Garkuchnia pod schodami

<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Garkuchnia pod schodami
Pochodzenie Typy i obrazki krakowskie
Wydawca Wydawnictwa Elizy Orzeszkowéj i S-ki
Data wyd. 1881
Druk J. Blumowicz
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
Garkuchnia pod schodami.

Pan Tomasz — to także był antyk w swoim rodzaju, zabytek starego Krakowa; jadłodajnia jego dziwnie odbijała od tegoczesnych salonów restauracyjnych z wypomadowanymi, wyfrakowanymi kelnerami, marmurowemi stołami i drukowanemi szpajscetlami. U pana Tomasza było wszystko po staroświecku — niepokaźnie: meble wypełzłe i wysiedziane, kanapa z popsutemi sprężynami, stoły na kapucyński kolor malowane, nakryte niebieskiemi obrusami w kwiaty, a izba jadalna ciemna, bo przez gęste kraty niewiele szło do niéj światła z podwórza. Dotego jeszcze — okna zasłaniały bujnie rozrosłe geranije i klatki z ptakami, których pan Tomasz wielkim był lubownikiem. Człowiekowi o drażliwych nerwach trudno by było dosiedzieć, gdy ta cała kolonija kosów, drozdów, szczygłów. kanarków, rozpoczęła swoję muzykę, sypiąc przytém łupki z siemienia na łysiny i ramiona bliżéj okna siedzących gości.
Pan Tomasz wcale nie myślał o usunięciu tych niedogodności, jemu z tém było bardzo dobrze, a goście musieli się stosować do jego upodobań i zwyczajów. Obsługiwał prawie zawsze sam, ale w ubraniu, które się więcej kwalifikowało do łóżka, niż do restauracyi; a szpajscetel miał na końcu języka, bo każdemu wchodzącemu gościowi recytował z osobna tubalnym swoim głosem:
— Jest, mospanie, pieczeń wołowa a la sarna (pan Tomasz miał słabość do obcych języków), — jest cielęca a la indyk, jest stufada; są, panie, jak się nazywa, zrazy z kaszą lub kapustą, jak pan będziesz wolał.
Na tych kilku potrawach ograniczały się mniej — więcej zasoby jego kuchni. Do obiadu przybywał jeszcze barszcz z uszkami, rosół, albo zupa jaka, najczęściej cytrynowa sztuka mięsa z kwiatkiem lub odkości, jakaś jarzynka-no i na tem koniec. — W żadne leguminy, ani inne wymyślne potrawy, się nie bawił; a gdy ktoś obcy, nieświadomy tego zwyczaju, zażądał od niego coś podobnego, to go w asystencyi dyabłów odsyłał do francuzkiej kuchni w Saskim hotelu.
— Tam panu-mówił-dadzą i bistyka z posoką i marcepanu i co się panu ino żywnie zachce, ale nie u mnie.Bo moi goście, dziękować Bogu, nie mają tak delikatnej gęby i zjedzą co Bóg dał.
Nie szło mu wcale o to, że ten i ów obrazi się na niego za jego rubaszność i poufałność, — bo gości i tak miał zawsze dość. Dawał tanio, a smacznie i zdrowo, toteż szli do niego, szczególniej biedniejsi urzędnicy i młodzież akademicka, -a w niedzielę na flakach, z których był głośny pan Tomasz, toś i niejednego dygnitarza i bogatszego mieszczanina napotkał. Ścisk wtedy był taki, że jeden drugiemu stał nad głową i czekał rychło spałaszuje swoję porcyę, aby zająć potem jego miejsce. Z tego powodu radzono mu nieraz, aby wziął obszerniejsze mieszkanie i założył porządną restauracyę, co się zowie. Ale pan Tomasz ani myślał puszczać się na takie innowacye.
— A mnie dyabli po takim kłopocie? Ja nie potrzebuję nijakiej restauracyi, bo, mospanie, nie truję, dziękować Bogu, ludzi, ani im psuję żołądków, żebym je potem miał restaurować. — Niech się tam młode furfanty puszczają na takie spekulacye, ja już zastary nato - nie ruszę się z miejsca.- I siedział Bóg wie ile lat w onej ciemnicy, którąśmy żartobliwie nazywali garkuchnią pod schodami; bo drzwi, prowadzące do niej, umieszczone były w ścianie, nad którą szły schody na pierwsze piętro.
Wejście samo do sali jadalnej nie było wcale ponętne, bo przez ciemną kuchnię, w której, jak czarownica, uwijała się przy ogniu stara kucharka Magda i pomywaczka Salusia, pełniąca także przy wielkim napływie gości obowiązki kelnerki.
