Dalaj-Lama/Część pierwsza/12

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Om-mani-phadme-chum«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Blask tlejącego ognia ledwie rozświetlał cierna ne wnętrze koszar, pełne dymu, przykrego zapachu brudnego ubrania, mokrych „onucz“ oraz chrapania i szmerów śpiących dokoła ludzi.
Hanka leżała obok brata na pryczy i, wsparta jak i on na łokciu, na grubym, służącym im za wezgłowie pniaku, słuchała, powstrzymując oda dech, bezładnej opowieści Macieja. Ten z głową na tem samem wezgłowiu szeptał po polsku cichym, urywanym szeptem, jak w gorączce:
— ... Z początku my byli pod Czechami, potem pod Francuzami i dopiero w samym końcu zostali Polakami... Znalazł się taki chwat, co nas z tej kaszy obiecał wyprowadzić na równą drogę... Zaczęli my się zbierać, zbroić, uczyć w Nowo-Mikołajewsku na Obi... Duch taki we wszystkich wstąpił, że ino się trzymaj... Słówka tylko z Warszawy czekali, znaku najmniejszego... rozkazu... A tam... głucho i głucho... A tymczasem... front złamano!... Sam admirał Kołczak uciekł!... Zaczęły czeskie legjony ze swojem narabowanem złotem i dobrem odchodzić, a nam kazano ich odwrót zakrywać... I tu my się przekonali, że największym wrogiem Polaków jest nie Niemiec, nie żyd i nawet nie bolszewik — ino Czech... My już dawno mieli na karku krasną armję i partyzantów bez liku po bokach, my się już tygodnie i miesiące w nieustannych bojach krwawili, na „straszennym“ sybirskim mrozie na śmierć marzli, bez strawy ciepłej, bez przytułku... Tyle tylko, że na parę godzin człowiek przycupnie w „ciepłuszce“ w pociągu i zdrzemie się po całodziennej mordędze... A oni, Czesi, w spokoju, w wygodzie, za naszemi plecami jadą sobie, zatrzymują się po stacjach, handlują, grabią, gromadzą bogactwo, jakiego mieli i bez tego pełne wagony... Nam brak wszystkiego, bo już wszystko po okolicach oni wybrali, nie mamy lokomotyw, bo je „pepiczki“ wzięli, nie mamy chleba, nie mamy węgla, nie mamy drzewa... Wszyscy nieraz, nawet dzieci małe i kobiety, cośmy ich od bolszewików uwozili, szli do lasu rąbać zmarzłe na kamień drzewo, na paliwo do maszyn, co nas wiozły, w połach ubrania, w czapkach śnieg do kotłów zamiast wody nosili... Bo i wodę przeklęte „Czechy“ do cna wybierały i pompy nieraz psuły... Nawet jak odejdą ze swojem bogactwem już daleko, to jeszcze na stacjach przed nami warty trzymają, nas nie puszczają, żebyśmy wszyscy corychlej wyginęli do nogi w tych bojach, w tych trudach, co im szły na pożytek... Takie to są te ścierwy, Czechy!... Ale pułkownik nasz uwijał się, zarządzał, ducha w nas krzepił... Niedługo już, niedługo... Słowo przyjdzie z Warszawy!... Pójdziem na bolszewików!... Trzy pociągi pancerne zmajstrował... Pobił bolszewików pod Litwinowem, pod stacją Turtalską, pod Tajgą... I tak pchał nas powoli pociągami, mimo zbuntowanych pułków rosyjskich, mimo ich nieprzebranych na drogach taborów... Zdawało się nam, że końca, kresu tego nie będzie... Każdy chciał swoje gniazdo jeszcze zobaczyć... pod swojem niebem umrzeć... Krzepiliśmy się... Ale sił było już mało... Od tego strasznego mrozu, co jak splunąć to śniegiem ślina spada... duchaśmy i moc wszelką tracili... W tych samych szynelach, coś w lecie chodził — bij się i śpij... i warty sprawuj... Jak z nóg zdejmujesz onuce wieczorem żeby wysuszyć maneńko, szron się z nich sypie i chrtzęszczą... Dopchaliśmy jakoś jednak do Krasnojarska... Aż tu w samem mieście wybuchła rewolucja... Opadli nas „rusy“ ze wszystkich stron, jak szarańcza... Rannych, zabitych, chorych u nas moc... Każdy czeka swojej śmiertelnej kolei... a Czechy, psiekrwie, wciąż nie puszczają... trzymają nas, grożą, z bolszewikami szachrują... Naszą krew im sprzedają!... Zaczął iść w pułkach pomruk, że ginąć musimy dla czeskiego złota... Nawet nam pociągów z rannymi i kobietami nie puszczali... Był taki ich jenerał, Syrowyj... Czysty pies! Chciwy i okrutny!... Jeszcze nam na naszą prośbę, żeby kobiety i rannych przepuścił. Wzgardliwie odpowiedział... „Nadrugał się!