Dekabryści/Część trzecia/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Dekabryści
Podtytuł powieść
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. 14 декабря
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

Naczelny śledczy komitet, w sprawie wypadków 14 grudnia, rozpoczął posiedzenie swe w zimowym pałacu, a potem w Petropawłowskiej twierdzy. Całą sprawą kierował osobiście sam cesarz, pracując nieraz po piętnaście godzin na dobę, tak, że otoczenie, niepokoiło się o jego zdrowie.
Point de rélache. Za wszelką cenę dojdę z pomocą Bożą, do samego jądra spisku, mówił Mikołaj do Benkendorfa.
— Powoli! powoli! wasza cesarska mość, siłą niczego się nie dojdzie; działać trzeba łagodnością i chytrością.
— Nie ucz! sam wiem co mam robić, odpowiadał cesarz, lecz chmurzył się i czerwieniał, na wspomnienie o Trubeckim, pocieszając się jednak, że niepowodzenie to było skutkiem znużenia, bezsenności osłabienia i nie powtórzy się więcej. Odetchnął, uspokoił się i poczuł znów tak samo, jak po strzałach na placu, że wszystko dzieje się jak należy.
Rylejew badanym był w komitecie 21 grudnia, a następnego dnia przeniesione go do zimowego pałacu, gdzie cesarz, miał go przesłuchać osobiście.
— Byleby odrazu koniec! — myślał Rylejew, lecz zrozumiał wnet, że śmierć nie przyjdzie odrazo, że zamęczą go powoli, stopniowo, zmuszając do wypicia kropla po kropli śmiertelnego kielicha.
Nazajutrz po aresztowaniu Rylejewa, cesarz kazał dowiedzieć się czy żonie jego nie brak środków do życia. Natalia Rylejewa odpowiedziała, że mąż zostawił jej tysiąc rubli, a wówczas cesarz polecił posłać jej dwa tysiące, a 22 grudnia w dniu imienin Nastienki, córeczki Rylejewa, wręczono jej jeszcze tysiąc rubli na wiązanie od cesarzowej Aleksandry Fedorówny i przyrzeczono, że darują więźniowi życie, jeśli przyzna się do wszystkiego. »Miłosierdzie cesarza wstrząsnęło duszę moją«, pisała żona do męża, więzionego w fortecy. Najbardziej zadziwił Rylejewa ów podarek, posłany na imieniny Naści.
»Co za czułości! wie, czem brać ludzi, podlec; a gdyby jednak«... zaczynał myśleć Rylejew i nie kończył, bo robiło mu się straszno.
Raz dziękował komendantowi Sukinowi za widzenie się z żoną. Sukin zdziwił się, bo nie dał nigdy pozwolenia na odwiedzenie więźnia, myślał więc, że żona Rylejewa weszła bez przepustki, zarządził śledztwo wśród dozorców, lecz wszyscy jednogłośnie stwierdzili, że nie przekroczyła ona bram twierdzy.
— Chyba się wam przyśniło — mówił Sukin do Rylejewa.
— O nie! Widziałem ją, jak was widzę, powiedziała mi rzeczy, o których wiedzieć nie mogłem, jak o podarku cesarza.
— O tem powiedziani wam w komitecie śledczym.
— W komitecie później, lecz wpierw dowiedziałem się od niej.
— Musieliście zapomnieć.
— Nie, nie zapomniałem, nie odchodzę jeszcze od rozumu.
— To musiała być zjawa.
— Jakto zjawa?
— Widzenie na jawie. To się zdarza, musicie być chory, leczyć się trzeba.
— Tak! chory być muszę — pomyślał z obrzydzeniem.