Izba jadalna była malowana, ale prawdopodobnie w pierwszych latach Rzeczypospolitej krakowskiej; na ścianach więcej zapewne było kopciu z cygar, niż farby. Między oknami wisiało lustro w ciemnych ramach, za którem sterczały rejestra gospodarskie, kalendarz i różczka palmowa, klapka na muchy i główki czosnku; dalej na ścianie wisiał obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, prawie już czarny od starości. Przed nim w piątki i soboty paliła się olejna lampka. Nad kanapą dominowały dwa sztychy z wojen Napoleońskich, a w środku sam Napoleon w dużym formacie po pas, z orderem nie malowanym, ale rzeczywistym. Order ten jakiś eks-wojskowy dał w zastaw panu Tomaszowi za kilkanaście obiadów, których nie miał czem zapłacić. Obiecał wykupić go na pierwszego, ale się więcej nie pokazał i pan Tomasz nie miał co lepszego z nim zrobić, jak udekorować swojego ulubielica Napoleona.- Do tej galeryi obrazów przybył jeszcze w ostatnich czasach plan Sebastopola, bo to było właśnie podczas wojny krymskiej, a pan Tomasz niezmiernie interesował się polityką i chwile. wolne od zatrudnień gospodarskich. poświęcał sylabizowaniu wiadomości z pola walki, a w kuchni jego, z okazyi wypadków politycznych, przybył nam sos sebastopolski i krymska wódka — pomysłu gospodarza.
Pora obiadowa w garkuchni pod schodami trwała od dwunastej do drugiej, i goście trzymali się tego ściśle, stosując się do fantazyi pana Tomasza. — Nie lubił, kiedy go kto zawcześnie zaszedł, gdy się jeszcze nie uporał z kuchnią; zaraz takiego wczesnego gościa z góry przyjmował reprymendą: — Cie! — jeszcze chwały Bożej nie pociągnęli za sznurek u Reformatów (miało to znaczyć, że nie dzwoniono jeszcze na południe), a panu się już obiadu zachciewa.Nie wisz to pan, co powiedział Napoleon wielki: że każda rzec ma swój czas — o! — Pan Tomasz lubił bardzo powoływać się na Napoleona i kładł mu w usta zawsze takie sentencye, o jakich się tamtemu ani śniło. — Czasem, gdy był w gorszym humorze, a gość niecierpliwy, to zamiast go uspokajać słowami Napoleona, pan Tomasz, bez ceremonii, odsyłał go na obiad do faryniąrek pod studnią.
— Tam pan — mówił — możesz i o jedenastej mieć obiad razem z mularzami. — Nie lubił także, kiedy mu ganiono jego kuchnię, był drażliwy na wszelką krytykę.Raz jakiś urzędnik, po zjedzeniu porcyi wieprzowej pieczeni, objawił mu głośno przy płaceniu, że pieczeń była kiepska, a kapusta dyabła warta. — Pan Tomasz połknął niby spokojnie ten komplement, ale go nie strawił i leżał mu na sercu. Toteż, kiedy w niedzielę ów urzędnik pojawił się na flakach, pan Tomasz z tryumfującą miną stanął przed nim i wobec wszystkich gości wręcz mu wypalił:
— Niema tu flaków dla takich wydziwników. A pamiętasz pan: kiepska pieczeń - a! przyszła koza do woza.Niema flaków, niema f1aków, -powtarzał, trzęsąc ręką przed zmięszanym gościem, który, zawstydzony tą odmową, usiłował całą sprawę w żart obrócić, ale gospodarz nie dał się udobruchać i odprawił go zniczem.
O drugiej pan Tomasz zamykał jadalną izbę, bo mówił: porządny człowiek nie je obiadu po drugiej, chyba tam jakie bistyfranty i arystagraty. — Z kucharza przemieniał się wtedy na pana, to jest: odpasywał biały fartuch, a wdziewał czarny długi surdut, który co parę miesięcy rozprzestrzeniać dawał - z powodu rozwielmożniającego się coraz bardziej żywota swego - i wychodził do dóbr swoich za rogatkę zwierzyniecką.
Dobra te składały się z małego domku, zamieszkałego przez kilku biednych wyrobników; chlewika. w którym hodował parę sztuk nierogacizny na szynki, i kilku zagonów ogrodu warzywnego. — Codzień regularnie obchodził tę posiadłość swoję, trzymając, dla powagi, w ustach cygaro za półtora centa, które z włoska nazywał lo chama; a łażąc tak, rozmawiał podrodze z główkami kapusty, to zatrzymywął się przy marchwi i beształ j za wzrost powolny, a pietruszce znowu komplement jaki wypalił za dobre wyglądanie; — nie minął żadnego krzaka, drzewa, ptaka, żeby się coś do niego nie odezwał, bo z natury już był gaduła wielki, a do tego jeszcze jakiś doktor powiedział mu raz, że gadanie wyrabia apetyt i wielce pomaga do strawności.„Wszelki ruch-mówił mu-jest dla pana bardzo dobry.Więc pan Tomasz ruszał się o ile mógł i nogami i językiem. - Jeżeli się trafiło, że w ogrodzie miał kilku robotników, to marchew zostawił w spokoju, a zato robotnikom kładł w uszy. co się zmieściło. Nałajał, nawymyślał, a wszystko dla strawności. — Lokatorom swoim także nie dawał spokoju w czasie tych popołudniowych wizyt. Beształ ich, że mu dom zanieczyszczają, dzieciom groził kijem, że mu wrzeszczały za uszami, a tych, co mu nie płacili: straszył komornikiem.
