Dama kameliowa/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dama kameliowa |
Wydawca | Księgarnia K. Fiszlera |
Data wyd. | 1910 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame aux camélias |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Było już prawie około pierwszej, gdyśmy na współkę z Józefem przygotowali wszystko do podróży. Wtem nagle ktoś zadzwonił do mnie.
— Czy otworzyć? — spytał się Józef.
— Otwórz — rzekłem myśląc nad tem, ktoby mógł do mnie przychodzić o podobnej godzinie, nie przypuszczając nawet, żeby to była Małgorzata.
— Panie — rzekł Józef wchodząc — to jakieś dwie panie.
— To my, Armandzie — zawołał głos Prudencyi.
Wybiegłem z mego pokoju.
Prudencya, stojąc, przeglądała niektóre rzadkie rzeczy w mym salonie, Małgorzata, siedząc na kanapie, dumała.
Wszedłszy, podbiegłem ku niej, ukląkłem, wziąłem ją za obie ręce i cały wzruszony szepnąłem: przebacz!
Pocałowała mnie w czoło i rzekła:
— Już trzeci raz ci przebaczam.
— Miałem jechać jutro.
— A w czemże moja wizyta ma zmienić twoje postanowienie? Nie po to tu przyszłam, żeby ci przeszkodzić w odjeździe z Paryża. Przyszłam, bo nie miałam czasu w ciągu dnia, żeby ci odpowiedzieć a nie chciałam, byś sądził, że jestem zagniewaną na ciebie. Prudencya nawet nie chciała, żebym tu przychodziła, mówiła, że mogę ci przeszkodzić.
— Ty mnie przeszkodzić, ty Małgorzato, i jakimże to sposobem?
— Ba, mogłeś pan mieć kobietę u siebie — odrzekła Prudencya — a to nie byłoby dla niej wcale przyjemnem, gdyby zobaczyła dwie przychodzące.
Gdy to Prudencya mówiła, Małgorzata przypatrywała mi się pilnie.
— Moja droga Prudencyo — odrzekłem — nie wiesz sama co mówisz.
— Pańskie mieszkanie jest bardzo ładne — zawołała Prudencya — czy można zobaczyć pokój sypialny.
— Można.
Prudencya poszła do mego pokoju, nie tak dla zobaczenia go, jak raczej dla zatarcia głupstwa, jakie przed chwilą powiedziała i zostawienia nas samych, Małgorzaty i mnie.
— Dlaczego przyprowadziłaś Prudencyę — spytałem się wówczas.
— Bo była ze mną w teatrze i wreszcie wychodząc ztąd, chcę by mi kto towarzyszył.
— Czyż to mnie niema?
— Tak, lecz prócz tego, że nie chciałam ci przeszkadzać, byłam tego pewna, że odprowadzając mnie, będziesz chciał pójść do mnie, a ponieważ niepodobna mi na to zezwolić, nie życzę sobie, żebyś odjeżdżał z tym wyrzutem, żem ci czegoś odmówiła.
— A dlaczego nie możesz mnie przyjąć?
— Bo jestem bardzo strzeżoną a najmniejsze podejrzenie może mi zrobić wielką przykrość.
— Czy tylko ta przyczyna?
— Gdyby była jeszcze inna, powiedziałabym ci ją; nie powinniśmy już mieć przed sobą tajemnic.
— Posłuchaj mnie, Małgorzato, nie chcę wieloma drogami dochodzić do tego, co ci mam powiedzieć szczerze. Czy mnie kochasz trochę?
— Kocham cię bardzo!
Więc dlaczegoś mnie zwiodła?
— Mój drogi, gdybym była księżną taką lub taką, gdybym miała dwakroć sto tysięcy liwrów renty, gdybym była twoją kochanką, a miała, prócz ciebie, innych kochanków, to miałbyś prawo pytać mi się, dlaczego cię zwodzę; lecz ja jestem panną Małgorzatą Gautier, mam czterdzieści tysięcy franków długu a ani jednego sous majątku, wydaję sto tysięcy franków rocznie, twoje więc pytanie staje się niepotrzebnem, a moja odpowiedź bezużyteczną.
— To prawda — odrzekłem, kładąc głowę na kolanach Małgorzaty — ale ja cię kocham jak szaleniec!
