdziesz, ale wiedz, że to podrzucone, ze to nie my... — upierał się Biełkin.
— Więc kto?...
— Ci, co nie u nas mieszkają, ale wkoło się włóczą, czyhając na waszą i na naszą zgubę... — ciągnął znacząco Biełkin.
— Ja powiem, ja pokażę, gdzie są skóry i mięso!... — wmieszał się nagle Maciek.
Dowodca bystrem go obrzucił spojrzeniem i spytał Wania, lecz ten zaciął się i nie chciał tłumaczyć...
— On mówi obcą zamorską mową, on jest Polan-do![1] Ja go nie rozumiem!... — bronił się, gdy go uderzono kilkakroć razy nahajką.
Dowódca jednak kazał nagle Maćka rozwiązać i wskazał mu ręką, żeby prowadził.
Wkrótce resztki baraniego mięsa i wszystkie skóry znalazły się przed ogniem u nóg dowódcy; ten się uśmiechał wciąż wzgardliwie i pytał tym razem wprost Macieja:
— Ałtyn? (złoto)...
— Ałtyn... jest tam!... — pokazał Maciej na kantor.
Dowódca kazał chłopa prowadzić do izby i w jego obecności przeszukać ją. Zapanowało głuche milczenie, przerywane tylko trzaskiem ognia i sapaniem ssanych przez Mongołów fajeczek. Wań leżał twarzą na ziemi i kurczył od czasu do czasu boleśnie pokrwawione chłostą plecy. Z wesołym gwarem i śmiechem zaczęli żołnierze niezadługo znosić znalezione w kantorze rzeczy, z których szczególne zainteresowanie wśród koczowników wzbudził stary, damski neseser z rozmaitemi szczoteczkami, grzebykami, pilniczkami, gumowa kula od pulweryzatora, sapiąca straszliwie przy naciśnięciu, aparat fotograficzny, zużyta latarka elektryczna, maszynka do strzyżenia. Największe jednak wrażenie uczynił gramofon, który, postawiony przed dowódcą i nakręcony przez Mikitę, zaczął niespodzianie zgrzytać i wydawać z siebie ochrypłe skowyty. Mongołowie zerwali się na nogi i odskoczyli w tył, jak gdyby ujrzeli ryczącego tygrysa... Jeńcy poruszyli się, Wań próbował nawet umknąć w zamieszaniu, lecz dowódca kopnięciem nogi obalił piekielną maszynę i wrócił porządek.
— Ałtyn!... — powtórzył groźnie w stronę Biełkina.
— Ałtyn jok!... (złota niema!). Ja biedny „Oros“... (Rosjanin). Mam tylko to, co widzisz!... Nic więcej... Jok!... tłumaczył się łamanem, pogranicznem narzeczem starosta.
— Jest nasz worek!... — krzyknęła Hanka, wskazując ruchem głowy na nieobejrzane jeszcze rzeczy.
Jej wykrzyknik i gest zwróciły uwagę dowódcy.
— Co on mówi? — spytał Wania.
— On mówi;, że tam są jego rzeczy!...
— Tak, tak!... Tam są ich rzeczy... Oni zabili waszego człowieka, zabrali mu książkę, a potem, kiedy myśmy ich za to chcieli ukarać... uciekli... To oni skradli wasze owce... oni ukradli nasze złoto... że go teraz wcale nie mamy... Ich pytajcie... — skarżył się przebiegle Biełkin.
— Czy nieprawda, towarzysze? — zwrócił się do powiązanych milicjantów.
— Prawda, prawda!... krzyknął pierwszy Mikita, a za nim powtórzyli inni.
Wań skwapliwie wszystko tłumaczył.
Dowódca Mongołów chmurzył się i patrzał z podelba na trójkę klęczących osobno przyjaciół.
— Zobaczyć, co tam w worku!...
Wyjęto ładownice pełne naboi, mapę, kompas, wreszcie modlitewnik Badmajewa.
Książka uczyniła na wszystkich, nie wyłączając Wania i milicjantów, niezwykłe wrażenie. Dowódca Mongołów długo i uważnie ją przeglądał.
— Powiedz mu, Wań, że to od przyjaciela, od Badmajewa, którego zabili ruscy... On nam kazał tę książkę pokazać, na dowód, że jesteśmy przyjaciółmi Mongołów... — zaczął poważnie Władek.
