<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Mamuty
Pochodzenie Typy i obrazki krakowskie
Wydawca Wydawnictwa Elizy Orzeszkowéj i S-ki
Data wyd. 1881
Druk J. Blumowicz
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
Mamuty.

Dwóch ich było, chodzili zawsze razem — obaj jednako starzy, jednako pochyleni; nawet ubiorem nie różnili się wiele od siebie, bo służący dodzierał suknie pana. Na pierwszy rzut oka trudno było odgadnąć: który pan, a który sługa, — zwłaszcza, że stosunek między nimi był przyjacielski, poufały. Ale, przypatrzywszy się uważniéj, widziałeś wielką różnicę. Służący, pomimo poufałości, do jakiej pan go ośmielał, zachował wobec niego pewien odcień uniżoności, — przyjaźń pana sprawiała mu zakłopotanie. Chodził niby z nim razem; ale krok jego był lękliwy, niepewny, nogi miały widoczną ochotę pozostać w tyle.... przez uszanowanie. Jeszcze więcéj uwydatniała się ta różnica na twarzach staruszków. Służący, brakiem wyrazu, przypominał stare wytarte trojaki, podczas gdy pan jego, mimo tak podeszłego wieku, zachował w rysach dokładność rysunku, jaką widzimy na złotych pieniążkach. Drobna twarz jego, o profilu nadzwyczaj delikatnym, była jakby z kości słoniowéj wyrzeźbiona, według starożytnych wzorów. Śnieżnéj białości włosy gęste, krótko strzyżone, jeszcze więcéj podnosiły to złudzenie; każdego uwagę zwrócić musiała ta piękna głowa, jakby żywcem wzięta z pracowni rzeźbiarza, osadzona na figurce małéj, wątłéj, ubrany w zielony surdut odwiecznéj mody i szafirowe spodnie. Wyobraźcie sobie taki antyk w popielatym cylindrze, w oprawie wysokich stojących kołnierzyków, w które zanurzała się broda i usta, ilekroć głowę spuszczał ku ziemi. Twarz przypominała posągi, a figurka niepoczesna i ubiór — żyjącego z emerytury urzędnika. A jednak ta dziwaczna mieszanina nie robiła wcale śmiesznego wrażenia, — staruszek imponował powagą oblicza, na którém czytałeś wyraźnie, że przywykłe było rozkazywać. Szczególniej, w oczach koncentrowała się ta siła. Oczy miał duże, ciemnobłękitne, sępie, a tak przenikliwe, że mieszał spojrzeniem; rzadko jednak zwracał je na przechodzących, — mijał ich obojętnie i wybierał na spacery miejsca odludne. Pomimo lat, trzymał się krzepko, krótkie nogi stawiał ostro, po żołniersku; a laski używał więcéj z przyzwyczajenia, niż z potrzeby. Chodził drobnym, ale żwawym krokiem, zatrzymując się czasem, aby odetchnąć i rozglądnąć się po okolicy. Służący, jak sobowtór, posuwał się obok niego, potakiwał mu, gdy coś opowiadał, śmiał się, gdy pan się uśmiechał, i zasępiał się, gdy mu coś poważnego, smutnego opowiadał. Spotykałem ich dość często w różnych zaułkach miasta, lub na zamiéjskich spacerach — i to nie tylko w czasie pogodnym — w słoty i zadymki nieraz takie, że psa ciężko było wypędzić z domu, oni brnęli sobie w błocie, lub śniegu, trzymając się pod ręce, aby łatwiéj mogli we dwóch oprzeć się wichrowi, co im dmuchał w oczy i chciał zerwać z głowy popielate cylindry. Ile razy po drodze spotkali jaki nowy budynek, jaką nowo utworzoną ulicę, lub świeżo posadzone drzewka, — obchodzili je ciekawie dokoła, oglądali uważnie i coś rozprawiali o tém, udzielając sobie wzajemnie uwag; widocznie cieszyła ich i zajmowała każda taka rzecz, co się przyczyniała do upiększenia miasta; tylko ludzie wcale ich nie zajmowali, — mijali ich obojętnie, nie zwracając prawie na nich uwagi. Nie widziałem, żeby