Dnia 22 grudnia przewieziono go do zimowego pałacu późnym wieczorem. U wejściu na odwachu zrewidowane go starannie, lecz rąk mu nie związano, a tylko wprowadzono pod konwojem, do adjutantury, gdzie posadzono go w kącie za parawanem i kazano czekać. Starał się obmyślić co powie za chwilę cesarzowi, lecz myślał o czem innem. Przypomniało mu się jak w ostatnią noc, gdy go aresztowano, żona jego, Natalia, objęła go rękami i wołała z krzykiem tak rozdzierającym, jak przy porodach:
— Nie puszczę! nie puszczę!
I trzymała go w ramionach mocno, mocno. O! mocniejsze od żelaznych kajdan słabe te ramiona kobiece, okowy miłości, jak trudno mu przyszło wyswobodzić się z nich. Uniósł ją prawie nieprzytomną, zaniósł na łóżko, ułożył w pościeli, a potem sam wybiegł i raz jeszcze obejrzał się. Ona otworzyła oczy i patrzyła na niego, ostatni raz spotkali się spojrzeniem. — Ja przynajmniej wiem za co mnie ukrzyżują, lecz ona stojąca pod krzyżem, gdy miecz jej serce przeszyje, nie będzie wiedziała za co.
O takich rzeczach myślał, siedząc w biurze adjutantury za parawanem. A w końcu nie myślał już o niczem, tylko czuł, że gorączka pali go coraz bardziej. Płomień świec raził go w oczy jakby rznąc ostrzem, nawiedzały go majaczenia i zdawało mu się, że siedzi w swej celi więziennej, z oczyma utkwionemi we drzwi, które się zaraz otworzą, by wpuścić Nataszę, tak samo, jak w czasie owej zjawy.
Drzwi się otworzyły i wszedł Benkendorf.
— Proszę wejść! — rzekł, wskazując ręką i puszczając go przodem.
Rylejew wszedł. Cesarz stał w drugim końcu pokoju; Rylejew skłonił się i chciał podejść bliżej, lecz Mikołaj zatrzymał go.
— Stój! — rzekł cesarz i sam zbliżył się do niego i położył mu ręce na ramiona.
— Cofnij się! wstecz! wstecz! wstecz — rzekł trzykrotnie, zmuszając go, by cofnął się i obrócił w ten sposób, by światło od świec, padało mu prosto na twarz.
— Ot tak! — rzekł stawiając go przed sobą, patrz mi prosto w oczy. A ty — dodał, zwracając się do Benkendorfa, idź stąd i pamiętaj, że nikogo teraz nie przyjmuję.
Benkendorf wyszedł.
Cesarz milcząc, patrzył długo w oczy Rylejewa.
— Uczciwe! — rzekł wreszcie — takie oczy nie kłamią. Mówił to, jakby do siebie, a po krótkiej przerwie spytał:
— Jak nazwisko?
— Rylejew.
— A imię?
— Konrad.
— Po ojcu?
— Fedorycz.
— Czy wierzysz Konradzie Fedorowiczu, że ci mogę przebaczyć?
Rylejew milczał, cesarz przysunął twarz swą do jego twarzy i patrzył mu w oczy jeszcze mocniej, a wreszcie uśmiechnął się.
— Co to? co to? — myślał Rylejew, bo w uśmiechu cesarza dojrzał coś, jakby proszącego i smutnego.
— Biedni my obaj — rzekł po chwili cesarz, wzdychając ciężko. — Nienawidzimy się wzajemnie, boimy się siebie. Kat i ofiara, lecz nie odróżnisz kto tu jest katem, kto ofiarą, kto winien? Wszyscy, a ja bardziej niż wszyscy. No! daruj mi! Nie chcesz bym ja ci przebaczył, więc ty mi przebacz. Przybliżył usta do jego twarzy, Rylejew pobladł i zachwiał się.
— Siadaj! — rzekł cesarz, podtrzymując go i sam go posadził na krześle.
— No wypij! zachęcał i sam mu nalał szklankę wody. — Cóż? lepiej teraz? możesz mówić?
— Mogę.
