Dekabryści/Część trzecia/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dekabryści |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | Krakowska Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia „Czasu“ |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Barbara Beaupré |
Tytuł orygin. | 14 декабря |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część trzecia Cały tekst |
Indeks stron |
W spotkaniu pod Kulm, dwie roty Siemienowców, nie mające zapasowych nabojów, dostały rozkaz, by wyprzeć białą bronią Francuzów z lasku, gdzie stali z armatami, ostrzeliwując przeciwnika. Komendant roty, książę Sergiusz Piotrowicz Trubecki, poszedł na czele żołnierzy z obnażoną szablą, tak spokojnie i wesoło, że wszyscy rzucili się ochoczo do ataku na bagnety i wyparli Francuzów z lasu. A pod Lützen, gdy książę Eugeniusz gromił ogniem z 40 armat gwardyjskie pułki, Trubecki chcąc zażartować z porucznika von Bock, zaszedł z tyłu i rzucił mu w plecy parę grudek ziemi, od czego ten, znany w pułku z tchórzostwa, zwalił się na ziemię, jak martwy. Tak samo zwalił się i kniaź Trubecki w dniu 14 grudnia.
Skoro się tylko zbudził z rana, przypomniał słowa Puszczyna: »Lecz będziecie w każdym razie na placu«, i znów jak wczoraj, osłabł na samą myśl o tem, zaniemógł, stał się nagle mięki, płynny, jak ciecz. Bojąc się, że spiskowcy przyjdą po niego, wyszedł z domu, wziął doróżkę i kazał się zawieść do kancelaryi głównego sztabu, aby tam pytać, gdzie i jak będą przysięgać, bo zamierzał złożyć przysięgę nowemu cesarzowi, w nadziei, że jeśli co zajdzie, to pospiech w złożeniu przysięgi, przyniesie jakąś zmianę i dowiedział się, że przysięga dopiero jutro o jedenastej.
Ze sztabu poszedł Trubecki do siostry, na ulicę wielką Michałowską, a stamtąd do przyjaciela fligiel-adjutanta Bibikowa, na rogu Fontanki i Newskiego. Nie zastawszy go w domu, posiedział czas jakiś z żoną jego i bratem, pogawędził z nimi i zobaczył, że już jest godzina pierwsza; pomyślał więc, że pułki już przysięgły i że wszystko odbyło się spokojnie i odjechał do domu, aby się przebrać i udać się na nabożeństwo do pałacu.
Jadąc jednak z Newskiego na admiralski plac, zobaczył tłum, usłyszał okrzyki: niech żyje Konstanty! Zapytał co to jest? a dowiedziawszy się o buncie, omal nie utracił zmysłów, zaraz na ulicy.
Nie pamiętał już dokładnie co było potem. Poszedł znów nie wiadomo poco do głównego sztabu, stanął w progu zamyślony, a potem wstępować zaczął po schodach i wszedł do kancelaryi, gdzie zastał ludzi biegających z zastraszonemi twarzami. Ktoś powiedział:
— Panowie! Wyście w mundurach, idźcie na plac, bo tam jest cesarz.
Wszyscy wyszli i on ze wszystkimi, lecz odłączył się od nich i przeszedł przez dziedziniec sztabowy, na ulicę Milionną. Zatroskany, nie wiedział co z sobą począć i miotał się jak tropiony zając. Wrócił do sztabu, gdzie w bramie spotkał znajomego urzędnika, który go namówił, by razem pójść do kancelaryi.
— Och! bieda! bieda! — powtarzał wciąż urzędnik.
— Miłoradowicz zabity! — krzyknął ktoś nad samem uchem Trubeckiego, któremu aż nogi podcięło.
— Słabo wam książę?
Ktoś dał mu powąchać trzeźwiących soli i nagle ocknął się wśród nieznajomych ludzi, którzy ciągnęli go z sobą na senatorski plac.
— Chory jestem, panowie, czuję się bardzo niedobrze — mówił im prawie z płaczem.
I znowu kancelarya. O Boże! Któryż to już raz? pomyślał z rozpaczą.
Przeszedł do dalszych pokoi, do biura kuryerskiego, gdzie było pusto, bo się wszyscy rozbiegli, długo siedział sam jeden, radując się, że wreszcie zostawiono go w spokoju.
