Dalaj-Lama/Część pierwsza/18

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Om-mani-phadme-chum«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



O, tak: Szag-dur nie nudził się od czasu przyjazdu Hani. Nie nudziła się również Tu-sziur, gdyż cierpiała; nie nudziła się Geril-tu, pilnie słuchająca znoszonych zewsząd o cudzoziemcach płotek.
— Cagan Chotun (Biała Pani), — tak nazywali Mongołowie Hankę... — wyszła sama dziś na łąkę i rwała kwiaty... Poco ona rwała kwiaty, nie wiemy... Ot, tak: trzymała je w garści! Wtem przychodzi Szag-dur i bierze od niej kwiaty i nosi za nią, niewiadomo poco, jak stary osieł gałązkę karagany!... — opowiadał z ożywieniem Ałtyn-Cha-ra-ci.
— O, tak, nosił za nią cały czas! I wciąż mówił bez końca... A ona się śmiała... — dogadywały inne dzieci.
— Ty, Geril-tu Chotun[1], zwróciłabyś uwagę na Tu-sziur. Ten „oros“ „Śmierć Tygrysa“ wciąż się koło niej kręci i trzymał jej sukno, kiedy rysowała na niem wzór do haftu!... Słyszana rzecz: mężczyzna kobiecie?! — ostrzegała księżnę żona starszego pastucha.
— Dobrze! Już wiem!... A co robi „Gruby Oros?“ — pytała o Macieja.
— Ten wciąż śpi i pije kumys...
— Ach, ach!... Kiedyż się ich wszystkich pozbędziemy... Nie cierpię tych „czerwonomordych“!... — wzdychała księżna, marszcząc gęste brwi.
— Do Urgi droga daleka, ale wysłaniec już powinien wrócić niedługo.. — pocieszała ją sąsiadka.
Nietylko Geril-tu Chotun wyglądała z niecierpliwością wysłańca od męża: czekali go z wzrastającym niepokojem również Hanka i Władek, a głównie Maciej...
— Ani chybił, zapiszą nas w „mungały“, panienko... Czuje serce moje! I będziemy łowić konie na stryczki, jak te hycle!... Widzi panienka, jak oni to robią!... — mówił smętnie do Hanki, ukazując jej uwijających się w oddali na koniach pastuchów.
— Nie bój się, Maćku, nie bój!... Nie zapiszą nas w „mungały“, nie damy się!... — pocieszała go dziewczyna, śledząc z figlarnem zaciekawieniem zgrabne ruchy jeźdźców mongolskich.
— Łatwo pani mówić, bo pani nie widzi jak ten Szaga-dura wytrzeszcza na panią gały!...
Hanka roześmiała się.
— A jednak... wrócimy do Polski!... Macieju, wrócimy! — rzekła niespodzianie.
— Pewnie, że wrócimy, ale kiedy?... Jak ten szpik w kościach, a mózg w głowie wyschną nam do ona od tutejszego wiatru i żaru!...
— Nie mrucz, nie mrucz, stary niedźwiedziu!... Przecież bliżej jesteśmy od Polski niż przed miesiącem!
— Oj, paniusiu!... Taka bliskość to jest jak kochanie bez mur!... „Już bliżej! Już blisko... Jeszcze troszkę wysilcie się!“ — powtarzały też nam wciąż oficery, kiedy żyły z nas wyciągnąć chciały... I co z tego? — Polski jak niema tak niema!... Żeby choć iść, ale to człowiek siedzi, a serce w nim wyje jak pies!... Już idzie ten Szaga-dura!... Słowa do panienki powiedzieć nie można na osobności!... Zaraz przybiega!...
Hanka chciała się cofnąć pod namiot, gdyż spostrzegła, że z Badmajewym idzie jeszcze kilku nieznanych Mongołów, lecz młodzieniec dał jej znak ręką i krzyknął z daleka:
— Gdzie Władek!? Przyszedł list z Urgi. Jedziecie!... Musicie jechać za parę dni!...