Rylejew chciał wstać, lecz cesarz nie dał mu i zatrzymał go za rękę.
— Siedź.
Sam przysunął sobie krzesło i siadł naprzeciw.
— Słuchaj Konradzie Fiedorowiczu, sądź mnie jak chcesz, wierz lub nie wierz, ale ja ci powiem całą prawdę. Ciężkie brzemię włożyła na mnie opatrzność, za ciężkie na jednego, a ja zawsze sam, bez rady, bez pomocy. A cóż ja właściwie znaczę? Komendantem brygady byłem, niczem więcej. Klnę się Bogiem, że nigdy nie pragnąłem władzy, nie chciałem panować. Gdybyś ty wiedział Rylejew! lecz nie, ty nigdy tego wiedzieć nie będziesz i nikt się nie dowie, co ja czużem i co czuć będę do końca życia na wspomnienie tego okropnego dnia 14 go grudnia. Krew! krew! cały we krwi. Nie zmyjesz! nie odkupisz niczem. Jam przecie nie zwierz, nie potwór, a człowiek, a przytem ojciec tak, jak ty, Rylejew. Ty masz córeczkę Natę, a ja mego Saszkę. Car ojciec, naród dzieci, więc jakże? ja nóż we własne dziecko, jakby w mego Saszkę.
Zakrył twarz rękami i długo ich nie odejmował, wreszcie odjął i położył je znów na ramionach Rylejewa i spojrzał mu w oczy z uśmiechem, jakby błagalnym.
— Widzisz! ja z tobą, jak przyjaciel, jak brat, bądźże i ty mi bratem, pożałuj, poratuj.
— Kłamie czy nie kłamie? — myślał Rylejew. — Kłamie czy nie kłamie? Rozkąsić mnie chcesz, no dobrze, poczekaj, niech i ja ciebie rozgryzę.
— Chcecie znać prawdę wasza cesarska mość? wiedzcie zatem, że wolność to potężna kusicielka i ja w niej rozkochany, pociągnąłem za sobą drugich. I nie żałuję tego, nie doznaję skruchy. Czyż winien jestem przed ludźmi dlatego, żem płomiennie pożądał ich szczęścia. Lecz nie o sobie chcę mówić, a o ojczyźnie, która do ostatniego tchu droższą mi będzie nad wszelkie pomyślności świata i nad niebo samo.
Mówił, jak zwykle, książkowo, bez prostoty, dziś więcej niż kiedykolwiek, bo obmyślił to sobie wszystko naprzód i z góry przygotował. Lecz nagle porwał się, podniósł rękę, blada twarz jego zapłonęła rumieńcem, oczy zabłysły i stał się naraz znów dawnym Rylejewem nieukróconym buntownikiem; lekki był, polotny, ognisty jak rozchwiany od wichru płomień.
— Wiedzcie o tem wam cesarska mość, że póki ludzie żyć będą, trwać będzie wśród nich umiłowanie swobody. Chcąc wykorzenić z Rosyi pragnienie wolności, musielibyście wytępić do ostatka całe pokolenie wychowane i wzrosłe za poprzedniego panowania. Śmiało twierdzić można, że na tysiąc ludzi nie znajdzie wasza cesarska mość i stu, którzyby nie pałali namiejętnem pożądaniem wolności. I nietylko Rosya, wszystkie narody Europy tchną tem samem pragnieniem, którego nie stłumi nic, najsroższy nawet ucisk. Ukażcie mi wasza cesarska mość jakikolwiek kraj, ukażcie okres historyi, gdzieby naród jaki szczęśliwym był, pod absolutną władzą, bez ustaw i praw, bez czci i sumienia. Wrogami waszemi nie my, a ci którzy wobec was poniżają swą godność ludzką. Zapytajcie wreszcie siebie wasza cesarska mość, cobyście zrobili na naszem miejscu, gdyby podobny wam człowiek, mógł igrać z wami jakbyście byli bezdusznym przedmiotem.