Skoro się ściemniać poczęło usłyszał huk armat, tak mocny, że szyby w oknach drżały. Zerwał się i chciał gdzieś biedz, lecz opadł znów bez sił, i słuchał w odrętwieniu, wystrzału za wystrzałem.
Z biurem kuryerskim, połączona była ciemna komórka służąca do pakowania skarbowych przesyłek. Pachło tu lakiem, szarem płótnem, płonęła mętnem światełkiem mała lampka wisząca na ścianie, na stole leżały całe swoje szpagatu, a od pułapu sterczał wielki hak, także przeznaczony do lampy. Trubecki spoglądał wciąż na ten hak, zdawało się bezmyślnie, dopiero potem przypomniał sobie, że przychodziło mu wciąż do głowy: »Dobrzeby było powiesić się«.
Wystrzały ucichły, do biura zaczęli przychodzić kuryerzy, dozorcy, egzekutorzy; kłaniali się nisko i patrzyli na niego ze zdziwieniem, wstał wówczas i wyszedł.
Wciąż jeszcze nie wiedział co z sobą począć wreszcie postanowił przenocować u swego szwagra austryackiego posła Lebzelterna. Wiedział, że i tam go odnajdą, lecz jak spłoszony psotnik choć wie, że zasłużył na rózgi, chowa się przecie pod stół, tak się i on przyczaił.
U Lebzelterów była Katasza; zobaczywszy ją zdał sobie dopiero sprawę, że o niej głównie myślał, za nią tęsknił i męczył się najbardziej tem, że ona o niczem nie wie. Chciał jej nieraz powiedzieć, lecz zawsze odkładał, i ostatecznie nie powiedział, choć wiedział dobrze, że jest to największa ze wszystkich jego podłości.
Znużony położył się spać wcześnie i zasnął twardo. Śniło mu się coś bardzo miłego jakieś niby góry, nie góry, fale nie fale fioletowo przeźroczyste jak ametysty, a on niby lata nad niemi, niby spaceruje, i ogarnęła go we śnie nagła radość, że się aż zbudził.
Leżał w ciemnościach z otwartemi oczyma, a serce biło mu jeszcze wciąż od tej wyśnionej radości. Chciał przypomnieć co to było, wiedział, że niepodobne do niczego innego i wiedział także z całą pewnością, że to więcej niż sen. Wspomniał także swój niedawny strach i poczuł odrazu, że strach ten całkiem już przeminął i nigdy nie wróci. Nie było mu nawet wstyd, a tylko dziwił się, całkiem jakby to nie szło o niego, a o jakiegoś innego człowieka. Przypomniał także swój ulubiony psalm. Czytał go zawsze po łacinie, jak się go nauczył w dzieciństwie w pensyonacie jezuickim od starego polskiego księdza Alojzego.
»Gdy dusza moja w trwodze, w Tobie nadzieje pokładam. W Bogu wysławiam słowo Jego, bo i cóż mi uczynić może, ten, co z ciała jest. Nieprzyjaciele moi odwracają się i podają tył, skoro wzywam imienia Twego, a stąd wiem, że Bóg jest ze mną. W Bogu nadzieję pokładam i nie trwożę się, cóż mi uczyni człowiek?«
Znów zamknął oczy i zdążył tylko pomyśleć: »Tak właśnie, śpią skazańcy«. No cóż? niech! i zasnął jeszcze głębiej i słodziej, lecz już bez żadnych widzeń we śnie.
Zbudził się nagle, jak to często bywa, nie od hałasu, lecz od tego, że z góry wiedział, że będzie hałas i w samej rzeczy po chwili rozległo się mocne stukanie do drzwi.
— Wasza światłość! Wasza światłość! — posłyszał zalękniony głos kamerdynera.
— Co takiego?
— Przyjechali z zimowego dworca.
Trubecki arozumiał, że jest aresztowany.
Czterech konwojowych z obnażonemi szablami wprowadziło więźnia do gabinetu cesarskiego, za nim weszli: jenerał adjutant Lewaszew, Toll, Benkendorf, komendant pałacowy Baszucki i naczelny policmajster Szulgin.
