Dalaj-Lama/Część pierwsza/15
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dalaj-Lama |
Podtytuł | »Om-mani-phadme-chum« |
Pochodzenie | Dzieła zbiorowe |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Powódź słonecznego żaru i blasku letniego dnia zalewała szerokie rozłogi doliny Górnego Kerulenu.
Ale w jurcie książęcej, pokrytej grubym, białym wojłokiem, było chłodno i panował łagodny półmrok.
W słupie sinawego światła, wpadającego z góry przez otwór nawpół odsłoniętego dymnika, siedziała na podwiniętych nogach na burym, jak ziemia, kobiercu z wielbłądziej sierści, młoda dziewczyna. Jej pulchne, białe ręce, z krótkiemi, obciążonemi srebrnemi pierścionkami palcami, pracowicie poruszały się nad czerwonym płatem cienkiego sukna, dzierzgając kwiecisty wzór kolorowym jedwabiem. Dokoła jej pochylonej twarzy drżały i dźwięczały cichutko srebrne łańcuszki i blaszki, zwieszające się z wysadzanej koralami i turkusami czapeczki — „poł-ty“, zapalały się i gasły srebrne iskry monet na pokrowcach długich warkoczy, wznoszonych miarowo falowaniem wypukłych piersi.
W szarych cieniach jurty, przedziwnie odciętych od blasku i rozgwaru dnia, postać dziewczyny, otulonej miękko w niebieskie jedwabie, chwiała się i gorzała niby barwny kwiat skropiony srebrem i złotem rosy w mrocznych głębinach południowego lasu.
Nagle Mongołka podniosła głowę i nadstawiła uszu, lecz poza dalekim śmiechem i okrzykami dzieci, bawiących się w „Ca-gau te-meu“ (Białego wielbłąda), nic nowego nie dobiegło ją z zewnątrz; zwróciła więc oczy za siebie w ciemny kąt, gdzie na wałku niskiego łoża bielała plama nieruchomej twarzy.
— Czego, Szag-dur?... Gorzej ci?!... — spytała dziewczyna piersiowym głosem. — Może ci dać świeżego kumysu?...
— Nie, Tu-sziur, nie gorzej mi!... Tylko tak mi się... nudzi! Tak mi się strasznie nudzi! — odrzekł chory. — Wiesz co: może jabym wyszedł trochę na słońce, popatrzał...
— Nie wiem, czy wolno? Co powie Ciultum lama? Kazał ci leżeć spokojnie jak najdłużej... A jeżeli cię na dworze zobaczy jaki brzydki „jel-czi“?[1] — dodała z żartobliwą zalotnością.
— A niech tam!... Zresztą... skądżeby się wziął w biały dzień!... — uspokajał poważnie dziewczynę, widząc, że ta waha się i choć wstała, nie zbliża się ku niemu.
— Pomóż mi, Tu-sziur! Doprawdy, bądź dobra... Słyszysz, jak tam dzieci śmieją się? Ciekaw jestem, kto ukradł „Białego Wielbłąda“!?...
— Napewno mój braciszek, „Ałtyn Chara-ci“[2]. Nikt inny! Takiego złodzieja niema w całym „choszunie“! Ty go nie znasz, bo on był zupełnie malutki, kiedyś ty raz ostatni był u nas przed wyjazdem na północ...
— Właśnie. Chcę go zobaczyć. Dotychczas nie przychodził do mnie.
— Bo go nie było. Gościł u ciotki w A-szen Chara-ule...
— Właśnie, właśnie! Słyszałem... Poszła stamtąd wyprawa nad Wielką Rzekę... Koniecznie chcę wyjść, zobaczyć! Wiele się zmieniło pewnie przez ten czas, wiele się zmieniło.
— Ależ nic się nie zmieniło, doprawdy: śniegi na górach Ken-tej bieleją, jak bielały i Keruleu płynie, jak płynął... Tylko... myśmy się trochę... zestarzeli!...
Wstrząsnęła brzękadłami i roześmiała się, pokazując dwa rzędy białych, jak perły, zębów. Śniada jej twarzyczka z ciemnym rumieńcem na policzkach, z małym nosem o rozdętych nozdrzach, oświetlona czarnemi podłużnemu oczami, rozgorzała na chwilę figlarnym, wesołym ogniem. Chory uniósł się na pościeli i nogi na ziemię opuścił.
— Zaraz, zaraz. Pomogę ci! A niech tam się gniewają! Oto twoje buty! — pospieszyła mu z pomocą dziewczyna.
Za chwilę młodzieniec, podtrzymywany przez Tu-sziur, stanął przed pstro malowanemi drzwiami, które przewodniczka jego natychmiast otwarła, podnosząc jednocześnie pokrywający je z zewnątrz kawał wojłoku.