Cesarz słuchał tego w milczeniu, oparty łokciem o poręcz krzesła, z głową opartą na dłoni, słuchał spokojnie, uważnie; a Rylejew mówił coraz głośniej, krzyczał prawie, żywo gestykulując, to się zrywał z miejsca, to znów siadał.
— W manifeście waszym, zapowiedzieliście wasza cesarska mość, że rządy wasze będą dalszym ciągiem Aleksandrowego panowania. Czyż nie wiecie tego, wasza cesarska mość? Czyż nie wiecie tego, że panowanie Aleksandra było dla Rosyi zabójcze? O! to jest głównym winowajcą wypadków 14 grudnia. On to dźwignął w olbrzymim wysiłku umysły i podniósł Rosyę do świętych praw człowieczeństwa, aby ją następnie zatrzymać i wstecz odwrócić. On to rozdmuchał w sercach naszych święty płomień, aby go potem zdławić. Oszukał Rosyę, oszukał Europę. — Zdjęto z nas złote więzy owite laurami, zostały rdzawe kajdany, które gniotą lodzi. Wstąpił na tron błogosławiony, a zeszedł przeklęty.
— Ty wciąż tylko o nim, a cóż o mnie powiesz? — zapytał cesarz zawsze równie spokojnie.
— Co o was? A oto co. Was, wasza cesarska mość, gdy byliście jeszcze wielkim księciem, nikt nie lubił, bo i nie było za co. Jedynem zajęciem waszem front, musztra, żołnierze, o niczem innem wiedzieć nie chcieliście, a patrzyliśmy na to i lęk nas zdejmował, że na tronie rosyjskim zasiądzie pruski pułkownik lub gorzej jeszcze nowy Arakczejew, złośliwszy od pierwszego; i nie omyliliśmy się. Wyście źle zaczęli wasza cesarska mość, jakeście to sami raczyli przyznać, przez krew weszliście na tron, w naród swój, w dziecko własne ugodziliście nożem... a teraz kajać się chcecie, prosicie o przebaczenie. Jeśli prawdę mówicie, dajcie wolność Rosyi wasza cesarska mość, a wszyscy my staniemy się wiernemi sługami waszemi. Ale, jeśli kłamstwem coście rzekli, to strzeżcie się, bo cośmy zaczęli drudzy skończą. Krew za krew, na głowę waszą, syna waszego, wnuków i prawnuków i przyjdzie chwila, gdy ujrzą narody, że żaden z nich w sile powstańczej nie dorówna naszemu narodowi. Nie złuda to najjaśniejszy panie, bo wzrok mój przeziera w tej chwili zasłonę przyszłości po przez całe stulecie. Będzie rewolucja w Rosyi, będzie. A teraz ukarzcie mnie wasza cesarska mość, zabijcie.
Osunął się na krzesżo w niemocy.
— Napij się, napij — mówił cesarz, podając mu szklankę wody. Może kropel.
Wyszukał je sam w szafie i dał mu wąchać angielską sól zmieszaną ze spirytusem. Rylejew cały w potach chciał otrzeć twarz, lecz nie znalazł chustki i cesarz dał mu własną. Krzątał się przy nim, zabiegał, troszczył o niego gibki i giętki w ruchach. Długa jego smukła postać gięta się wężowo w łaskawej pieczołowitości.
— Cóż to sen? zmora? czy zjawa? myślał z lękiem Rylejew.
— Ach Boże mój, co wam? odpocząć trzeba, położyć się, może wina, herbaty, może jaki posiłek?
— Nie trzeba, nic nie trzeba, wzbraniał się Rylejew, a w duszy myślał tylko, kiedy się to skończy.
— Czy możesz wysłuchać mnie teraz — zapytał cesarz i przysunął sobie znów krzesło, by siąść naprzeciw niego, poczem zaczął:
— Dziękuję za prawdę, przyjacielu!
