Dalaj-Lama/Część pierwsza/17

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Om-mani-phadme-chum«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Oczir Meren sam osobiście powiózł głowy chińskie i poprowadził jeńców „orosów“ panu swemu, księciu Namyń Dor-dzia Nojonowi do Urgi. Zabrał ze sobą też listy Szag-dura, wzamian naznaczonego przez tygrysa „Polan-do“ i „Świętej Dziewczyny“, których na swoją odpowiedzialność zatrzymał Bad-maj Nojon w stawce Kentej.
Badmaj, choć młody, miał wielkie wpływy i posłuch nie tylko przy dworze w Urdze, ale i wśród Burjatów po tamtej stronie rosyjskiej granicy. Trzeba było się z tem liczyć, w dodatku podtrzymała go Geril-tu Chanum, która obiecała w razie żądania sama dostawić obu jeńców mężowi. Oczir Meren niewiele zrozumiał z tych „zbyt uczonych“ rozumowań; był trochę obrażony, że go pozbawiono efektu postawienia być może przed samo święte oblicze Bogdo Gegena tak niezwykłych brańców, lecz musiał słuchać. Władek, Hanka i Maciek zostali w stawce księcia na prawach gości.
Hanka zamieszkała w namiocie Geril-tu Chanum razem z Tu-sziur, z którą wkrótce bardzo się zaprzyjaźniła.
Władek z Maćkiem pozostali w jurcie Szag-dura. Zresztą całe dnie zwykle spędzali razem, na otwartem powietrzu poza namiotami, błądząc wśród stad po okolicznych łąkach i górach. Szag-dur ożywił się, powstał, zdawało się, że zapomniał o swoich ranach i szybko powracał do sił, co wszyscy przypisywali modlitwom, i pojawieniu się „Świętej Dziewicy“ — Hanki. Zacny chłopak wysilał się, żeby uprzyjemnić przyjaciołom pobyt wśród swego narodu, troszczył się o ich wygody, zapoznawał z obyczajami, ostrzegał, uprzedzał. Dla Hanki wystarał się o jedwab na suknie i namówił ją, aby zanim uszyje sobie swoje, przebrała się w kostjum tubylczy.
Często wyjeżdżali konno w stepy na polowanie z sokołami. Wogóle Szag-dur pełnił całkowicie obowiązki gospodarza, ku wielkiemu zdziwieniu Korczaków, którzy wiedzieli, że sam był tu gościem. Ale dużo tu uderzało ich dziwnych poglądów i obyczajów, o które na razie nie pytali, starając się jednak je przestrzegać.
Zauważyli, że niewolno pluć na ogień, zalewać go wodą, dotykać ostrem żelazem, że kobieta nie powinna nigdy przechodzić między ogniem i ołtarzem z „ongonami“ oraz bóstwami buddyjskiemi, jaki stał w każdej jurcie w głębi naprzeciw drzwi.
Niewolno było, broń Boże, wylewać na ziemię kumysu, wyjmować nożem z kotła mięsa, stąpnąć nogą na leżącą na ziemi siekierę, rzucać byle gdzie łopatek baranich i tysiące, tysiące innych rzeczy, o których dowiadywali się zwolna od Szag-dura, a których drobiazgowość i surowość przerażała ich.
— Wcale wy nie jesteście wolni, przeciwnie, oplątani jesteście gorzej od nas tysiącem przesądów i zakazów!... — mówił mu Korczak, gdy Szag-dur próbował wychwalać przed nimi prostotę stepowego życia.
— Musicie nauczyć się po mongolsku. Wtedy zobaczycie jak to wszystko jest zrozumiałe, łatwe i potrzebne! Musicie nauczyć się: bez tego ani rusz! Niewiadomo, jak długo pozostaniecie tu u nas!... — dowodził.
— Ależ bardzo chętnie, będziemy się uczyć!... — zgodził się Władek.
— Ja już się uczę oid Tu-sziur! — roześmiała się Hanka.
