Dama kameliowa/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dama kameliowa |
Wydawca | Księgarnia K. Fiszlera |
Data wyd. | 1910 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame aux camélias |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W tem miejscu swego opowiadania, Armand zatrzymał się.
— Zamknij, proszę cię okno — rzekł do mnie — zaczyna mi być zimno. Tymczasem ja się położę.
Zamknąłem okno. Armand słaby jeszcze bardzo, zdjął szlafrok i położył się do łóżka, rzucając się na poduszki, jak człowiek zmęczony długą drogą, lub smutnemi wspomnieniami.
— Możeś się zmęczył opowiadaniem — rzekłem do niego — i chcesz się przespać, ja odejdę a kiedy indziej opowiesz mi resztę tej historyi.
— Czy cię nudzi?
— Przeciwnie.
— Będę więc dalej mówił, gdybyś mnie samego zostawił, nie mógłbym spać.
— Gdy powróciłem do domu — ciągnął dalej bez żadnego namysłu — tak wszystkie szczegóły doskonale pamiętał, nie spałem, począłem rozmyślać nad wypadkami dnia całego. Spotkanie, przedstawienie, zobowiązanie się Małgorzaty względem mnie, wszystko to tak było nagłe, tak niespodziane, że były chwile, w których zdawało mi się, że marzę. A przecież nie pierwszy to raz dziewczyna taka jak Małgorzata obiecywała się na dzień jutrzejszy mężczyźnie, który tego żądał.
Przy tej sposobności zrobiłem spostrzeżenie, że pierwsze wrażenie, jakie uczyniła na mnie moja przyszła kochanka, zostało takiem jak dawniej. Usiłowałem wmówić w siebie, że ona nie jest taką dziewczyną, niż wszystkie inne tego rodzaju i opierając się na próżności właściwej wszystkim mężczyznom, gotów byłem wierzyć, że ona dzieli pociąg, jaki czułem do niej.
A przecież miałem przed oczami przykłady całkiem co innego mówiące, słyszałem nieraz, że miłość Małgorzaty, podobnie jak potrzeby do życia, jest mniej lub więcej drogą, stosownie do pory roku.
Lecz z drugiej strony, jak pogodzić tę opinię z ciągłem odrzucaniem ofiary młodego hrabiego, czego byliśmy świadkami? Powiesz mi, że się nie podobał, że będąc z przepychem utrzymywaną przez księcia, wolała sobie wziąść na kochanka człowieka, w którym gustowała. Lecz w takim razie, dlaczego nie chciała Gastona, przystojnego, dowcipnego i bogatego a wzięła mnie, com był tak śmieszny pierwszy raz jakiem ją widział.
Prawda, że są wypadki jednej chwili, warte więcej, niż rok cały.
Ze znajdujących się na kolacyi, ja tylko jeden zaniepokoiłem się jej wstaniem od stołu. Poszedłem za nią, byłem wzruszony tak dalece, żem nie mógł tego ukryć, płakałem, całując ją po rękach. Okoliczność ta, zestawiona z mojemi codziennemi wizytami w czasie jej choroby, musiała w niej wyrodzić inny sąd o mnie, niż o tych wszystkich, których dotąd znała i postanowiła skosztować miłości, objawiającej się w tak niezwykły dla niej sposób.
Wszystkie te przypuszczenia, jak widzisz, były prawdopodobne, w każdym jednak razie, jakakolwiek była przyczyna jej zezwolenia, to pewna, że zezwoliła.
Przytem byłem zakochany w Małgorzacie, zostałem przyjęty i nie mogłem niczego więcej żądać od niej. A przecież powtarzam ci, iż chociaż była to tylko dziewczyna utrzymywana, tyle sobie robiłem z tej miłości, że im bardziej zbliżała się ta chwila, której nie potrzebowałem się nawet spodziewać, tym bardziej wątpiłem.
Nie zamknąłem oczów przez noc całą.