Rzekłszy to, uścisnął mocno obie jego ręce.
— Wszakże nam monarchom wszyscy kłamią, raz na wiek prawdę usłyszysz. Wszystko, coś mówił o mnie, prawdą jest, prócz jednego. Niemcem na tronie rosyjskim nie będę, choćbym nim był przedtem, od dziś nie będę. Babka moja, cesarzowa Katarzyna, była Niemką, lecz wszedłszy na tron rosyjski, stała się Rosyanką. Tak i ja. Personne n’est plus russe de coeur que je ne le suis — rzekł po francusku, lecz natychmiast powtórzył to po rosyjsku. — My obaj ruscy ludzie, ja car i ty buntownik, a powiedz sam, na miłość Boga, czy moglibyśmy mówić tak z sobą, gdybyśmy nie byli ruscy?
Coś podobnego do bladego uśmiechu przemknęło po wargach Rylejewa.
— A co! — podchwycił cesarz i także się uśmiechnął. — Mów! Nie bój się. Sam widzisz, że prawdy ze mną bać się nie trzeba.
— Wyście bardzo rozumny, najjaśniejszy panie.
— No tak! A wyście mnie mieli za głupca i to druga omyłka. Głupcem nie jestem i rozumiem bardzo dobrze, że z Rosyą źle się dzieje. Ja, pierwszy obywatel kraju, niczego bardziej nie pragnę, jak by ojczyzna moja wolną była i szczęśliwą. A czy wiesz, że ja, jako wielki książę, liberałem byłem, lecz taiłem umyślnie moje uczucia. »Wlazłszy między wrony«, znasz przysłowie, więc i ja krakałem z Arakczajewem, im głośniej, tem lepiej, a skrycie wam pomagałem. No, powiedz teraz, czego wyście chcieli? Konstytucyi? Republiki? »Kłamie w każdem słowie, lub sen to chyba, zmora, zjawa« — myślał Rylejew z lękiem, lecz od lęku mocniejszą była namiętna ciekawość. — »A gdyby tak spróbować, nie uwierzyć, lecz udać, że wierzę«.
— Czegóż tak milczysz? Czy boisz się?
— Nie, nie boję się; ja chciałem republiki — odpowiedział Rylejew.
— No, chwała Bogu, przynajmniej rozumny jesteś człowiek — odparł Mikołaj, ściskając mu znów rękę. — Bo widzisz, co do mnie, ja rozumiem absolutną monarchię, rozumiem republikę, lecz nie rozumiem konstytucyi. To forma rządu kłamliwa, przebiegła, rozwiązła, i ja cofnąłbym się raczej po granicę państwa, niżbym się na nią zgodził. Widzisz, jakim ja z tobą szczery, płaćże i mnie tem samem.
Milczał chwilę, poczem chwycił się nagle za głowę.
— Co to było? Co to było? Coście zrobili mój Boże! Powstaliście na druha własnego, na sprzymierzeńca. Więc nawet was w błąd wprowadziłem. I czemużeście nie przyszli prosto do mnie, czemuście nie powiedzieli »tego oto chcemy«. Lecz i teraz... Posłuchaj Rylejew, może i teraz nie zapóźno jeszcze. Razem zgrzeszyliśmy, razem pokutujmy. Babka moja mawiała: »Ja nie lubię samodzierżawia, jam w duszy republikanka, lecz nie urodził się jeszcze ten krawiec, co skroić ma dla Rosyi nową szatę«. Próbujmy ją razem skroić, ja z wami; wy najlepsi ludzie w Rosyi, bez was nie zdziałam nic. Zawiążmy więc nowy spisek. Absolutna władza, to wielka potęga, wielka siła, bierzcie ją wspólnie ze mną. Poco wam rewolucya? Ja sam rewolucyą.
