Dalaj-Lama/Część pierwsza/11
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dalaj-Lama |
Podtytuł | »Om-mani-phadme-chum« |
Pochodzenie | Dzieła zbiorowe |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Koszary był to nędzny pięciokątny „bałagan“ burjacki bez okien, z wejściem zawieszonem niewyprawną skórą krowią zamiast drzwi. Gdy Władysław i Hania, odsunąwszy skórę, znaleźli się za wysokim progiem chaty, nic z początku nie mogli rozpoznać wśród dymu i ciemności prócz wielkiego czworokątnego otworu pośrodku pułapu nad niską skrzynią, pełną ziemi i popiołu, na której tliło się kilka grubych bierwion zmurszał łego drzewa. Nad ogniem na drewnianych hakach wisiał wielki czajnik miedziany i ogromny kocioł, z pod pokrywy którego buchała para. Tuż obok ogniska na niskich pieńkach siedziało dwóch osobników, jeden z głową podwiązaną brudną, niegdyś żółtą, jedwabną chustką, drugi w podartym wiejskim kapeluszu. Pierwszy palił fajeczkę i przyglądał się, jak towarzysz jego zszywał łachmany odzieży, przeciągając niezgrabnie dużą igłę przez brzegi tkaniny.
Obrzucili przybyłych przelotnem spojrzeniem, nie przerywając zajęcia i rozmowy.
— Cóż, ja poszedłbym... Dlaczego nie iść!?... Ale nasz „stary“ ma rację: tego rabunku to na dwa dni, a życie długie!... — ciągnął osobnik w kapeluszu.
— Phi!... Zatroszczyłeś się nagle o swą długowieczność, kulasie!... Gadaj zdrów!... Kto ci uwierzy?... Nie idziesz, bo nie nadążyłbyś... Ja przynajmniej szczery jestem, zdycham, dlatego nie poszedłem! Co ze mnie? Tam trzeba chwatów!... Trzeba się zwijać, jak wąż w ogniu, inaczej guzy ino za innych dostaniesz...
— Panowie, gdzie tu wolne miejsce? — spytał Władysław, rozglądając się po niskich pryczach, ciągnących się wzdłuż ścian. Wszystkie były zajęte jakiemiś łachmanami, kuferkami, papierkami.
— My nie panowie, my obywatele!... — odburknął osobnik z fajeczką
— A wy kto będziecie? — spytał osobnik w kapeluszu, nazwany „Kulasem“.
— My nowozaciężni... milicjanci.
— A skąd?...
— Ze świata... — odrzekł surowo Władysław.
— Ho, ho!... Ptaki!... mruknął pierwszy.
— Gdzież więc miejsce?... — nastawał Władysław.
— Jest pewnie... na świecie!... odrzekł Kulas.
Władysław, który spieszył się, odsunął z niecierpliwością jeden z kuferków i chciał na tem miejscu położyć swoje rzeczy.
— Nie rusz... to moje!... — wrzasnął włóczęga z fajeczką.
— Tu jest miejsce!... Miejsca dosyć... Nas wszystkiego ośmiu... kładźcie gdzie bądź... choć; by tu koło mnie!... — zagadał łagodnie wielki kudłaty chłop który dotychczas leżał na pryczy, a teraz przysiadł nagle, robiąc miejsce przybyłym.
Władysław kiwnął mu głową i pytał dalej półgłosem:
— A z bronią?... Co mamy zrobić z bronią?...
— Na broni zróbcie na kolbie swój znak i tam postawcie!
Wskazał na stojak przy wyjściu, gdzie sterczało już kilka karabinów.
— My musimy wyjść... Czy możemy zostawić te rzeczy pod waszą opieką?... Jak was zwać?...
— Mnie?... Matwiej... A rzeczy zestawcie, nikt tu nic nie ukradnie... Chyba złoto!... — roześmiał się trochę smętnie.
— I złota nikt tu nie weźmie!... — wtrącił się Kulas. — Co na towarzyszy szczekasz, Polaku!