Nie poznawałem się wcale. Byłem prawie szalony! O ile czułem się nie być odpowiednio pięknym, bogatym i eleganckim, o tyle pyszniłem się z posiadania takiej kobiety, później począłem się obawiać, czy to nie jest kaprys chwilowy Małgorzaty i, przewidując w szybkiem zerwaniu moje nieszczęście, mówiłem sobie, że lepiej zrobię, nie chodząc do niej wieczorem i że odjadę, napisawszy w liście me obawy. To znów wpadałem w bezgraniczną nadzieję, w ufność bezbrzeżną. Marzyłem o cudnej przyszłości, mówiłem sobie, że ta dziewczyna winną mi będzie swe moralne i fizyczne wyleczenie, że całe życie z nią przepędzę, że jej miłość sprawi mi większe szczęście, niż miłość dziewicza...
Nakoniec, niepodobna mi powtórzyć tutaj tysiącznych myśli, snujących się po sercu i głowie, które w końcu zgasły na łonie snu, co mnie powoli ogarnął.
Gdym się obudził, była godzina druga. Czas był przepyszny. Nie przypominam sobie, by życie kiedykolwiek wydało mi się równie piękne i słodkie. Wspomnienie dnia wczorajszego przesuwało mi się przez duszę jasno, bez cienia przeszkód w towarzystwie wesołej nadziei wieczoru. Ubrałem się szybko. Byłem zadowolony i zdolny do najlepszych czynów. Od czasu do czasu serce wzbierało mi piersi miłością i weselem, Drżałem w jakiejś rozkosznej gorączce. Jużem zapomniał o owych wątpliwościach, które mnie niepokoiły dnia wczorajszego, widziałem tylko rezultat, myślałem tylko o godzinie, w której miałem zobaczyć Małgorzatę.
Nie mogłem wytrzymać w domu. Pokój mój wydał mi się zbyt małym, by potrafił pomieścić w sobie radość moją wielką, potrzebowałem całej natury, by przed nią otworzyć na oścież wrota mego serca.
Wyszedłem.
Przechodziłem przez ulicę d’Antin. Powóz Małgorzaty czekał na nią przed drzwiami, skierowałem się ku polom Elizejskim. Kochałem wszystkich ludzi, których wówczas spotykałem, nie znając ich wcale.
Miłość czyni człowieka dobrym.
Przechadzając się tam i napowrót, spostrzegłem po godzinnem oczekiwaniu zdaleka powóz Małgorzaty; nie poznałem go, lecz odgadłem.
W chwili, gdy miała skręcić na pola Elizejskie, kazała się zatrzymać i jakiś wysoki młody człowiek odłączył się od gromadki, z którą rozmawiał i podszedł ku niej.
Rozmawiali ze sobą kilka chwil, młodzieniec połączył się ze swymi towarzyszami, konie ruszyły a ja, zbliżywszy się do owej gromadki, poznałem w tym, który rozmawiał z Małgorzatą, hrabiego G., którego portret widziałem, a któremu, jak mi mówiła Prudencya, Małgorzata winna swoją sytuacyę.
Jego to wczoraj nie przyjęła, przypuszczałem, że dlatego się teraz zatrzymała, żeby mu się wytłumaczyć i spodziewałem się, że znowu znalazła jakiś pretekst, by go tego wieczoru nie przyjąć.
Jak przepędziłem resztę dnia tego — nie wiem; chodziłem, paliłem, rozmawiałem, lecz z tego com mówił, lub kogom spotkał już o dziesiątej wieczorem, nic nie pamiętam.
Przypominam sobie tylko, że wróciwszy do domu, przepędziłem trzy godziny na ubieraniu się i że po sto razy spoglądałem na zegarek.
Kiedy wybiło wpół do jedenastej, powiedziałem sobie, że czas już iść.
Mieszkałem podówczas na ulicy Provence, przeszedłem ulicę Mont-Blanc, bulwary, ulicę Ludwika Wielkiego, Port-Mahon i znalazłem się na ulicy d’Antin. Spojrzałem na okna Małgorzaty — świeciło się.
