Dalaj-Lama/Część pierwsza/20
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dalaj-Lama |
Podtytuł | »Om-mani-phadme-chum« |
Pochodzenie | Dzieła zbiorowe |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Choć była druga połowa lata, we dnie dokuczały jeszcze upały. Za to noce były chłodne, gwiaździste, rosiste.
Wyruszali zwykle z obozowiska przed świtaniem i zatrzymywali się na nowym postoju przed południem. W ten sposób ani bydło, ani ludzie nie cierpieli od goląca, nie czuli się zmęczeni. Przeciwnie, na świeżych żeremiach stada wypasały się doskonale, a ludzi podniecał i ożywiał upadek w czasie podróży wszelkich społecznych i obyczajowych podziałów i przegródek.
Na noc nie rozbijano wielkich namiotów, lecz stawiano „małe jurty“ z drewnianych, pokrytych naprędce wojłokami jurtowych krat, zestawianych jak domki karciane. Zresztą tam nocowały tylko starsze kobiety, małe dzieci i księżna Geril-tu Chanum. Służba i młodzież spędzały czas pod otwartem niebem, to na koniu to przy ognisku, to gawędząc, to zabawiając się w igrzyska, to polując z sokołami na drobne czworonogi stepowe, lub ptactwo wodne, którego mnóstwo spotykali na przydrożnych błotach i jeziorach.
Mimo to już w parę dni Hania czuła się dziwnie znużoną.
— Kiedy nareszcie przybędziemy do tej Urgi? — pytała z kwaśną miną Szag-dura
— O, jeszcze daleko! Co się pani tak spieszy?... Czy pani tak źle z nami?...
— Bynajmniej!... Bardzo mi nawet przyjemnie... — odpowiedziała z uśmiechem. — Ale nie mogę tak długo... obchodzić się bez własnego kąta. Nie jestem stworzona na koczowniczkę. Zresztą i wy nie jeździcie przecież tak ciągle!... — dodała, spostrzegłszy, że Szag-dur nagle posmutniał.
— Rozumie się, że nie. W czasie zimy miesiące nieraz całe stoimy na jednem miejscu. Ale wtedy o wiele mniej wesoło, wszyscy siedzą w swoich jurtach daleko od siebie...
— Przecież odwiedzają się...
— Tak, to tak!... Ale nie można ani swobodnie pogadać, ani zobaczyć się, z kim się chce... Wszystko na oczach starszych, książąt... pod dozorem... To samo w Urdze! Niewiadomo co nas tam czeka!...
— Po co mamy zatrzymywać się w samej Urdze... Możemy stanąć pod miastem... Mam jednak przeczucie, pewność nawet, że tam dopiero dowiemy się wszystkiego...
Urwała, gdyż instynkt podpowiedział jej, żeby nie mówiła zbyt wiele z nikim o zamierzonej ucieczce do Polski.
Burjat jednak zrozumiał i posmutniał jeszcze więcej.
— My zatrzymamy się pod miastem, bo przecież z bydłem w mieście nie wyżyjesz, niema paszy. Ale wy będziecie musieli udać się zaraz do miasta. Jest wyraźny rozkaz. Zresztą Geril-tu Chanum nie zechce, żeby pani została w stawce księcia.
— Dlaczego?
Szag-dur zakłopotany patrzał w dal i nie odpowiadał. Hanka obrzuciła go zdziwionem i podejrzliwem spojrzeniem. Wyjechali jak zwykle, daleko przed karawan. Śliczna, porosła, wysoką trawą, usiana kwiatami dolina słała się dokoła nich, środkiem niej płynął potok, nad nią sklepiły się szafirowe niebiosa, pozłocone słońcem, wsparte na silnych łańcuchach okolicznych wzgórz. Byli zupełnie sami, jedynie koniki polne strekotały pod nogami ich wierzchowców i od czasu do czasu stukały kopyta koni, uderzając o ukryte wśród ziół kamienie.
— Dlaczego? — powtórzyła z naciskiem Hanka, nie spuszczając oka z Szag-dura.
— Ech! co ci to, Garudi? — zwrócił się ten, zamiast odpowiedzi, do trzymanego na zapięciu lewej ręki berkuta.
— Co ci to? Czujesz zwierzynę?...