kiedykolwiek z kim rozmawiali, witali się, lub coś podobnego. Zawsze byli sami, nikt ich nie znał i oni nikogo; na przedmieściu, gdzie mieszkali, nazywano ich obu emerytami; mówiono, że kiedyś obaj, czy też jeden z nich, był jakimś urzędnikiem, czy profesorem; a wnoszono to ztąd, że comiesiąc jeden z nich chodził do parafii podpisywać kwit do kasy emerytalnej; ale więcej nic o nich nie wiedziano. Ci, z którymi niegdyś żyli, pomarli; staruszkowie przeżyli swoich znajomych, przyjaciół i krewnych, zostali jak strącona pikieta pokolenia, które się w inne strony przeniosło; zapóźnili się z odejściem i nowa. warstwa ludzi zasypała ich, jak mamutów przedpotopowych. Nie znając prawdziwych ich nazwisk, nazywałem ich mamutami. Przypadek zdarzył, że się z nimi zszedłem w jednej garkuchni. Była to garkuchnia także nie dzisiejsza; a gospodarz jej, mamut w swoim rodzaju, oryginał wielki, o którym wam także kiedyś opowiem; bo to typowa figura w moich wspomnieniach starego Krakowa.
Kolega mój zaprowadził mnie tam raz na flaki, z których głośną była garkuchnia „Pod schodami.“ Otóż tam spotkałem moich mamutów, którzy także przyszli uraczyć się flaczkami. Jak się później od gospodarza dowiedziałem, byli oni stałymi jego gośćmi-i skoro tylko u ojców Reformatów odzwoniono na południe, zjawiali się obaj, regularnie jak zegarek, siadali przy stoliku pod oknem, i zanim podano im obiad-pan odczytywał gazetę, powtarzając ciekawsze wiadomości głośno swojemu słudze. Dowiedziałem się także, w jaki sposób służący i pan przyszli ze sobą do takiej zażyłości.
Znajomość ich datowała się dopiero od kilkunastu lat; a zawiązała się przypadkowo w jakiejś kawiarni, w której..owego służącego trzymał właściciel więcej z litości, niż z potrzeby; śmiesznie i dziwnie wyglądał staruszek wśród wyfraczonych, ufryzowanych kelnerów; to też był ciągłym przedmiotem ich żartów i drwinek; był dla nich rodzajem popychadła, którym się każdy wysługiwał, każdy utknął na nim. Łaził po pokojach ze ścierką, sprzątał naczynia ze stołów, podawał gościom gazety i chodził po nie na pocztę.
Pan jego dzisiejszy — mamut numer pierwszy — bywał często w owej kawiarni; ciągnęła go tam obfitość gazet, których był lubownikiem; stary Antoni odgadł tę słabość jego i najświeższe gazety łowił zawsze dla niego po stolikach i znosił mu do czytania. Robił to bez żadnego wyrachowania, nie w nadziei jakiejś nagrody za to, bo gazetożerca nie był wcale hojnym; ale czuł dla niego sympatyę raz dlatego, że był tak stary jak on, a głównie, że nigdy nie pokpiwał sobie z niego, jak inni goście. Zdarzyło się raz, że, niosąc pęk gazet dla swego uprzywilejowanego gościa, potrącił przypadkiem nieuważnie jakiegoś młodzika, grającego w bilard, czem przeszkodził mu w zrobieniu zapowiedzianej dubli czy trypli, -wina była nie do darowania. Młodzik uniósł się pasyą i poskoczywszy za niezgrabnym służącym palnął go w twarz, dodając obelżywe słowa:
— Ty, mamucie stary! poco kręcisz się tu niepotrzebnie?
Właściciel, który nadbiegł co tchu, dołożył także ze swej strony szturchańca i ofuknął starego, który, oszołomiony tym podwójnym napadem, stał jak głupi, patrząc to na zaperzonego gościa, to na besztającego go właściciela, a siwe oczy jego zaszkliły się łzami.
Stary jegomość, siedząc na boku, widział to wszystko, kiedy po chwili Antoni zbliżył się do niego z gazetami; zatrzymał go, pytając się: wiele mu płacą tutaj.
