Dalaj-Lama/Część pierwsza/19
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dalaj-Lama |
Podtytuł | »Om-mani-phadme-chum« |
Pochodzenie | Dzieła zbiorowe |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Szag-dur siedział w swoim namiocie, pochylony nad małym stoliczkiem z pędzelkiem w ręku i pisał pilnie listy do Urgi, które miał zamiar wysłać z powracającym tam dziś jeszcze Gu-ny-nem, gdy wpadła Tu-sziur z radosnym okrzykiem:
— Szag-dur, wszyscy jedziemy!... Geril-tu Chanum kazała na noc zwijać namioty. Już kobiety pracują!...
— Jakto wszyscy?... Cała stawka?
— Niezupełnie. Część tabunów zostanie z moją matką, ale ja i Czirin Senge jedziemy... Tak się bałam, tak się bałam, że mnie zostawią... Jużem ciebie, prosić chciała o wstawienie się... Jednak sama mnie wzięła... Będę jej potrzebna!... Wszystko dla niej zrobię... Nigdy nie widziałam Urgi!
— I ja nie widziałem Urgi!... Zobaczymy ją razem!... — roześmiał się chłopak.
— Tam, powiadają, jest posąg Buddy cały złoty i wysoki jak góra Munku Sardyk!... W klassztorze z purpurowemi ścianami mieszka podobno dziesięć tysięcy lam? Modlą się dzień i noc, grają na długich trąbach, a kto z grzesznych spojrzy na boskiego Gegena lub dotknie czerwonego sznura, który ten trzyma w ręku, ten zbawion będzie po śmierci od stu złych wcieleń!... — trzepała dziewczyna.
— A głównie, że Urga jest teraz sercem Mongolji... Tam zobaczę mongolską artylerję i piechotę, której dotychczas nie mieliśmy... i radjotelegraf, którym przez powietrze rozmawiać można o tysiące mil... Wszystko to urządził Dziań-Dziuń Ungern!... Niech mu będzie chwała do końca życia na ziemi i święte wcielenie po śmierci!... Wszystko zobaczymy, Tu-sziur... Ale teraz czegóż chcesz ode mnie!
— Geril-tu Chanum wzywa cię, a zarazem chciałam cię uprzedzić, że zaraz zaczniemy zwijać twój namiot...
— A gdzie są Korczaki?...
— Nie wiem. Odeszli gdzieś razem z Maciejem... Ale Geril-tu Chanum kazała ich mieć na oku, więc pewnie sługi wiedzą, gdzie oni są!...
— Mniejsza o to; trzeba ich zawiadomić, że namiot zwijamy, że jutro odkoczujemy, że spać będą nie w jurcie, lecz pod małem płótnem... żeby swoje rzeczy tam przenieśli!
— To już ty im wytłumaczysz. Nikt z nas tego nie zrobi; za mało jeszcze umieją po mongolsku... ale najpierw chodź do Geril-tu... kazała ci zaraz przyjść!...
„Stawka“ gotowała się istotnie do koczowania; jurty rozbierano i ładowano na wielkie dwukołowe „arby“, na których również ustawiano skrzynie i wozy z rzeczami, drewniane naczynia i metalowe kotły. Wrzał ruch, latały z krzykiem dzieci i szczekały psy w radosnem podnieceniu, a zdala z doliny sunęły już ku stawce stada, pomimo że słońce stało jeszcze dość wysoko na horyzoncie...
— Jutro o świcie ruszamy. Ale Gu-nyn pojedzie przodem dziś jeszcze. Siadaj i pisz ode mnie. list do księcia!... — powiedziała Geril-tu do Szag-dura, gdy ten wszedł do jej ogołoconego już ze sprzętów namiotu. Burjat ukląkł obok księżny przed małym stoliczkiem, na którym stała chińska porcelanowa tafelka z roztartym tuszem, wziął pędzelek, umoczył go i przysunął sobie bliżej skrawek papieru:
— Co mam pisać?...
— Pisz mu... — zaczęła z namysłem księżna... przedewszystkiem, że go polecam błogosławieństwu Dobrotliwego... jak zwykle, wszystko to, co wiesz..., co się pisze w listach... Potem napisz mu, że po rozważeniu wszystkiego, co mi powiedział Gu-nyn, postanowiłam zbliżyć się do Urgi, aby być pod opieką świętego miasta oraz pod silną dłonią księcia mego i pana. Pisz mu, że chodzą rozmaite pogłoski, o których mu powiem osobiście... Również dlatego postanowiłam odkoczować stąd, że jak mi donieśli z Ononu[1], tam pojawiła się zaraza na bydło, a również bandy czerwonych zbójów, więc chociaż pora jeszcze wczesna dla wyjścia z gór, lecz w obawie...
— Ależ to nieprawda!... — zauważył Szag-dur, przestając pisać.
