Diana (Mann, 1930)/Rozdział pierwszy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Diana |
Pochodzenie | Boginie czyli trzy powieści księżnej Assy |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance“ |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia A. Dittmann |
Miejsce wyd. | Warszawa; Poznań; Kraków; Lwów; Stanisławów |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Tytuł orygin. | Diana |
Podtytuł oryginalny | Roman der Herzogin von Assy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W lipcu roku 1876 prasa europejska pełna była powabów i czynów księżnej Violanty Assy. Nazywano ją „wysoce arystokratyczną, rasową kobietą z pikantnemi kaprysami w pięknej główce, której przygody polityczne historja notuje, nie traktując ich jednak poważnie“.
Byłoby rzeczą zbyteczną traktować je poważnie, ponieważ przebiegły bez powodzenia. Znana niegdyś jako jedna z najdumniejszych postaci wyższego towarzystwa międzynarodowego, wpadła teraz księżna na pomysł rozpętania rewolucji w królestwie Dalmacji, swoim kraju rodzinnym. Scena końcowa tego romantycznego spisku, nieudane aresztowanie księżnej i jej ucieczka, obiegała wszystkie pisma.
O północy, w godzinie spiskowców, zebrane jest w pałacu Assy na Piazza della Colonna w Żarze wspaniałe towarzystwo. Rzecz decydująca ma się stać; wszyscy ludzie, oddani śmiałej kobiecie, stają w ostatniej godzinie przed jej oczyma; dostojnicy, którzy spodziewają się miejsca i głosu w radzie nowej królowej, dwudziestoletni porucznicy, którzy dla jednego spojrzenia jej oczu narażają karjerę i życie. Pośpieszył marchese di San Bacco, stary garibaldczyk, bez którego niepodobna spiskować w żadnej z pięciu części świata. Nie brak też totumfackiego księżnej, barona Krystjana Rustschuka, wielokrotnie chrzczonego, a ponadto obdarzonego tytułem baronowskim.
Ona sama opóźnia się jeszcze, wszyscy szukają jej oczyma. Cofają się ode drzwi dwoma szeregami, podniecone rozmowy w szepcie milkną. Księżna zjawia się, okrzyk wiwatowy ma już wybuchnąć. Ale ona stoi w — koszuli i uśmiecha się. Wszyscy tłoczą się, mruczą, przecierają oczy. Najodważniejsi, najbezwzględniejsi z wiernych chcą nic nie widzieć: lecz jest to koszula nocna, — spływająca falami aż do stóp i bogato obwieszona koronkami points d’Angleterre, ale jednak koszula nocna.
Nagle koszula zaczyna opadać. Jakiś pan czyni ręką przerażony ruch obronny, kilka pań wydaja cichy pisk. Koszula ześlizguje się po piersiach: chwila najwyższego napięcia, księżna stoi w balowej toalecie i uśmiecha się. Przestępuje przez koszulę, którą ktoś odnosi, zaczyna mówić, nic się nie stało.
Przynoszą jej list. Czyta go i tupiąc nogą rzuca najbliższemu. Zaufany jej, pełen temperamentu trybun ludowy Pavic lub Pavese donosi jej, że wszystko jest stracone, i zaleca szybką ucieczkę. Czeka na nią koło portu.
Księżna wychodzi. Oficer w hełmie na głowie wchodzi na salę:
— W imieniu króla.
Rozgląda się dokoła, zostaje zasypany pytaniami, pokazuje nakaz aresztowania. Naprzeciw niego księżna, w koszuli nocnej, wsadza głowę przez drzwi. Pułkownik przeraża się i salutuje.
— Czuję się niezdrowa, — mówi księżna, — opuściłam gości. Czy pozwoli mi się pan ubrać? Pół godziny?
Wkrótce potem ze wszystkich komnat tłoczą się goście do klatki schodowej. Jakaś dama w żółtej sukni atłasowej, z koronkowym szalem spuszczonym na twarz, wybucha za drzwiami śmiechem. Gromada mężczyzn otacza ją zwartem kołem przy każdym jej kroku. Wsadzają ją do powozu. Gdy konie już ruszają, kiwa ona ręką z okna dyszącemu Rustschukowi: — Adieu, domowy Żydzie! — i odjeżdża galopem.