— A tak, prawda, Polak jestem!... — westchnął olbrzym. — A wy też Polacy?... Mój Boże!... Idźcie... Ale wracajcie!... Już ja wam wszystkiego dopilnuję!... Mój Boże!...
Wstał i odprowadził ich aż za próg. W świetle dnia przyjrzeli się jego twarzy przystojnej, dobrodusznej, ale dziwnie znękanej, jakby wystraszonej. Obciągnął na sobie nieśmiało połatany szynel wojskowy, starając się ukryć brak wszelkiej bielizny na szerokich, ogorzałych piersiach.
— To panowie z Polski?... — wciąż pytał nieśmiało, nie spuszczając z nich niebieskich, dziecięcych oczów.
— Nie, my nie z Polski!...
— Jakże tak?...
— My tu z pobliskiego miasteczka...
— Acha!... — westchnął z rozczarowaniem. — Znaczy, nie z Polski?...
Chciał iść z nimi; lecz Władysław wstrzymał go ruchem ręki.
— Obiecaliście popilnować!...
— A no juściż!... Będę pilnował... A wrócicie?
— Wrócimy, wrócimy!... Znacie Mikitę?... Co to za jeden?
— No, taki... jak wszystkie tutaj!... Niebardzo... To do niego?...
— Bywajcie zdrowi, Macieju!...
— Wracajcie z Bogiem, ale pospieszajcie, bo rychło obiad!...
Skoro tylko minęli kopalnię, rzucili się nieledwie biegiem, rozumiejąc jak nieostrożnie uczynili, porzucając w lesie swe rzeczy.
— I takby je nam odebrano!... — usprawiedliwiał się Władysław. — Należało nie zatrzymywać się... Mówiłem...
— Pocoś słuchał zezowatego włóczęgi?... Odrazu czułam wstręt do niego...
— Cicho!... Nie kłóćmy się, może są, może choć część się znajdzie, rozdzieliłem na dwie części!...
Już byli, przy urwisku; Władysław wprost skierował się do wielkiego świerka owiniętego do samej ziemi, niby płaszczem ciężkiemi gałęźmi z gęstem czarnem prawie igliwiem. Gdy znikł za jego zasłoną, Hania wstrzymała oddech.
— Jest!... — zawołał radośnie. — Są całe!...
Wyniósł z triumfem dwa uszyte z pęcherzy worki, pełne proszku z mięsa i ryb.
— A ładunki?...
— Zaraz, te gdzieindziej!...
Oddał siostrze woreczki i podszedł stanowczo do ogromnego nieopodal wykrotu zbutwiałego modrzewia; przykucnął, lecz, nim zaczął kopać, wyszeptał:
— Był ktoś.
Hanka patrzała mu niecierpliwie przez ramię, na rozgrzebujące ziemię ręce. Daremnie szukał, kopiąc coraz głębiej.
— A możeś się omylił? Może nie tu!...
— Ależ tu, dobrze pamiętam...
Wstał i, ocierając zimny pot z czoła, powiódł wzrokiem po pobliskich krzewach i zaroślach.
— Tu, napewno tu!...
Znowu zaczął rozpaczliwie rozkopywać miękką, wilgotną ziemię...
— Ładunki, kompas, mapa... — mówił z trudnością. A co najgorsza ten tybetański modlitewnik Badmajewa, który miał nam służyć za pasport w Mongolji... Zabrał!... Kości połamię nicponiowi!... Nikt inny, tylko on, Mikita!
Hanka była niemniej oburzona, powstrzymywała jednak brata.
— Może nie on, może który z Chińczyków nas podpatrzył...
— On, on!... Nikt inny... Widziałem jak łypał zezowatemi ślepiami, kiedy odchodziłem...
— Jeżeli on, to może jeszcze mu odbierzemy... Ładunków nie wystrzela zaraz, a modlitewnik kompas i mapa niepotrzebne mu... Jedynie koszulę, w którą zawinięte były rzeczy, zabierze... Ale jak ją włoży, wyda się...