Gdy podszedł blisko, Hanka zauważyła, że wymachuje długim zwitkiem papieru, upstrzonym czarnemi mongolskiemi znakami i opatrzonym wielką czerwoną pieczęcią.
— Koniec naszych lekcyj!... Musicie zaraz jechać... Sam Bogdo-gegen żąda, żeby pani stawiła się niezwłocznie u dworu! — dodał wzburzonym głosem...
— Jak?... Kto ma stawić się? — spytała ze zdziwieniem Hanka.
— Pani — odparł Badmajeiw, zaglądając ponownie w papier. — Musiał ten głupiec, Oczir Meren, nagadać o książce tybetańskiej, o pani modlitwie buddyjskiej i napadzie tygrysa na Władka!... Ha, cóż robić,... Niech się pani nie boi, nic złego tam pani nie zrobią... Owszem, może pani wielkich dostąpić zaszczytów...
— Wołałabym jednak jeszcze tu czas jakiś pozostać... Jeszcze nie skończyłam szyć sobie ubrania.
— Nie można, żadną miarą nie można... Rozkaz wyraźny!... A w dodatku ten Niemiec „Dziań-dziuń“ też podpisany na rozkazie, a on nie żartuje!...
— Jaki Niemiec? — spytał Władek, który podszedł właśnie ku rozmawiającym wraz z Maćkiem. Mieli fuzje na ramionach i torby myśliwskie, gdyż przez umyślnego wrócono ich z drogi na polowanie.
— Ach, dobrze, że jesteś!... Mam dużo z tobą do pomówienia!... — zwrócił się do niego Badmajew...
— Mówiłeś o jakimś Niemcu!?
— To ty nie wiesz? Nasz głównodowodzący — po chińsku „Dziań-dziuń“ jest Niemcem. Baron Ungern von Szternberg!... Niezwykły człowiek... Niezwyciężony... On to zorganizował nasze wojsko, z początku z Burjatów Zabajkalskich i rosyjskich dezerterów, potem przyłączył Mongołów Chał-cha, zdobył Urgę, oswobodził z rąk Chińczyków Bogdo-Gegena i ogłosił go cesarzem niepodległej Mongolji... Dzięki jemu jesteśmy wolni! A on, chociaż Niemiec, jest naszym z wiary, buddystą!... Modli się w naszych świątyniach i ma w swym namiocie ołtarz z posągiem Dobrotliwego... — opowiadał z uniesieniem Szag-dur.
Widząc jednak, że uniesienie jego nie udziela się wcale ani Władkowi, ani Hani, dodał przekonywująco:
— Nie bójcie się!... Nic wam się złego nie stanie!... Poprostu zainteresowali się tam w stolicy waszym losem, tembardziej, że ja też napisałem do wuja, że jesteście Polacy, a baron bardzo lubi Polaków i ma straż przyboczną wyłącznie z Polaków...
— Tak, tak!... Bardzo być może, ale ja wyznaję, myślałem, że pozwolą nam odjechać w stronę Chajlaru... W każdym razie tam byłoby bliżej do kolei i Pekinu.
— Do Pekinu z Urgi wcale nie dalej i droga lepsza przez Kałgan... Ale ja nie wiedziałem, że wy chcecie do Pekinu... Nie radziłbym jednak, gdyż tam w Chinach byłoby wam gorzej... Tam nie znają Polaków, tam traktowaliby was jak dezerterów rosyjskich! Najlepiej, powtarzam, tu u nas w Mongolji przeczekać. Tu u nas są jeszcze ciche kąty, jak widzicie!... — dorzucił, wskazując oczami na zalaną słońcem dolinę.
— Jak widać — niezupełnie!... — odrzekła smutno Hania.
— Jak najzupełniej... Jak nie tu, to odkoczujemy jeszcze dalej... Nie brak górskich dolin mało komu znanych... Wrócicie, jeżeli zechcecie!... To od was zależy... Moja już w tem głowa!... Zresztą jadę z wami!... — dorzucił stanowczo.