Promienie słońca i ciepły wiew wiatru, przesiąknięty aromatem traw, mięty i piołunu, uderzył im w twarze. Chłopak zakrył oczy dłonią i wsparty o kratę namiotu, stał chwilkę jak oszołomiony, nie mając siły przestąpić wysokiego progu...
— A co, nie mówiłam!?... zwróciła się do niego z czułością i niepokojem dziewczyna. — Jesteś jeszcze zbyt słaby, wrócimy!...
— Nie, nie!... Wszystko będzie dobrze!... — nie zgadzał się chłopak, przemógł się nagle i, odtrąciwszy wyciągniętą ku sobie dłoń przewodniczki, zwycięsko przeszkodę przekroczył, poczem na chwiejących się trochę nogach pomaszerował wprost ku porzuconemu pod ścianą jurty zwitkowi trzcinowych mat.
— A co? — roześmiał się triumfująco, spoglądając na zatrzymującą się obok niego Tu-sziur.
— Zuch, prawdziwy „ba-tyr“ jesteś!... Niedługo na konia siądziesz! I to nie na byle jakiego, ale na samego „Tar-łan boza“, co to, pamiętasz, śpiewają o nim w pieśniach o Edygeju!...
— Ach, ładna pieśń!... Pamiętam... Dlaczegóż bym miał zapomnieć!...
— Bo wy tam, w tych wielkich miastach północy i południa łatwo zapominacie o Mongolji... A ty tam siedziałeś tak długo... — odszepnęła cicho.
Chory wdychał z rozkoszą świeże, ciepłe powietrze i wodził zachwyconym wzrokiem po szmaragdowej roztoce doliny, której środkiem wił się srebrny wąż rzeki, a po bokach wznosiły się, przymglone gorącem, różowo-szare skały. Z załomów urwisk i poprzecznych wąwozów wyglądały malachitowe zarośla modrzewiowych i cedrowych lasów, kryjące się tam przed suchemi wiatrami. Diadem wysokich okolicznych gór, równie sinych jak dalekie obłoki, spinał pośrodku doliny wyniosły śnieżny szczyt. Na łące pasły się liczne stada pstrego bydła, tabuny koni różnej maści, oraz wysokie skupiska rudych, kanciastych jak głazy wielbłądów. Na uboczu widać było tu i tam czujne, nieruchome postacie konnych „czabanów“[3], a na upłazach gór bielały „gurty“ owiec, obiegane przez wilczaste psy i strzeżone przez czarnych, kołtuniastych owczarzy.
Bliżej „stawki“[4] gromada dzieci w krótkich spodenkach lub całkiem nagich, ogorzałych na miedź, tworzyła ruchliwe, wrzaskliwe koło, po środku którego chodził i krył się przed biegającemi na zewnątrz „złodziejskiemi wilkami“, ogorzały i nagi jak oni — „Biały Wielbłąd“.
— Ach, pięknie tu, pięknie!... Czyż można zapomnieć?... — mruczał chory, odwracając pobladłą twarz od Tu-sziur, gdyż czuł z przykrością, że mu oczy wilgną.
Zapatrzona w dał dziewczyna nie widziała zresztą tego, nie słyszała nawet, co mówił.
— Jadą... — szepnęła nagle. — Jadą!...
— Kto jedzie? — spytał chory, zwracając oczy w tym samym kierunku.
— Nie wiem. Pewnie ktoś z A-szen Chara-ułu. Może Czi-rin, bo dziś miał wrócić!...
Istotnie jeździec jakiś pędził od śnieżnych gór i rósł w oczach szybko, jak ptak lecący tuż nad ziemią. Już psy, pastuchy, nawet bydło zwróciły głowy w tę stronę.
— Tak, to Czi-rin! — odrzekła spokojnie Tu-sziur.
— Poznaję jego karego wierzchowca... ale za nim, tam... daleko... jadą jeszcze... i dużo... — dodała zaciekawiona.
Z drugiej jurty, stojącej tuż obok, wyszła w tej chwili piękna wysmukła kobieta w niebieskich jedwabnych sukniach chińskiego kroju, w takiej samej jak u Tu-sziur koralowej „połty“ i równie jak dziewczyna suto obwieszona srebrnemi ozdobami na głowie i piersiach. Miała prócz tego na rękach grube srebrne bransolety, a w uszach wielkie kolczyki z bursztynowemi gałkami. Bystro spojrzała w dal, wyjęła z ust małą fajeczkę i schowała ją do kieszeni, poczem podeszła do siedzącego na macie Sząg#dura. Tu# sziur na jej widok natychmiast spoważniała i co# fnęła się pół kroku w tył, kryjąc za chorego.