Zamek Assy, w którym podrosła, stał o strzał z luku od wybrzeża w morzu, na dwóch oddzielonych wąskim kanałem rafach. Z tych skał zdawał się wyrastać, szary i kanciasty jak one. Żaden przejezdny nic odróżniłby, gdzie się kończyła skala a zaczynał mur. Ale po spiętrzonych ponuro masach kamiennych sunęło coś białego: mała biała postać tuliła się do najprzedniejszej z czterech wież narożnych. Poruszała się po galerji ostrych raf, wdzięczna i pewna siebie na wąskiej ścieżynie między murem a przepaścią. Żeglarze znali ją, a i dziecko rozpoznawało zdaleka każdego, po jego stroju, po barwie i żaglach jego barki. Człowiek w turbanie, który gładził swą czarną brodę, pochylając się do przodu, — czekała na niego od tygodnia: przyjeżdżał co trzy miesiące, łódź jego tańczyła, wiozła tylko gąbki. Tamten w szarawarach i rogatywce miał żółty żagiel z trzema łatami. Ten zaś, ilekroć się zbliżał, podciągał brunatny płaszcz aż do zawoju: uważał tę białą postać nagórze za „morę“, za czarownicę, która mieszka w pieczarach skalnych i nosi trzewiki z żył ludzkich. Djabeł o wyglądzie motyla wylatuje z niej i wyjada serca z piersi. Violanta dowiedziała się o tem podaniu od jakiejś skłonnej do zwierzeń pokojówki; uśmiechała się zdumiona, gdy spotykała niezrozumiałą istotę, która w to wierzyła. A gdy sirocco z wyciem wzdymał fale aż do jej zwietrzałej, zmoczonej baszty i smagał ziemię przed jej stopami, dziewczynka marzyła niepewnemi, pełnemi pytań obrazami o dalekich obcych losach cieniów, co za zasłoną z piany ciche i wahające prześlizgiwały się obok niej.
Niekiedy samotny jej umysł dziecięcy ogarniał władczy kaprys: zwoływała swoją służbę do sali herbowej. Sala ta, potwornie długa, z wydeptanemi płytami posadzki i brunatnym stropem z belek, chylącym się już, spoczywała nad głębią pomiędzy dwiema rafami, dźwigającemi zamek. Pod stopami czuło się falujące morze; stalowo szare w parnem słońcu za mgłą zaglądało morze z trzech stron przez dziewięć okien. Po czwartej stronie zwisały z muru dziane tkaniny, drzwi skrzypiały na wietrze przeciągów, nad gzymsami ich wisiały krzywe i popękane tarcze herbowe: biały gryf przed półotwartą bramą, na czarno-błękitnem polu. Ktoś odkaszlnął, potem milkli wszyscy. Przed kominkiem, osłoniętym śpiczastym daszkiem, stał burgrabia, garbus, który pobrzękiwał wielkiemi kluczami, a najważniejszego, klucza od studni, nawet we śnie nie wypuszczał z ręki. Dalej maleńki gęsiarek kulił się z trwogi przed sztywnym drzeworytem pana Gwidona Assy, przed brunatną czerwienią tam wysoko na jego wychudłych policzkach i stalowem spojrzeniem pod jego czarnym hełmem. Jak biała wieża sterczał pośrodku olbrzymi kucharz. Szafarka w czepcu za skrzydłami i ze śpiczastym brzuchem zerkała z poza niego, a z prawej i lewej strony ciągnął się barwny szereg pokojówek, lokajów, kucharek i dziewczyn od bydła, parobków, praczek i gondoljerów. Violanta podciągała swoją długą sukienkę jedwabną, sznur małych turkusów brząkał w ciszy na jej czarnych lokach; i szła wdzięcznemi, mocnemi krokami po chwiejnej podłodze, obok trzęsących się kobiet i nadętych galonowanych służących, wzdłuż czołobitnego i groteskowego szeregu dworzan, którzy dla niej tylko pracowali i tylko przed nią drżeli. Poklepała kucharza wachlarzem po brzuchu i pochwaliła go za nadziewane marcepanem brzoskwinie. Zapytała któregoś z lokajów, co on właściwie robi, że go nigdy nie widać. Do którejś z dziewcząt rzekła łaskawie: — Jesteś dobrą służącą, — choć tamta nie wiedziała dlaczego.