— A nic — odrzekł służący — dają jeść, przyodziewek i spanie; no i to, co od gości czasem kapnie.
— A gdyby ci kto inny dał to samo, poszedłbyś ztąd?
Antoni westchnął i mruknął: — Boże. a któżby ta chciał starego trzymać.
— Drugi taki stary mamut, jak ty- ja. Widzisz, mnie także nazwano mamutem.; powiedziano mi, żem już zastary, że młodzi lepiej odemnie będą umieli pracować i dano mi odprawę z emeryturą. Mam tyle, że na nas dwóch wystarczy. Będzie nas dwóch mamutów . — dodał z przykrym uśmiechem — będzie nam znośniej. Wiele masz lat?
— Siedemdziesiąt dwa.
— A ja trzy. — Dobraliśmy się. — Chodź! I zabrał go ze sobą - i odtąd już nie rozłączyli się więcej.
Antoni sługiwał dawniej po dworach, widział dużo i bawił pana różnem opowiadaniem. Pan także czasami dzielił się z nim swojemi wspomnieniami. Gawędzili nieraz do późnej nocy, i gawędka zastępowała czytanie gazet, od których pan powoli się odzwyczajał, im więcej zasmakowywał w towarzystwie służącego. Tylko „Czasu“ wyrzec się nie potrafił i czytywał go.pilnie od początku do końca, nie tyle może przez ciekawość, jak przez sympatyę, jaką czuł dla wszystkiego, co pachniało starością.
Życie prowadzili regularne, jak w zegarku. Wstawali dość wcześnie i szli na mszę ranną do św. Mikałaja; potem służący szedł w miasto po bułki, a pan wracał do domu robić kawę. - Po śniadaniu służący sprzątał, a pan wczytywał się w jakieś stare księgi, — potem nakręcał zegary, a miał ich aż pięć, — dawał kanarkom jeść i odmieniał im wodę, a służący tymczasem podlewał kwiatki. I tak zeszło im do południa, w którym to czasie wychodzili na obiad; a po obiedzie spacer każdego dnia gdzieindziej, najczęściej jednak pod zamek nad Wisłę, gdzie nieraz godzinami całemi stali, oparci o bary erę, przypatrując się spokojnemu biegowi wody, łódkom przewożącym ludzi na drugą stronę, albo słońcu; zachodzącemu za bielański las i klasztorne wieżyce. — W niedzielę można — ich było spotkać zawsze w katedrze na Wawelu.
Chodzili na palcach pocichu, od kaplicy do kaplicy, i rozmawiali ze sobą szeptem, jakby przez uszanowanie dla tych wielkości, śpiących pod płytami marmuru; a choć więcej już może, niż tysiąc razy, widzieli te stare ołtarze, te porfirowe pomniki, jednak zawsze przypatrywali się im z takiem zajęciem i. ciekawością, jakby pierwszy raz dopiero stawali przed niemi. Zachodzili także do innych kościołów i gmachów publicznych i z rodzicielską pieczołowitością zaglądali w każdy kąt, jakby to wszystko było powierzone ich pieczy.Jeżeli gdzieś co nowego przybyło, wnet zwracali na to u wagę; pan, jako znający się na rzeczy, wydawał sąd, krytykował, a służący potakiwał. Kiedy odrestaurowano grobowiec Kazimierza Wielkiego, mamuty jednego dnia popołudniu wybrali się na oględziny. Pan długo obchodził wkoło. zaglądał, oglądał, wreszcie obrócił się ku służącemu i potrząsając głową rzekł: —
Grobowiec pięknie odrestaurowali, niema co mówić; ale baldachim pstrocizna — co? prawda — pstrocizna?
— A to się wie.
— O, pstrocizna. A te sztaby żelazne fe, to szpeci okropnie. Być może, że to mocniej, ale brzydko; człowiek, zamiast myśleć o przeszłości, o królu, mimowoli musi sobie przypomnieć warstat ślusarski. — O! nieładne — nie — nie — nieładne.