Ale zwykle wszystko się na słowach kończyło i pan Tomasz, nakrzyczawszy się, nafukawszy dowoli, szedł do poblizkiego szyneczku odwilżyć sobie gardło kilkoma kufelkami piwa — już nie z doktora, ale z własnej ordynacyi, a o szóstej wieczorem grzmiący. głos jego rozlegał się już w garkuchni rozkazami:
— Saluś, zrazy trzy razy dla panów medyków z zimnioczkami i kapustą.
Medycy mieli u niego szczególniejsze względy, bo miał pasyą wiecznie się kurować. — Skoro tylko zjawił się u niego jaki medycynier, choćby to był dopiero student z pierwszego kursu, wnet pan Tomasz przysiadł się do niego, zaczął mu się spowiadać z rozmaitych swoich dolegliwości, począwszy od strzykania w uszach i odcisków u nogi, a skończywszy na takich, przy których ciągle: za pozwoleniem, albo z przeproszeniem dodawać musiał, — a każde takie wyznanie kończył zapytaniem:
— I jakże pan myślisz, panie konsyliarzu, czy to się da wyleczyć? Jest na to jaka medycyna — hę?.
A ponieważ, jak powiedziałem, radził się każdego, więc na każdą dolegliwość miał kilkanaście lekarstw, z których wybierał takie, które mu najbardziej do gustu przypadały. — Szczególnie lubił lekarstwa, po które do apteki nie trzeba było posyłać, jak naprzykład: wcieranie z mydła i spirytusu, wino czerwone, z korzeniami, porter angielski, lub kawę czarną z arakiem. Kto mu takie leki doradzał, ten miał u niego reputacyę zdolnego i praktycznego lekarza i doznawał szczególniejszych względów.Jemu się dostawała najlepsza sztuka mięsa, największy ogórek, najpierwsze nowalijki z ogrodu; a jeżeli to był chudzina, który, gdy przyszło płacić, szukać musiał długo po kątach tych kilkunastu centów za jedzenie, to pan Tomasz pod pozorem, że zrazy były niby przypalone, albo pieczeń twarda, rachował mu przez połowę taniej, a czasem wcale nic nie wziął od niego, mówiąc:
— To mi ta nie zginie. Jak się pan wykierujesz na grubego doktora, to się wtedy porachujemy.
Jeżeli widział, że który przyjmuje tę grzeczność jego z pewnem zakłopotaniem, to wnet dodawał:
— Bogiem a prawdą, to jeszcze panu patrzy się odemnie za poradę, bo jakiem golnął piołunkówki, coś mi pan radził, to ból jak ręką odjął.
Niemało porcyj zrazów i pieczeni szło doroku na te honorarya doktorskie.-Mnie także czas jakiś miał za doktora, bom się wyrwał raz przy nim z poradą na darcie w nodze.Doradziłem mu płyn Jana Kwizdy do nacierania.- Skutek wypadł wcale dobry i pan Tomasz był mi niesłychanie wdzięczny; ale gdy się potem dowiedział, że to lekarstwo właściwie jest dla koni przeznaczone, obraził się strasznie, że go narówno z bydlęciem traktowałem; a gdy mu jeszcze dodano. że wcale nie jestem medykiem. palnął mi reprymandę, ze się wtrącam w nie swoje rzeczy i byłby mi może miejsca za to w swojej garkuchni odmówił, gdyby mnie moja literacka godność nie była obroniła. — Pan Tomasz bowiem, jak to już wspomniałem, miał słabość do polityki, a że literat i dziennikarz w jego pojęciu znaczyło jedno, więc, jako dla reprezentanta polityki, zachował dla mnie respekt, którego mi na punkcie medycyny odmówił; choć, prawdę powiedziawszy, rozumiałem się tyle na polityce, co i na medycynie, a może jeszcze mniej.
