Dekabryści/Część trzecia/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Dekabryści
Podtytuł powieść
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. 14 декабря
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.

— Marynko! — rzekł Golicyn, otwierając oczy.
Pierwszy to raz ocknął się przytomny, po długiej malignie, w czasie której czuł, że ona jest przy nim i męczył się tem, że nie umie jej nazwać.
— Co, Waleryanie Michajłowiczu, co mój miły — odrzekła Maryńka, nachylając się nad nim i zaglądając mu w oczy z trwożną radością. — No! powiedz co? co? co? — pytała, usiłując pojąć jego życzenia.
Chciał ją spytać co się z nim dzieje i gdzie jest, lecz był tak osłabiony, że bał się mówić, by nie zwalić się znowu w bezdenną czeluść bezpamięci, z której zaledwie się wynurzał. Sam próbował przypomnieć sobie i pamięć mu wracała, lecz po chwili gubił ją znów, myśli jego rwały się jak zetlała przędza, rozpraszały w drobiazgach. Uwagę jego zajęły liczne flaszeczki z receptami, stojące na nocnym stoliku, plama świetlna woskowej świecy, ocienionej jedwabną umbrelką, jednostajne cykanie kieszonkowego zegarka, prawdopodobnie własnego, który leżał przy nim na nocnym stoliku.
— Która godzina? — przemówił nakoniec z ostrożnym wysiłkiem.
— Pół do siódmej — odpowiedziała Marynka.
— Rano czy wieczór? — chciał spytać, lecz wnet zapomniał i myśleć zaczął o czem innem: chcąc spytać, jak długo był chory.
Milczał czas jakiś, potem rzekł:
— Który dziś dzień?
— Czwartek.
— A data? — chciał się jeszcze dopytać, lecz nie mógł się na to zdobyć.
Nagle w tej ciszy posłyszał głuchy huk, podobny do dalekiego strzału.
— Czy jeszcze strzelają? — zadziwił się i przypomniał sobie, że taki sam huk słyszał przez cały czas w swej gorączce i za każdym razem chciał biedź tam, gdzie strzelają, podnosił się, zrywał do biegu i zostawał na miejscu. »Stali, stali, przestali«, cykał mu jednostajnie zegarek i on uprzytomnił sobie, że to znaczy, iż przestali rewolucyę.
— Spotniał! — rzekła Marynka, kładąc mu rękę na czole.
— No! chwała Bogu — przemówił radośnie Foma Fomicz, którego Golicyn poznał po głosie.
Lekarz onegdaj powiedział: »Byle się tylko spocił, to wyzdrowieje«. Marynka ocierała mu chusteczką czoło i twarz, on patrzył na nią i przypominał jakby poprzez sen wróżebny, beznamiętnie dawny, nieraz prześniony.
»Miła! miła dzieweczka, owiana tchnieniem miłości, jak rozkwiecony bez, świętością wonnej rosy«.
Miała na sobie stary popielaty kaftaniczek, z grodenaplu, a na głowie blendynowy czepeczek nocny, z pod którego zwisały się po obu stronach twarzy długie ciemne loki. Twarzyczka jej pobladła i wychudła nieco, przez co duże jej ciemne oczy zdawały się jeszcze większe i ciemniejsze.
— Miła, rodzona miła! — wyszeptał i podnieść się starał ku niej.
Oczy ich spotkały się; Marynka zrozumiała czego chce i położyła mu na ustach dłoń, jak płatki kwiatu rozgrzane od słońca.
— Czas już podać lekarstwo, Maryo Pawłowna — przemówił Foma Fomicz.
Maryuka nalała pełną łyżkę mikstury i napoiła go. Było to kwaśne i pachło migdałami i ananasem.
— Jeszcze! — poprosił Golicyn.
— Nie można więcej; chcecie pić?
— Nie, spać.
— Poczekajcie, głowa za nisko.