Raz znowu spotkałem ich na plantacyach właśnie w tym czasie, kiedy zabrano się do upiększania ich i w tym celu wycięto parę starych kasztanów. Staruszek widocznie nie mógł strawić tego, — chodził codzień na miejsce, gdzie dokonano tej strasznej egzekucyi, a które dla niepoznaki zasypano piaskiem — i narzekał:
— A bodaj ich — mówił — takie śliczne drzewa — pamiętasz? tu nieraz siadywaliśmy popołudniu-cień był aż miło. No i chlasnęli sobie tych naszych przyjaciół, jakby chwast jakiś; a tu tyle lat trzeba czekać, zanim się takiego drzewa dochowa, - bo ten kasztan był zaledwie o trzydzieści lat młodszy odemnie. Przy mnie sadzono go — no i ścięli. A niech ich nie znam - rozbójniki! No, niby przyznać im trzeba, że porządek większy teraz na plantacyach, ale poco stare drzewa ścinać. To nonsens. Albo te płoty, co je porobili koło każdego trawnika, - szkaradzieństwo. Co mi za przyjemność patrzeć na suche kije; a gdy człowiek trochę zieloności chce zobaczyć, to się musi na palcach spinać. Fe, nieładnie.
Zato restauracya dominikańskiego kościoła bardzo im przypadła do smaku. Z podziwem przyglądali się śmiałym łukom, cmokali z uciechy na widok kaplicy św. Jacka i chwalili ojców Dominikanów za gust i gorliwość.
Niektóre szczegóły z życia mamutów doszły mnie za pośrednictwem pani Jakubowej, od której wynajęli połowę domku w ogrodzie. Pani Jakubowa uprawiała jarzyny, sprzedawała je na Szczepańskim placu, a była kumą Franciszkowej, która mi pierała bieliznę. Tak więc z trzeciej ręki, a raczej ust, dochodziły mnie czasem wiadomości o mamutach.- Mieli zwyczaj, gdy z przechadzki wrócili do domu, wieczorem na ławeczce gawędzić o tem, co widzieli, i paląc fajeczki — rekapitulowali wrażenia całodzienne; a że pani Jakubowa miała uszy dobre, umysł ciekawy, a pamięć wyborną, więc niejedno dostało się do mnie tą drogą.
Trzeba było tylko trafić jej na dobry humor, nastroić ją, nakręcić, to potem wyśpiewała wszystko, co wiedziała.Raz jednak nie proszona, nie pytana, sama rozpoczęła rozmowę o mamutach.
— A, żeby pan wiedział — zagadała do mnie — co się tam u nas działo bez ten tydzień, to historya cała!
— Cóż? może zachorował który z lokatorów pani?
— Gdzie zaś, zdrowi, dziękować Bogu, tylko wydziwiali z nimi, to jest: z tym starszym, co strach!
— Kto taki?
— A kto ich tam wie? Jacyś panowie, bardzo porządne osoby. Uważałam ich, że już od tygodnia kręcili się koło domu, niby jaskółki na deszcz-to jeden, to drugi zaglądał, a pytał się: czy. tu nie mieszka pan... pan... całkiem zabaczyłam; jakieś cudaczne nazwisko powiedzieli. Mnie przychodziło zaraz do głowy, że to może o mego staruszka się pytają; alem udała z głupia franta, bo sobie myślę: a nuż tu się co złego święci? może staruszek chował się przed długami, bo przecież nieszczęście chodzi po ludziach. Takem nawymyślała tym panom, co mi dom nachodzili, i powiedziałam, żeby sobie poszli, bo tu nie mieszka żaden taki.Ale to nic nie pomogło. Póty chodzili, aż go raz dopadli w domu i wtedy zaczęli coś z nim szwargotać, z czegom niewiele wyrozumiała; bo choć niby nie mówili ani po francuzku, ani po niemiecku, ale tak jakoś cudacznie, żem mało co z tego wymiarkować mogła. To tylko widziałam, że go starasznie o coś prosili, namawiali... Staruszek się z początku sierdził, ofuknął ich nawet niegrzecznie, bronił się jak mógł, ale w końcu zmiękł i przystał. N a co przystał, nie wiedziałam, a pytać się ich szkoda gęby, bo ani pan, ani sługa nie powie. Nie wiedziałam więc o niczem. Aż tu jednego dnia rano zjechało się, Panie święty, przed dom tyle pańskich pojazdów, fiakrów, jakby na wesele, a z nich wysypała się chmara panów — wszystko we frakach, jak