Dante (Jellenta)/Rozdział II/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Cezary Jellenta
Tytuł Dante
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1922
Druk P. Laskauera i W. Babickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.

Unosi się ona w opałowych mgłach nieba, na wysokościach aniołów i duchów. Niekiedy sama rozpływa się w cudny obłok skrzydlaty i odblasków przedświtu pełny, że ludzie wątpić zaczynają, czy wogóle istniała jako człowiek. Dziwy Komedyi, którą potomność nazwała Boską, przebóstwiły ją nawskroś, postawiły duchem opiekuńczym nad pielgrzymem piekieł, nieba i czyśćca. Dzisiaj więc jakoś się nie chce doszukiwać w niej śladów prochu ziemskiego: i nietylko dzisiaj, ale nawet dawniej. Poprostu, stał się uprawnionym pogląd, że Beatrycze, anioł stróż boskiego wieszcza, jest jeno allegoryą, oderwaniem, ale nie imienniczką kobiety z krwi i kości. Więc łatwo znajdziemy takich, co w niej czytają symbol religii albo teologii, innych, co ją mają za upostaciowanie wiekuistego państwa, Rzymu, innych — co filozofii. Ktoś bardzo uczony uważa ją za obraz czynnej intelligencyi, ktoś inny za przenośnię Kościoła, ów znowu, mniej lubiący ryzykować, za wcielenie niewiasty w ogólności. [1]
Niektóre z tych kluczy, gdy je spróbujemy dopasować do opowieści samego wieszcza, dają wyniki wprost zabawne. Jeden z najlepszych i najnowszych znawców Danta, biorąc pochop z osobistych jego wyznań o tem, kiedy się zakochał, jak Beatrycze, raz zagniewana nań, odmówiła ukłonu, i o wielu innych czysto ziemskich szczegółach sprawy sercowej — stawia taki oto szereg pytań niektórym komentatorom: «Więc w dziewiątym roku życia Dante zakochał się w kościele? Więc kościół uznał go godnym ukłonu dopiero wtedy, gdy skończył lat osiemnaście? Czyż poeta maskowałby miłość dla kościoła? Czyż dlatego kościół nie odpowiedział mu ukłonem? Czyż kościół chychotałby na widok serdecznego bólu poety?» [2]
Nieraz jeszcze czytelnik spotka się z podobnie bystremi pomysłami. Niechaj więc pamięta, że w dziełach wielkiego florentczyka ma do czynienia z czemś w rodzaju jakiegoś starego poetyckiego zakonu, którego wielka starożytność i domieszka symboliki średniowiecznej poniekąd upoważniają do najdziwniejszych tłómaczeń i przypisów. Półtora wieku księgi te krążyły nadto w rękopisach, porastały więc jak mchem błędami kopistów, naleciałościami treści i języka, które skaziły niewątpliwie — bo to widać z zestawienia różnych manuskryptów — pierwotną osnowę i do reszty ją zagmatwały. Do dnia dzisiejszego trwają prace nad ustaleniem tekstu i, na dobrą sprawę, dopiero za naszych czasów weszły na właściwą drogę. Dotąd słowa, myśli i sama dusza Danta żyły jakoby w siatce dowolnych a nieprzeliczonych egzegez. Nawet najbliżsi mu i współcześni, a więc najpewniejsze, zdałoby się, źródło wiedzy o nim, jak Giovanni Boccaccio, dużo na własną rękę skomponowali. Wielki autor Dekamerona wielce obniżył swą zasługę wydania Żywota Danta i obszernych komentarzy do jego dzieł przez to, że zanadto puścił wodze retoryce, i, jak się przekonano o tem, gwoli pięknemu frazesowi spisywał zdarzenia niesprawdzone i wątpliwe. Prawdziwa zaś orgia domysłowości tępej i ograniczonej w rzeczach znawstwa duszy twórczej wybuchła później pod wpływem scholastyków. I cóż dziwnego? Jeżeli dziś jeszcze, w chwili gdy wiersze niniejsze wychodzą z pod tłoczni, autor wspaniałego wydania Boskiej komedyi, nadzwyczajny erudyt [3], uważa ją za traktat religijno-moralny w formie wierszowanej — to czyż w dobie większej prawowierności mogło być inaczej? Było całkiem naturalne, że do uczonego, do mędrca, używającego jeno szaty poetyckiej dla swych myśli, zabierali się uczeni, a nie artyści i nie ludzie z duszą odpowiednio wrażliwą. Węszono wszędzie symbole i allegorye, korzono się przed wynalazcami najbardziej śmiałych scholastycznych poglądów na wielkiego poetę Beatryczy — zamiast mieć serce i patrzyć w serce. A serce to bije widocznem i dziś jeszcze wzruszającem tętnem w Vita nuova, w tym osobliwym zbiorze wspomnień prozą i wierszem. [4] Tu płonie przed nami jasnym ogniem miłość, prawdziwa ludzka miłość. Widzimy młodzieńca jak się trawi nieśmiałem marzeniem, jak wzdycha i łzy wylewa, jak cierpi i męczy się tęsknotą. Czujemy wyraźnie jak go uczucie pożera i wychudza, jak walczy pragnienie z niepewnościa, czy są mu wzajemni; patrzymy jak zawisa całą swą duszą na łasce uśmiechu uwielbianej, jak się zagryza obawą śmieszności, jak się chroni przed światem ze swym skarbem i w wielkiej swej czci dla Beatryczy truchleje, żeby jej imienia nie zdradzić i nawet mami ludzi pozorami skłonności zwróconej w inną stronę.