Zapytałem stróża, czy panna Gautier jest w domu.
Odpowiedział mi, że nigdy nie wraca przed godziną jedenastą, lub kwadrans przed dwunastą.
Spojrzałem na zegarek.
Zdawało mi się, że szedłem wolno a tymczasem w pięć minut przebiegłem z ulicy Provence do Małgorzaty!
Począłem się więc przechadzać po tej ulicy bez sklepów a o tym czasie całkiem już pustej.
W pół godziny Małgorzata przybyła. Wyszła z powozu, oglądając się w około, jak gdyby kogo szukała.
Powóz odjechał powoli, bo stajnia i wozownia nie były w tym samym domu. W chwili, gdy Małgorzata pociągnęła za dzwonek, zbliżyłem się do niej, mówiąc:
— Dobry wieczór.
— Ach, to ty? — rzekła tonem, który zdawał się mówić, że nie sprawia jej przyjemności mój widok.
— Czyżeś mi nie pozwoliła się odwiedzić dzisiaj?
— To prawda — zapomniałam.
Słowa te zburzyły całkiem me ranne myśli, moje wszystkie nadzieje. Jednakże począłem się przyzwyczajać do tego rodzaju postępowania i nie odszedłem, jakbym to był dawniej bez żadnej wątpliwości uczynił.
Weszliśmy.
Nina już naprzód otworzyła drzwi.
— Czy Prudencya powróciła? — spytała Małgorzata.
— Nie, pani.
— Idź, powiedz, że jak tylko powróci, żeby zaraz do mnie przyszła. Tymczasem zgaś lampę w salonie, a gdyby kto dzwonił, powiedz, że nie przyjechałam i nie przyjadę dzisiaj.
Wyglądało to, jakby ta kobieta była czemś bardzo zajętą, lub znudzoną jakimś „Niepotrzebnickim”.
Nie wiedziałem co robić i co mówić. Małgorzata skierowała się do swego sypialnego pokoju; co do mnie, zatrzymałem się na miejscu.
— Pójdźżesz — rzekła.
Zdjęła kapelusz, aksamitne okrycie i rzuciła je na łóżko, poczem siadła w wielkim fotelu, naprzeciw ognia, który kazała palić aż do samego lata i bawiąc się łańcuszkiem od zegarka, rzekła:
— No, cóż mi powiesz nowego?
— Nic, chyba tylko to, żem niepotrzebnie tu dziś przyszedł.
— Dlaczego?
— Bo zdaje się, że nie jesteś z tego zadowoloną i że cię zapewne nudzę.
— Nie nudzisz mnie wcale, tylko ja jestem chora, cierpiałam cały dzień, nie spałam i mam okropną migrenę.
— Czy chcesz, bym odszedł, bo zapewne położysz się do łóżka?
— O, możesz zostać, jeżeli będę chciała się położyć do łóżka, położę się i przy tobie.
W tej chwili zadzwoniono.
— Któż tam znowu? — rzekła z niecierpliwością.
W jakiś czas zadzwoniono powtórnie.
— Niema kto otworzyć, trzeba, żebym sama otworzyła.
W rzeczy samej wstała, mówiąc do mnie:
— Zaczekaj tu.
— Przeszła pokoje i usłyszałem jak otworzyła drzwi wchodowe.
Nadstawiłem ucha.
Ten, któremu otworzyła, zatrzymał się w pokoju stołowym.
Po pewnych słowach, poznałem głos młodego hrabiego de N.
— Jakże się dziś miewasz? — pytał się.
— Źle — odrzekła sucho Małgorzata.
— Czy ci przeszkadzam?
— Być może.
— Jak ty mnie przyjmujesz! Cóżem ja ci winien, moja droga Małgorzato?