drużbowie, tylko że przez bukietów, i wtłoczyło się to wszystko do pokoiku mego staruszka. Podeszłam pod drzwi bez ciekawość, alem znowu nic wymiarkować nie mogła, tak po mądremu jakoś gadali. Potem wyszli wszyscy, prowadząc pod pachy, niby pannę młodą, mego lokatora; a był ubrany tak paradnie, jak go nigdy jeszcze’ nie widziałam.Uśmiechał się dobrotliwie, ale był blady, trząsł się jak galareta i miał mokre oczy.... Stary Antoś szedł za nim i także płakał.... Żal mi się zrobiło staruszków i byłam pewniuteńka, że im te wyfraczone eleganty jaką krzywdę chcą wyrządzić; więc nie wiele myślący, jak nie wsiędę na nich: a co sobie to panowie myślicie, mówię, spokojnych ludzi napadać! mówię. A cóż oni, mówię, wam złego.zrobili? mówię, co ich tak turbujecie? I takem trzepała, co się zmieściło, bo nie lubię chować tego, co mam na języku.A oni patrzą na mnie, jak na waryatkę, i poczęli pośmiechiwać tak, że mnie szewska pasya porwała. Dopiero stary mię umitygował i rzekł: dajcie pokój, pani Jakubowa-powiada-ci panowie, powiada, nie chcą mi żadnej krzywdy, powiada, zrobić, ale owszem, chcą uczcić. ufetować. Zabierają mnie na wielki obiad. Zamknął mi tem gębę, proszę pana-ciągnęła dalej Jakubowa-ale zawsze mi się to nie czysta sprawa wydawała; bo jeżeli go chcieli obiadem uraczyć, to nie było przyczyny mazgaić się-no, nie prawda? Jak mnie kuma, nieprzymierzając, na kubeczek zaprosi, to chybabym rozumu nie miała, żebym się rozbeczała za to. No, nie prawda, proszę pana? A przytam to mnie markociło, że staruszek mój miał minę, jakby go nie na“ obiad, ale na ścięcie prowadzili; więc, choć mi powiedział, żebym się nie bała o niego, nie mogłam się czegoś uspokoić i poglądałam tylko ciągle: rychło wrócą z tego obiadu. Zrobił się wieczór, a ich, jak nie widać, tak nie widać. Ba, i chociaż dziesiątą już wygwizdał koło Ś-go Łazarza — o nich ani słychu: ani dychu. Byłam pewniuteńką, że im się coś złego przytrafić musiało, bo przecież po nocy nikt obiadu nie jada, - kto wie, myślę sobie, co te elegant y z nimi zrobili, -a kto ich wie coto były za elegant y-myślę sobie.Pan wie, co to teraz się dzieje na świecie, nie trzeba panu mówić, o złych ludzi nie trudno. A nuż rzezimieszki „zwąchali, że stary ma jakie pieniądze i zdurzyli go frakami, paradą, żeby go łatwiej w pole wyprowadzić. Ta to pan musi znać historyę o tym rozbójniku, co się aż za hrabiego przebrał i przyjechał z paradą straszną po młynarską córkę, co to jego kompanom siekierą głowy poobcinała. Myślę sobie, a nuż tu się stało coś podobnego i już miałam ochotę iść i dać znać na policyę, gdy koło północka zaturkotało w ulicy, zajechała przed dom kareta z latarniami, wyskoczyło z niej dwóch takich samych furfantów we frakach, jak.rano, wzięli mego biednego staruszka pod ręce i zaprowadzili do mieszkania. On się uśmiechał przyjemnie i miał także kolorki na twarzy, co się u niego nigdy nie przytrafiało; bo to zawsze, proszę pana; bledziutkie, jakby go kto. z przeproszeniem kredą pomazał. A teraz był jakiś taki wesoły, rozochocony. Stary Antoni był:także w dobrym humorze; nawet mi się zdawało, że nie bardzo pewnie na nogach się trzyma; miał w obu rękach bukiety najcudowniejsze i wieńce — = i choć to zawsze taki mruk, że ciężko z niego słowa wydobyć, teraz uśmiechnął się do mnie, szturchnął nawet łokciem przechodząc — i rzeknął głośno, pokazując mi bukiety: A co pani Jakubowa — patrzcie jak nas uraczyli? — Wielki mi ta traktament, rzekę, kwiatkami i zieleniną-to dla królików wsamraz. A on mi na to: He, he, powiada, były tam, powiada, i wymyślne potrawy nieladajakie i siampan i lody, — a naszego staruszka panowie na rękach nosili, powiada.