Mikołaj wstał, zbliżył się do Trubeckiego stanął przed nim i wpatrywał się w niego długo w milczeniu. Ryży, ospowaty, z odstającymi wszami i wielkim garbatym nosem, z grubemi wargami i rozstrzępionemi baczkami po obu stronach twarzy, z dwoma bolesnemi zmarszczkami dokoła ust. »Tak więc wygląda ten ich dyktator, trzęsie się cały, ożydział ze strachu« — pomyślał cesarz z nieugaszoną żądzą pogardy.
Poszedł do więźnia bliżej jeszcze i podnosząc wskazujący palec dotknął prawie jego czoła.
— Co to było w tej głowie? — rzekł — że wy z waszem imieniem, z takiej rodziny, weszliście w taką sprawę razem z tą całą hołotą.
Mikołaj miał się sam w tej chwili za Apolla belwederskiego, miażdżącego Tyfona.
— Wy kniaź Trubecki, pułkownik gwardyi, jak wam nie wstyd.
Po chwili pierwsza maska spadła i cesarz przywdział drugą, w miejsce groźnej, sentymentalną, tą samą, którą przymierzał niedawno przed Tollem.
— Taka miła żona! Czy macie dzieci?
— Nie! Wasza cesarska mość.
— To bardzo szczęśliwie, że nie macie dzieci, bo los wasz będzie straszny, straszny.
Pomimo wewnętrznego gniewu Mikołaj był spokojny, wszystko było z góry obmyślone.
— Od czego tak drżycie?
— Zziąbłem najjaśniejszy panie, jechałem tu tylko w mundurze.
— Dlaczego?
— Bo mi ukradli futro.
— Kto?
— Nie wiem. Widocznie w czasie zamięszania przy aresztowaniu; było mnóstwo ludzi — odparł Trubecki i uśmiechnął się, podnosząc oczy; a nie było ani śladu trwogi w tych oczach szarych, wielkich, smutnych i dobrych.
Stał niezręcznie z rękami założonemi w tył.
— Raczcie stać, jak należy, ręce do szwów.
— Sire...
— Skoro wasz monarcha mówi do was po rosyjsku, nie wolno wam odpowiadać mu winnym języku.
— Moja wina! wasza cesarska mość, ale mam ręce związane.
— Rozwiązać!
Szulgin zbliżył się, zaczął rozwiązywać, Mikołaj odwrócił się, a zobaczywszy w rękach Tolla papier, rozkazał:
— Czytaj!
Toll przeczytał zeznanie jednego z aresztowanych, który twierdził, że wypadki z dnia 14 grudnia są dziełem tajnego związku, który ma znaczniejsze rozgałęzienie, w czwartym korpusie, i że kniaź Trubecki, jako sztabowy oficer tego korpusu, może dać dokładne wyjaśnienia. Trubecki słyszał i ucieszył się, zrozumiał bowiem w pierwszej chwili, że zeznający naprowadził umyślnie śledztwo na fałszywy trop, aby zasłonić południowy związek.
— Czy to zeznanie Puszczyna? — zapytał Mikołaj.
— Tak, Puszczyna, wasza cesarska mość — odparł Toll.
Trubecki zauważył, że mrugnęli do siebie.
— No! Cóż powiecie na to? — spytał cesarz, zwracając się znów do Trubeckiego.
— Puszczyn myli się, najjaśniejszy panie! — odparł Trubecki, zbierając całą przytomność umysłu, ażeby odgadnąć, co znaczyło to mruganie.
— Więc wy myślicie, że to Puszczyn — rzucił się na niego Toll.
Ale Trubecki nie stracił się, zrozumiał już, o co chodzi; przez niego chcą zaplątać Puszczyna.
— Wasza wielmożność sami raczyliście twierdzić, że to zeznanie Puszczyna.
— A gdzież Puszczyn mieszka?
— Nie wiem.
— Wszak u ojca?
— Nie wiem.
— Ja zawsze mówiłem, że czwarty korpus to gniazdo spiskowców — rzekł Toll.
— Waaza wielmożność ma niedokładne wiadomości; w czwartym korpusie niema wcale tajnego związku i za to ja ręczyć mogę — odparł Trubecki i spojrzał na Tolla z jawnym prawie tryumfem.
Toll zamilkł z uczuciem myśliwca, któremu z przed nosa prawie sprzątnięto zwierzynę, a i cesarz także zrozumiał, że chybili obaj.