Jak lecący w przepaść czepia się jeszcze urwiska, lecz już wie, że spadnie, tak i Rylejew bronił się lękiem, lecz już zaczynał wierzyć i już się radował.
Oczy cesarza również zabłysły radością.
— Poczekaj! Nie postanawiaj nic, daj sobie czas do namysłu. Mówić tak z kimś, jak ja dziś z tobą, można raz tylko w życiu. Pamiętaj, że nie twoje to losy, ani moje rozstrzygają się dziś, a losy Rosyi. Jak powiesz, tak się stanie. No powiedz. Chcesz razem, czy nie chcesz? Tak? Czy nie?
Rylejew chciał coś powiedzieć, lecz w gardle mu zaschło; w oczach zbierały się łzy i już, już miały spłynąć, to znów osychały.
Po chwili jednak ujął rękę, którą wyciągał do niego cesarz. Urwał się ostatecznie... już leciał w otchłań, już uwierzył.
— Co ja zrobiłem? Cośmy zrobili? Jak mogliśmy my wszyscy, chociaż nie, to ja jeden wszystkich zgubiłem. Więc na mnie jednym niech się tu zaraz wszystko skończy. Ukarzcie mnie tu zaraz, na miejscu zabijcie, a tamtym niewinnym darujcie.
— Wszystkim, wszystkim i tobie i wszystkim. Niemam wam nic do przebaczenia. Wszak mówiłem ci, razem będziemy, razem.
Objął go i zapłakał, przynajmniej tak wydało się Rylejewowi.
— Płaczecie? I nad kim? Nad mordercą — zawołał Rylejew, osuwając się na kolana.
Z oczu płynąć mu zaczęły łzy nie utulone, a coraz słodsze. Mówić zaczął w upojeniu, jak w malignie lub szaleństwie.
— Pamiętaliście o imieninach Nastienki. Ot jaki wy! wiedzieliście czem szarpnąć. Czuję bicie anielskie waszego serca, wasz jestem, wasz jestem, wasz na wieki! Lecz cóż ja? pięćdziesiąt milionów czeka waszej łaski. Czyż można mniemać, by monarcha, który przebacza zabójcom swoim, nie pragnął miłości swego narodu i szczęścia ojczyzny? Ojciec! Ojciec! My wszyscy jak dzieci w rękach twoich. Ja nie wierzyłem w Boga i ot co! Bóg cud pokazał. Pomazaniec Boży. Rodzony car ojciec... Słoneczko jasne...
— A chcieliście nas wszystkich wyrżnąć? — spytał nagle cesarz cichym szeptem.
— Chciałem! — odparł Rylejew również szeptem i dawny lęk przemknął jak błyskawica przez duszę jego, przemknął i znowu zagasł.
— Wy! chcieliście? Kto jeszcze?
— Nikt więcej, ja jeden.
— A Kachowskiego nie namawiałeś?
— Nie! on sam.
— A! sam. No! a Pestel, Murawiew, Bestuzew, w drugiej armii jest także spisek, czy wiedziałeś o nim?
— Wiedziałem.
— No mów! mów, wszystkich wymień. Trzeba wszystkich ratować, by nie padły znów daremne ofiary. Powiesz?
— Powiem. I pocóżby się syn miał ukrywać przed ojcem. Mogłem być waszym wrogiem, lecz nie jestem podłym i skoro wierzę wam, to całkiem. Przed chwilą jeszcze nie wierzyłem, a teraz wierzę, Bóg widzi. Pytajcie.
Mówił wciąż na klęczkach, a cesarz się pochylił ku niemu i szeptali do siebie, jak spowiednik z pokutnikiem, lub jak dwoje kochanków.
Rylejew wymieniał wszystkich, wszystkich wydawał, imię za imieniem, tajemnicę za tajemnicą...
Zdawało mu się czasem w ciągu tej spowiedzi, że słyszy szelest portyery wiszącej na drzwiach, oglądał się niespokojnie, a raz i cesarz sam wstał i poszedł ku drzwiom, jakby się bał, czy kto nie podsłuchuje.