“... Wtedy postanowiono pociągi rzucić i iść piechotą pobok kolei naprzód... Niech Czechy spróbują sami się bronić!... I zaraz się stało... Jak my tylko ich tyły odsłonili bolszewikom, tak im Moskale dali w skórę, że wszystko rzucili, uciekli i nawet admirała Kołczaka, swego naczelnego, bolszewikom za złoto sprzedali... Ale w nas też duch od tej chwili się złamał... Gdzie bez żywności, odzieży, obuwia... tysiące wiorst zimą przejść... do tego Władywostoku, gdzie miały na nas czekać niby japońskie okręty?... Nikt nie miał nadziei... A poniektórzy, co mieli w taborach żony i dzieci, zupełnie zwątpili... Zaczęli poddawać się... broń składać!... Bolszewicy raj nam obiecywali i wolność, i żywność, i sprawiedliwość... ale skoro broń i amunicję od nas dostali, zaraz mowę zmieniali: żołnierzy do swoich oddziałów wcielają, a dzieci i kobiety — do więzień, do kopalni, do pracy na torach kolejowych, śnieg zmiatać, drwa rąbać... Ja nie poddał się... My mieli dobrego młodziuśkiego oficera... On nam poradził, żeby z bagnetem iść w lasy... I poszli my, ale nas pod stacją Klukwiennaja bolszewiki rozbili... Ranny w nogę dogrzebałem się do jakiejś „zaimki“, gdzie mię Sybirak „z Polaków“ przechował, aż się rana zagoiła i pocieplało... Wtedy sam poszedłem za Bajkał, na kierunek do Japońców... Rozmaitych rozmaitości się ja nasłuchał, napatrzał... Swoich dużo spotykał, ale takie już były rozwydrzone... gorsze od Czecha!... Więc głównie w samotniaka szedłem, szedłem pędzony tęsknotą, aż tutaj doszedłem... Tu mię tak jak i was do milicji zabrali, — pilnować „artelnych“ składów, złoto czynszowe od „chinezów“ pobierać... Żyłem jak bez duszy, bez żadnej nadziei... Lasy, bory w około, ani wiem gdzie jestem?... Gdzie Mongolja, gdzie Warszawa, gdzie Japońcy?... gdzie jaki świat?... U nich dopytać się nic nie sposób... Śmieją się... Szydzą... Sami słyszeliście... Złe ludzie!... Aż wy... przyszliście... Z wami gwiazda mi się ukazała... Z wami pójdę!... Gdzie wy, to i ja... Co, dobrze!?...
— Dobrze, dobrze, kochany!... — szepnęła Hanka.
— Pójdziemy do Polski!...
— Tak! Pójdziemy do Polski!... — zgodził się Maciej.
— Do Polski?!... Czy to zaraz? — spytał żywo Władek, zrywając się.
— To się rozumie: zaraz do Polski. Po co czekać... Wy macie naukę, to znajdziecie kierunek! Gdzież można indziej!?... Albo to tam jak tu: owad, gorąc, tajga, zwierz dziki, strawa cuchnąca?... A ludzie gorsi od bydląt? Co, może nie?... Mam tam pod Mińskiem Mazowieckim chałupę i gospodarstwo nieduże. Bo poistocie zwę się Maciej Przygoda... Żonę z dwojgiem dzieci zostawiłem w kraju, jak mię do poboru wzięli.. Co ona tam nieboga robi?... Czy żyje?... Jak radę sobie daje?... Nic nie wiem... Pięć roków mija, jak cienia wieści od nich nie miałem... Ha!... W dołku ssie, ile razy o tem pomyślę... — wzdychał olbrzym.
— A my nie mamy już nikogo!... — szepnęła Hanka, patrząc w szmat gwiaździstego nieba, widniejącego w kwadracie dymnika.
— To nic! Zawdyk co w Polsce, to w Polsce!... Tam wszystko swoje... Do mnie pójdziecie!... Na początek!... A teraz śpijcie, bo jutro rano trza wstać na „zbiórkę“. Ten Kuźmin, to też cholera!... Straszny „Moskal“!
Ognisko zgasło i ciemności zalały izbę. Leżeli z zamkniętemi oczami, próbując zasnąć i nie wiedzieli, że w zmroku, tuż za krawędzią ich łoża zamajaczyła blada twarz i złe zezowate oczy zaświeciły złowrogim ogniem. Przylepiony do boku pryczy, nawpół wsunięty pod nią, wsparty na łokciu Mikita, drugą ręką szukał coś bezszelestnym ruchem złodziejskim pod pościelą i wezgłowiem Władka.
— Czego chcesz?... — krzyknęła nagle Hanka, siadając i budząc szturgnięciem brata.
Cień zniknął tak szybko, że samej Hance wydało się przez chwilę, że to przywidzenie.
— Co?... co?... Kto?!... Co się stało?... — mruczał sennie Władek.
— Nic już, nic!... Śpij!... Jutro opowiem!... — odrzekła Hanka, ostrożnie wyjmując rewolwer z pod głowy brata i kładąc go obok siebie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.