Prawda, że nawet te ciepłe, dyszące zwierzenia czasem przeplata scholastyczna rozmowa z sobą, rozumowanie składające się z tylu a tylu punktów, jak, dajmy na to, cały ustęp, w którym tłómaczy się z użycia figury poetyckiej: «Że mówię o miłości, jakgdyby to była istota cielesna, jakgdyby była człowiekiem, to wypływa z trzech rzeczy i t. d.» (uryw. 25). Ale mimo to trudno wytłómaczyć sobie, jak można to wydatne, łzami zroszone oblicze miłości, tę bladość cierpienia i szlachetnej żądzy poczytać za twarz allegorycznej wiary, za bladość bezdusznego porównania. Nadto wchodzą tam inne jeszcze osoby, — przyjaciółka Beatryczy, Johanna, zwana Wiosną, «Primavera»; jest opłakaną śmierć ojca Beatryczy, łkającym prawie stylem opisaną jej rozpacz, współczucie rówieśnic, wreszcie i śmierć jej samej.
Posłuchajmy oto na chwilę samego bicia serca poety. Jest to chwila, kiedy leży złożony niemocą, a zgorączkowany mózg nie ma siły odeprzeć strasznych widziadeł. «Rzekłem wtedy do siebie z westchnieniem: Tego przecie nikt nie zażegna: nadobna Beatrycze musi pewnego dnia umrzeć.» Wpadłem więc w taki nastrój, żem zamknął oczy i, jakby szałem owładnięty, widziałem co następuje: kiedy fantazya moja rozpoczęła swą obłędną wędrówkę, ukazały mi się postaci niewiast z włosami rozwichrzonemi, i rzekły do mnie: «Umarłeś.» Błądząc tak dalej w urojeniu, straciłem wkrótce świadomość, gdzie się znajduję: widziałem kobiety niewysłowienie smutne, które z rozpuszczonemi włosami wchodziły, płacząc. Widziałem jak się słońce mroczyło i gwiazdy widnemi się stały, w takiej barwie, jakgdyby płakały; ptactwo w swym locie padało martwe, a ziemia cała drżała w swych posadach. Zdjęty trwogą i zdumieniem wobec tego widziadła, ujrzałem druha, który zbliżył się, ażeby rzec do mnie: Azaliż nie wiesz o tem jeszcze? Przecudna Pani twoja rozstała się z tym światem.» Jąłem wtedy płakać gorzko i nietylko w urojeniu, lecz i oczami, które we łzach się kąpały. Było mi tak, jakobym pozierał ku niebu, a tam szybowały już z powrotem poczty aniołów; miały przed sobą biały jak śnieg obłoczek i śpiewały przecudnie: «Chwała Panu na wysokościach.» Nic innego słyszeć nie mogłem. Odezwało się tedy do mnie moje miłością przepełnione serce: «Zaprawdę, nasza pani umarła.» Wtedy zdało mi się, jakobym szedł zobaczyć ciało, w którem mieszkała ta przeszlachetna, błoga dusza. Fantazya w swem urojeniu była tak potężna, że ukazała mi zwłoki Pani, której niewiasty zasłaniały głowę białym welonem. Na jej twarzy malował się wyraz tak słodkiej pokory, że zdawała się mówić: «Idę, aby zobaczyć źródła pokoju.» Widok ten napełnił mię taką pokorą, żem jął wołać do siebie śmierć, mówiąc: O, słodka śmierci, przybądź do mnie, nie bądź mi srogą; musisz być łagodną, boś była tutaj! O, przybądź do mnie, który tak gorąco za tobą tęsknię; widzisz przecie, że noszę już twoje barwy.» Byłem przytomny wszystkim smutnym posługom, które miłość oddawać zwykła zwłokom, poczem zamyśliłem wrócić do swej izby i wznieść oczy ku niebiosom; tak silnem było omamienie, że, płacząc, rzekłem donośnym głosem: O, duszo najpiękniejsza, jakże błogosławionym