— Dziękuję ci, Szag-dur!... Wyznaję, że byłoby to dla nas niezmiernie, niezmiernie dogodne i... ważne... Ale... — wtrącił Władysław.
— Żadne „ale“... Jadę! to już postanowione...
— Nie wiem, czy to możliwe? Czy pan wytrzyma taką drogę... Przecież to, powiadają, stąd kilkaset kilometrów... Pan zbyt jeszcze jest słaby...
— Głupstwo!... Mongoł lepiej się czuje na koniu niż na ziemi!... Koczowaniem leczymy wszystkie nasze choroby... To już postanowione... jadę! Muszę jednak pomówić o tem jeszcze z Geril-tu. Ona tu pani. Od niej zależy, jakie da nam konie i wielbłądy i... kiedy...
Chwilę potem Szag-dur wszedł do książęcego namiotu. Geril-tu Chanum częstowała właśnie herbatą posłańca., który przywiózł był do niej listy. Na widok Burjata, księżna odsunęła się trochę od swego gościa i przerwała poufną z nim, pogawędkę:
— Siadaj, Szag-dur!... Będziesz gościem!... — zaprosiła uprzejmie młodzieńca, robiąc mu miejsce obok siebie. — Ciekawe wiadomości przywiózł Gu-nyn. — Wykryto spisek „czerwonych orosów“ i Chińczyków w Ulassutaju... „Czerwone djabły“ zajęły znowu Khathyl nad Kosogołem, a Chińczycy mieli w tym czasie wyrżnąć prawowiernych Mongołów i ruszyć znowu na Urgę... Książę Czułkun-Bejle zamieszany... Co będzie, co będzie, niewiadomo!... Nasze wojska mają iść na Ulassutaj!... Nie wiem, czy książę nasz zostanie w Urdze, czy też pójdzie z nimi...
— Napewno zostanie!... Przynajmniej tak pisze w tym liście... — tłumaczył jej Szag-dur, podając list z rozkazem, wiedział jednak, że Geril-tu jest niepiśmienna, więc papier od niej odebrał i zaczął głośno czytać. Księżna uważnie słuchała, zmarszczywszy gęste brwi. Gdy doszło do rozporządzenia o natychmiastowem dostarczeniu do Urgi Hanki wraz z bratem, w oczach jej zamigotały niepewne ogniki.
— Że tego żołnierza wzywają, rozumiem, ale poco dziewczynę?...
— Sam Gegen zainteresował się nią... sam Gegen! — powtórzył pospiesznie Szag-dur.
— Sam Gegen!... Cały klasztor huczy od opowieści — przytwierdził Gu-nyn.
— Jakiej opowieści?... — spytała z rozdrażnieniem księżna.
— A no z powodu tej książki i modlitwy, i cudownego ocalenia Szag-dur Bad-maj Nojo-na!...
Księżna jeszcze silniej zmarszczyła brwi.
— Rozumiem, ale co to ma wspólnego z dziewczyną... Mogli ich wezwać, poco ona... Chyba, że prawdą jest... co tam o tej Urdze... gadają!... — wybuchnęła nieostrożnie.
Gu-nyn aż się poruszył na siedzeniu i rzucił na nią z ukosa wylękłe spojrzenie.
— Nic wielkiego!... Wzywają ją przez ciekawość, to się wyjaśni... Ja wszystko wytłumaczę!... — uspakajał ich Szag-dur.
— Więc jedziesz? — spytała Geril-tu.
— Jadę i przyszedłem prosić o konie i wielbłądy!...
— Pomyślimy o tem, pomyślimy!... Jeszcze czas. Wieczorem dam odpowiedź!... Muszę roz-liczyć, które ze zwierząt są wolne, a które nam potrzebne — odrzekła po chwili zastanowienia.
— Ty, Gu-nyn, zostań, mam z tobą jeszcze do pomówienia! — zwróciła się do kurjera, który wstał i zamierzał był wyjść razem z Szag-durem.






  1. „Chotun“ i „Chanum“ — znaczy to samo: pani, gospodyni, często w potocznej mowie używa się naprzemian.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.