Ale Wań nie chciał tłumaczyć, a gdy dowódca nakazał mu powtórzyć sobie słowa cudzoziemca, zaczął coś pleść, co wywołało z początku gniewne błyski w oczach Mongoła, a następnie wzgardliwy uśmiech na wąskich jego ustach...
— Nojon... Brat... Przyjaciel... Badmajew... Dordżi... Dordżi!... Chałcha!... — wmieszała się znowu Hanka.
— Ona kłamie!... Ona zupełnie nie chłopak!... Ona dziewka... Ona... biała ruska baba!... Zobacz!... — przerwał jej chrapliwym głosem Biełkin.
Wań znowu skwapliwie przetłumaczył.
Wtedy jeden z żołnierzy na rozkaz dowódcy zbliżył się i brutalnie rozpiął i rozchylił koszulę na piersiach Hanki
— Eęch!... — mruknął po mongolsku. — Dziewka!...
Zapanowała śmiertelna cisza, trzeszczał ogień, bulgotała woda kipiąca w kotle i cicho szeleściły kartki książki, przewracane wciąż przez dowódcę.
— Tak... Jest... Badmajew... — rzekł wreszcie. — Skąd jesteście?...
— Z miast, które niedawno spalone... — odpowiedział Władysław. — Badmajew był Burjatem, kolegą moim szkolnym... — próbował opowiadać, lecz Wań z początku zawahał się, a potem plótł coś tak długo, iż nawet mongolski dowódca miał w podejrzeniu dokładność tłumaczenia i krzyknął na Chińczyka groźnie. Ten urwał natychmiast i skulił się:
— Dordżi... Badaniajew... — powtórzyła głosem przejmującym Hanka. — Om-Mani-Phadme-Chum!... — przypominając sobie nauki zabitego przyjaciela i składając ręce jak do buddyjskiej modlitwy, dodała.
— Eęch!... Dordżi!... Om-Mani-Phadme-Chum! — powtórzył zdziwionym głosem dowódca.
— Tak!... Tak!... Om-Mani-Phadme-Chum!... — powtórzyła dziewczyna, wznosząc na Mongoła błagalne spojrzenie i trzymając wciąż złożone do modlitwy ręce.
Wywarło to niezmierne wrażenie na żołnierzy mongolskich; niektórzy pochylili głowy, przykładając dłonie do czoła. Dowódca chwilkę pomyślał, poczem rozkazał coś półgłosem żołnierzom i ci rozwiązali zaraz ręce dziewczynie.
— Ich też!... — prosiła dalej dziewczyna, wskazując ręką i głową na Maćka i brata.
— Omani-podmuchuj!... — ryknął Maciek, zrozumiawszy nagle o co chodzi, na znak dany przez Korczaka. Dowódca uśmiechnął się i kazał ich również rozwiązać. Lecz gdy i inni jeńcy zaczęli wydawać podobne dźwięki, nasępił się i groźnie błysnął oczami.
— Ałtyn!... — zwrócił się znowu stanowczo do Biełkina i Wania.
— Jok ałtyn!... Mówiłem, że tamci wszystko ukradli!... — powtórzył Biełkin, wskazując oczami i głową na Korczaków i Maćka.
— Nieprawda!... zaprzeczył Władek.
— Będę was bić wszystkich po kolei, aż się dowiem!... — kazał tłumaczyć Waniowi dowódca.
— Pokaż!... — wołali „milicjanci“ z Mikitą na czele.
— Nie chcemy cierpieć za twoje złoto!...
— Głupcy, dopóki złota nie wydamy, nie zabiją nas, a jak je wskażemy, to nas zaraz uśmiercą... Nie znacie Azjatów!... — strofował ich Biełkin.
Pierwszy poszedł pod baty Wań; Hanka odwróciła głowę, nie mogąc patrzeć na katowanie. Głuche uderzenia i jęki nieszczęsnego pokryły dla niej wszystkie dźwięki otoczenia, nawet szum lejącej się opodal rzeki. Choć był to nędznik, który próbował ją zgubić, nie mogła dłużej wytrzymać tych głuchych razów i przejmujących jęków, padających jak gdyby na jej obnażone serce.
