<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Dla kogo zbierał?
Pochodzenie Typy i obrazki krakowskie
Wydawca Wydawnictwa Elizy Orzeszkowéj i S-ki
Data wyd. 1881
Druk J. Blumowicz
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
Dla kogo zbierał?

Przed kilku laty siadywał zwykle wieczorem, przed jedną kamienicą w rynku, kościsty staruszek — i to nie tylko w lecie, ale i w zimie. Zielony wytarty surdut, podbity starą lisiurką, zabezpieczał go jakotako od zimna, zresztą ubranie jego było bardzo nędzne. Można go było łatwo wziąć za żebraka, który przysiadł na kamieniu, wyczekując wsparcia; tymczasem był to właściciel téj kamienicy — a siadywał tutaj, czatując na niektórych lokatorów swoich, których nigdy nie mógł zastać w domu, bo się przed nim zamykali; a gdy go przypadkiem gdzie na ulicy spotkali, uciekali w inną stronę, co im tym łatwiéj przychodziło, że staruszek, w skutek wieku, nie dowidział bardzo.
Nie mogąc więc w żaden sposób zejść się z lokatorami, którzy zalegali mu z czynszem, zaciągał co wieczór regularnie wartę przed domem równo ze zmierzchem i dosiadywał wytrwale aż do dziesiątéj godziny; potém zamykał bramę i klucz brał do siebie. Jeżeli więc który z tych niepłacących nie zdołał przed tym czasem wrócić do domu, musiał skwitować ze spania w swojem własném mieszkaniu, by nie spotkać się z gospodarzem, który miał zwyczaj sam otwierać bramę.
Takie wysiadywanie przed domem dawało mu jeszcze tę pewność, że nikt nie zakradnie mu się wieczorem do domu, czego się obawiał bardzo ze względu na kilkanaście tysięcy reńskich, które w listach zastawnych nosił przy sobie w woreczku na piersiach. A przytém była w tém pewna oszczędność, bo nie potrzebował już palić lampy. Dawniéj pozwalał sobie na ten zbytek, bo lubił czytywać wiele, a nawet bawił się w literatę, ale odkąd oczy mu nie dopisywały, wykreślił całkiem z budżetu wydatek na światło.
O téj jego oszczędności, zabawne opowiadano sobie anegdotki; i tak np. mówiono: że po wyprowadzeniu się którego lokatora, zanim stróżowi pozwolił w tém mieszkaniu zrobić porządek, pierwéj sam wchodził, pilnie przeglądał wszystkie kąty, zapiecek, komin i wszystkie pozostałości po lokatorach, jak: stare rękawiczki, kawałki szmat i sznurków, ogarki ze świec, korki, papiery, i że wskutek tego miał niemałą kollekcyę tych archeologicznych zabytków, z których niektóre obracał na własny użytek, a inne przedawał śmieciarzom. Mówiono także, że sobie sam pierał bieliznę, że żywił się bardzo nędznie, przeważnie suchą strawą, a kiedy mu wskutek tego zęby przed czasem wypowiedziały posłuszeństwo i powypadały, a przeto i jeść nie mógł, i mówił tak niewyraźnie, że go zrozumieć trudno było, musiał więc nareszcie, po długich namysłach, zdecydować się na kupienie sobie sztucznych zębów; kupił téż sobie podobno jakiś przechodzony już garnitur.
Dla lokatorów był prawdziwą sekaturą, jeżeli mu się który na pierwszego nie uiścił z czynszem; umiał tak go wymęczyć ciągłém upominaniem się, tak wynudzić cierpliwém wyczekiwaniem na niego pod drzwiami, że każdy wolał zkądbądź pożyczyć i oddać, byle się pozbyć natrętnego staruszka, który jak cień za nim chodził. Jeżeli który nie miał mu zapłacić, i nie miał żadnych ruchomości, któreby mu przy wyprowadzeniu za czynsz zagrabić można, pan Kacper kazał sobie wystawić rewers i ten rewers wieszał na szubieniczce, która stała w oknie na widoku. Jeżeli kiedykolwiek potém dłużnik się uiścił z długu, albo umarł, wtedy dopiéro odcinał jego karteczkę i palił.
Powiadają, że kiedy raz jedna Francuzka, wyprowadzając się, nie miała mu zapłacić, nieubłagany gospodarz niepuści! jej ze swej kamienicy dotąd, dopóki mu tyle godzin francuzkiego języka nie dała, ile należało się komornego, a targował się z nią jeszcze o cenę i przy lekcy ach siedział z niesłychaną punktualnością-nie darował ani minutki.
