<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Om-mani-phadme-chum«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Nigdy później Hanka nie mogła sobie zdać sprawy, jak zdołała wyciągnąć brata z pod ogromnego cielska tygrysa i przenieść nieprzytomnego na brzeg ruczaju.
Zdjęła natychmiast własną koszulę, podarła ją na pasy i wzięła się do opatrywania ran. Wyglądały strasznie, ale nie były niebezpieczne. Żaden poważniejszy organ nie został uszkodzony. Pod okładami zimnej wody przestały wkrótce krwawić. Ranny przyszedł do siebie. Był bardzo osłabiony upływem krwi, skarżył się na ból w piersiach i twierdził, że ma złamane żebro. Mimo to chciał zaraz koniecznie wracać do szałasu.
— Ależ, Władziu, to stąd co najmniej pięć wiorst!...
— To nic! Jakoś dopełzniemy... Tam mamy opatrunki i wszystko... Tam ja zaraz będę zdrów...
— Będziesz niedługo zdrów i tutaj!... Ja tu wszystko przeniosę!...
— A bucz?... Co zrobisz z buczem?... Trzeba wracać, mówię ci... Jak raz niedźwiedzie się zwiedzą, zwęszą nasze zapasy mięsa i ryb — nie damy sobie rady... Zeźrą... połamią... porozrzucają wszystko... Zginiemy... — jęczał cicho, ale nieustannie.
Żeby go uspokoić Hanka obiecała, że pójdą jutro rano; tymczasem rozpaliła ogień, ugotowała herbaty, urządziła sobie i bratu posłanie z świeżych gałązek cedrowych.
Władek nastawał, żeby ściągnęła skórę z tygrysa, lecz nie zgodziła się.
— Nie umiem i nie chcę, mam wstręt do tego cielska!...
— Wspaniałe futro i w dodatku — pamiątka!...
— Pamiątka? Dla kogo? Dla nas, sierot bez własnego kąta, ojczyzny i... przyszłości?... Kto będzie nosił taki ciężar!?...
— Jabym go poniósł!... — szepnął chłopak.
— Ee, daj pokój!..„ — roześmiała się. — Niewiadomo jeszcze, kiedy zaczniesz chodzić!... Lepiej zamknij oczy i spróbuj usnąć, a ja tymczasem pójdę, poszukam suszniaku na ogień!...
Od tego dnia wszystkie troski gospodarcze spadły wyłącznie na nią. Zaraz nazajutrz o świcie, kiedy brat jeszcze spał, pobiegła do szałasu po żywność, opatrunki, kołdry, gdyż chłód nocny dobrze tu się dawał we znaki, nawet w pobliżu ogniska.
Zbudowała nad bratem szałas i pokryła go cedrowemi gałązkami. Nie zabezpieczał on wprawdzie od deszczu, lecz pogoda im sprzyjała, dnie były przeważnie słoneczne i stosunkowo mało wietrzne. Za to pojawiła się inna plaga, która mogła zatruć im życie. Roje drobniutkich komarów zwiększały się z każdym dniem. Dotychczas dokuczały one przeważnie w czasie snu rankami i wieczorami, a znikały skoro tylko zaczynało przypiekać słońce, lecz zwolna nietylko rosły ich chmary, zwiększał się również okres ich grasowania. One głównie, oraz wstrętny zapach rozkładającego się w pobliżu tygrysa zmusił Korczaków, po paru dniach pobytu, do opuszczenia wilgotnego, cienistego parowu, który przezwali „Wąwozem Tygrysa“.
Władek nastawał, żeby zaraz wracać do szałasu.
— Pójdę, ile będę mógł... jak mię siły opuszczą, to się zatrzymamy choćby na parę dni... Ale wracać trzeba... Inaczej wszystko djabli wezmą!...
Hanka nie oponowała; całą drogę prowadziła brata, który ciężko się na niej opierał i ku wielkiemu jej przerażeniu znowu krwią pluć zaczął.
Zanocowali więc w połowie drogi. Brak szałasu i błotnista miejscowość dały im się w nocy niezmiernie we znaki. Komary i muszki nie pozwołały Hance oka zmrużyć, musiała wciąż podtrzymywać gęsty dym ogniska, żeby zabezpieczyć bratu spoczynek. Dopiero na drugi dzień wieczorem stanęli w swoim szałasie, który powitali, jak miły, rodzinny dom. Łączka tu była większa, przewiewniejsza, a więc i mniej owadów. Dachy szałasu oraz kierunek dymnika utrudniały owadom dostęp do wnętrza. Wtedy dopiero zbiegowie ocenili w zupełności mądrość rozmaitych, zapamiętanych z opowiadań, włóczęgowskich przepisów.
Jeden z nich radził, żeby długo na jednem miejscu nie popasać. Władek nastawał, żeby się do drogi zaraz szykować.