— Dosyć!... Dosyć! Przebaczenia!... — wybuchnęła, wyciągając ręce do dowódcy, a potem zakrywając twarz dłońmi.
Ten roześmiał się krótkim śmiechem. Przestano bić na chwilę Chińczyka i zapytano go o coś, a gdy odpowiedział, znowu razy posypały się na żółte, wyciągnięte, jak struna, już krwią zbroczone i poszarpane razami plecy. Nareszcie jęki i krzyki przeszły w ciche kwilenie dziecka.
Mongołowie przestali bić tłumacza, odwlekli go na stronę za nogi i na jego miejsce przywlekli Biełkina. Ten złorzeczył, przysięgał i szarpał się, lecz nic nie pomogło. Gdy już leżał twarzą do ziemi, nawpół obnażony i wyciągnięty mocno za ręce i nogi, rzekł nagle spokojnym głosem:
— Puśćcie!... Pokażę!...
Podniesiona nahajka opadła jednak na ciało starca i ryk bólu oraz wściekłości wydarł mu się z piersi...
— Bydlęta!... — Powiedziałem, że pokażę!...
Dobrze, że Mongołowie z tych wymysłów zrozumieli jedynie jego zgodę. Za chwilę już go prowadzono do kantoru, skąd po niejakim czasie wyszli żołnierze, niosąc zawalaną ziemią żelazną szkatułę i wiodąc rozczochranego i bladego jak śmierć Biełkina.
— Zapłacicie mi wy za to!... Zapłacicie!... podłe Polaki!... mruknął, przechodząc mimo Korczaków i Maćka.
— Nie my ich przywiedli!... To przez was... Przez owce kradzione!... — wybuchnął Maciek.
— Od was zaczęły się nasze nieszczęścia!...
Straż popchnęła Moskala ku ognisku, gdzie daremnie starano się otworzyć szkatułkę.
— Rozwiążcie mi ręce... Otworzę!... Nie łamcie... Nie trzeba!... Już ja teraz wszystko wam powiem... Najwierniejszym będę przyjacielem... Wzięliście złoto już „namyte“, ale ja wiem wiele więcej o złocie, które jest w ziemi... Tylko mnie prowadźcie do swojego chutuch-ty... Jemu wszystko opowiem!... Tłumacz, Wań!... — gadał stary.
Wań, ocucony już wodą i przywleczony znowu do nóg dowódcy, tłumaczył słabym głosem.
Nadeszli Mongołowie z doliny, niosąc rzeczy Chińczyków oraz znalezione u nich woreczki ze złotym piaskiem. Złoto zsypano razem do dużego zamszowego worka, jaki znaleziono do połowy napełniony w żelaznej szkatułce, poczem i część jeźdźców z dowódcą napili się herbaty, zjedli ugotowaną baraninę, wsiedli na koń i pospiesznie odjechali drogą,, po której w swoim czasie dostali się na dolinę Władek i Hania. Reszta puściła na pastwisko konie, a sama po posiłku i po spakowaniu łupów w wielkie węzły, dogodne dla wiezienia w jukach, położyła się spać. Przy ogniu czuwało tylko dwóch na straży, oraz jeden konny na dolinie doglądał pasących się wierzchowców.
Jeńcy wyciągnęli się również na ziemi i zadrzemali, znużeni okropną nocą.
Słońce już wysoko świeciło nad doliną, gdy wrócił oddział z wyprawy. Dwa konie przyprowadzono bez jeźdźców; za to u siodeł dowódcy i kilku starszych wisiały utroczone za warkocze okropne, kamienno-szare głowy chińskich żołnierzy, zbryzgane krwią, błyskające wyszczerzonemi zębami oraz martwemi białkami niedomkniętych oczu.
Hanka zakryła twarz rękami i upadła na ziemię, ale rychło podniesiono ją szturchnięciem nogi, posadzono na koń. Inni jeńcy musieli iść piechotą, powiązani razem rzemiennemi sznurami z wyjątkiem Władka i Maćka, którym pozwolono iść swobodnie bez pęt.
Jednego Wania brakowało, gdyż go przed samem wyruszeniem ścięto.






  1. Polando — Polak po chińsku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.