Mimo to, wieczorami politykowaliśmy nazabój z panem Tomaszem, palcami odbywaliśmy kampanią krymską na mapie. a językami wygrywaliśmy bitwy jednę po drugiej.By nie palnąć jakiego bąka, na którymby się nawet taki pan Tomasz mógł poznać, i nie stracić przez to u niego dobrej opinii, łatałem jak mogłem moję nieudolność wiadomościami, czerpanemi z gazet niemieckich; raz nawet udało mi się, na podstawie ostatnich telegramów, wyprowadzić jakiś wniosek, który przypadkiem ziścił się. To postawiło mnie bardzo wysoko w oczach pana Tomasza.Odtąd, choćby przy największym natłoku gości, dostawał mi się zawsze pierwszy talerz zupy lub flaków, — a gdy raz jakiś niecierpliwy gość, zgorszony taką preferencyą, zażądał, aby jemu podano pierwej, bo mu się śpieszy, pan Tomasz wsiadł na niego po swojemu, jak na łysą kobyłę, i nuż besztać:
— Jak panu pilno, to wolna droga, ja nikogo za surdut nie trzymam, — a taką porządną osobę — tu wskazał z uszanowaniem na mnie — za durnia mieć przecie nie mogę. — On tu dawniejszy gość, to mu się pierwszeństwo patrzy.
Miał to być rodzaj komplementu dla mnie.
Podobne traktowanie gości nie każdemu przypadało do smaku, szczególniej jeżeli który był drażliwej natury i uważał za ubliżenie godności swojej przypuszczenie lada kogo do poufałości. Tak np. jeden profesor obojga kaligrafi śmiertelnie obraził się na pana Tomasza. że, jak mówił, nie dość miał respektu dla jego stanowiska; tożsamo jakiś urzędniczek, który był pomocnikiem pomocnika przy praktykancie sądowym, przestał się stołować z powodu lekkiego traktowania jego godności. — Ale wyrozumialsi, a szczególniej osoby nie piastujące żadnego publicznego urzędu, jak na ten przykład ja, nieprzymierzając, byli nieco pobłażliwsi i nie tylko nie obrażali się poufałością pana Tomasza, ale się nieraz wybornie ubawili, gdy będąc w dobrym humorze, począł sypać koncepta i anegdoty, albo opisywać po swojemu przymioty gości swoich. — Można się było do łez uśmiać nie tylko z opowiadania, ale i z opowiadającego, który prześmiesznie wyglądał w negliżowym stroju, z warząchą lub kuchennym nożem, perorujący na środku izby. Wchodzenie nowych gości wcale mu nie przeszkadzało; odmieniał tylko głos dla powitania wchodzącego, spytał co mu podać, wydawał podniesionym głosem rozkaz Salusi i ciągnął dalej opowiadanie, wracając do pierwotnego tonu. — Sama ta zmiana tonu wielce pocieszne robiła wrażenie; wyobraźcie sobie przytem baryłkowatą postać opowiadającego, krótkie a grube ręce, któremi po oratorsku wywijał, twarz ogromną, tłustą, świecącą od potu, który co chwila obcierał kolorową chustką, jadąc nią za jedynym zamachem po fałdzistym karku i łysinie, a „nie będziecie się dziwić, że bawiliśmy się nieraz lepiej w garkuchni pana Tomasza, niż na przedstawieniu teatralnem.
Raz, naprzykład, opowiadał nam o jakimś, jak go nazywał bistyfrancie, który go chciał z mańki zażyć, bo myślał, że trafił na głupca. — „Łaził on tu do mnie jakiś czas — opowiadał pan Tomasz — wcale miniasto wyglądał, figura bycza, jak nieprzymierzając u szlachcica, gęba jak cholewa, słowem człowiek jak się patrzy. Ino mi się to nie podobało, że często o kredycie napomykał. niby nie dla siebie — uważacie panowie jaka mądra ryba! — tylko tak, ogólnikiem zaczął gadać, że gdybym kredytował. tobym mógł mieć moc gości. bo każdemu łatwiej na pierwszego zapłacić, jak codzień po kilkanaście bagatelnych krajcarów do kieszeni sięgać, że teraz największe potencye europejskie kredytem stoją; a kiedy myślał, że mię już przekonał, nuż kręcić, że pugilaru zapomniał, to że drobnych nie ma; — to wyszedł i niby zapomniał zapłacić; — i tak się uzbierało coś do kilku papierków, bo bestya żarła za trzech przy tym kredycie. — O, poczekaj, myślę, bratku, chwycę ja cię. — Czekam jeszcze kilka dni cierpliwie, a on chodzi a chodzi, żre na potęgę i nie płaci — aż jednego dnia... Dobry wieczór, dobry wieczór panu kumwisarzowi (te słowa powiedział już odmiennym głosem, jak aktor, gdy mu wypadnie mówić na stronie; a stosowały się do nowoprzybyłego gościa, kulawego komisarza, który należał także do stałych gości wieczornych). Co będzie? zrazy, czy stufada? — może pieczeń cielęco z ogóreckiem? jest świza i galantna.