Istotnie ptak niepokoił się, wyciągał zakapturzony łeb i straszył pióra, wierzchowce również zaczęły strzyc uszami i wyciągać przed siebie szyję. Ale ani Hanka, ani nawet Szag-dur nic nie dostrzegali na stepie. Nagle doleciał ich głos, jak brzęczenie dalekiego bąka. Konie przystanęły, jeźdźcy mimowoli ściągnęli je cuglami.
— Co to? — spytał Szag-dur, nadstawiając ucha.
— Nie wiem!... — odszepnęła Hanka, obszukując step strwożonym wzrokiem.
Brzęczenie potężniało szybko i miarowo, stawało się podobne do szumu olbrzymiego roju.
— Szarańcza!... — mruknął Szagsdur. Ale nigdzie nie widać chmury. — Acha, już widzę: ptak! Jaki ogromny! Boże dobrotliwy!
Już nie spuszczał przerażonych oczu ze skrzydlatego potwora, zbliżającego się z szybkością pocisku. Brzęczenie zamieniło się w ryk i łoskot bijących skrzydeł. Berkut rozpostarł mu na ręku loty i zaczął kwilić, wierzchowiec przysiadł na zadzie i zjeżył grzywę.
— Aeroplan!... — krzyknęła Hanka, daremnie walcząc ze swoim koniem dziko chrapiącym, stającym dęba i wierzgającym naprzemian.
— Aeroplan!... — powtórzyła.
W tej chwili jej wierzchowiec obrócił się na tylnych nogach, wziął na kieł i pomknął szalomnym galopem w step przed nadlatującym aeroplanem. Zdążyła dostrzec, że koń Szag-dura zrobił to samo, że pędzą na oszalałych zwierzętach, nad któremi wzięło całkowitą władzę przerażenie. Sadzili na oślep przed siebie; zdyszane piersi koni pruły z poświstem wysokie fale traw, pod któremi kryły się niewiadome przeszkody: głazy, jary, krzewy... Przesadzali je w skok, pochyleni nad grzywami koni, starając się jedynie utrzymać za wszelką cenę na siodłach. Samolot był jednak coraz bliżej, nagle burczenie jego umilkło, wielki cień przemknął nad nimi i ujrzeli wspaniałego ptaka tuż przed sobą, jak łagodnie zniżał lot.
Udało im się nareszcie opanować swe konie, które rozbiegły się nagle w dwie strony i stanęły, chrapiąc, spienione i drżące. Samolot powoli zsuwał się z błękitów ku ziemi... Wreszcie spadł w odległości dwóch stajań. Lecz tu stała się rzecz zupełnie nieoczekiwana. Aparat pobiegł chwilkę po łące jak wielki drop, gniotąc rozpostartemi skrzydłami trawy i krzewy; widzieli już doskonale figury, nawet twarze siedzących w nim ludzi, gdy nagle potężny odwłok maszyny podniósł się w górę, wynurzył z traw jak wyskakujący z wody trafiony harpunem wieloryb, stanął przez chwilę nieruchomo dęba i runął, koziołkując, nawznak.
Szag-dur i Hanka już pędzili ku maszynie, trzymając mocno w garści strachające się wciąż konie. Lekki błękitnawy dymek unosił się nad miejscem upadku i mdły zapach gazoliny uderzył ich nozdrza.
— Zabili się, zabili!... Wody! — powtarzała Hanka, zeskakując z konia tuż koło aparatu.
Szag-dur już był na ziemi, już spętał powrozem konia, berkuta posadził na siodle i pospieszył dziewczynie z pomocą. Spętał i jej konia, poczem oboje zbliżyli się ostrożnie ku leżącemu nieruchomo płatowcowi. Z pod odwróconego kołami ku górze kadłuba wydobywał się cichy jęk i, gdy pochylili się, dostrzegli pod nim zbluzganego krwią człowieka. Sina, wyrzucona w bok ręka nieszczęśliwego kurczyła się i drgała. Spróbowali) unieść do góry maszynę, by wyciągnąć stamtąd rannego, lecz ciężar był ponad ich siły. Za każdemi poruszeniem jęki wzmagały się. Na szczęście wkrótce rozległ się tętent koni pozostałych w tyle koczowników, pędzących na miejsce wypadku. Spostrzegłszy Szag-dura i Hankę bezpiecznie stojących w pobliżu spadłego z nieba potwora, galopem dopadli do nich i zeskoczyli na ziemię.
— Co to jest?
— Człowiek!... Ranny... Pomóżcie... prędzej!...
Wahali się, spoglądając osłupiałemi oczami to na olbrzymie cielsko maszyny, to na siną, broczącą krwią rękę, wysuniętą z pod niej.