— Wy musicie się uczyć nietylko mówić, ale czytać i pisać!... — gorąco nastawał Szag-dur. — Będę was uczył! Jak to poznacie, źle wam tu u nas nie będzie. My bardzo potrzebujemy uczciwych, inteligentnych ludzi... My tworzymy teraz własne państwo... A lud nasz jest spokojny, łagodny i... wdzięczny... Kraj piękny, życie ciche!... Czy nie tak?... Zwolna poznacie i pokochacie nasz dźwięczny język, nasze pieśni, nasze legendy, nasze dążenia... Bo my dążymy do pokoju, do zgody ludów, do łagodności obyczajów, tok potrzebnych dla bezpieczeństwa naszych stad... Cóż, kiedy wkoło są drapieżco, kłamcy i rozbójnicy!... Wszystko to jest w naszych legendach... o Gesser Chanie, o „Synu Nieba“, o Idyge... wszystko to jest w naszych księgach... Jak zbliżycie się do nas i poznacie wielkie znaczenie Mongolji nietylko dla Azji, ale dla wszechświata, to może zostaniecie z nami!? Przecież myśmy opanowali pół świata: zdobyli Chiny, Indje, Małą Azję, Kaukaz i byli... za Wisłą!...
Marko Polo, bogaty, wykształcony wenecjanin w XIII w., bawił na dworze naszego cesarza Kubłaj Chana dwadzieścia lat!... I bardzo był zadowolony. Teraz wiele rzeczy zmieniło się na lepsze... Buddyzm złagodził obyczaje!... My jesteśmy teraz najbardziej sprawiedliwym i ludzkim narodem na świecie!... Co ja zresztą będę dowodzili... Sami zobaczycie... Tylko myślę, że się przekonacie... Ty, Władek, lubisz konie i polowanie, a gdzie znajdziesz lepsze konie i lepszą zwierzynę... dzikie barany, antylopy, dzikie osły i konie, niedźwiedzie, kozły i jaki... Co? He!... A pani... — zwrócił się do Hanki. — Pani tak pięknie haftuje... Tu-sziur nachwalić się nie może zręczności palców pani... I tak ładnie pani w naszem ubraniu!... Tu cicho spokojnie — a tam: gwałty, rozboje, mordy, okrucieństwo!...
Hanka poprawiła na sobie niepostrzeżenie ślicznie wyszywany chiński szlafroczek, zarumieniła się, lecz oczów nie podniosła. Zato Tu-sziur, siedząca obok niej również z haftem w ręku, choć nie rozumiała ani słowa, podniosła nagle oczy i obrzuciła bystrem, trochę smutnem spojrzeniem z początku Szag-dura, a potem cudzoziemkę.
— Owszem uczyć się twej mowy chętnie będziemy!... Wszystko, co się ciebie tyczy, żywo nas zajmuje... Lecz, zostać tu na zawsze... byłoby nam trudno... Czy tybyś zgodził się naprzykład! przenieść zupełnie do naszego kraju...? żywo zapytał Korczak.
— Kto wie!... Zależy od powodu — odrzekł ostrożnie Badmajew.
— Nie wyobrażam sobie! — dowodził Korczak. Rozumie się, są okoliczności silniejsze nad wszystko, lecz dobrowolnie zostać... przenieść się do tak odmiennego środowiska... — poprawił się — nie wyobrażam sobie... Tymczasem jednak będziemy uczyli się po mongolsku nietylko mówić, ale i żyć!... To się zawsze przyda!... Liczymy na twoją pomoc i życzliwość w tym względzie!
— Nasze życie jest bardzo ciekawe i rozmaite... — przekonywał ich z pewnym uporem Szag-dur.
— Wciąż w ruchu, z miejsca na miejsce... Idziemy za wodą, za zieloną trawą, za kwiatami... Na wiosnę, kiedy w górach jeszcze zimno, przebywamy na płaszczyznach najniższych... Wody wtedy tam dużo i step zieleni się i kwitnie cały...
W lecie, kiedy słońce i piaski wypiją wodę tających śniegów... posuwamy się ku górom bliżej lodowców, skąd wypływają potoki... Tam chlodno i trawy zielone, i dużo zwierzyny... Jesienią uchodzimy od górskiego zimna, zamieci i wichrów znowu na doliny, pokrywające się ponownie otawą... Wolni błądzimy wciąż z naszemi stadami, jak te chmurki srebrne po niebie... Nad nami niema pana, prócz Boga, błękitnego nieba, słońca i wichrów... Kto nam rozkazać co może?...