— No, więc mój drogi, trzeba było kochać mnie mniej nieco, lub rozumieć lepiej trochę. Twój list sprawił mi dużo przykrości. Gdybym była wolną, tobym naprzód nie była przyjęła hrabiego przedwczoraj, albo przyjąwszy go, przyszłabym do ciebie, prosząc o przebaczenie, o które tyś mnie prosił przed chwilą i na przyszłość nie miałabym innego kochanka, prócz ciebie. Była chwila, w której zdawało mi się, że będę mogła zrobić sobie to szczęście choćby na sześć miesięcy, lecz ty nie chciałeś, chcesz poznać środki; ach, mój Boże, środki łatwo odgadnąć... Była to ofiara daleko większa, niż sądzisz, jakąbym zrobiła. Mogłam ci była powiedzieć: potrzebuję dwudziestu tysięcy franków, byłeś we mnie zakochany, byłbyś je znalazł, chociaż mógłbyś mi to później wyrzucać. Wolałam nie być ci nic dłużną... nie zrozumiałeś tej delikatności, bo tak jest. Widzisz, my, jeśli mamy choć trochę serca, nadajemy słowom i rzeczom znaczenie i szerokość nieznaną innym kobietom, powtarzam ci więc, że ze strony Małgorzaty Gautier, sposób, jaki znalazła na zapłacenie swych długów, nie żądając od ciebie pieniędzy potrzebnych na to, jest delikatnością, z której powinieneś był korzystać nic nie mówiąc. Gdybyś mnie był poznał dopiero od dnia dzisiejszego, byłbyś bardzo z tego, com ci przyrzekła, szczęśliwy i nie pytałbyś mi się, com przedwczoraj robiła. My częstokroć jesteśmy zmuszone zdobywać sobie przyjemność ducha, kosztem naszego ciała i cierpimy daleko więcej, kiedy potem ta przyjemność nam się nie udaje.
Słuchałem i patrzałem na Małgorzatę z uwielbieniem. Kiedym sobie pomyślał, że ta cudna istota, której niegdyś pragnąłem białe nogi całować, myśli o mnie, dała mi rolę w swem życiu i że nie byłem jeszcze zadowolony z tego, co mi ofiaruje, pytałem się, czy żądania mężczyzny mają granice, skoro zadowolony tak jak ja i tak szybko — sięga jeszcze po więcej...
— To prawda — ciągnęła dalej — my, istoty losu, mamy żądania fantazyjne i miłostki nieprzyzwoite. Oddajemy się za tę lub ową rzecz. Są ludzie, którzy się rujnują, nic nie otrzymawszy od nas, są inni, którzy nas posiadają za jeden bukiet. Serce nasze ma swoje kaprysy, jest to jego jedyna rozrywka i jedyne tłumaczenie. Oddałam ci się prędzej, niż któremukolwiek mężczyźnie; przysięgam ci, dlaczego? — dlatego, że widząc mnie plującą krwią, wziąłeś mnie za rękę, żeś płakał; dlatego, żeś ty jest jedynym człowiekiem, który mnie żałuje. Opowiem ci jedno szaleństwo: miałam dawniej pieska, który patrzał na mnie bardzo smutnie, kiedy kaszlałam; była to jedyna istota, którą kochałam. Kiedy zdechł, płakałam na nim więcej, niż po śmierci mojej matki. To prawda, że mnie biła przez dwanaście lat mego życia. Dziś więc, pokochałam cię odrazu, jak mego pieska. Gdyby mężczyźni wiedzieli, jaka siła leży w jednej łzie, byliby bardziej kochani a mybyśmy ich mniej rujnowały!