— Mandu[5], Szag-dur!... — wyrzekła łaskwwie.
— Mandu, Ge-ril-tu Cha-num! — odpowiedział młodzieniec, wyciągając przed siebie powitalnie złożone w miseczkę dłonie.
— Widzę, że wracasz do zdrowia. To dobrze, gdyż niedługo odkoczujemy stąd ku miastu... Ale co to jest... Co ten chłopak tak pędzi na złamanie karku? Jeszcze konia zapali.
Zmarszczyła brwi niezwykłej u Mongołki gęstości i skierowała gniewny wzrok na nadlatującego jeźdźca. Wszyscy go już dawno zauważyli i wielu biegło w stronę namiotu księcia. Był to istotnie Czi-rin, rodzony brat Tu-sziur, a syn Feril-tu, drugiej żony Na-myń Dor-dżi No-jo-na, księcia choszunu Nałaj, plemienia Chał-cha, pana tej miejscowości oraz wielu innych, właściciela jurt, tabunów i ludzi[6].
Na kilka kroków przed namiotem chłopak konia osadził i w mgnieniu oka stoczył się z siodła na ziemię. Przyrodni jego brat Altyn-Chara-czi, syn Geril-tu, już stał przy mordzie jego konia wraz z gromadą nagich, jak on, towarzyszy i powód wierzchowca odi brata odbiegał Czi-rim nie spojrzał nawet na dzieciarnię, biegł ku starszym z rozczerwienioną twarzą, z błyszczącemi oczyma.
— Oczir-meren[7] — wołał już zda lęka, łapiąc z trudnością powietrze. — Siedem chińskich głów przywiózł, moc złota, zdobycz na dwunastu koniach... sześciu jeńców „orosów“[8] i jedną „świętą kobietę“!...
— Jaką „świętą kobietę“? Co ty pleciesz?!... — przerwała mu opryskliwie Geril-tu.
Ale chłopak nie zważał tym razem na okrzyk Chanum (pani) i plótł dalej tak prędko, że zdawało się, iż pogubi wargi.
— Prawdę mówię! Sam widziałem... Przywiozła ze sobą świętą tybetańską książkę i odrazu powiedziała naszym ludziom: Om-Mani-Phadme-Chum!
— Książkę? Ależ to oni!... — krzyknął, zrywając się z miejsca Szag-dur — Oni!... Gdzie są?... Ilu ich?... Mój chłopcze, leć zaraz, pędź!... Niech jadą tu... Sprowadź ich natychmiast!...
Wszyscy obecni zwrócili się ku mówiącemu, zdziwieni jego silnym głosem i wielkiem podnieceniem. Nagie dzieci, prześlizgnąwszy się między nogami starszych, w pierwszym rzędzie słuchały go z otwartemi ustami i wytrzeszczonemi ślepkami, a z całego „urge“[9] zbiegali się już ludzie — kobiety, mężczyźni posłuchać nowin. Wkrótce zebrało się ich spore koło.
— Nic nie rozumiem! — wyrzekła zdziwiona Geril-tu.
— Potem, potem, Chanum!... Wytłumaczę, wszystko wytłumaczę, a teraz, zaraz... poślijcie po nich najlepsze konie albo lepiej... wóz... najpiękniejszą „arbę“... po tę pannę... powtarzał gorączkowo Szag-dur.
— Pannę?... — zapytała zdziwiona Tu-sziur. — Więc ich znasz?!
— Ależ tak!... Napewno oni!... Opowiem, opowiem... To cud!... A teraz spieszcie się!... Czi-rin, siadaj na koń!...
— Wcale to niepotrzebne!... — odrzekł spokojnie chłopak, strzepując „tasziurem“[10] kurz z poły chałata. — Zaraz sami tu będą! To oni jadą!... — wskazał wdal, gdzie czerniała gromadka jeźdźców.
— W „charaule“ nie mogli się dobrze z nimi rozmówić po rosyjsku, więc ich wiozą do ciebie, Szag-dur, który wszystko umiesz!... — wyjaśniał chłopak.
Spojrzał zwycięsko po słuchaczach, wydął usta, wyjął z za cholewy mosiężną fajeczkę z przywieszonym do niej kapciuszkiem, nabił ją tytoniem i, przysiadłszy na piętach pod ścianą jurty, zaczął spokojnie ssać dym, oczekując z powagą dorosłego na bieg „wyprzedzonych“ przez siebie wypadków.
Obecni krajowcy już zwrócili się twarzami ku zbliżającej się kawalkadzie. Jedynie stara, czarna Mongołka, obwieszona srebrem, lecz odziana w niezmiernie brudną, niegdyś żółtą jedwabną koszulę, rychło przestała patrzeć w tę stronę, a zbliżyła się do chłopca, wyjęła mu bez ceremonji fajkę z ust, otarła ze śliny jej cybuszek ręką, włożyła między swoje zwiędłe szerokie wargi i, nachyliwszy nisko ucho do twarzy chłopca, spytała głośno:
— O co chodzi, moje dziecko?...