— Nie! Niema nikogo, sam widzisz — rzekł cesarz, rozsuwając portyerę tak, że Rylejew mógł zobaczyć prawie całą przestrzeń, choć nie całkiem.
— No cóż! zmęczyłeś się — rzekł Mikołaj, rozumiejąc, że nie należy przeciągać struny.
— No dość już! idź już odpocznij, jeśli zapomniałeś o czem, to mi jutro powiesz. A jakże w twojej celi? czy nie brakuje czego? może ciemno lub wilgoć.
— Nie! nic mi nie trzeba, gdyby tylko z żoną...
— Widzieć ją chcesz, jak tylko skończymy śledztwo, zobaczysz ją. O żonę i Nastię bądź spokojny. One moje! wszystko dla nich zrobię.
— Nagle spojrzał na niego i pokiwał głową z żałośnym uśmiechem.
— Jak wy mogliście? Co ja wam zrobiłem? — zachlipał tym razem szczerze.
Nad sobą użalił się; pauvre diable. Biedny mały, biedny Niks.
— Darujcie! darujcie! wasza cesarska mość — jęknął Rylejew, jak śmiertelnie ugodzony, przypadając mu do nóg. Albo lepiej nie, nie przebaczajcie, śmiercią ukarzcie zaraz, bo nie przeniosę tego.
— Bóg przebaczy! dosyć już, dosyć! — mówił cesarz i objął go i całował, głaskał ręką po głowie, ocierał łzy to sobie, to jemu, jedną chusteczką.
— No! z Bogiem! do jutra! spij spokojnie. Pomódl się za mnie, a ja za ciebie. Daj przeżegnam. O! tak! Chrystus z tobą.
Pomógł mu wstać i sam powiódł do drzwi adyutantury, gdzie zawołał.
— Lewaszew! odprowadzić.
— Chusteczka! wasza cesarska mość — rzekł Rylejew podając chustkę.
— Weź na pamiątkę — odrzekł cesarz podnosząc oczy w górę. — Bóg widzi, że chciałbym otrzeć tą chusteczką łzy, nie tylko twoje, ale wszystkich cierpiących, uciśnionych i płaczących.
Wychodząc Rylejew nie zauważył, jak z poza ciężkich fałdów, owej portyery, której szelest niepokoił go, wysunął się Benkendorf.
— Zapisałeś wszystko? — zapytał cesarz.
— Niektórych rzeczy nie dosłyszałem. No! teraz rzecz skończona! Mamy wszystkie imiona, wszystkie nici spisku. Winszuję waszej cesarskiej mości.
— Niema czego przyjacielu. Ot, co ze mnie zrobili, szpiega.
— Nie szpiega, a spowiednika, który czyta w sercach. Jak mówi apostoł. »Jako miecz obosieczny, przeniknąłeś mnie, do głębi ducha i mózgu«.
Przysłanego Rylejewa, utrzymywać na mój rachunek. Dostarczyć mu kawy, herbaty i innych rzeczy. Dać mu papier i wszystko do pisania, a co napisze natychmiast mnie odesłać. Pozwolić mu pisać co chce, kłamać i łgać ile zapragnie«.
Taką kartkę posłał cesarz do komendanta twierdzy Sukina.
— A ta chusteczka! ta chusteczka na pamiątkę — zachłysnął się Benkendorf, całując cesarza w ramię.
Ten spojrzał na niego milcząco i nie wytrzymał, lecz rozśmiał się z cichym tryumfem. Czuł, że odniósł dziś większe zwycięstwo, niż na placu 14 grudnia. Bał się jeszcze, nienawidził i nie nasycił jeszcze nie ugaszonej żądzy pogardy, lecz miał już nadzieję, że nasyci ją niebawem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Barbara Beaupré.