Nie wiem, czy wszystkie te anegdotki były prawdziwe, czy też skomponowane przez ludzi, którzy radzi się bawić kosztem bliźnich; ale to pesvna, i tego mu największy nieprzyjaciel nie mógł zarzucić, że pomimo takiego skąpstwa, pan Kacper nie popełnił nigdy żadnego nieuczciwego czynu, nawet dla pozyskania pieniędzy, które tak bardzo lubił.Nie był to bowiem zwyczajny typ skąpca, np. w tym rodzaju, jak go nam Molier przedstawił, a za nim tylu naśladowców powtórzyło. Pan Kacper nie kochał pieniędzy dla pieniędzy, zbierał je z takim mozołem, odmawiając sobie wszelkich przyjemności, wygód, nawet potrzeb; ale nie dla siebie, tylko dla kogoś. Dla kogo?-to był sekret.
Rzeczywiście było ciekawe: dla kogo, bo nie mial ani żony, ani dzieci, tylko jakąś daleką krewną w Poznańskiem.Krewna ta musiała prawdopodobnie mieć nadzieję na spadek, bo kiedy raz pan Kacper zachorował obłóżnie, zjechała do niego niebawem wraz z córką i otaczały chorego wielką opieką i troskliwością i matka i córka. Pokrywały nawet z własnej kieszeni koszta leczenia, na które żałował sobie, karmiły go delikatnemi i wymyślne mi potrawami, jakich nigdy nie widział, ani wąchał przedtem, a wszytko w nadziei zapisu. Córka bardzo ładna, brunetka o małej główce, w której jednak dużo rozumku i sprytu się mieściło, wysilała się na różne objawy uczucia dla krewniaka, którego pierwszy raz w życiu widziała, cierpiała bardziej, niż on, z powodu jego choroby i nieraz susząc mokre oczka swoje batystową chusteczką, mówiła, że nie przeżyłaby jego straty.
Nie wiem; czy z boleści nad nią, ale pan Kacper rzeczywiście nie śpieszył si z umieraniem; choroba przewlekając się, wyczerpała nie tylko podróżną kieszeń krewnych, ale i ich cierpliwość - i kiedy jednego dnia chory dosyć wyraźnie dał im poznać, że robią sobie niepotrzebne wydatki, których im potem nikt nie wróci, zabrały się nagle i wyjechały bez pożegnania.
I sprawa zapisu została niewyjaśnioną. Pan Kacper trzymał ją w tajemnicy.
Ale z wiekiem trudniej mu było utrzymać tę tajemnicę za zębami, zwłaszcza, że jak powiedziałem, zębów własnych już nie miał, a cudze nie pełniły dobrze służby. To też nieraz wygadał się z tem i z owem przed znajomymi. Ja miałem także przyjemność należeć do jego znajomych. A poznałem się z nim w dość komiczny sposób.
Miałem kolegę, który mieszkał w domu pana Kacpra, a był z wydziału filologicznego. Bo trzeba i to jeszcze dodać nawiasowo, że pan Kacper za nic w świecie nie byłby wynajął u siebie mieszkania prawnikowi. Prawników znienawidził od czasu jakiegoś procesu, który ciągnął się przez lat sześć i skończył się na niekorzyść pana Kacpra, choć sprawa była, jak mówił, jak szkło czysta. Natomiast cenił wysoko kandydatów na profesorów, techników i medyków, bo, mówił, ci darmo chleba nie jedzą na świecie i przynoszą rzeczywiste usługi ludzkości.
Otóż mój kolega, jako kandydat na profesora, miał u pana Kacpra pewne względy i dlatego zjawiał się u niego dopiero we dwa, lub trzy dni po pierwszym po komorne.
Jednego tedy dnia, a było to właśnie kilka dni po pierwszym - mój kolega zaproponował mi, czybym nie odstąpił mu mego mieszkania na dni kilka. bo właśnie przygotowywał się do egzaminów i moje mieszkanie wydawało mu się spokojniejszem do pracy. Nie mogłem odmówić mu tej malej przysługi i przeprowadziłem się na poczekaniu, wziąwszy pod jednę pachę teczkę z papierami i kilka książek, a w rękę zawiniątko z bielizną, parasol i fajkę. Pierwszej nocy zaraz zauważyłem, że mieszkanie mego kolegi było o wiele wygodniejsze i spokojniejsze niż moje, i dziwiło mnie dlaczego koniecznie chciał zamiany.
Dopiero ranek wyjaśnił mi istotny powód. Jeszcze spałem dobrze, kiedy ktoś zapukał do drzwi, - a że nie miałem zwyczaju zamykać się na noc - więc nie ruszając się z łóżka, zawołałem: proszę, i podniosłem głowę z poduszki ciekawy, kto bywa tak rannym gościem u mego kolegi.