— Nic, matko! Tylko... przyjeżdża ruska królewna, piękna jak złotowłosy księżyc wiosenny nad cedrowym borem i przywozi nam świętą księgę tybetańską, która da szczęście całemu ludowi... — odpowiedział głośnym szeptem chłopak.
Wszyscy tak byli zajęci przybyciem jeźdźców, że ku wielkiemu niezadowoleniu Czi-rina nie zwrócili najmniejszej uwagi na te jego słowa. Tylko Geril-tu zmarszczyła ponownie swoje brwi sobole i rzuciła podejrzliwe spojrzenie na matkę i syna, lecz nie miała czasu na dłuższe badano, gdyż Oczir Meren już osadził konia tuż przed zebranymi. Zwolna, ruchem pełnym niezmiernego szacunku dla samego siebie, zsiadł oficer z siodła, Towarzyszący mu żołnierze już zeskoczyli z koni i służbisto schwycili za uzdę wierzchowca naczelnika, inni przytrzymywali mu strzemiona. Tęgi szaro-gniady koń kręcił się niespokojnie, chrapał i przysiadał na zadzie, potrząsając czerwonem siodłem i utroczonemi z tyłu za nim cuchnącemi szaro żółtemi głowami Chińczyków z wyszczerzonemi zębami. Oczir Meren stanął na ziemi. Ubrany był w swój najwspanialszy błękitny chałat, zapinany na srebrne guziki, a czerwone wstęgi, zwieszające się z jego czarnej aksamitnej czapki, dochodziły mu prawie do pasa. Złożył właśnie dłonie w miseczkę i gotował się podejść z powitaniem do Geril-tu Chanum, gdy zdarzył się niesłychany dotychczas w koczowiskach Mongołów skandal: szlachetny potomek książąt narodu Bargu[11], wnuk wnuków opiewanego w pieśniach Sacha-daj Delche-te Zog-dar Batyrja — towarzysza i doradcy samego Czingiza — syn płynnego z bogactw i rozumu Aba-szaj Bad-maj Chana, uczony i powszechnie szanowany, pomimo młodych lat, Szag-dur Bad-maj nojon nagle ozdrawiał, zerwał się z siedzenia, rozepchnął wszystkich na cztery strony świata, potrącił nieprzystojnie czcigodnego Oczir Merena i rzucił się z wyciągniętemi, zupełnie po „zamorsku“ ramionami do tylko co przybyłych zsiadających z koni jeźdźców, schwycił jednego z nich w objęcia, uściskał, ucałował, poczem zrobił to samo w obliczu wszystkich z ową „białą królewną“, co to przyniosła „świętą tybetańską księgę“ z ziemi „orosów“!...
Mężczyźni aż przysiedli ze zdziwienia, oparłszy ręce na lędźwiach, dzieci podskoczyły w górę na pół łokcia, a kobiety stare i młode zakryły zasromane twarze końcami rękawów i powiedziały: pfhyj!
- ↑ Duch.
- ↑ Złota Jaskółka — przezwisko.
- ↑ Pastuchów.
- ↑ Zwykle kilka jurt razem stojących — tworzy „stawkę“.
- ↑ Powitanie mongolskie.
- ↑ Chał-cha nazywają sami siebie Mongołowie Wschodnich ajmaków (chorągwi). Ajmaki, które odpowiadają księstwom dzielą się na „choszuny“ — coś w rodzaju powiatów. Na czele ajmaków stoją chanowie, na czele choszunów — nojonowie (książęta). „O-löt“ zwą się Mongołowie zachodnich ajmaków
- ↑ Oczir — nazwisko, meren — ranga odpowiadająca stopniowi rotmistrza. Na pograniczu podlega mu zwykle kilka „chara-ułów“. — „Charauł“ — coś w rodzaju stanicy kozackiej, której ludność męska pełni powinność straży celnej oraz wojskowej, za co korzysta bezpłatnie z pastwisk, roli oraz otrzymuje mały żołd towarami chińskiemi od rzędu z Pekinu.
- ↑ Rosjan.
- ↑ Urge — stawka książęca, zwykle kilka jurt razem stojących. Nad namiotem księcia w razie jego obecności powiewa zwykle barwna chorągiew ze znakiem rodowym.
- ↑ Mocny kij z klapą rzemienną na końca, coś w rodzaju nahajki do popędzania koni.
- ↑ Kraina Bargu — Zabajkalie, naród Bargu — Burjaci.