Jedną ręką objęła go pod ramieniem i podniosła z nieoczekiwaną siłą i zręcznością, drugą poprawiała poduszki. Gdy podnosiła go, oparty twarzą o jej ramię, wyczuwał przez stanik jędrny miękkość dziewiczej piersi.
— Czy tak dobrze? — spytała, ułożywszy mu głowę na poduszkach.
— Dobrze, Marynko... Mateńko...
Sam nie wiedział czy powiedział to umyślnie, czy mimowoli, lecz gdy ona uśmiechnęła się, a oczy ich spotkały się powtórnie, powtórzył jeszcze dwukrotnie:
— Mateńko! Marynko!
Chciał coś jeszcze dodać, lecz spłynęły na niego, jak gdyby ciemne fale; czuł tylko, że ona całuje go w czoło. Przeżegnała go następnie szepcząc:
— Spij rodzony mój! śpij z Bogiem!
Zamknął oczy z uśmiechem i zdawało mu się, że ona go buja, huśta, kołysze.
Przespał jednym tchem do jedenastej godziny następnego dnia. Zbudziła go kotka Markiza, biała kotka, z błękitnemi ślepkami, autentyczna nie podrobiona markiza. Przespała całą noc, zwinięta w kłębek, na klawikordzie, a gdy już miała dość snu, wstała, wygięła grzbiet, zamruczała i skoczyła czterema łapkami na klawisze, czem oczywiście zbudziła Golicyna.
— A psik! niegodziwa! ot i rozbudziła — fuknęła z oburzeniem Marynka.
— Potap Potapow Potapicz — posłyszał Golicyn z drugiego pokoju głos papugi. Dorozumiał się wtedy, że znajduje się w staroświeckim domu babuni, tylko pokój był mu nieznany, żółto-brunatny, przyległy do pokoju, gdzie stały krosna. Objaśniono go potem, że w małej jego sypialni, na parterze za duszno było i za ciasno i dlatego przeniesiono go tutaj. Pachło tu brzozowemi polanami, które z hukiem i trzaskiem paliły się w piecu, wypełniając połowę bawialni różowym odblaskiem, podczas gdy druga połowa zalana była zimnem błękitno białem światłem zimowego poranku. Okna wychodziły na ogród z oprószonemi szronem staremi lipami. Na ścianach obitych cytrynowo-żółtą tkaniną, wykwitał u góry pod sufitem, biały fryz, wyobrażający pochód pląsających amorków, nagie ich kształty, zaróżowiły się od ognia płonącego w piecu i zdawały się ożywać.
— Jaki wesoły pokój — pomyślał Golicyn i jemu samemu zrobiło się nagle wesoło.
Biała kotka, nie bojąc się widocznie za bardzo fukania Marynki, skoczyła na kołdrę i ocierać się poczęła pyszczkiem o nogi Golicyna z głośnem mruczeniem.
— A psik! a psik! nieznośna! — wołała Marynka.
— Nic nie szkodzi, Marynko! wyspałem się już dobrze.
— Dobry dzień księciu, jak się czujecie dzisiaj? — spytał Foma Fomicz, wychodząc z poza parawanu. Peruczkę miał na głowie przekrzywioną na bok, pudrowany harcap rozczochrał mu się, długi kaftan był zmięty, widocznie noc całą nie kładł się i przesiedział ją, czuwając na fotelu za parawanem.
— Doskonale spałem; poco się o mnie tak troszczycie, mam się już całkiem lepiej — odpowiedział Golicyn.
Marynka spojrzała na niego zdziwiona i uradowana, taka zmiana była w głosie jego i twarzy.
— No! chwała Bogu wielkiemu, chwała Bogu — rzekł Foma Fomicz i przeżegnał się, a w dziecięcych jego oczach, w dziecięcym uśmiechu promieniała taka dobroć, że Golicynowi zrobiło się jeszcze weselej.
— A możebyście coś przekąsili książę, może kawki z bułeczką, albo jajek.