— Oddałbym mu ją i nawet ładunków połowę, byle zwrócił mapę i modlitewnik!...
— Więc chodźmy prędko, żeby ich czasem nie zniszczył...
Wracali równie pospiesznie jak przyszli, wywołując tym razem pewną sensację wśród pracujących Chińczyków.
Worki z konserwami kryli niezręcznie pod ubraniem. Na szczęście nikogo nie spotkali po drodze i nawet „koszary“ były puste. Wsunęli woreczki pod pryczę i zamierzali udać się na poszukiwanie Mikity, kiedy ten niespodzianie sam ukazał się na progu...
— Chodźcie, chodźcie!.. Gdzieżeście się zapodzieli?... Kuźmin dawno was szuka, bardzo się gniewa... Cała milicja na zbiórce na majdanie... Wań przypędził stado owiec... Rozkaz, żeby natychmiast je szlachtować i ze skóry obdzierać... Mamy pomagać i pilnować, żeby „chinezy“ nie pokradły...
— Słuchaj, Mikita, zabrałeś nasze rzeczy?... — spytał groźnie Władysław, podchodząc i zastępując mu drogę od proga.
— Ja?... W głowie wam się przewróciło... Klnę się na rany Chrystusa... nic nie tknąłem... I po co?... Przecie razem mieliśmy uciekać... — dodał szeptem.
— Nie znalazłem ich... Słuchaj, oddaj nam tylko książkę i mapę... resztę weź!...
— Bóg z wami, Bóg z wami... Co wy?... Uczciwym jestem towarzyszem... Starym włóczęgą... klął się tak szczerze i bił w piersi, że Hani zrobiło się wstyd.
— Może nie on! — szepnęła do brata po francusku.
— Któż mógł wziąć?... On jeden znał miejsce...
— Możeś sam omylił się — wtrącił Mikita. — Nie tam szukałeś? W tajdze często się zwidzi!... Pójdziemy szukać razem, a teraz chodźcie, bo będą nam wymyślać... Umyślnie mię po was posłali... Biełkin sam tam jest... Nakazał wielki pospiech... Musi być owce kradzione... Bierzcie karabiny i chodźcie!
Władysław porozumiał się oczami z siostrą, która z trudem pokonywała wyraz wstrętu na twarzy i poszli za gadającym bez przerwy Mikitą:
— Pełna „mobilizacja“. Nawet poniektórych „chinezów“ Wzywają... I radość wielka... Bo to dawno już świeżego mięsa nie mieliśmy... Mongoły zupełnie przestały sprzedawać i odeszły precz w stepy... Zapasów zostało mniej niż na tydzień w „artelnych“ składach... Trochę słoniny i parę worów stęchłej żytniówki... Już „chinezi“ chcieli się buntować... Wielu odeszło...
Na „majdanie“ — placu przy składach towarzystwa, gdzie zwykle dzień i noc stał na posterunku jeden z milicji — ruch był wielki; kilku Chińczyków rżnęło owce, a inni obdzierali je ze skóry przy pomocy i pod nadzorem uzbrojonych milicjantów. Biełkin z okularami na nosie i książeczką w ręku chodził z miejsca na miejsce i zapisywał; komendant Kuźmin — dawny podoficer, — krępy, czerwony na twarzy, z podstrzyżonemi siwemi wąsami i „kolczykiem“ tombakowym w uchu, miotał się w ślad za nim i krzyczał.
— Dalej, chłopcy, żywo!... Co je tak bierzecie, jak żarzące węgle?... Za rogi je, tak!... Mocniej!... A wy co się tam szwendacie, Mikita, i wy nowi, panicze?... Dalej do roboty...
Krew lała się strugą po ziemi i mdły jej zapach zatruwał do reszty zadymione, ludzkiemi i bydlęcemi wydzielinami przepojone, powietrze. Hanka rzuciła żałosne spojrzenie w dal, gdzie śmiały się w słońcu zielone pierzaje lasu i błękitnialo niebo nad niemi.