Morze uciszało się; wówczas kazała się przewozić na stały ląd. Kawałek lasu pinjowego, zachowany pod ochroną zamku, prowadził do porosłych krzewami wzgórz; otaczały one małe jezioro. Jawory i topole zdobiły je zrzadka, nieliczne łąki kłoniły się ku niemu, ale dziecko kroczyło jak w gęstym lesie pod krzakami, pod jałowcem z wielkiemi jagodami i pod krzakami poziomkowemi o jasnoczerwonych lepkich owocach. Z pustej łąki padały tłuste żółte odblaski na ciche zwierciadło. W wilgotnej głębi zamiera) błękit nieba. Tuż przy brzegu wznosiły się w zielonej wodzie wielkie zielone kamienie, a srebrne ryby pływały dokoła w tych milczących pałacach. Po kamiennym luku mostu szło się na wąską wyspę, na której wznosiła się biała altana ogrodowa, ozdobiona rozetami i płaskiemi pilastrami z kolorowego marmuru. Smukłe kolumienki wewnątrz pękały, różowe muszle wypełniał kurz, zwierciadła ścienne oślepły pod swemi wiankami z porcelany.
Głośny trzask dobiegał z kąta, gdzie stała berżerka z różanego drzewa. Dziecko nie przerażało się, w niedziele wtulało głowę w poduszki i odpowiadało na uśmiech dwóch wesołych obrazów. Dama miała mlecznobiałą skórę, wyblakłe wstążki fioletowe leżały na miękkiej pochyłości między ramionami a piersią i w szaroblond włosach, czarna mucha usiadła zuchwale w kąciku jej bladych usteczek. Jej kokieteryjna, delikatna szyja zwracała się ku jedwabnemu różowemu kawalerowi, który tak miał tutaj ową damę kochać. Był upudrowany, dolną jego wargę zdobiła ciemna bródka. Violanta wiedziała o nim wiele: był to Pierluigi Assy. W Turynie, Warszawie, Wiedniu i Neapolu nawiązywał przymierza i różnił między sobą dwory. Królowa polska była dlań łaskawa, zabił dla niej pięciu szlachciców i został nawpół zakłuty. Gdzie przechodził, złoto brzęczało jasnemi stosami. Gdy się wyczerpywało, potrafił stworzyć nowe. Życic jego pełne było szychu, intryg, pojedynków i zakochanych kobiet. Służył rzeczypospolitej Weneckiej; mianowała go ona swoim provveditore na Dalmację, a on rządził tym krajem jak szczęśliwą Cytherą: w wieńcach różanych, z wzniesionym kielichem, otoczywszy ramieniem owe mlecznobiałe barki. Umarł wśród żartów, uprzejmy, wyrozumiały na grzechy innych, a za własne nieskory do skruchy.
Sansoue Assy także służył rzeczypospolitej jako jej generał. Za kunsztownie odlane działo z dwoma lwami na niem sprzedał królowi francuskiemu miasto Bergamo. Potem zdobył je zpowrotem, gdyż chciał mieć i odlewacza, który w niem mieszkał. Ale szturm kosztował go zbyt wielu z jego drogo zapłaconych, bogato i pięknie uzbrojonych żołnierzy; w gniewie kazał działo stopić, a artystę powiesić. Złota Pallas Athene stała na jego hełmie, ze zbroi jego wyskakiwała na piersi z ohydnym krzykiem głowa Meduzy. Życie jego wypełnione było purpurowemi namiotami na spalonych polach, pochodami nagich chłopców z głowniami, niarmurowemi posągami, zbryzganemi krwią. Umarł stojąc, z kulą w boku i z horacjuszowym wierszem na ustach.