— Wszystko, wszystko co chcecie Foma Fomicz, okropnie mi się jeść chce.
Lecz Golicyn spoważniał, nagle podniósł się i zaczął nasłuchiwać, bo znów do uszu jego doszedł huk jakby dalekiego wystrzału armatniego, ten sam huk, który słyszał wczoraj i który niepokoił go wciąż w czasie gorączki, tylko teraz wiedział, że to nie przywidzenie.
— Co to jest? słyszycie?
— Biegnijcie, na miłość Boga, Foma Fomicz i dowiedzcie się co to takiego — prosiła Marynka.
— Jakto? czy nie słyszycie? — powtarzał Golicyn — strzelają, tak strzelają, a w oczach jego zabłysła nadzieja.
Zrywał się z pościeli, gotów w tej chwili biedź tam, gdzie owe strzały.
— Waleryanie Michajłowiczu! na miłość Boga uspokójcie się, Foma Fomicz dowie się.
Staruszek nie słyszał huku bo głuchy był na jedno ucho, lecz gdy wyszedł do sąsiedniego pokoju, którego okna wychodziły na dziedziniec, huk rozległ się tak mocny, że i on usłyszał. Zbliżył się do okna, podstawił sobie stołek i otworzył okienko, a wysunąwszy głowę odrazu zrozumiał skąd pochodzi huk powrócił w tedy do pokoju chorego.
— Ach! tak to mi dopiero salwa artyleryjska — mówił kiwając głową i śmiejąc się jak dzieciak. — Bądźcie spokojni książę! Salwa to nie straszna. Furtka w bramie dębowa, obraca się na żelaznym bloku i spada hałaśliwe; stróż Jefim, nosi drzewo do kuchni, a jak zatrzaśnie furtkę, strzela to jak z armaty.
Zamilkł na chwilę poczem wpadł w filozoficzny nastrój i rzekł, zażywając szczyptę tabaki ze złotej tabakierki z portretem cesarza Pawła pierwszego na której był napis: »Po Bogu on dla mnie jedyny, nim tylko żyję«.
— Tak mój panie łaskawy! Z tego wypadku widzieć można, jak niedoskonałe są nasze ludzkie spostrzeżenia i wnioski. Jeśli na przykład nie umiemy odróżnić trzasku zamykanej furtki, od salwy armatniej, to coż dopiero mówić o naszych wysoce niby uczonych gadaniach o przyrodzie o tajemniczych prawach rządzących bytem.
Umilkł nagle widząc, że Maryńka daje mu znaki i ukazuje wzrokiem na Golicyna, który zbladł nagle, osunął głowę na poduszki i zamknął oczy.
— A o śniadaniu tośmy całkiem zapomnieli — zaczął znów Foma Fomicz. — W tej chwili lecę do kuchni i przyniosę kawusi z bułeczką, jajeczek, a może i kaszki ryżowej.
Maryńka skinęła głową i staruszek wybiegł.
Gdy zostali sami, Golicyn wciąż leżał milcząc z zamkniętemi oczyma, a ona przysiadła i gładziła dłonią jego rękę.
— Jaki dzień miesiąca mamy dzisiaj? — spytał Golicyn.
— Osiemnasty grudnia.
— To znaczy trzy dni. Zachorowałem we wtorek rano.
— Tak we wtorek; kamerdynar wszedł do waszego pokoju, niosąc herbatę i zastał was w gorączce nieprzytomnego; leżeliście w ubraniu na kanapie.
— Bredziłem co w malignie?
— Tak.
— A o czem?
— Ciągle o tych wystrzałach, a także o zwierzu i że trzeba jakiegoś zwierza zabić.
— A pamiętasz Marynko, jakem ci mówił, że się jeszcze zobaczymy, ot i zobaczyliśmy się.
Popatrzył na nią przeciągle i uważnie, pragnął zapytać jej, czy wie, co było czternastego, lecz nie wiadomo, dlaczego bał się zadać jej tego pytania.