Gdy komisarz zgodził się na cielęcą, pan Tomasz obrócił się w stronę ciemnej kuchni, wrzasnął tubalnym głosem: Saluś! cielęco z ogureckiem dla pana kumwisarza! — A zwracając się do komisarza i zmieniając znowu głos spytał: Czy pan kumwisarz merkertowskiego chleba, czy baruchowskiego? — Baruchowskiego? Git Kaśka, bo choć to żyd chrzczony, ale piecze chleb jak się patrzy — i wolę go jak tego miemca.
Otóż cóżem miał rzec? aż przychodzi on tu raz wieczór;-mówię: panie kumwisarzu, o tym furfancie, co mnie to chciał brać na lapę i wykierować na dudka, a tymczasem ja go wykierował; — otóż przychodzi on tu raz wieczór — a było rychtyk kilku gości porządnych — kazał se dać dwie porcyi pieczeni. zrazy z kaszą, piwa kilka kufli-ja daję furt i czekam cierpliwie co z tego będzie.
Potem, mospanie dobrodzieju, siadł sobie ot tu. pod lampą, wziął gazetę i czyta, czyta — aż kiedy widział, że Ja z jednym profesorem i urzędnikiem magistratu siadam sobie do domina, on prędziutko łap za capkę. — „Panie Tomaszu, ja tu jutro przy obiedzie zapłacę“. — Hola-bratku!
nie tędy go wiedli — rzekę — dosyć już tego kredytowania. Ja, panie, nie żadna potencya europejska, cobym stał kredytem — ja wolę pieniądze jak kredyt-zapłać pan coś winien i kwita, a nie to surdut ściągnę, jak Boga kocham!
Mój furfant zaczął się gniewać, rzucać, groził, że mi nie daruje, że mnie skarzyć będzie o obrazę honoru;a skarż sobie pan do stu dyabłów, - wolę, że pan mnie skarżyć będzie, jak żebym ja pana skarżyć musiał.-Jakem go mospanie przyparł ostro — tak szlachcic w prośby, że nie ma tylko kilkanaście krajcarów przy duszy, dał mi ze dwadzieścia razy słowo honoru, że zapłaci, a kiedy to nie pomogło — wyjął jakiś mentalik na wstążeczce, a ot ten, co go panowie widzicie u Napaliona; — mówił, że to jego order z wojska, że on dla niego wart więcej jak tysięce zaraz i jutro przyjdzie go wykupić — i zostawił go; i jak poszedł, tak go oko ludzkie u mnie więcej nie widziało.
Utraciłem na nim kilka papierków, bo order pono tylko pozłacany, ale zatom Napaliona nim uhonorował.-Prawda, że mu śpiluje, co?
To znowu innym razem opowiadał nam o szlacheckich dworach, po których sługiwał zamłodu; o szumnych zabawach, w których jak masło w ogniu topiły się pańskie fortuny, a wsie ich przechodziły w żydowskie ręce; a gdy czasem wszedł na czasy Rzeczypospolitej krakowskiej, to zdawał się niewyczerpanym.
Zajęcie Krakowa przez Austryaków w 1846 i pożar tego miasta w 50 roku dawały mu także obfity temat do opowiadań, które, przy jaskrawym kolorycie jego języka i oryginalnych porównaniach, stawały się nieraz bardzo zajmującemi.-Opowiadał bez porządku, wikłał się w opisach, wtrącał często epizody, wśród których zgubił główny wątek i nie wracał do niego wcale, a mimo to umiał zająć niesłychanie. — Gawędy jego były rodzajem szkiców, niewprawną ręką i grubym pędzlem chlastanych, ale mających dużo oryginalności i życia.
Niejeden z takich szkiców posłużył mi potem do skreślenia jakiegoś typu lub obrazka z tych czasów; z niejednym takim spotkacie się może w ciągu niniejszych opowiadań moich z przeszłości Krakowa. W każdym razie pan Tomasz był ciekawą i oryginalną figurą, typem w swoim rodzaju doskonałym i w salach malarzy krakowskich kwadratowa ogromna głowa jego figurowała nieraz, — a koncepta jego i rubaszne odpowiedzi powtarzano sobie po mieście. — Niejeden umyślnie zachodził do garkuchni pod schodami, aby widzieć i słyszeć tego oryginała. Między innymi, żona jednego z moich przyjaciół, kobietka żywa i ciekawa, miała ogromną ochotkę poznać go bliżej.Wybraliśmy się więc raz we czworo: ja, jako przewodnik, ona z mężem i siostrą.- Poszedłem przodem, za mną reszta towarzystwa szła gęsiego.