Gwido i Gautier Assy opuścili Normandję i wyruszyli na zdobycie Grobu Świętego. Przez życie ich płynęły masy poćwiartowanych ciał, skrzywionych głów w turbanach, bladych kobiet z błagalnie wznoszonemi niemowlętami, w białych miastach, spoglądających z grozą na zaczerwienione od krwi morza. Dusze ich oddychały jasnemi chmurami, żelazne ich nogi stąpały po trzewach ludzkich. Widzieli wijące się namiętne sułtanki i myśleli o skromnem dziecku z mocno zaciśniętemi ustami, czekającem w domu. W drodze powrotnej, pyszniąc się książęcemi tytułami bajecznych krain, a nie mając grosza, z wyczerpancmi ciałami, dowiedzieli się, że myśleli obaj o tem samem dziecku. Dlatego Gwido zabił swego brata Gautiera. Zbudował on zamek na rafach w morzu i umarł jako pirat, w obliczu przewagi krzywych szabel, które go nie dosięgły; gdyż okręt jego płonął.
Z najgłębszej pomroki czasów połyskiwała upiornie biało aż w marzenia małej Violanty maska półboga: kamienne oblicze jej pierwszego przodka, owego Björna Jernside, który przybył z Północy. Mocne napoje, które mu dawała matka, uczyniły z niego niedźwiedzia o żelaznym profilu, który we Francji odbierał swoim ziemie, a na wybrzeżach Hiszpanji i Włoch wrazi, w pamięć chrześcijan i muzułmanów wspomnienie podstępnego olbrzyma pogańskiego o złowieszczo ciężkich rękach. Stanął na kotwicy na morzu Liguryjskicm, przed jakiemś miastem, które mu się wydawało silne. Posła, więc posłów do hrabiego i biskupa: że jest ich przyjacielem, że chce się kazać ochrzcić i pochować w katedrze, gdyż chory jest śmiertelnie. Głupi chrześcijanie ochrzcili go. Kondukt żałobny jego łudzi poniósł zmarłego do katedry. Wówczas wyskoczył z trumny, z pod płaszczów błysnęły miecze, zaczęła się radosna rzeź przerażonych owieczek chrześcijańskich. Ale gdy Björn został panem miasta, dowiedział się ku swemu bólowi, że nie był to Rzym. A on chciał zdobyć Rzym i kazać się koronować na władcę całego świata. A teraz zawiedziona jego nadzieja tak straszliwie zburzyła biedne miasto Lunę, jak Björn zamierzał zburzyć Rzym, gdyby go by, znalazł. Szukał go długo. I umarł, nikt nie wiedział jak i gdzie: pod przypadkowemi ciosami zemsty, przy jakiemś zbezczeszczeniu kościoła albo przy plondrowaniu hodowli kur, może w rowie przydrożnym, a może niewidzialnie wzniesiony do Asów, świętych ojców rodu Assy.
Tak, jak ta piątka, kroczyli przez świat wszyscy Assy. Wszyscy oni byli mężami rozterki, marzycielstwa, rabunku i gorącej, nagłej miłości. Grody ich stały we Francji, we Włoszech, na Sycylji i w Dalmacji. Słabi, lud miękki i tchórzliwy, odczuwali wszędzie ich śmiejące się okrucieństw o i ich twardą, obcą wzgardę. Między’ sobą byli ofiarni, pełni czci, subtelni i wdzięczni. Byli oni awanturnikami bez skrupułów, jak ów libertyn Pierluigi, dumni i łaknący wielkości jak kondotjer Simson, zbryzgani krwią lunatycy jak krzyżowcy Gwido i Gautier, i jak poganin Björn Jernside tak wolni i niedosiężeni.
Za hufcem mężczyzn i kobiet, którzy w ciągu tysiąca lat nosili nazwisko Assy, postępowało teraz tylko troje maruderów, książę i jego młodszy brat, hrabia, z córeczką Violantą. Dziecko wiedziało o ojcu tyle tylko, że żyje gdzieś na świecie. Biedny hrabia był rozrzutnikiem, roztrwonił resztki swego majątku, nie bacząc zupełnie na przyszłość dziewczynki. Kazał jej brać udział w swojem marnotrawstwie, kazał samotnemu dziecku wzrastać w bezgranicznym przepychu książęcego domu: uspokajało to jego sumienie. Zresztą liczył na uczucia rodzinne nieżonatego księcia.