Drzwi uchyliły się ostrożnie i wsunął się najprzód haczykowaty nos z kropelką mleka na końcu, którą poeta mógłby śmiało porównać do perełki, - a za nosem ukazało się łyse czoło w otoczeniu niewczesnych siwych włosów; cybulaste, wypłowiałe oczy, wilgotne, w oprawie tysiąca zmarszczek; następnie spiczasta broda, z kosmykiem rzadkich włosów.
Twarz chuda, koścista, przypominała gotyckie figurki strugane z drzewa, — było w niej coś z mefistofelowskiej przebiegłości, złagodzonej naiwnym uśmiechem. Żylasta, wązka szyja wpuszczona była w szeroki otwór zatłuszczonego szlafroka, jak u owych chińskich figurek, kiwających głowami.
— Ma się rozumieć — dzień dobry — odezwał się staruszek wchodząc. — Ale to z pana akademika ranny ptaszek, byłem wczoraj o szóstej i już nie zastałem, przedwczoraj także nie. — Bardzo dobrze, ja to chwalę, — kto rano wstaje, temu pan Bóg daje - ma się rozumieć, -aurora musis est amica.
— Z kimże mam przyjemność - zapytałem, chcąc mu dać poznać, że nie jestem ten, za kogo mnie uważał.
— Figlarz z pana akademika, -jakto - nie poznajesz mnie pan? Jestem przecie, ma sit: rozumieć, gospodarzem i przychodzę po komorne — byłem wczoraj i kiedyś. — Teraz mi się wyjaśniło dopiero: dlaczego to mieszkanie: tak niespokojnem i niewygodnem wydawało się memu koledze.
— Ależ, panie dobrodzieju, ja nie jestem wcale lokatorem pańskim, — mój kolega chwilowo tylko ustąpił mi tego mieszkania.
— A któż pan jesteś właściwie?
— Niby literat — odrzekłem.
— Druch po piórze, brawo. ma się rozumieć doskonale, — bo trzeba panu wiedzieć. że i ja pisałem, a nawet drukowałem kilka rzeczy. — A jaki pan pisarz, czy demokratyczny? Bo ja, panie. demokrata czystej wody — ma się rozumieć, — dwadzieścia kilka lat, panie, walczyłem piórem pod chorągwią demokratyczną. — Żebym. ja jeszcze miał pióro tak, jak ja to rozumiem, tobym niejedno niem obalił, lecz na to trzeba Herkulesa. — Ale gdzie dziś szukać Herkulesów — tak za jakie sto lat — albo i później — cały legion ich będzie!
Byłem pewny, że staruszek bredzi; — ale później, kiedyśmy się lepiej poznajomili. dowiedziałem się, że ów legion Herkulesów nie był fikcyą zysku, ale miał pewną podstawę rzeczywistą i zostawał w ścisłej łączności z owem skrzętnem zbieraniem pieniędzy, któremu dziwny ów staruszek poświęcił cale życie swoje, odmawiając sobie wszystkiego,co stanowi wygodę, przyjemność, a nawet potrzebę. — Staruszek bowiem tak rozumował:
— Gdybym miał syna — mówił mi jednego dnia - możeby, panie, był urwisz jaki, utracyusz, i puściłby na marne to, co ja z takim trudem zbierałem. — Otóż ja sobie to lepiej urządziłem, panie.-Z tych kilkunastu tysięcy. co człowiek uciułał, zrobi się, ma się rozumieć, stypendyum jedno, albo dwa — według tego, ile po mnie zostanie- i co rok, panie, jaki filolog, albo technik, dostanie z tego zapomogę.- Zamiast więc, żeby się mój mająteczek dostał jednemu — dostanie się po trochu stu, a może i więcej — o! — Tu już niema ryzyka — bo na stu przecie trafi się bodaj paru Herkulesów. co pożytek prawdziwy przyniosą krajowi i sprawie demokratycznej.-Ma się rozumieć, to, panie, nie mała satysfakcya wiedzieć, że po mojej śmierci w kilkaset lat ktoś jeszcze z mojej poręki będzie wyrabiał się na człowieka, — że będzie pracował za mnie i zrobi wiecej, niż ja mogłem. — A co? prawda, panie, że warto zbierać dla takiego legijonu zuchów, ma się rozumieć, że warto. Totéż dalipan, kiedy pomyślę o tém, co ja będę mógł zrobić kiedyś, za moje pieniądze — to mi żal, panie, każdej kapki mleka, każdego krajcara, co go obracam na własne potrzeby, bo to, panie, formalna strata wydawać pieniądze na utrzymanie takiej zdezolowanej maszyny, jak Boga kocham, formalna strata.
Ta myśl o owym legijonie Herkulesów była kochanką jego, do której przywiązał się miłością wytrwałą i niezmienną. Czy oprócz niéj miał kiedy inną rzeczywistą kochankę? — nie wiem — nie mogłem się dowiedzieć.