Nie posłuchamy go, jeżeli nie spodoba się nam, co mówi... Odejdziemy precz od niego i władzy jego z dobytkiem naszym w step, w pustynie... Czy może to uczynić mieszkaniec miast? Albo nawet waszych wsi?... Chroniąc życie i mienie, musi słuchać rozkazu każdego, jak niewolnik...
— I wy macie władze: książąt, lamów, Bogdogegena, których słuchacie... Kogoś słuchać trzeba!... Chodzi o to, kogo?
— Właśnie słuchamy ich, o ile to dla nas jest korzystne, z wolnego przekonania... To wielka różnica... My jesteśmy wolni!... — dowodził Szag-dur.
Częste ich lekcje mongolskiego zamieniały się na podobne długie dyskusje, przerywane często głośnem chrapaniem Maćka. Hanka zwykle nie brała w nich udziału, lecz pilnie słuchała. Po zaczerwienionych jej uszach, po zarumienionych policzkach odgadywał nawet Badmajew, że spory te bardzo ją interesują, a milczenie jej podniecało w nim ostrą ciekawość i słodki niepokój... Lubił Korczaka, jego jasny umysł, prostotę i szczerość, lecz, właściwie zdanie dziewczyny było dlań tysiąckroć droższe i ważniejsze...
— Nie, nie zostanie!... Nigdy nie zostanie!... Taka złota księżniczka!... — myśłał ze smutkiem... A przecież miewali mongolscy panowie białe żony i chińskie królewny, wypieszczone w pałacach, podobne do różowego kwiatu południowego lotosu!... Ale to były — branki!... — odpowiadał sam sobie.
Kiedy po gorącym dniu, po wesoło i gwarnie spędzonym wieczorze na przyglądaniu się grom i zabawom młodzieży lub na słuchaniu rapsodów, które Szag-dur starannie tłumaczył przyjaciołom, rozchodzili się wszyscy do swoich namiotów, znużeni zdrowym ruchem i obfitym posiłkiem — Szag-dur długo nieraz stał samotny przed drzwiami jurty i, wpatrując się w usiane gwiazdami niebo, rozmyślał o tajemnicach duszy ludzkiej, zupełnie tak samo, jak to lubią czynić jego bracia, mongolscy pasterze.
— Dlaczego człowiek woli to a nie tamto?... Dlaczego serce moje bije mocno dla tej złotowłosej, a nie zwraca uwagi na słodką Tu-sziur, której oczy tak często szukają moich?!... I wiem, że nadaremno, że to się nie zmieni!... Chyba, że stanie się coś niezwykłego, jakieś wielkie szczęście, albo nieszczęście!...
Patrzał na pociemniałą dolinę, nad którą wdali świecił wśród gwiazd diadem lodowców Ken-teju, słuchał szumu rzeki lejącej się krętą wstęgą wśród łąk i ławic piaszczystych, śledził pilnem okiem bezruch białych gurtów baranich zapędzonych na noc do ogrodzeń „stawki“, ślizgał się wzrokiem po grzbietach wielbłądów, leżących ciemnemi złomy na ziemi, po pstrych kupach bydła rozsianego, jak polne głazy w około w pobliżu namiotów. Senny szmer wypoczywającego życia wśród cichej nocy stepowej napełniał serce pasterza dziwną tkliwością; poczuł, że mu oczy wilgną i modlitewnie wyszeptał, patrząc w stronę namiotu Hanki:
— Niech opieka Dobrotliwego strzeże cię od wszelkiego zła, niech oddala od ciebie cierpienie i łzy!... Nie bądź moją, jeżeli to nie sądzono, lecz nie odchodź, dopóki oczy moje łakną twego widoku!
Był jej wdzięczny, jak tylko może być wdzięczny „dobry pasterz“, gdyż rozumiał, że przez nią tylko szare jego życie wypełniło się światłem, ciepłem i radością. Przypomniał sobie, jaką rozkoszą napełniało jego serce proste przyglądanie się z oddali wdzięcznym ruchom dziewczyny, bawiącej się lub pracującej w gronie dziewcząt krajowych, jak wstrząsające uczucie wywoływała w nim zamiana z nią przelotnych nawet spojrzeń. Chwycić ją w objęcia i utonąć wzrokiem w otwartych jej źrenicach wydawało mu się niedostępnem, jakiemś zawrotnem marzeniem, które nawet odpychało go od siebie, jako nierealne, niedopuszczalne...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.