Lecz ona domyśliła się i rzekła pierwsza:
— Ja wszystko wiem. Marszałek dworu babuni był na senackim placu i wszystko widział. Powrócił wieczorem i opowiadał nam; on i was tam widział.
Urwała nagle i pochyliwszy się nad nim przyłożyła twarz swą do jego twarzy, potem ukryła ją w poduszce i zapłakała.
— Przestań Marynko! Nie płacz najmilsza dzieweczko moja, przecież jesteśmy razem i już nigdy...
Chciał powiedzieć nie rozstaniemy się już nigdy, lecz wiedział, że to nieprawda, że nie wolno mu jej łudzić, że ona wie o wszystkiem nietylko o tem co było, lecz i o tem co będzie i płacze nad nim, jak żywy nad umarłym na wieczne pożegnanie.

Gdzie twój luby? Gdzie twój miły?
Komu dasz dziewiczy wieniec?
Dom mój, trumna pod mogiłą
Zimny trup twój oblubieniec.

Przypomniał, jak czytał niegdyś te wiersze Zofii Naryszkin.
— A ot i śniadanie — zwiastował Foma Fomicz, wchodząc z tacą.
Marynka zerwała się i wybiegła; staruszek spojrzał na nią, pokiwał głową i westchnął, potem przeniósł wzrok na Golicyna, lecz nie rzekł nic, czując widocznie, że niema go czem pocieszyć i że łudzić go niema prawa.
W czasie śniadania, chcąc rozerwać chorego, opowiadał mu o rzeczach ubocznych, o wykupie Czeremuszek, o talentach doktora, który go leczy, o chorobie babuni, która dowiedziawszy się o buncie, zasłabła i przelękła się tak, że omal nie dostała apopleksyi. Położywszy się do łóżka, nie kazała wpuszczać do siebie nikogo ze służby, bojąc się, jak mówiła, by nie zarznęli, pamiętała bowiem czasy Pugaczewa.
— A to wszystko Martyszki narobili — rzekł wkońcu.
— Co za Martyszki? — spytał Golicyn.
— Martyniści — objaśnił Foma Fomicz. — Dzierżawin o nich pisze. Martyniści, masoni i inni bezbożni wolnodumcy, brykali, brykali i dobrykali się, będzie u nas to samo co we Francyi.
Golicyn uśmiechnął się, a staruszek na to tylko czekał. Wysunął z kieszeni gazetę, dodatek nadzwyczajny do Petersburskich Wiadomości, gdzie było urzędowe sprawozdanie z wypadków 14 grudnia.
Golicyn chciał przeczytać, lecz Foma Fomicz nie pozwolił na to i sam wyjął z kieszeni futerał z okularami, założył je na nos, wytarłszy poprzednio starannie szkła, i czytać począł głośno.
»Wczorajszy dzień stanie się bezwątpienia epoką w dziejach Rosyi — czytał staruszek swym cichym, jakby odległym głosem. W dniu tym mieszkańcy stolicy dowiedzieli się z uczuciem radosnej nadziei, że cesarz Mikołaj przyjmuje koronę swych przodków. Lecz podobało się opatrzności dopuścić, by radość dnia tego zamąconą została pożałowania godnem zajściem«.
Dalszy opis przedstawiał bunt, jako małe, nieznaczące zaburzenie wojsk na paradzie.
»Dwie zbałamucone roty ustawiły się w czworobok przed gmachem senatu, pod przewództwem siedmiu, czy ośmiu oficerów i kilku nikczemnego wyglądu fraczkowych cywilów...«
— To właśnie o mnie mowa — uśmiechnął się Golicyn.
Foma Fomicz odpowiedział mu takimże uśmiechem, rzucając mu spojrzenie z pod okularów.