— A zkądże im to, pytam, do głowy przyszło? — Bo wiedziałam, proszę pana, że u niego nikt nie bywał; bez te kilkanaście lat, co mieszka u mnie, ywa dusza się u niego nie pokazała - więc mi dziwno było, zkąd nagle tak się zlecieli do niego i na taką paradną fetę zabrali.
Antoni mi tłómaczył, że to dla tego, że taki stary, że mu winszowali jubileuszu - i różne jakieś plótł baje, co się jedno drugiego nie trzymało; zwyczajnie zalał pałkę i gadał, co mu ślina do gęby przyniosła. Bo przecie dobrze wiem, co teraz żadnego jubileusza nie ogłaszali z ambony; a żeby go mieli fetować za to, że się, zestarzał, to głupiemu gadać, a nie uwierzy. A toćby się moc takich starych znalazło, coby im się to należało. Ano nie daleko szukać, babka od świętego Mikołaja ma już z górą setkę, a nikomu nie przyszło na myśl kupić jej za to kieliszka wódki, a cóż dopiero obiad zafundować. Ale nic się nie odezwałam; myślę sobie: jak się wytrzeźwi jutro, to będzie mądrzej gadał i dowiem się prawdy, Ale gdzie tam - jak mu z głowy wyszumiało, zamknął gębę, jakby mu ją kto zamurował i niczego się dowiedzieć nie mogłam. Uważałam tylko, że mój Antoni był teraz z większym respektem dla staruszka, i kiedy ten po śniadaniu kazał mu siąść obok siebie na ławeczce przed domem, ani rusz nie chciał i nie chciał.
— Ja tego za nic w świecie nie zrobię, powiedział; — dopóki człowiek myślał, że pan jest sobie no zwyczajnie taki pan, to był podufalszy; ale teraz, jak ja się dowiedziałem, czem pan jest, to byłoby obrazą honoru pańskiego-mizernemu słudze tak być zapanbrat. Panu z takimi dygnitarzami siedzieć, jak wczoraj, a nie ze mną chudziakiem.Staruszek na to uśmiechnął się tylko, poklepał Antoniego po ramieniu i rzekł mu: tamci, mój Antoni, tyle lat nie znali mnie, mogłem umrzeć i nie wiedzieliby może o tem. Przypomnieli sobie na chwilę i zapomną znowu, a ty byłeś mi wiernym przyjacielem i zostaniesz nim do śmierci.No, siadaj stary - i posadził go gwałtem przy sobie, a Antoni zaczął go całować po rękach i rozbeczał się tak, że aż mnie na płacz się zebrało.
Tu pani Jakubowa dała folgę ruchliwemu językowi i rękawem wycierała oczy, co jej zaświeciły się łzami na wspomnienie mamutów. Z opowiadania jej mogłem łatwo domyśleć się, że staruszkowi wyprawiono jubileusz, że kiedyś musiał piastować urząd jakiś, że musiał sobie ktoś przypomnieć o tem, może ktoś taki, co także niecierpliwie czeka na swoję kolej, — no i odszukano staruszka, aby mu zrobić owacyę.