— Dobry wieczór, panie Tomaszu — rzekłem.
— Dobry wieczór, dobry wieczór- odezwał się wesoło, ale wnet urwał, spostrzegłszy wchodzące kobiety — (rzecz nie widziana u niego). — Spojrzał na nie z podełba. potem odwrócił się, splunął ukradkiem i mruczał pod nosem:
— Kiej dyabli, a to znowu zkąd się wzięło u mnie? Cie, jeszcze tego brakowało!
Nie zważając na takie niegościnne przyjęcie, usiedliśmy koło stołu, kazaliśmy sobie podać coś zjeść i próbowaliśmy wyciągnąć gospodarza na rozmowę. Ale ani rusz, jakby mu kto usta zalepił.
Siadł sobie na boku w cieniu, popijając co chwila z kufelka piwo i patrząc na nas krzywo, mruczał ciągle coś do siebie pod nosem. Nawet usłużyć nam nie raczył, tylko zawołał Salusi, i kazał jej podać cośmy chcieli. — Zmiarkował widocznie intencyę, z jaką przyszliśmy do niego; bo kiedy gwałtem chciałem go rozgadać i spytałem, co mu się stało, że taki dziś nierozmowny, odbąknął mi półgłosem nabunczuczony:
— A czy ja to najmował się do gadania — czy co? — Chcesz pan jeść — to pan masz, a mnie pan daj święty spokój. — Ja tu nie od bawienia gości; jeśli wam chce się bawić, to idźcie na kumedye do tyjatru- tu nie tyjater zaden; — i znowu zamilkł. Dopiero, kiedy Salusia, podając nam jakąś pieczeń, upuściła talerz na ziemię, pan Tomasz nie mógł już dłużej utrzymać się w tym poważnym nastroju; — jak się nie zerwie, jak nie huknie tubalnym głosem: a ty klępo jakaś, to ja cię tu trzymam od tłuczenia talerzy, to głupiej pieczeni byle gościowi podać nie umiesz...ty taka, ty owaka — i tu posypał się z ust pana Tomasza cały potok takich słów, których byś w żadnym słowniku może nie znalazł, - że kobiety nasze zawstydzone, oburzone, zabrały się co tchu i wyniosły jeszcze prędzej jak przyszły.-Pan Tomasz tryumfował, widząc jak językiem oczyścił sobie prędko plac boju.
— Chciałyście, to macie — mówił ucieszony, zacierając rękoma łysinę. — — Dobrze wam tak.
A gdy mu zwracałem potem uwagę, że nie godziło się przy kobietach być tak niedelikatnym, to jeszcze mnie ofuknął zato:
— A cóż to mam kaganiec sobie sprawić — i nie odzywać się w moim własnym domu? — Jak im się nie podoba, to niech nie przychodzą. Ja tu bab nie potrzebuję u siebie-miałem jednę moję, a i ta mi tak dojadła, że niech ręka Boska broni — miałem jej po uszy.
Przy tej okazyi dowiedziałem się, o czem wielu nawet z dawniejszych jego gości nie wiedziało, że Pan Tomasz był żonaty, ale nie żył z żoną swoją już od kilkunastu lat.
Co było powodem ich rozłączenia, nie mogłem się nigdy dokładnie dowiedzieć, bo pan Tomasz, zwykle taki wygadany, w tej materyi nie lubił nic mówić, i gdym go parę razy zagadnął o to. machnął tylko ręką i mruknął niechętnie.
— E, nie warto o tem gadać.
Podobno poszło im o bagatelkę. Pani Tomaszowej zachciało się kapelusza. — Poszła w tem za radą i przykładem swojej przyjaciółki, z którą razem włóczyły się po kościołach na pasye, odpusty, razem chodziły na anodyny do apteki Sawiszewskiego, lub kwasny kubek do kawiarni’ w Sukiennicach.- Od czasu, jak przyjaciółka owa zawdziała kapelusz, panią Tomaszową począł żenować jej czepek z dwiema kokardami; miała także wielką ochotę zawdziać podobną paradę na głowę. ale się bała męża.-Dopiero jak przyjaciółka poczęła dokuczać, namawiać: a cobyś się to kumoszka miała bać, a to mi się podoba, — żeby też kumoszka na tyle woli nie miała, żeby się nie mogła ubrać Jak się podoba; — a cóż to jejmość nie pracowałaś tak dobrze jak on na tę parę grajcarów, coście sobie uszperali?- Jak zaczęła dogadywać, tak pani Tomaszowa zdobyła, się na odwagę, w sekrecie przed mężem poszła do magazynu i ustroiła się babina w kapelusz.