— Nie twoja rzecz!... Co ty wiesz?!... Pisz skoro ci mówię! Bydło rozdzieliłam na dwie części: większą, z którą Dur-szim-bel Chatun odejdzie ku Muka-tu na południe, a ja z mniejszą idę ku świętemu miejscu i zatrzymam się niedaleko miasta w górach na północy, gdzie znajdę dobre pastwiska... Poza tem pisz mu... — dyktowała Geril-tu, ciągnąc poważnie dym ze swej srebrnej fajeczki.
Szag-dur kręcił głową i kiwał nią powątpiewająco, lecz pisał posłusznie, popędzany spojrzeniem stanowczem błyszczących oczu księżny oraz chmurnem zmarszczeniem jej pańskich brwi. Skończył w sam czas, kiedy zaczęto z drewnianego szkieletu jurty odwiązywać płaty pokrywającego ją wojłoku.
Większość mieszkańców „stawki“ szykowała się do spędzenia nocy przy ogniskach, które przedtem ukryte wewnątrz jurt, teraz po ich rozebraniu, rozbłysły licznemi gwiazdami wśród mrowia spędzonych razem stad. Gwar, śmiech, pieśni, okrzyki kobiet, dojących krowy, nawoływania pastuchów, ujadanie psów, wrzawa głosów bawiących się dzieci i młodzieży ogromnie ożywiły krajobraz. Hania, Władek i nawet Maciej przyglądali się ciekawie powszechnemu ruchowi i nie szli spać, chociaż dla nich, jako gości, urządzono narówni z księżną „małe płótno“, to jest namiot dwuskrzydły z niebieskiego taniego nankinu, tuż niedaleko od szeregów przygotowanych do wyruszenia nazajutrz „arb“. Szag-dura nie było; z polecenia księżny przyjmował raporty od pastuchów, odbierał od nich drewniane „birki“ z nacięciami, wykazującemi ilość bydła oraz zapisywał ich sprawozdania na skrawku papieru. Czirin Senge towarzyszył mu, pilnie przysłuchując się odpowiedziom i wstawiając swoje poprawki. Tu-sziur również była zajęta pakowaniem i układaniem na wozy resztek rzeczy. Polacy poczuli się zupełnie obcy i osamotnieni w tym wirze powszechnego ruchu i ożywienia.
— Żeby tak się włóczyć całe życie jak cygan!... Zdechnąć można!... — zauważył Maciek. — I co to za porządek: onegdaj cap wpadł do naszej jurty i położył mi się na głowie, kiedym spał. Nie mogłem go zrzucić, omałom się nie udusił... Wczoraj krowy, czochając się, obaliły część siatki... A smród taki nocami, kiedy te owce, krowy i wielbłądy układą się dokoła namiotu, że wytrzymać nie można... To z tych bydląt... Wyjść w nocy za próg — Boże uchowaj!... Zaraz psy rzucają się, a złe jak wilki... A i krowa, jak z małem dziecięciem, zaraz rogami grozi... Nie podchodź!... Tfu, takie życie!... Lubię i ja bydło... dlaczego nie!... ale jakieś ludzkie, a nie takie... niewiadomo jakie!...
— Cicho! cicho, Macieju!... Skończy się niedługo, słyszałeś: jedziemy do miasta!... — pocieszała go Hanka.
— Już ja, panienko, w to ich miasto niebardzo wierzę... Pewnie takie samo, jak to ich bydło!... Jedno mnie raduje, co mówił Szag-dura, że tam są nasi żołnierze... Choć wyznaję, że mi się już nie chce żadnym narodom służyć!...
— Jak nie będziem chcieli, to nikt nas nie zmusi. Ale co tam zawczasu zgadywać!... Chodźmy lepiej spać, bo jutro, powiadają, w drogę przed świtem!... — wmieszał się Władek.
Wpełzli pod zwisające ze szczytowego drążka płaty nankinu i ułożyli się na rozpostartym tam wojłoku. Usnąć jednak długo nie mogli, budzeni gwarem bardzo powoli ucichającego obozu.
Obudził ich skrzyp wozów. Ciemna gwiaźdzdsta noc patrzała w trójkąt płóciennego wylotu. Mimo to skrzyp, który rozbrzmiał w jednym końcu stawki, powtórzył się natychmiast w drugim, i do niego niezadługo dołączył się trzeci, czwarty... Skrzypy to były urywane, widocznie szykowano wozy i zaprzęgano do nich woły, ale brzmiały one coraz liczniej, w różnych końcach, przechodząc stopniowo całą linję stawki, aż z tego przerywanego różańca dźwięków oddzielił się skrzyp głośniejszy, wielogłosy, ciągły i zaczął się oddalać, cichnąc stopniowo... Odchodziła widocznie pierwsza partja „arb“.