— Mój drogi, niceś mi nie winien. Jestem chora, trzeba, żebym się położyła, więc zrobisz mi przyjemność, opuszczając mnie. To mnie zabija, że nie mogę wrócić do domu wieczorem, bez zobaczenia ciebie w pięć minut potem. I czegóż ty chcesz? Bym była twoją kochanką? Ja ci to już sto razy powiedziałam, że mnie dręczysz okropnie i że możesz gdzieindziej się udać. Powtarzam ci dziś po raz ostatni: nie chcę cię, to rzecz skończona, a teraz, bądź zdrów. Oto Nina, ona ci poświeci. Dobra noc.
I nie mówiąc już ani słowa, nie słuchając tego, co szeptał młody człowiek, Małgorzata powróciła do swego pokoju i zamknęła gwałtownie drzwi, przez które prawie zaraz weszła Nina.
— Słyszysz — rzekła do niej Małgorzata — jeśli jeszcze kiedy przyjdzie ten głupiec, powiesz, że mnie niema, lub że go nie chcę przyjąć. Jestem wreszcie zmęczona widokiem ludzi, którzy zawsze jednego żądają, którzy mi płacą i sądzą, że mi nie są nic winni. Gdyby każda poczynająca nasze haniebne rzemiosło, wiedziała co to jest, wolałaby raczej zostać pokojówką. Ale nie, chęć posiadania sukien, powozów, dyamentów, wabi nas, wierzy się temu, co mówią, choć prostytucya ma swoją miarę i zużywa się powoli ciało, serce, piękność. Lękają się nas jak dzikich zwierząt, gardzą nami, jak paryasami; otaczają nas ludzie, którzy zawsze więcej biorą, niż dają i pewnego pięknego dnia zdychasz jak pies, zgubiwszy siebie i innych!...
— Uspokój się pani — rzekła Nina — masz dziś rozdrażnione nerwy.
— Ta suknia mnie ściska — szepnęła Małgorzata, rozpinając gorset — daj mi penioar. A Prudencya?
— Jeszcze nie wróciła, ale ją przyślą tutaj jak tylko powróci.
— Oto i ta — ciągnęła Małgorzata, zrzucając suknie i kładąc na siebie biały penioar — łatwo ją znaleźć wtedy, kiedy mnie potrzebuje a bezinteresownie nigdy nie może mi wyrządzić żadnej przysługi. Wie, że czekam dziś na tę odpowiedź, że mi jej trzeba, że jestem niespokojna a jestem pewną, że biega, nie troszcząc się wcale o mnie.
— Może ją zatrzymano?
— Daj nam ponczu.
— Zachorujesz pani — rzekła Nina.
— Tem lepiej. Przynieś także owoców, ciast lub pulardę, cokolwiekbądź — tylko zaraz, bo jestem głodna!
Określić ci wrażenie, jakie wywarła na mnie ta scena, jest niepodobieństwem, rozumiesz to zapewne doskonale?..
— Będziesz jadł ze mną kolacyę — rzekła do mnie — tymczasem weź książkę, bo ja pójdę na chwilę do budoaru.
Zapaliła świecę, otwarła drzwi znajdujące się w nogach łóżka i znikła.
Co do mnie, począłem myśleć nad życiem tej dziewczyny i miłość moja powiększyła się litością.
Przechadzałem się wielkiemi krokami po tym pokoju, cały pogrążony w myślach, gdy weszła Prudencya.
— A... otóż i pan! — rzekła — Gdzie jest Małgorzata?
— W budoarze.
— Poczekam na nią. Wiesz pan, zachwyciła się tobą, czy wiedziałeś pan o tem?
— Nie.
— Jakto, nie powiedziała panu tego?
— Wcale nie.
— Jakimże sposobem znajdujesz się tutaj?
— Przyszedłem ją odwiedzić.
— O północy?
— Dlaczegóżby nie?
— Kłamca!
— A nawet źle mnie bardzo przyjęła.
— Zaraz cię lepiej przyjmie.
— Tak sądzisz?
— Przychodzę do niej z dobrą nowiną.