Po krótkiej przerwie, Małgorzata mówiła:
— Twoim listem zadałeś sobie samemu kłamstwo, on mi powiedział, że niema w tobie inteligencyi serca, zrobił ci więcej złego względnie do mojej miłości dla ciebie, niż cokolwiekbądź innego. Była to zazdrość, to prawda, ale zazdrość ironiczna i impertynencka. Byłam już smutną, kiedy otrzymała ten list; rachowałam na to, że cię zobaczę w południe, że będę jadła z tobą śniadanie, że widok twój zatrze nieznośne myśli, tłoczące mi się do głowy. Wreszcie — mówiła — ty byłeś jedyną osobą, przed którą mogłam wszystko powiedzieć, co myślę i marzę. Wszyscy otaczający taką dziewczynę, jak ja, mają interes sądowania najmniejszego ich słówka, wyciągania wniosków z najmniej znaczącego czynu. Nie mamy naturalnie przyjaciół. Mamy kochanków samolubnie wydających swój majątek, nie dla nas, jak mówią, ale dla swej próżności. Dla tych ludzi musimy być wesołe, jeśli oni są weseli, zdrowe, kiedy chcą jeść kolacyę, sceptyczne, jak oni sami. Niewolno nam mieć serca pod karą wygwizdania i zachwiania naszego kredytu. Nie należymy wcale do siebie. Nie jesteśmy istotami, ale... rzeczami. Zajmujemy pierwsze miejsce w ich miłości własnej, ostatnie w szacunku. Mamy przyjaciółki, lecz takie jak Prudencya, kobiety niegdyś utrzymywane, w których pozostała chętka wydatkowania, na co im wiek już niepozwala. Wówczas stają się naszemi przyjaciółkami, albo raczej współbiesiadnicami. Przyjaźń ich dochodzi do służalstwa, nigdy do bezinteresowności. Jeśli dadzą radę, to trzeba ją zapłacić. Mało je to obchodzi, że my mamy dziesięciu kochanków więcej, byle one tylko mogły dostawać suknie lub klejnoty i żeby mogły od czasu do czasu przejechać się w naszym powozie i być w teatrze w naszej loży. Biorą nasze wczorajsze bukiety i pożyczają od nas szalów. Nigdy nie zrobią żadnej przysługi, choćby najmniejszej, bez zapłaty dwa razy większej od wartości. Ty sam to widziałeś owego wieczoru, kiedy Prudencya przyniosła mi sześć tysięcy franków, po które prosiłam ją, żeby poszła do księcia, pożyczyła odemnie pięćset franków, których mi nigdy nie odda, lub zapłaci kapeluszami i to lichemi. Nie możemy więc żądać, a raczej ja nie mogę żądać innego szczęścia nad to, by będąc smutną bardzo często, cierpiącą zawsze, by znaleźć mężczyznę wyższego, któryby nie żądał rachunku z mego życia, któryby był kochankiem moich uczuć raczej niż ciała, takiego mężczyznę znalazłam w księciu, lecz książę jest stary, a starość ani wspiera, ani pociesza. Zdawało mi się, że mogę przyjąć takie życie, jakie on proponował, lecz cóż chcesz! — umierałam z nudów, a było to jedno, co rzucić się w ogień, lub zaczadzić węglami. Wówczas spotkałam ciebie, młodego, płomiennego, szczęśliwego i zapragnęłam zrobić z ciebie człowieka, jakiego napróżno dotąd szukałam w mojej hucznej samotności. Kochałam w tobie nie człowieka, który już jest, ale który dopiero miał być. Nie przyjmujesz tej roli, odrzucasz ją, jako niegodną siebie, jesteś pospolitym kochankiem, zrób jak inni, zapłać mi i nie mówmy już więcej o tem.
Długie to wyznanie zmęczyło Małgorzatę, więc rzuciła się na poręcz kanapy, a chcąc przytłumić lekki kaszel, podniosła chustkę do ust i do oczów.
— Przebacz, przebacz — szeptałem — ja rozumiałem to wszystko, lecz chciałem to od ciebie samej usłyszeć, moja ubóstwiana Małgorzato. Zapomnijmy o tem i pamiętajmy tylko o jednej rzeczy: to jest, że należymy do siebie, że jesteśmy młodzi i że się kochamy, Małgorzato... Zrób ze mną co chcesz, jestem twoim niewolnikiem, twym psem, lecz na Imię Boskie, podrzyj list, który pisałem do ciebie i nie pozwalaj mi odjeżdżać jutro — bo... bo ja umrę...
Małgorzata wyjęła list z za stanika i, oddając mi go, rzekła z uśmiechem pełnym nieokreślonej słodyczy:
— Masz, przyniosłam ci go.
Podarłem list i ucałowałem ze łzami rękę, która mi go oddała.
W tej chwili weszła Prudencya.
— Czy wiesz, Prudencyo, czego on chce odemnie? — spytała Małgorzata.
— Prosi cię o przebaczenie.
— W istocie.
— I ty przebaczyłaś?
— Naturalnie; lecz jemu się zachciewa jeszcze czegoś więcej...
— Czegóż więc?
— Chce z nami zjeść kolacyę.
— I ty się na to zgadzasz?
— Jak sądzisz?
— Sądzę, że jesteście dwojgiem dzieci, którym brak po jednej klepce w głowie, lecz wiem o tem także, że jestem dyablo głodna i im wcześniej pogodzicie się, tem prędzej będziemy jedli kolacyę.
— Chodźmy — rzekła Małgorzata — pomieścimy się we troje w powozie — a odwracając się do mnie: weź ten klucz, bo Nina prawdopodobnie już śpi, otworzysz drzwi, ale go już nie gub więcej.
Ucałowałem Małgorzatę.
Tymczasem wszedł Józef.
— Panie — rzekł do mnie tonem człowieka całkiem zadowolonego z siebie — rzeczy są już spakowane.
— Zupełnie?
— Zupełnie, panie.