Niespodzianka Filipka
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niespodzianka Filipka |
Pochodzenie | Typy i obrazki krakowskie |
Wydawca | Wydawnictwa Elizy Orzeszkowéj i S-ki |
Data wyd. | 1881 |
Druk | J. Blumowicz |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Miałem kolegę — nazwę go tu Filipem, choć inne nosił imię. Chłopak był niesłychanéj poczciwości i dobrego serca, ale tępego umysłu. Nauka nie szła mu do głowy a raczéj szła mu tak jakoś leniwo, że zwykle do przebycia każdéj klasy dwóch lat potrzebował; do książki wziął się dość późno, bo ojciec jego, płóciennik, dopiero dorobiwszy się znacznej fortunki, zaczął syna posyłać do szkoły, nie dlatego, żeby uznawał potrzebę nauki, jeno, że sąsiad jego z drugiego kramu to samo zrobił, a on nie chciał w niczém być gorszym od niego. Otoż stało się, że Filipcio od najstarszych kolegów swoich był blizko o dziesięć lat starszy i miał już spory wąs, gdy niejeden z nas w samo południe, przy najsilniéjszém oświetleniu słoneczném, nawet meszka pod nosem dopatrzeć nie mógł.
Mimo tych wąsów i dużego wzrostu, Filipcio nie imponował żadnemu w klasie; bo był za dobry, aby chciał dać uczuć swoję przewagę fizyczną, a umysłowo był tak mało rozwinięty, tak mało bystry, że był z tego powodu nieraz przedmiotem żartów kolegów i profesorów. Nie tyle była to zakuta głowa, jak raczéj ciasny był przystęp do niéj — coś w rodzaju przełyku wieloryba, a co się tam dostało, to trawił powoli i układał sobie w mózgu z systematycznością, do której się w kramie swego ojca przyzwyczaił. Przyzwyczajony od dziecka do praktyczności, nie zadawalniał się wyuczeniem tego lub owego przedmiotu, ale chciał zaraz wiedzieć: naco się tego uczy, doczego mu się to potem przydać może, jaki to ma związek z tem, co się poprzednio nauczył. Pytaniami takiemi męczył kolegów i profesorów.Śmiano się nieraz z tych zapytali, żartowano sobie z Filipa i nazywano go z tego powodu Filipem z konopi; ale Filipek nie czułym się zdawał na te pociski dowcipów koleżeńskich i nie dał się niemi zbić z toru. Filipek brał to, co mu dali, za dobrą monetę, ale w domu obejrzał tę monetę na wszystkie strony, zbadał z dokładnością jej wartość i potem odnosił ją właścicielowi, mówiąc z największą flegmą:
— Ty — wiesz ty, że to, coś mi wtedy a wtedy mówił, to mi się nie zdaje, bo... — tu następował szereg argumentów, które sobie mozolnie powyszukiwał był w domu i systematycznie poukładał.
Najczęściej ofiarą tych zapytań był Jaś Maksymek, który z nim razem mieszkał. Maksymek był dla niego powagą naukową, którą rzadko ośmielał się kontrolować; imponował Filipkowi masą wiadomości, rzutnością myśli, której jemu właśnie tak brakowało, i stanowczością, z jaką wygłaszał sądy swoje o wszystkiem.
Właściwie Maksymek nie był wcale tak genialnym, jak się Filipkowi zdawało; wiedział wprawdzie dużo, ale bardzo powierzchownie; wszystkiego pomacał po łebkach, jak to powiadają, ale że był zręczny, więc umiał wiadomości, pochwytane z książek i życia, dobrze sprzedać. Umysł jego był rodzajem sklepiku norymberskiego. w którym wszystkiego było po odrobinie, z próbek tych umiał urządzić elegancką wystawę, otoczył ją szumnemi napisami, -więc z pozoru sklepik wyglądał na wielki handel z obfitemi zapasami; nie tylko kolegów, ale i profesorów umiał tem kuglarstwem w błąd wprowadzić. Nie należał wprawdzie do celujących Uczniów, ale uchodził za bardzo zdolnego.