Maciek, który obudził się pierwszy, wypełzł z namiotu, usiadł i ciekawie śledził ciemniejsze od nocy sylwetki wozów, ludzi, koni, migające niewyraźnie w mrocznem powietrzu, ledwie rozświetlonem blaskiem gwiazd. Tu i tam na ziemi z poza garbów śpiących pokotem bydląt, słabo biła koralowa łuna dawno przygasłych ognisk. Ludzie zrzadka zmieniali krótkie okrzyki, zwierzęta stękały, sapały, wzdychały... Coraz to od obozowiska oddzielały się długie czarne sznury taborów i uchodziły w pokryty nocą step, skrzypiąc wielkiemi tarczami zbitych z desek i obracających się wraz z osiami kół.
Wreszcie granat nieba zwolna zaczął przechodzić nad szczytami wschodnich gór w odcień siny, rozpuszczając blask niknących gwiazd. Siwa światłość przelewała się stamtąd przez wręby skał do doliny, spędzając wszędzie i łagodząc ciemności. Różowy blask cieniuchną niteczką wybłysnął na gzymsach przeciwległych jutrzence wiszarów. Coraz wyraźniej rysowały się na obszernej międzygórskiej równinie tabory wozów, sunące wolno dwoma rozbieżnemi szlakami. Nareszcie ruszyły ze stawki stada: ogromne gurty owiec białych, jak mgły poranne, popłynęły z lewej strony karawany wozów, za niemi bydło rogate pilnowane i popędzane przez konnych „czabanów“. Stada koni, od których już wczoraj oddzielono przeznaczonych dla ludzi wierzchowców, wciąż jeszcze tkwiły ciemną, zwartą masą na majdanie. Nakoniec ruszyły i one, kierowane gwizdaniem i klaskaniem batów z tyłu przez komuchów na prawo od linji taborów... Wszystko odbywało się w niezmiernym porządku, choć z wielkiem ożywieniem...
I ta radość sprawnego olbrzymiego ruchu udzielała się pozostającym na miejscu w oczekiwaniu swej kolei kobietom, dzieciom, starcom...
Karawany malały, zamieniały się w czarne kreski i punkciki, wreszcie nikły w bezkresnej pustyni.
Na majdanie pozostała jedynie kupka posiodłanych i powiązanych z sobą wierzchowców oraz parę „arb“ lżejszych, lepszych, przeznaczonych dla starych kobiet i zupełnie małych dzieci.
Usadzono ich na wojłokach i kocach, wyścielających twarde pudła niezgrabnych wozów, a gdy ruszyli śladem oddalających się taborów, pozostali dosiedli koni.
— Tak na głodno! — mruczał Maciek. — To ci dopiero koczowianie!
— Nic takiego — wytrzymamy!... Takie pewnie tu obyczaje. A pamiętasz, jak niedawno nas pędzili piechotą i nic nie dawali cały dzień! — przypomniał mu Władek.
— To była niewola, a tu gościna!
— Za parę godzin staniemy na popas!... Krzywda nam się nie dzieje!... Nie grzesz...
— Juściż, że się nie dzieje, ale wołałbym już iść samemu na swój strach, byle do Polski!...
— Pójdziemy, pójdziemy... Jeszcze troszkę cierpliwości!... — uspokajała go Hanka.
Jechali kupą, nie wyprzedzając taborów.
Hania na ślicznym białym wierzchowcu, uśmiechnięta i ożywiona nowością tego wszystkiego, co się dokoła niej działo, jechała razem z Tu-sziur oraz innemi Mongołkami w świcie księżnej, która, odświętnie odziana, z rozwiewającemi się z czapki czerwonemi wstęgami, dumnie toczyła pięknym karo-gniadym wierzchowcem, przystrojonym w suto srebrem nabijany rynsztunek i siodło o szerokim równie srebrnym łęku.
Geril-tu Chanum rzucała wciąż szybkie, badawcze spojrzenia przed siebie i dokoła siebie i nic nie uszło jej uwagi. Od czasu do czasu rzucała rozkazy, nie zważając wcale na czcigodnego Dumba Dordżi..., który przecież z wieku był naczelnikiem pochodu...
Obok Hani zwijał się na zwięzłym bułanku Szag-dur. dając pilne baczenie na bezpieczeństwo dziewczyny.
— Ostrożnie, ostrożnie!... Tu na drodze trafiają się często całe kolonje nor suślich!... Nie można ominąć, gdyż ciągną się na dziesiątki wiorst... Trzeba uważać, koń łatwo może się połknąć... Niech pani nie zdziera wierzchowca trzeba mu uzdę puścić wolno, on sam znajdzie drogę..., on doświadczony!... — pouczał dziewczynę co chwila.
Pogodna zorza tymczasem rozpaliła się już nad doliną, barwiąc ogniem, złotem i sinemi cieniami powietrze, skały i wody. Na szmaragdzie łąk zabłysła perlisto — tęczowa powłoka rosy.
Głośniej zaświegotały skowronki w lazurowych wyżynach, a na stepie wybiegły z pod jeźdźców i poszły z nimi długie blade cienie.