»Nieliczne gromadki przechodniów okrążyły czworobok, krzycząc Ura! Wojska prosiły o pozwolenie atakowania, by jednem uderzeniem unicestwić bunt, lecz monarcha imperator, litując się nad szaleńcami, oszczędzał ich i dopiero pod wieczór zdecydował się wreszcie, zadając gwałt sercu, użyć siły dla stłumienia zamieszek. Wyjechały armaty i w ciągu paru minut oczyściły plac kilku wystrzałami. Taki był przebieg wczorajszych wypadków, bez wątpienia smutnych, lecz skoro się uwzględni, że buntownicy przestali cztery godziny na placu, nie znajdując posłuchu, prócz u kilku pijanych żołnierzy i kilku ludzi z miejskiego motłochu, również pijanych, i że ze wszystkich gwardyjskich pułków zaledwie dwie roty dały się wciągnąć, to przyznać trzeba, że w okolicznościach tych znaleść można raczej wiele pocieszających odznak, gdyż ogromna większość wojsk wyszła z tej próby zwycięsko, składając dowód niezachwianej wierności i całkowitego oddania dla najdostojniejszej osoby panującego nam prawowitego monarchy. Sąd ustawowy rozpocznie się niebawem nad występnymi uczestnikami zaburzeń, które zostały już całkowicie ukrócone. W mieście panuje spokój«.
— Czy naprawdę jest w mieście spokój? — spytał Fomy Fomicza Golicyn.
— Cicho jest, to prawda, lecz od takiej ciszy człowiek nie ozdrowieje — odparł staruszek, kiwając głową. — Miasto jakby wymarło i tylko migają kibitki z aresztantami, pod konwojem żandarmów. Wciąż nowych i nowych wiozą i końca temu niema. Dojdzie się tego, że jedna połowa rodu ludzkiego obróci do w więźniów, a druga w dozorców. A wie książę — dodał, zniżając głos — sny się czasem sprawdzają.
— Jakie sny?
— A choćby i wasz o armatnich strzałach. Południowa armia, jak słychać nie przysięgła; idzie podobno na Moskwę i Petersburg, by ustanowić konstytucyę; jenerał Jermołow także, a ten ma siły duże, cała armia kaukaska opowiedziała się za nim, oddana mu bezgranicznie. Ja, widzicie znam zdawna jenerała Aleksego Piotrowicza. Orzeł to z naszych dawnych Suworowskich. Z nim niema żartów. Gotów jeszcze założyć nową dynastyę Jermołowych na miejsce Romanowych. Tak więc widzicie książę, kto wie, czy nie zacznie się wszystko na nowo.
Golicyn słuchał i znów zagorzał w oczach jego błysk nadziei, lecz sam go zgasił.
— Jeśli zacznie się, to nie tak rychło — przemówił cicho do siebie raczej.
Ale Foma Fomicz usłyszał.
— Nie rychło może, ale przyjdzie.
— A cóż wam potem, przecież wy za carem.
— Ja, wasza światłość, stary człowiek, dziewiąty krzyżyk liczę, toż więc po staremu żyję i po staremu myślę, a każdy rdzenny Rosyanin oczekuje wszelkiej pomyślności i wszelkiej sławy dla ojczyzny wyłącznie od monarszego tronu.
— A więc widzicie; wy jesteście za carem, a ja za republiką, cóż wam po mnie? lepiej i nie znać.
— No, dosyć już, książę miły! Nie tak to dużo w świecie dobrych, uczciwych ludzi, by mieli się z sobą swarzyć. Więc cóż chcecie żebym zrobił, może do policyi donieść? Tfu! widzicie jaki! Ja tu krzątam się przy nim, niańczę, dogadzam, a on ze mnie szpiega robi.
Próbował sierdzić się staruszek, ale nie umiał. Oczy jego i uśmiech dziecięcy wyrażały zawsze tę samą niewyczerpaną dobroć.
— Foma Fomicz! proszę was do babuni — rzekła Marynka, wchodząc do pokoju.
— W tej chwili. A co się stało?
— Nic, a tylko babunia zatęskniła za wami, mówi żeście o niej zapomnieli i dbacie już tylko o księcia.