Violanta widywała ojca tylko raz do roku. Matki nie znała nigdy, ale on przywoził z sobą zawsze jakąś mamę, za każdym razem inną. Z biegiem czasu przesuwały się przed dzieckiem mamy blondynki i bronzowe, chude i bardzo tęgie; mamy, które obserwowały ją dwie sekundy przez lorgnon i odchodziły, i inne mamy, które początkowo wydawały się niemal lękliwe, a pod koniec swego pobytu stawały się prawie towarzyszkami zabawy.
Dziecko przywykło przyjmować mamy z lekkiem szyderstwem. Dlaczego ojciec sprowadzał je? Zastanawiała się:
„Za siostrę żadnejbym z nich nie chciała“.
„Ale też nie za pokojówkę“, dodawała.
Gdy miała trzynaście lat, zapytała: — Ojczulku, dlaczego przywozisz zawsze tylko jedną?
Hrabia roześmiał się; zapytał:
— Pamiętasz jeszcze, kolorowe szybki?
Mama z poprzedniego lata miała namiętność do kolorowych szyb, które wszędzie kazała wsadzać. Chciała widzieć morze różowem, a niebo żółtem.
— To była dobra osoba, — rzekła Violanta.
Nagle wyprostowała się jak świeca, wykonała kilka kroków, hamowanych wytwornością i komicznie rozczepierzonemi palcami podniosła do ust koronkową chusteczkę.
— To było przed trzema laty! Ta subtelna, pamiętasz? Hrabia Assy zgarbił się. Razem z dzieckiem pokpiwał sobie z mam, ale zawsze tylko z mam z ubiegłych lat, nigdy z teraźniejszej. Nie omieszkał nigdy przekonywać się, czy dziecko było zadowolone ze swej służby.
— Najgorsze byłoby, — podkreślał, — gdyby ktoś z nich zaniedbał wobec ciebie uniżoności. Ukarałbym go dotkliwie.
Poważnie uniósł brwi dogóry.
— W razie potrzeby kazałbym mu obciąć głowę.
Zamiarem jego było tchnąć w dziecko jak największą cześć dla własnej osoby, i udawało mu się to. Violanta nie gardziła nawet; nie przyszło jej nigdy na myśl, że prócz niej może istnieć coś godnego uwagi. Do jakiego kraju należała? Do jakiego narodu? Do jakiego stanu? Gdzie była jej rodzina? Gdzie jej miłość, gdzie jej serce współbijące? Na żadne z tych pytań nie potrafiłaby odpowiedzieć. Naturalnem jej przekonaniem było, że jest ona jedyna, niedostępna dla reszty ludzkości i niezdolna zbliżyć się do niej. Gdzieś mieli żyć Turcy. Nie było też więcej innych Assy. Nie warto było wyglądać między prętami krat zamkniętego ogrodu, w którym bawiła. W dziecięcym jej mózgu panowała rozumna rezygnacja. Dla wszystkiego, co tajemnicze, dla wszystkiego, co się ukrywało, miała obojętną ironję; dla mam o nieznanem pochodzeniu i nieznanej racji istnienia, a także dla tego, kogo guwernantka jej nazywała Panem Bogiem. Guwernantka była trzpiotowatą Niemką, która wołała wymykać się z domu z ładnym lokajem, niż opowiadać leniwie historje biblijne. Violanta odszukała starego Francuza, który siedział w komnacie wieżowej śród książek. Nosił czepek starego „filozofa z Ferney“, kolorowy szlafrok pełen tabaki, i uczynił „Essui sur les Moeurs“ podstawą światopoglądu Violanty.
„Religja chrześcijańska jest bezwątpienia boska, gdyż mimo wszelkich nonsensów, jakie zawiera, tak wielu ludzi w nią wierzyło”, brzmiała apologja chrześcijaństwa przez monsieur Henry. Co do ważnych zagadnień, jak zmartwychwstanie, wypowiadał się tylko pośrednio, ze złośliwą podstępnością.