W dzienniku miejscowym znalazłem niebawem potwierdzenie mego domysłu. Stało tam w kronice doniesienie, zaczynające się od słów: Wczoraj grono światłych mężów uczciło obiadem piędziesięcioletni jubileusz zasłużonego i t. d.Było przytoczonych kilka toastów, wspomniano o srebrnej tabakierze, którą jubilat otrzymał w prezencie... i na tem koniec.
Publiczność, która ledwie z nazwiska znała mamuta, przeczytała obojętnie tę wiadomość, inicyatorowie uroczystości zrobili jeszcze potem parę wizyt jubilatowi — i w końcu stało się, jak przepowiedział staruszek, że znowu nikt z obcych nie pokazał się w jego domku, i tylko stary Antoni pozostał i dotrzymywał mu towarzystwa, jak dawniej.
Spotykałem ich znowu obu razem na ustronnych spacerach, corok więcej pochylonych ku ziemi, — twarze coraz więcej żółkły i marszczyły się od starości.
Jednego dnia wieczorem, będzie temu rok blizko, wracałem z dalekiego spaceru przedmieściem, na ktorem mieszkali mamuty. Wieczór był czerwcowy, ciepły, pogodny; duszący zapach bzów napełniał powietrze. Uwagę moj zwróciło niezwykłe oświetlenie domku mamutów. Okna były otwarte, a przez nie padał na trawnik duży blask, od kilku świec, palących się wewnątrz pokoju.
Byłem pewny, że znowu jaka uroczystość, ale zacicho było w domku; a gdym się zbliżył do sztachetek, zobaczyłem, wśród świec, woskową twarz leżącego w trumnie.Ubrany był w granatowy frak z żółtemi guzami, białe bawełniane rękawiczki, biały krawat i białe spodnie-całkiem według mody elegantów z czasów Rzeczypospolitej krakowskiej. Ale to nie był jubilat, tylko służący jego - Antoni.Staruszek siedział przy nim zwiędły, z głową zwieszoną na dół.W rękach, bezwładnie opuszczonych na kolana, trzymał gałąź bzu, którą od czasu do czasu odganiał natrętne muchy z czoła umarłego.
Nie płakał, ani desperował, ale w milczeniu jego było tyle smutku, że litość brała patrzeć. Domyślałem się, jaka straszna pustka musiała się zrobić w duszy staruszka przez śmierć sługi — przyjaciela. W ośmdziesiątym którymś roku życia trudno już szukać sobie drugiego!
Wieczór był tak cichy, że, pomimo odległości,doleciał do uszu moich przytłumiony głos staruszka. Patrzył na nieruchomą twarz sługi i ciągle coś gadał do niego. Biedaczysko chciał jeszcze na ostatku nagadać się; bo wiedział, że potem nie będzie miał już do kogo przemówić.
Zaniemówił prawie od tego czasu, tylko czasem zażądał coś od Jukubowej, która posługiwała mu po śmierci Antoniego. Chodził potem sam jeden po spacerach i nie zajmowały go już nowości i upiększenia Krakowa, choć dużo w tym czasie pięknych domów przybyło; staruszek przechodził koło nich obojętnie i najczęściej kierował spacery swoje w stronę cmentarza.
Nieraz widuję maleńką figurkę jego, posuwającą się miarowym krokiem po szerokiej alei nadwiślańskich topoli.Chodził na cmentarz odwiedzać grób Antoniego, a za każdym razem, gdy miał odchodzić, stukał laską o ziemię i mówił: No, do widzenia stary!
Dotąd życzenie to nie sprawdziło się, zabytek starego Krakowa żyje jeszcze, choć mało kto wie o nim; chyba strażnicy przy rogatce, co go widzą co dzień wychodzącego za miasto i stara przekupka pod Botanicznym ogrodem, od której kupuje suche bułki, gdy idzie karmić złote rybki w stawie. A prawda! wie o nim jeszcze urzędnik z kasy, co mu wypłaca emeryturę i Jakubowa posługaczka. Oto cały świat mamuta.
Przeżył wszystkich — i na świecie nie zostało mu nic — niczego się już nie może spodziewać, prócz nekrologu, który nazajutrz po jego śmierci umieści dziennik, zaczynając od słów: I znowu nam ubył jeden z zasłużonych mężów, który etc. etc.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.