jest, kto cię widzi!» A żem słowa te wymówił z rozpaczą i głośnem łkaniem, pomyślało młode, łagodne dziewczę, które przy łożu mem siedziało, że moje łzy i słowa to skargi na bóle mojej niemocy, i przestraszone wielce rozpłakało się. Inne znów niewiasty, które czuwały w tymże pokoju, sądziły, że to dziewczęcia skargi przywiodły mię do płaczu i wyprowadziły ja, tę najbliższą mi krewniaczkę, a potem zwróciły się, aby mnie obudzić, myślały bowiem, że śnię — i rzekły: «Nie śpij już i nie bądź tak smutny.» Słowa te przerwały moje marzenie w chwili, gdym właśnie zawołać miał: «O, Beatrycze!» — kiedym zaś z przestrachem otworzył oczy i poznał swój oman i kiedym głośno wymawiał imię, głos mój był tak złamany od płaczu i szlochania, że niewiasty nie mogły mię zrozumieć». (Nowe życie, 23).
Rzecz prosta, iż wobec takiego głosu serca, między krytykami, niewysuszonymi na pergamin, niema kwestyi co do prawdziwości uroczej dziewicy. Nawet panuje zupełna prawie zgoda co do osoby, imienia i nazwiska istoty, która ośmioletniem dzieckiem zdołała rozbudzić tak trwały i potężny afekt w dziewięcioletnim Alighierim. Powszechnie trzyma się zdanie, że była to córka sąsiada Falco’na Portinari’ego i że właściwe jej imię było Bice. Tak zresztą zapewnia Boccaccio. Pytają jednak całkiem słusznie: Jeżeli razem wzrastali i wychowywali się, czyż możebne jest, aby w dziewiątym roku życia po raz pierwszy się widzieli? Oczywiście, więc ktoś inny był tą dzieweczką o anielskiem spojrzeniu, skromną i niewinną, odzianą w najszlachetniejsze barwy, bo w purpurę. Wypływa to jeszcze z wielu innych znamiennych faktów. Oto poeta daje wielekroć do zrozumienia, że właściwe imię chrzestne ubóstwianej ukrywa przed okiem świata, czy ciekawością czytelnika, i sądzić się godzi, że «Beatrice» to nazwa idealna, poetycka, rozmyślnie nieziemska. I rzeczywiście wyznanie Danta raz po raz przeplata zwrot: «o tem mówić nie jest moim zamiarem» i skrytość jego aż nadto widoczna, a chęć wyniosłego tu manienia ludzi więcej niż prawdopodobna. Wreszcie biją i na to, że Bice Portinari wyszła za mąż, mianowicie za Szymona dei Bardi, w skargach zaś i trenach poety ukazuje się portret opłakiwanej przedwcześnie zmarłej w aureoli tak czystej, dziewiczej poezyi, że wielce ryzykownem się staje odnieść go do kobiety zamężnej; sama wreszcie olbrzymia skala wymagań wieszcza przeciwko temu przemawia. Wiemy wprawdzie, że w owych czasach miłości trubadurów nawet tacy jak Petrarka umieli pisać tomy sonetów miłosnych do matek siedmiorga i ośmiorga dzieci; ale między śpiewakiem Laury a śpiewakiem Beatryczy różnica jest tak wielka, jak między chłodnym konwencyonalno-pochlebczym kawalerem a płomienną, wybuchową, w złem jak w dobrem skrajną i gwałtowną naturą artysty.




  1. Scartazzini: Handbuch (179).
  2. Scartazzini: tamże.
  3. Ojciec Bertier; wydanie to, do tej pory nie skończone, jest jednak mało krytyczne: «Allighieri nella Commedia ci offra un trattato di morale scolastica in forma di poesia
  4. Ułożonym najprawdopodobniej w okresie lat 1292 do 1295.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cezary Jellenta.