— Już mi lepiej. Ryby będę mógł sam przynosić i oprawiać... Zresztą ich coraz mniej!... Zostaniemy bez żywności... Mięsa cały prawie zapas zjedliśmy... Będziesz musiała polować... Tylko... niedaleko!... — dodał ze strachem.
— Rozumie się, że będę polowała!... A drugi tygrys nie prędko tu przyjdzie... Będę ostrożna... — pocieszała go Hanka.
Odtąd ginęła z karabinem na ramieniu po całych dniach w ciemnych borach, jak przedtem brat. Wracała nieraz późno w nocy, przynosząc zawsze to kozulę, to młodego warchlaka, to choć parę głuszców. Zasmakowała w polowaniu. Przestała się bać samotności, opuściły ją przywidzenia. Nieustanny ruch, skupienie natężonej uwagi na zjawiskach otaczającej przyrody uleczyły ją zupełnie. Zręczne zawsze jej ruchy nabrały siły i stanowczości chłopięcej, twarz opaliła się na bronz. Jedynie w wykroju ślicznych ust oraz w spojrzeniu wielkich, szafirowych, cudnie oprawnych oczu, oraz osadzie szyi kryły się jeszcze ślady jakiejś niepokojącej kobiecości.
Rany Władysława w czystem, łagodnem powietrzu goiły się szybko. Złamane żebro przestało dolegać i wyprostowało się trochę. Po całych dniach leżał teraz z nosem utkwionym w mapie i medytował nad dalszą drogą.
Zapasy żywności rosły z dnia na dzień, lecz w równie bystrem tempie topniały zapasy amunicji. Władek z rozpaczą liczył nieustannie naboje i z wyrzutem patrzał na siostrę, gdy ta na polowaniu wystrzeliła ich więcej, niż dwa.
Hanka sama była skąpa na strzały i wołała wrócić z próżnemi rękami, niż spudłować. Wkrótce doszła do niezmiernej celności w strzelaniu i doskonałości w podkradaniu się do zwierzyny.
— Cóż, kiedy zwierzyna strasznie się zrobiła ostrożna. Nie to, co w początkach! Kozule odeszły w góry, długo ich trzeba szukać. Przelotne ptactwo odleciało, a to co jest, siedzi na jajach... Zające gdzieś się podziały... Głuszców więcej nie widać.... Ryb coraz mniej... Braciszku, czy i nam nie należałoby przenieść się bliżej ku tym śniegom!... Tam napewno komarów i muszek nie będzie... Tam wiatr, tam chłodno... A tutaj... patrz, co one ze mną wyrabiają?...
Zdjęła chustkę, którą, idąc do tajgi, obwijała swoją twarz i głowę, i pokazała bratu policzki spuchnięte i pokryte bąblami.
— A ręce... Patrz, patrz... Palców zginać nie mogę... Rękawiczki nie pomagają... Gryzą bestje przez skórę, przez szwy zapuszczają żądła... Nieraz od tego swędzenia i bólu tak mię głowa boli, że usnąć w nocy nie mogę... Doprawdy, braciszku, pójdziemy w góry, na lodowce... Jak tam ślicznie!... Jakie tam wodospady... Ja tam niedaleko już bywałam... A polowanie?!... Skalnych baranów całe tabuny!...
Władysławowi oczy się skrzyły przy tych opowiadaniach, mimo to trząsł przecząco głową:
— Nie można, Hanuś, nie można! Te góry są na wschodzie! Zupełnie w przeciwnym kierunku, niż my iść mamy... To są pewnie odnogi Chin-ganu... Tam koczują Daurzy i Solona, którzy napewno nas wydadzą Chińczykom, a ci albo nas zabiją, albo wydadzą bolszewikom. Musimy uciekać stąd... Mongolja w tej stronie!...
Wskazał na doliny, gdzie na fałdach wyniosłości czerniały nieprzejrzane bory.
— Znów będziemy błądzić po „urmanach“.
— Dlaczego mamy błądzić?... Chara-gol powinien być niedaleko... Wody już wiem jak szukać, już przyjrzałem się tutejszym lasom...
— Tak się spieszysz do tej Mongolji... Ja bo sobie jej tak znów cudownie nie wyobrażam!
— A gdzie się podziejemy?... Mongołowie w wojnie i z Chińczykami, i z Moskalami... Napewno nas przyjmą życzliwie... Dosyć będzie pokazać im tybetański modlitewnik Bodmajewa i powiedzieć „Dordżij“ — jak on kazał... Pamiętasz?!...
— Ach, braciszku, wołałabym zastać tutaj!... Wybudowalibyśmy sobie chatę...
— A zima?... Osiem miesięcy zimy... Nie wytrzymamy... Sama widzisz, jak ubyło zwierzyny... Musielibyśmy wciąż za nią koczować, jak tunguzi! Nie, kochana jedyny dla nas ratunek — dostać się teraz do ludzi i im wcześniej, tem lepiej!... U Dordżija przeczekamy rewolucję, musi się przecie skończyć...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.