— To dobrze, więc mówiła z tobą o mnie?
— Wczoraj wieczór a raczej tej nocy, kiedyś pan odszedł ze swoim przyjacielem... Ale, ale, jakże się miewa pański przyjaciel, Gaston R., zdaje mi się, że się tak nazywa?...
— Tak — rzekłem — nie mogąc się wstrzymać od śmiechu, przypomniawszy sobie zwierzenie, jakie mi zrobił Gaston i widząc, że Prudencya nie wie nawet jego imienia.
— Grzeczny chłopiec... cóż on robi?
— Ma dwadzieścia pięć tysięcy franków renty.
— Naprawdę!... No, ale wracając do pana, Małgorzata się pytała o ciebie, pytała się kto jesteś i co robisz, jakie miałeś kochanki, nakoniec o to wszystko, o co się można pytać względem człowieka lat pańskich. Powiedziałam jej wszystko, co wiem, dodając, że jesteś cudnym chłopcem i koniec.
— Dziękuję; teraz powiedz mi, proszę, jakie ci zlecenie dała wczoraj?
— Żadne, to co mówiła, to tylko w tym celu, by hrabia sobie odszedł, lecz dała mi dzisiaj a oto przynoszę jej teraz odpowiedź.
W tej chwili Małgorzata wyszła ze swego buduaru, zalotnie ubrana w czepeczek nocny, strojny w żółte wstążki.
Była niesłychanie powabną w tym stroju.
Nóżki nagie wsunęła w pantofle jedwabne i kończyła czyszczenie paznokci od rąk.
— No cóż — rzekła do Prudencyi — widziałaś się z księciem?
— A jakże!
— I cóż ci powiedział?
— Dał.
— Dużo?
— Sześć tysięcy.
— Masz je ze sobą?
— Mam.
— Czy się nie skrzywił czasem?
— Nie.
— Biedny człowiek!...
To „biedny człowiek” zostało wymówione tonem trudnym do powtórzenia; Małgorzata wzięła sześć tysiąco-frankowych biletów.
— Już był czas — rzekła. — Moja droga Prudencyo, czy potrzeba ci pieniędzy?
— Wiesz, moje dziecię, że za dwa dni jest piętnasty, gdybyś mi mogła pożyczyć trzysta lub czterysta franków, zrobiłabyś mi wielką przysługę.
— Przyślij jutro rano, dziś już późno zmieniać.
— Nie zapomnij....
— Bądź spokojna; czy zostaniesz na kolacyi?
— Nie, Karol czeka na mnie.
— Zawsze więc szalejesz?..
— Troszeczkę, moja droga! Do jutra, do widzenia, panie Armandzie!
Pani Duvernoy wyszła.
Małgorzata otworzyła etażerkę i wrzuciła w nią bilety bankowe.
— Pozwolisz, że się położę — rzekła z uśmiechem, idąc do łóżka.
— Nietylko, że pozwalam, lecz proszę.
Odrzuciła gipiurową kołdrę i położyła się.
— Teraz — rzekła — pójdź, usiądź przy mnie i rozmawiajmy.
Prudencya miała racyę; odpowiedź, jaką przyniosła, rozweseliła Małgorzatę.
— Wybacz mi dzisiejszy zły humor — rzekła, biorąc mnie za rękę.
— Gotów ci jestem daleko więcej jeszcze rzeczy wybaczyć...
— I kochasz mnie?
— Do szaleństwa.
— Pomimo mojego złego charakteru?
— Pomimo wszystko!
— Przysięgasz mi to?
— Przysięgam — szepnąłem.
Nina weszła, niosąc talerze, zimne kurczę, butelkę Bordeaux, owoce i dwa nakrycia.
— Nie zrobiłam ponczu — rzekła Nina — Bordeaux jest lepsze dla pani. Nieprawdaż, panie?
— Zapewne — rzekłem wzruszony jeszcze ostatniemi słowami Małgorzaty.