— No, słyszeliście!... podnoście zaraz!... To pewnie wysłany od Dziań-dziunia[1] do nas umyślny z Urgi! — krzyknął niecierpliwie Szag-dur.
Mongołowie ruszyli ostrożnie ku maszynie.
— A tu jeszcze jest jeden!... Patrzcie, patrzcie... Rusza się... — zawołał nagle Czi-rin, kierując się ku kępie trawy opodal.
Koczownicy znów odskoczyli płochliwie ku swoim koniom. Jedna Hanka pobiegła w tę stronę i, rozchyliwszy badyle, dostrzegła młodego lotnika, leżącego twarzą do góry z rozrzuconemi szeroko rękami. Był śmiertelnie blady i wydawał się martwy... Z pod przymkniętych, długich ciemnych rzęs szkliły się mętne nieruchome oczy; w otwartych, przysłoniętych ciemnym wąsikiem ustach bielały zaciśnięte zęby. Podczas gdy Szag-dur wymyślał Mongołom i rozkazywał im dźwigać samolot, z pod którego Korczak usiłował ostrożnie wyciągnąć rannego, Tu-sziur i Geril-tu Chanum z resztą kobiet zbliżyły się lękliwie do Hanki.
— Zabity! — szepnęła Tu-sziur z odrazą i żalem.
— Jaki młody i piękny!... Zupełne dziecko — zauważyła Geril-tu Chanum, pochylając się nad ciałem.
Hanka przyklękła obok i przyłożyła ucho do piersi...
— Bije!... Wody, Tu-sziur!... Wody! Prędko!
— Wody! — krzyknęła Tu-sziur. — Leć Czi-rin do rzeczki.
— Z czem? Z czapką? Czy nie lepiej dać mu kumysu?
— Wody!... — powtórzyła Hanka. — Masz moją manierkę! Chłopak wskok popędził do płynącej blisko rzeczułki. Hanka zręcznie rozpinała kurtkę lotnika, rozluźniała mu kołnierze od bluzy i koszuli, starając się dostać do piersi.
— Może trochę „arki“ przyda się! Ja tu mam parę łyków... Wlać mu do ust!... To dobrze robi, jeśli on jest człowiekiem z tej ziemi!... — radził ostrożnie Dumba Dordżi, podając Hance płaską drewnianą flaszkę z wódką chińskiego wyrobu. Hanka spróbowała wlać omdlałemu płyn w usta, lecz wódka wyciekła po ściśniętych zębach; natarta mu więc tylko skronie i piersi... Zdawało jej się, że lotnik odetchnął. W tej chwili wrócił Czi-rin z wodą i cucenie poszło zwykłą koleją.
Wśród zbiorowych stękań i gromkich okrzyków podnieśli nareszcie Mongołowie cokolwiek aparat i Korczakowi przy pomocy Maćka udało się wyciągnąć na wolne miejsce poszarpane członki pilota. Mieli wielkie trudności z nogami nieszczęśnika, które tkwiły jeszcze w kojcu siedzenia, i które wyplątać stamtąd udało się jedynie dzięki śmiałości Maćka. Chłop wpełzł pod aparat, dygocący w rękach ciężko sapiących ze strachu i wysiłku Mongołów, i stopy pilota uwolnił. Poświęcenie jednak okazało się daremne. Ranny już nie jęczał i nie ruszał się; przedstawiał kupę szarych, zbroczonych krwią łachmanów, z których wystawała okropnie nawpół zmiażdżona głowa, a tu i tam przez dziury ubrania wypływało poszarpane ciało i wystawywały białe, pogruchotane kości. Widok był tak straszny, że Mongołowie cofnęli się w panicznem przerażeniu. Szag-dur i Korczak krzątali się chwilkę jeszcze koło żałosnych szczątków, zlewając je wodą i próbując wykrzesać iskrę życia. Wysiłki okazały się daremne. Powstali więc przejęci, wzruszeni i mimowoli zwrócili głowy w stronę, gdzie już gapił, się Maciek, gdzie skupili się zwolna wszyscy krajowcy, zachowując jednak wciąż przyzwoity dystans. Tam! na zmiętej trawie, podtrzymywany za ramiona przez Hankę, siedział ocucony lotnik. Chwilę wodził po otaczających błędnem spojrzeniem, wreszcie spytał po polsku:
— Gdzie jestem?...