— W tej chwili! natychmiast — zawołał Foma Fomicz, mocno wzruszony i zerwał się, by pospieszyć, drepcąc i suwając staremi nogami.
»A on oto kocha ją tak samo, jak przed czterdziestu laty« — pomyślał Golicyn.
Z poza drzew ogrodowych, oproszonych szronem, pobłękitniały, pozieleniały, jakby wyblakłe turkusy, blade jak dziecięce oczy dobrego staruszka, a zimne grudniowe słońce, zajrzało do okna. Kwiaty mrozu wykwitłe na szybach zaiskrzyły się jak drogie kamienie i bursztynowe światło zalało pokój. Na blado cytrynowem wypełzłem obiciu wystąpiły skaczące zajączki, a na białym fryzie, rozzłociły się obnażone kształty amorków.
— Co za wesoły pokój — pomyślał znowu Golicyn. To tak od słońca, chociaż nierosztrzygnął stanowczo patrząc na Marynkę... to od niej. Przebrała się już i miała na sobie swą codzienną, skromną sukienkę, z białej krepy, w różowe kwiatki. Umyła się, zaplotła warkocze i upięła je z tyłu w koszyczek, a tylko po obu stronach twarzy zwieszały się czarne loki. Pomimo bezsennej nocy, twarzyczkę miała świeżą, jak »różana jutrzenka« zdaniem Fomy Fomicza, wyraz jasny, promienny, bez śladu w oczach niedawnych łez. Porządkowała pokój, zmiatała okruchy, ustawiała systematycznie flaszki z lekarstwami, zabrała naczynie od śniadania, wymyła je, wytarła, poprawiła ogień w piecu żelaznym hakiem, aby nie gasł w głowniach, lecz płonął jasnym płomieniem.
Golicyn śledził ją w milczeniu, każde jej poruszenie, młode, krzepkie, a zręczne, harmonijne, jak muzyka, tak że wszystkie najpowszedniejsze czynności, które dokonywała, stawały się jasne i świąteczne, jak ona sama. Uczuła widocznie na sobie wzrok jego, bo się obejrzała, uśmiechnęła i przyszła do niego, by przysiąść na krawędzi łóżka.
— No co?
Słoneczny promień rozdzielał ich, jak przejrzysta tkanina upięta w ramach, a w błękitnawo żółtem świetle krążyły złote pyłki, jakby rozpląsane w zawrotnym tańcu. Marynka pochylając się ku niemu, weszła głową w ów promień, a Golicyn zauważył, że czarne jej włosy przesycone słońcem, stały się rudo ogniste, z czerwonym niemal odblaskiem, niby agat oglądany przez rubinową szybę.
— Patrzcie! rude! zaśmiała się Marynka, patrząc na swoje loki i sama się zdziwiła.
Golicyn uniósł się nieco i dzielący ich dotąd promień, zjednoczył ich, a gdy skłoniła niżej jaszcze głowę, ujął ręką pukiel jej włosów i przycisnął go do ust. Zapach włosów dziwnie upajający, odurzył go jak mocne wino, bijąc mu do głowy.
— Nie trzeba! jak można włosy! zawstydziła się Marynka, poczerwieniała i odebrała mu z rąk swój czarny pukiel. Golicyn pobladł nieco i opadł na poduszki jakby w niemocy. Miał zawrót głowy i zdawało mu się, że sam krąży jak te słoneczne pyłki rozpląsane w zawrotnym tańcu.
— Jak dobrze! Marynko! — słoneczko moje szeptał do niej po przez złoty promień z błogim uśmiechem.
— Co dobrze? — pytała, uśmiechając się doń oczyma.
— Wszystko dobrze! żyć dobrze...
— Żyć... żyć... byle tylko żyć pomyślał i ogarnęło go takie umiłowanie i żądza życia, jakich nigdy jeszcze nie doświadczył.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Barbara Beaupré.