Ten kapelusz stał się kością niezgody w małżeństwie.Pan Tomasz, skoro żonę w nim zobaczył, wybuchnął najprzód straszną pasyą i kazał jej co tchu rzucić to czupiradło z głowy; a gdy ona, podbechtana przez kumoszki, stawiła się ostro, zkonfiskował jej ów corpus delicti i schował do kuferka.
Ten postępek rozdrażnił małżonkę, poszło na udry i pani Tomaszowa kupiła drugi kapelusz. Odtąd poczęły się swary i kłótnie coraz częstsze między małżonkami, — on ją przezywał szlachcianką, ona jego chamem; aż raz, kiedy oboje byli pod dobrą datą, przyszło do szturchańców i bitki, w której pan Tomasz, jako silniejszy, odniósł przeważne zwycięztwo. Byłoby się może na tem skończyło, gdyby kumoszki nie były wdały się w tę sprawę. Wnet wzięły ją pod swoję opiekę, przekładając, że nie powinna się dać tak okrutnie katować, że przy takim mężu i życia nie może być pewną; namówiono ją że kazała zrobić sobie visum et repertum i podała się do separacyi.
Pan Tomasz niewiele sobie robił z nieobecności żony, a przynajmniej nie pokazywał wcale. że go to gryzie; dopiero. kiedy proces się skończył i sąd, godząc się na separacyę. przyznał żonie połowę majątku, zafrasował się nieborak naprawdę. Nie szło mu może tak bardzo o żonę, nie szło nawet o tę połowę domu i tych kilka zagonów ogrodu, ile o zegar, który sekwestrator zabrał mu gwałtem z domu na rzecz żony, jako jej własność.
Zegar ten był dumą i uciechą pana Tomasza. — Miał on duży metalowy cyferblat, pokazywał nie tylko godziny, ale i dnie i planety, panujące w każdym miesiącu, co panu Tomaszowi wielce. potzebnem było w układaniu ze snów kombinacyj loteryjnych. 00 jednak go najwięcej bawiło. w onym zegarze, to dwie figurki metalowe, przedstawiające ulana polskiego i niemeckiego dragona, którzy, za każdem uderzeniem godziny, napadali na siebie i tłukli się szabelkami - Tak go to zajmowało, że choć już tyle tysięcy razy widywał tę bitkę, za każdem uderzeniem godziny, podnosił oczy do góry, przypatrywał się z uśmiechem na ustach rąbiącym się, i żeby miał najpilniejsze zajęcie, to je przerywał sobie i czekał, dopóki zegar nie odbił swego.
Nieraz, pamiętam, idzie z gorącą zupą do gościa, który na nią niecierpliwie czeka, — wtem zegar bić zaczyna; — pan Tomasz staje na środku pokoju, uśmiechnięte oczy podnosi na cyferblat, usta trzyma otwarte i zagapiony słucha, — a czasem dogaduje półgłosem:
— A to się biją — niech ich las trzaśnie — zawsze ułan tężej wali-dobrze zuchu! wal co się zmieści niemca!
I tak prowadził sobie w najlepsze monolog, dopóki ułan i dragon nie cofnęli się znowu po wybiciu godziny na swoje miejsca. - Żeby tam gość wtedy nie tylko wołał, ale strzelał za uszyma, toby go był nieoderwał, od tego widoku.
Toteż chodził koło zegaru z ojcowską troskliwością, sam go nakręcał każdego wieczoru, nim się spać położył, sam omiatał go delikatnie z kurzu, nie pozwalając się, broń Boże, tknąć nikomu; sprawił mu ozdobną z orzechowego drzewa wązką szafę; a gdy czasem, co się jednak rzadko zdarzało, zegar zachorował na nieregularność, to nie jednego. ale dwóch albo i trzech. sprowadzał zegarmistrzów na konylium.
Można więc sobie wyobrazić, jak było panu Tomaszowi, kiedy mu ten zegar zabrano. Po słuszności należał się on żonie, bo to był jej zegar wyprawowy; dostała go była na wiano od jakiegoś wuja księdza.e-Byłby chętnie zapłacił jej za niego, coby była chciała, ale baba uparła się... i nie i nie.-Kto wie nawet, czy dla miłości tego zegaru pan Tomasz nie byłby się zdecydował pogodzić z żoną, ale, na nieszczęście, pani Tomaszowa w tym czasie gdzieś wyjechała, a z zegarem niewiedzieć co zrobiła.