— A cóż wy jesteście? O sobie mówcie; przecież wy należeliście do tajnego związku.
— Należałem — wasza cesarska mość — odparł Trubecki spokojnie, wiedząc, że już teraz nie da się zaskoczyć.
— Dyktatorem byliście.
— Tak jest.
— A to ładnie! Plutonem nie umie dowodzić, a zachciało mu się rządzić losami narodów. — A czemuż to nie byliście na placu?
— Wiedząc, że potrzebne im tylko moje nazwisko, odszedłem od nich. Przedtem spodziewałem się do ostatniej chwili, że pozostając z nimi w stosunkach, w charakterze niejako naczelnika, potrafię wstrzymać ich od nierozsądnych zamysłów.
— Od jakich? czy carobójstwa? Ucieszył się znów Toll, zasadzając się na niego. »O carobójstwie nikt nie myślał«, chciał odrzec Trubecki, lecz przypomniał, że to nieprawda, odpowiedział więc inaczej.
— W politycznych zasadach związku nie było carobójstwa. Chciałem tylko powstrzymać ich od wywołania zaburzeń w wojsku i niepotrzebnego przelewu krwi.
— Wiedzieliście o zaburzeniach? — spytał cesarz.
— Wiedziałem.
— I nie donieśliście?
— Nie dopuszczałem nawet myśli do siebie, bym mógł uprawnić kogo do nazwania mnie podłym.
— A teraz, jak was nazywają?
Trubecki nic nie odrzekł, lecz spojrzał na Mikołaja tak, że zrobiło mu się nieswojo.
— Przestań się pan wykręcać i mów wszystko, co wiesz — krzyknął Mikołaj groźnie, bo zaczynał go ogarniać gniew.
— Nic więcej nie wiem.
— Nie wiecie? a to co?
Mikołaj poszedł szybko do biurka i wziął zapisaną ćwiartkę papieru, na której położył był przedtem kulę, by papier odrazu znaleść.
— Może i o tem nie wiecie. — Kto to pisał? Czyja ręka?
— Moja.
— A wiecie? że za to samo mógłbym was kazać na miejscu rozstrzelać.
— Każcie wasza cesarska mość! Macie do tego prawo — odparł Trubecki podnosząc ponownie oczy — i wspomniał w myśli »W Bogu nadzieję pokładam i nie trwożę się, cóż mi uczyni człowiek«?
— Nie trzeba się gniewać, nie trzeba się gniewać — powtarzał w myśli cesarz, lecz było już zapóźno. Nagły przypływ wściekłego gniewu, rozlewał się już jak trunek ognisty po żyłach jego.
— A! tak! Myślicie, że was rozstrzelają i że staniecie się interesującym bohaterem — syczał zadyszanym szeptem, zbliżając twarz swoją do twarzy więźnia i następując na niego tak, że go prawie pchnął. Nie tak! nie tak! nie rozstrzelanym będziesz, a zgnijesz w twierdzy w kajdanach, w kajdanach; arszyn pod ziemią; los twój będzie straszny, straszny, straszny!
Im częściej powtarzał ten wyraz, tembardziej czuł cesarz swoją bezsiłę wobec człowieka tego, który stał przed nim. Mógł zakuć go, zesłać, zamęczyć, zabić nawet, lecz mimo to nic z nim nie dokaże.
— Szubrawiec! — wrzasnął wreszcie Mikołaj — rzucił się na Trubeckiego, chwytając go za kołnierz. Mundur zaszargał. Zerwać mu szlify, zerwać mu szlify! O tak! tak! tak!
Sasa mu zdzierał szlify, trząsł, szarpał, popychał, aż zwalił więźnia na podłogę.
— Najjaśniejszy panie! — przemówił cicho Trubecki, powalony przed nim na klęczki, patrząc mu prosto w oczy, a Mikołaj dorozumiał się reszty. »Jak wam nie wstyd«. Opamiętał się wreszcie, odstąpił od niego, opadł w krzesło i zakrył twarz rękami. Wszyscy czekali w milczeniu, jak się to skończy. Trubecki wstał i spojrzał na Mikołaja z tym samym co wprzód cichym uśmiechem. Gdyby Mikołaj mógł go widzieć, zrozumiałby, że w uśmiechu tym była litość.