Dochodziły mnie od jego znajomych urywane wiadomości o jakiéjś nieszczęśliwéj miłości jego zamłodu, to znowu o różnych donżuańskich sprawkach jego na dworze jakiegoś magnata, zkąd nagle jednego razu znikł wraz ze służącym swoim, zerwał ze światem zupełnie, osiadł gdzieś w lasach, wykarczował kawał ziemi, założył osadę i to miał być początek jego mająteczku.
Tak mówili mi inni, — od niego samego jednak nigdy nic z tej epoki jego życia dowiedzieć się nie mogłem, bo widocznie unikał rozmowy o swojéj przeszłości. — Oprócz owej krewnej, o której wspomniałem powyżej, nie miał nikogo na świecie..:.. — nawet przyjaciół. Na starość ogłuchł i niedowidział, — a jednak nie znać było na nim zgnębienia i upadku ducha, bo ta myśl, której poświęcił życie, paliła się, jak ogień święty w nim i ożywiała go.
Nikt pewnie z przechodzących kolo niego nie domyślił się, jakie wzniosłe marzenia roiły się po głowie tego staruszka, który skulony, przygarbiony, siedział na kamieniu w zielonym, wytartym surducie, podszytym starą lisiurką.Dość mu było ręką dotknąć się tego zwitka papierów zastawnych, które nosił zawsze na piersiach, aby z nich, jak po drucie telegraficznym, popłynął cały strumień najpomyślniejszych wieści o tém, co kiedyś się stanie, kiedy jego już dawno nie będzie na ziemi. — Bo rozmowa z przyszłością wypełniała treść jego życia i czyniła go szczęśliwym. — Smaczny befsztyk, lub wygodne łóżko, nie dałoby mu pewnie takiego szczęścia i zadowolenia.
Toteż staruszek karmił się nędznie, -tyle tylko jadł, aby nie umrzeć z głodu; sypiał na twardym sienniku, w którym Bóg wie jak dawno słomy nie odmieniano, a w mieszkaniu było zaledwie kilka najniezbędniejszych sprzętów i to już bardzo starych i poniszczonych. — Jedynym zbytkiem była biblioteczka, złożona z kilku dzieł politycznych i filozoficznych — i portret Staszica, wycięty z jakiejś ilustrowanej gazety.
Na parę lat przed śmiercią dał się namówić na niesłychany wydatek, bo na wyjazd do kąpiel do Tręczyna dla poratowania. zdrowia. Zrobił to głównie dlatego, aby mógł, odzyskawszy zdrowie, pracować dalej nad powiększaniem swego kapitaliku; ale gdy widział, że kąpiele nie pomagają mu, odmówił sobie tego wydatku i z rezygnacyą oczekiwał śmierci.
W ostatnich już chwilach, doktor, dla wzmocnienia niknących sił jego, zmusił go gwałtem do kupienia butelki starego wina za trzy guldeny. Sam wyjął pieniądze z jego pugilaresu i posłał służącą po wino. Po śmierci znaleziono tę samą butelkę koło jego łóżka, ale w niej, zamiast starego wina, był jakiś płyn kwaśny, więcej podobny do octu, niż do wina. — Pokazało się, że po odejściu doktora, pan Kasper kazał coprędzej odnieść owe drogie wino i w podobnej butelce przynieść najtańszego. — Chciał tem zwieść doktora; tak mu żal było stracić parę guldenów z tych pieniędzy, które poświęcił dla przyszłości, a których był, można powiedzieć, nie właścielem, ale stróżem tylko.
Na pogrzeb swój przeznaczył zaledwie kilka guldenów.Kazał ubrać się w najgorsze suknie, bo trochę lepsze zapisał służącemu, co go doglądał w chorobie.
Poszedłem odwiedzić ciało jego; spoczywało w prostej trumnie, którą postawiono na dwóch drewnianych stołkach.— Służący z własnych funduszów zapalił mu dwie świeczki i wetknął krzyżyk w rękę. — Nad głową zmarłego wisiał portret Staszica.
Strasznie wyglądał ten brak wszelkich dekoracyj, w jakie przyzwyczailiśmy się przystrajać ofiary śmierci — ani katafalka, ani kwiatka koło trumny, ani całunu w oknach...
A jednak twarz umarłego, którą w tej chwili drasnęło słońce, zdawała się uśmiechać z powodu owych marzeń o przyszłości, z którémi zasnął na wieki.
Czy te marzenia staruszka o legijonie Herkulesów ziszczą się kiedy — trudno orzec napewno, — dość, że staruszek wierzył w nie mocno i dlatego twarz jego po śmierci jeszcze zachowała ten rozkoszny wyraz zadowolenia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.