Kiedy zacząłem się stołować u pana Tomasza, zegaru tego nie miał już w posiadaniu; została po nim tylko pusta szafa z dużym otworem na cyferblat.-Ile razy spojrzał pan Tomasz w ten otwór, to albo wzdychał ciężko, jak miech kowalski, albo klął między zębami żonę.-Ponieważ potrzebował mieć koniecznie jakiś zegarek, nie tyle dla godzin, ile dla tykotania, do którego się przyzwyczaił, więc sprawił sobie jakiś spory zegar z wagami, ale go to nie tylko nie zadawalniało, owszem jeszcze irytowało.-Patrzył na niego z pogardą, a gdy zaczął terkotać i syczeć przed uderzeniem godziny-pan Tomasz litościwie ściągał ramiona i mówił:
— Cie, jak się to nadyma i nasyczy, zanim wystęka tę głupią godzinę. Co mi to za zegar taki! Tamten zegar, żebyś pan był widział, to było co posłuchać.
— A cóż się z nim stało? — spytałem raz, gdym był jeszcze nieświadomy historyi o zegarze.
— A dyabli wiedzą, co z nim moja imość zrobiła. Pewnikiem go komu za głupie pieniądze przecyganiła — na złość mnie. Bo ja bym jej dał był dziesięć razy tyle, co l:to inny.
Przyznał mi się raz, że umyślnie chodził po tandetach, licytacyach, u zegarmistrzów się dopytywał, czy nie znajdzie tego zegaru, albo przynajmniej podobnego; ale nic takiego nie było-i otwór w szafie ciągle był próżny.
Toteż zdziwiło mnie niemało. kiedy jednego wieczoru,po powrocie z wakacyj, poszedłszy na kolacyę do pana Tomasza, ujrzałem w otworze metalowy cyferblat całkiem podobniuteńki do owego zegaru, którego opis tyle razy słyszałem. — Pan Tomasz siedział naprzeciwko szafy ze zwieszoną głową i smutny czegoś jednę rękę oparł ciężko na kolanie, a w drugiej trzymał kufelek piwa.
Zauważyłem, że się zmienił bardzo od czasu, jak go nie widziałem, pożółkł nieco, a pełna niegdyś twarz — teraz fałdzisto zwisła ku dołowi. — I mówił już nie tyle jak dawniej, a na moje powitanie odpowiedział dość obojętnie: dobry wieczór, dobry wieczór. - Nie mogłem się powstrzymać, żeby go nie spytać: zkąd ten zegar znowu wziął się u niego.
A zkądżeby, jak nie od niej? — rzekł miękkim głosem, — a ja ją tak pomstowałem- o! tego sobie nigdy nie daruję; - i otarł oczy rękawem koszuli.:
— Więceście się państwo pogodzili? — zapytałem — i żona wróciła do pana?
— Wróciła, ale nie do mnie, tylko tam, gdzie jej pewnie pan Jezus nie odmówi korony niebieskiej, bo była uczciwa kobieta;-tylko ja byłem hultaj, com się na niej poznać nie umiał. Wyobraź pan sobie, to biedactwo chowało ten zegar dla mnie; choć mogła go sto razy sprzedać — nie sprzedała, bo mówiła: Tomusiowi by to przykro było.
Tu pan Tomasz rozbeczał się jak dziecko, ze długi czas do słowa przyjść nie mógł; tylko, mazał sobie twarz to jednym rękawem, to drugim, a trąbił nosem tak rozpaczliwie, jakby marsza pogrzebowego na nim wygrywał.
— Umarła biedaczka w szpitalu - mówił dalej, gdy się nieco uspokoił-bo krucho było z nią w ostatnich czasach;a zegaru przecież nie sprzedała. Dla ciebiem go chowała Tomusiu - mówiła, kiedyśmy się żegnali na śmiertelnej pościeli.
Wtem zegar donośnym, ale ponurym głosem zaczął wydzwaniać siódmą godzinę - ułan i dragon z podniesionemi pałaszami ruszyli na siebie; - pan Tomasz podniósł oczy w górę - błysk weselszy przebiegł po łzach, jak promień po deszczu, a gdy zegar odbił godzinę, westchnął i rzekł:
— Poczciwa! — Wieczne odpoczywanie racz jéj dać Panie!
Od tego czasu parę rasy spotykałem pana Tomasza na drodze, wiodącéj ku cmentarzowi. Zamiast iść do dóbr swoich za rogatkę zwierzyniecką, chodził często na grób swojej Kasi — dziękować za zegar.
Kiedy po dłuższéj niebytności wróciłem znowu do Krakowa, nie zastałem już garkuchni pod schodami. — Powiedziano mi, że pan Tomasz, pomimo tylu rad doktorskich, ciężko zapadł na zdrowiu i musiał zwinąć zakład i pójść do szpitala. Podobno, po wyściu ztamtąd, próbował drugi raz wziąć się do interesu, ale mu nie szło — starzy goście porozłazili się po tym świecie i aż na tamten świat, a nowym nie przypadła do smaku garkuchnia starego autoramentu. — Odtąd słych o panu Tomaszu i jego zegarze w Krakowie zaginął...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.