Rozumie się, że Maksymek nie z czystej przyjaźni dla Filipka pozwalał mu korzystać ze swoich encyklopedycznych wiadomości, kazał sobie nieźle za to płacić w formie najróżnorodniejszych przyjacielskich przysług. Filipek dostawał z domu wcale pańskie utrzymanie. W czasie, kiedy z nim kolegowałem, ojciec jego zwinął był już swój handel płótna, kupił wieś i delektował się tytułem obywatela wiejskiego. Chciał, żeby syn odpowiednie do tej pozycyi prowadził życie i nie żałował mu pieniędzy. Skromny jednak w potrzebach swoich, syn, nie umiałby korzystać z hojności ojca, gdyby Maksymek nie był mu ile możności w tem pomagał. Eksploatował on kieszeń poczciwego Filipka z taką powagą i godnością, jakby mu tem łaskę jaką wyświadczał.Filipek wyglądał przy nim na jego kasyera; pozwalał mu płacić za mieszkanie, które wspólnie zajmowali; robił mu tę grzeczność, ze stołował się z nim razem, rozumie się, że nie na swój koszt; używał jego książek, papieru, czasem nawet i zegarka; pożyczał sobie jego bucików, sukien, bielizny, krawatów, dając mu tem największy dowód swojej przyjaźni i życzliwości.
— Co moje, to twoje — mawiał nieraz Filipkowi — ja inaczej przyjaźni nie rozumiem. Filipek cieszył się tym dowodem zaufania swego przyjaciela, lubo byłby w niemałym kłopocie, gdyby mu przyszła kiedy ochota zastosować w praktyce sentencyę Maksymka do tego, co on nazywał „swojem;“ bo ruchomości Maksymka były ziemskiemu oku niedostępne; w spółce przyjacielskiej reprezentował on kapitał duchowy i nie zaniedbywał przy każdej okoliczności wpajać w Filipka to przekonanie, że powinien się czuć bardzo szczęśliwym, mając takiego przyjaciela, od którego tyle korzystać może, Choć młodszy o kilka lat od Filipka, traktował go z góry, jak nauczyciel ucznia, a nie kolega kolegę i był nawet po części jego nauczycielem; bo odrabiał z nim zwykle lekcye, mniej więcej godzinę dziennie, całkiem bez pretensyi. Nie chciał przyjąć nigdy żadnego wynagrodzenia, pomimo usilnych próśb Filipa; jedynie, gdy mu wypadło jaki dług zapłacić, lub sprawuneczek jaki zrobić, pozwalał sobie korzystać z grzeczności przyjaciela i tytułem pożyczki, którą miał spłacić, skoro tylko najbliższe pieniądze nadejdą, brał od niego po kilka, kilkanaście reńskich.Wypadki takie dość często się zdarzały, a najbliższe pieniądze, W skutek jakichś nadzwyczajnych przeszkód, nie mogły go dojść jakoś.
Taki był stosunek tych dwóch kolegów moich w czasie, kiedy Filipek niespodziewanie otrzymał jednego dnia telegram, wzywający go natychmiast do domu na wieś. Wrócił dopiero po tygodniu; był blady i zmieniony, a u klapy tużurka bieliła się żałobna tasiemka. Dowiedzieliśmy się potem, ze mu umarła matka. Musiał, ją kochać, bo był bardzo smutny i zamyślony, mało się do kogo odzywał i nawet Maksymka nie pytał o nic.
Maksymek takie poddawanie się smutkowi nazwał mazgajstwem, babską naturą i beształ o to nieraz przyjaciela.Był to jedyny rodzaj pocieszenia, na jaki się mógł zdobyć; a widząc, ze to nie pomaga, zamilkł pogardliwie i przestał zważać na smutek Filipka.
Tak było parę tygodni.
Jednego dnia zaszedłem do nich w odwiedziny. Było to o szarej godzinie, w której człowiek skłonniejszy jest do dumań, niż do gawędki. To tez po krótkiej rozmowie umilkliśmy. Maksymek chodził po pokoju, paląc papierosa, Filipek siedział w kącie zapatrzony w okno. Światło latarni gazowej z ulicy odbijało się na suficie, zresztą ciemno już było zupełnie. Naraz Filipek poruszył się na krześle, zwrócił się do nas i spytał:
— Czy wy wierzycie w nieśmiertelność? Pytanie to było widocznie wynikiem całego szeregu myśli, które go przez czas tak długiego milczenia zajmowały. Nie mógł zapewne dać sobie z niemi rady i wezwał naszej pomocy. Na razie nie zdobyłem się na odpowiedź, wyręczył mnie Maksymek. Zatrzymał się przed Filipkiem i z miną profesora z katedry odezwał się:
— Nic nie ginie w świecie, atomy zmieniają tylko wzajemny stosunek do siebie, ale trwają wciąż nieśmiertelne!
Maksymek myśli tych zapożyczył’ sobie świeżo z Büchnera, którego „Siła i materya“ kursowały właśnie wtedy między młodzieżą. Filipek nie czytał jeszcze tej książki i naiwnie odpowiedział:
— Kiedy ja nie o takiej nieśmiertelności myślę. Ja mówię o nieśmiertelności duszy.