— Duch święty, — mówił, — aby uniknąć zbytecznych słów, zniża się czasem do pochwalania przesądów ludu. Zbawiciel sam zaznacza, że ziarno musi pierw zgnić w ziemi, aby mogło dojrzeć, zaś święty Paweł pisze do Koryntów: „O głupi! To, co ty siejesz, nie będzie ożywione, jeśliby nie zmarło“. Dzisiaj wie się wprawdzie, że ziarno ani nie gnije w ziemi, ani nie umiera, aby potem zmartwychwstać; gdyby zgniło, napewnoby nie zmartwychwstało...
Po tych słowach zrobił monsieur Henry pauzę, zacisnął wargi i spojrzał bystro na swoją uczennicę.
— Ale wówczas, — dodał z rzeczowym spokojem, — znajdowano się w tym błędzie.
Na takich rozmowach kształtowały się poglądy religijne Violanty.
— Czy kraj jest spustoszony przez Turków? — pytała.
— Tak mówi lud. Błędne to mniemanie wypowiedziane jest w tak zwanych pieśniach ludowych, naiwnych utworach, zupełnie pozbawionych artyzmu... Czy chce pani wiedzieć, kto go spustoszył? Głupota, zabobon i gnuśność, duchowi Turcy i nieubłagani wrogowie postępu człowieczego.
— Ale gdy Pierluigi Assy był provveditore Dalmacji, sprawy stały z pewnością inaczej. A republika Wenecka także teraz znikła? Kto ją zburzył?
Stary Francuz wskazał palcem na swoją pierś:
— My.
— Ach!
Zwróciła się do niego ramieniem.
— W takim razie zrobiliście coś zupełnie niepotrzebnego... Czy pan zresztą sani był przy tem, monsieur Henry?
— Przed sześćdziesięciu ośmiu laty. Byłem wtedy mocnym zuchem.
— Nie wierzę panu.
— I nie potrzebuje pani wierzyć. Ze wszystkiego, co się pani mówi, powinna pani wierzyć co najwyżej w połowę, i to tylko chwilowo.
Światopogląd Violanty uzupełniał się przy pomocy tych nauk.
Wszelkie wiadomości, zaledwie je jej udostępniono, stawiane były odrazu w wątpliwość. Uważała za zupełnie naturalne nic wierzyć w żadne fakty; wierzyła tylko w marzenia. Gdy w błękitne dni przenosiła się do ogrodu, słońce jechało z nią, jak złoty rycerz. Siedział on na delfinie, który przenosił go z jednej fali na drugą. Wysiadał wraz z nią na ląd, a ona igrała ze swoim przyjacielem. Czyhali na siebie. On wdrapywał się na drzewo morwowe albo na sosnę; kroki jego pozostawiały same żółte ślady. Potem stawał się pasterzem, nazywał się Dafnis. Ona zaś była Chloe. Wiła wieniec z fiołków i koronowała go nim. On był nagi. Grał na flecie o lepsze z pinjami, które rozbrzmiewały na wietrze. Ona śpiewała słodszemi trelami niż słowik. Kąpali się razem w strumieniu, który spływał po łące, między pękami narcyzów i stokrotek. Całowali kwiaty, jak to czyniły pszczoły, brzęczące w gorącej trawie. Widzieli na wzgórzach skaczące owieczki i skakali tak samo. Oboje byli pijani wiosną, Violanta i jej jasny towarzysz.
Wreszcie odchodził. Tropy jego leżały jeszcze tylko jak znikające złoto na ścieżkach; wnet się ono rozpływało. Wołała jeszcze: — Do jutra! — Z pawilonu Pierluigiego dochodziła odpowiedź z brzmiącym śmiechem: — Do jutra!... — I nie było go. Violanta, znużona i z cichemi zmysłami, rozciągała się w janowcu pod stokiem i patrzała wdół na swoje jezioro. Ważka o szerokim, owłosionym grzbiecie stała przed nią błękitnawa w powietrzu. Żółte kwiaty chyliły się. Odwracała się; na kamieniu siedziała jaszczurka i patrzała na nią ostremi oczkami. Dziecko kładło głowę na ramionach, i długo przypatrywały się sobie przyjaźnie, ostatnia, wątła córka legendarnych królów olbrzymów i słaba, mała krewna przedpotopowych potworów.