Otwarły się drzwi od sypialni cara, wielki książę Michał wysunął ostrożnie głowę i potem równie ostrożnie wsunął ją z powrotem i drzwi zamknął. Milczenie trwało długo, wrerzcie cesarz odjął ręce od twarzy, która była w tej chwili nieruchoma, nieprzenikniona. Wstał i wskazał Trubeckiemu krzesło, stojące przy stole.
— Siadajcie tu i piszcie do żony — rzekł, nie patrząc na niego.
Trubecki siadł, wziął pióro do ręki i spojrzał na cesarza.
— Co rozkażecie pisać wasza cesarska mość.
— Co chcecie.
Mikołaj patrzył przez ramię na to, co pisze Trubecki.
Przyjaciółko moja, bądź spokojna i módl się do Boga.
— Co tu długo pisać, przerwał Mikołaj. Piszcie tak, będę żyw i zdrowy.
Trubecki napisał. Cesarz stoi za mną i polecił mi donieść, że jestem żywy i zdrowy. Będę żywy i zdrowy, poprawił Mikołaj, dopiszcie w górze »będę«.
Trubecki dopisał, cesarz wziął papier i sam go oddał Szulginowi.
— Proszę to wręczyć księżnie Trubeckiej. Szulgin wyszedł i znów zapanowało milczenie. Trubecki wstał, cesarz stał przed nim i miał wciąż oczy spuszczone, jakby ich nie śmiał podnieść. Siadł potem za stołem i napisał do komendanta Sukina. »Trubeckiego umieścić w Aleksiejewskim forcie Nr. 7.« Oddał papier Tollowi.
— No, idźcie już! — rzekł, podnosząc wreszcie wzrok na Trubeckiego. Proszę nie gniewajcie się książę; moje położenie także nie do zazdrości, jak to chyba sami widzicie. Uśmiechnął się krzywo i poczerwieniał, bo zrozumiał, że niczem nie poprawił wrażenia. — Nadął się więc i nachmurzył.
— Idźcie stąd! idźcie wszyscy! skinął ręką, a gdy wyszli, osiadł znów na kanapie na dawnem miejscu i zamarł w nieruchomości, lecz już nie drzemał, ale szeroko otwartemi oczyma, patrzył prosto przed siebie w zwierciadło. Na ścianie nad kanapą, wisiał wielki naturalnych rozmiarów portret cesarza Pawła pierwszego. Portret ten odbijał się w zwierciadle, a płomienie świec dogorywających w kandelabrze na jaspisowym stoliku nadawały rozedrganem swem światłem, pozory ruchu i życia wizerunkowi. Zdawało się, ożył cesarz Paweł i lada chwila wystąpi z ram, w swym mundurze komandora Maltańskiego, w purpurowym płaszczu, przypominającym archirejską rasę, mały człowieczek z zapadłym noskiem, obłąkanemi oczyma i uśmiechem trupiej główki. Syn patrzył na ojca, ojciec na syna, jakby chcieli sobie coś wzajemnie powiedzieć. »11 marca, 14 grudnia« wtedy zaczęło się, teraz się kończy. »Uduszą mnie jak udusili ojca« przypomniał Mikołaj słowa brata Konstantego i mógłby w tej chwili powiedzieć o sobie to samo czem groził niedawno Trubeckiemu, »los twój będzie straszny, straszny, straszny«. Wstał i podszedł do zwierciadła, w lustrzanej szybie odbiła się twarz syna, u stóp wizerunku ojca. Blada twarz z zaczerwienionemi od bezsenności powiekami, nadęta jak u skarconego dzieciaka postawionego w kąt, z włosami najeżonymi jakby stanęły dębem. Zdało się Mikołajowi, że to nie on, lecz jakiś jego sobowtór, samozwaniec, cesarz parwenjusz.
Zbliżył twarz swą do zwierciadła, rysy jego skrzywiły się w drwiącym uśmieszku, a wargi wyszeptały bezdźwięcznie.
— Sztabs-kapitanie Romanow! to przecież ty.
Otrząsnął się ze zgrozy, bo zdało mu się, że to nie on sam, a tamten drugi w zwierciadle chichocze i szepcze mu.
— Sztabs-kapitanie Romanow, to przecież ty.