Maksymek parsknął pogardliwym śmiechem.
— Duszy? A wiesz ty, co to jest to, co ty nazywasz duszą?
— No — to, co we mnie czuje, myśli, działa....
— Spytaj się anatoma, co w tobie czuje — nerwy: wypróję ci nerw i przestaniesz nim odczuwać; maleńka drzazga z czaszki, lub kilka kropel krwi więcej dostanie się do twego mózgu i już po twojem myśleniu!
— A dlaczegoż tylu ludzi wierzy w nieśmiertelność?zapytał Filipek, broniąc rozpaczliwie nieśmiertelności, jak ptak piskląt swoich przed jastrzębiem; głos jego miał taki sam ton wystraszony.
— Dlaczego? bo egoizm nie pozwolił człowieki przystać na to, aby drzewo, które on sadzi, przeżyło go, aby kruk żył dłużej, niż on, — pan stworzenia, za jakiego się miał dotąd. Egoizm stworzył nieśmiertelność!
Wypowiedziawszy to ważne zdanie z powagą, puścił się znowu na przechadzkę po pokoju, — tylko kroki jego były szersze, silniejsze, stosował je do słów, które wygłosił. Filipek zamilkł, przybity ostatniem zdaniem. Niezadługo jednak odezwał się z swego kącika:
— A widzisz, to nie prawda, coś powiedział — o! nie prawda. Gdyby szło o mnie samego, to jabym sobie z tego:nie robił wiele, czy tam po śmierci będę żyć, czy nie.Ale trudno mi uwierzyć, ze nie zobaczę się już więcej z matką moją. Więc, jeżeli powiadasz, że nieśmiertelność stworzyli sobie ludzie — to nie egoizm ją stworzył, ot nie, tylko miłość.
— Mniejsza o to, co ją stworzyło, -odrzekł Maksymek, niekontent z tego, że Filipek ośmielił się poprawiać go,— w każdym razie jest to tylko utwór fantazyi, złudzenie — i nic więcej.
— Więc nacóż my żyjemy? — spytał żałosnym tonem Filipek.
— Śmiesznyś — naco? Nacóż żyje ptak, koń, robak — miljony miljonów stworzeń, których dojrzeć nie możemy? Prawo natury. Jest bo jest.
— A potem nie będzie — i nic po nas nie zostanie?
— Jakto nie zostanie? Zostanie to, co zrobisz — twoje czyny przeżyją ciebie-i to twoja nieśmiertelność.
— Czyny? — powtórzył z zastanowieniem Filipek. Takto by mogło być — zawsze to już jest cóś. Przynajmniej się wie, dlaczego się robi. Im więcej się pracuje, tem więcej po nas zostanie — tem większe prawo do nieśmiertelności. Tak, jest w tem dużo racyi.
Zdanie to utkwiło gwoździem w jego głowie, około tego, jak motyl na szpilce obracały się tego wieczoru myśli jego.
Nazajutrz. zeszedłem się znowu na plantacyach z Filipkiem i Maksymkiem.
Przyłączył się do naszego towarzystwa jeden młody malarz i we czterech siedzieliśmy na ławce. Dzień był upalny, ale pod cienistemi kasztanami nie tyle czuć się dawał. Zegary miejskie odbiły trzecią. O tej porze plantacye są prawie puste; kilka piastunek z dziećmi bawiło się na trawniku i na poblizkich ławeczkach; od czasu do czasu jakaś pensya przeciągnęła parami z poważną madame na końcu, to znowu paru emerytów, przystających co kilka kroków wśród rozmowy, albo ulicznik jaki, gwiżdżąc co sił, szedł drobnym kroczkiem, upatrując pilnie po drodze i koło ławeczek niedopalonych cygar i papierosów. Malarz, dobry obserwator, robił trafne i nieraz dowcipne uwagi nad przechodzącymi, odgadywał z twarzy, ruchów, ubrania, charaktery i stan nieznanych osób; o tych, które znał, opowiadał nam ciekawe szczegóły, — a umiał opowiadać żywo, obrazowo, słowami malował na poczekaniu, to też bawiliśmy się nieźle, słuchając tylko.
Naraz zatrzymał się w opowiadaniu — wychylił głowę z pomiędzy nas i z zajęciem patrzył w głąb alei. Skierowaliśmy za nim nasze spojrzenia i ujrzeliśmy na chodniku, o kilkanaście kroków od nas, dwie jakieś panie, z których jedna siedziała na krześle ruchomem. które posuwała z tyłu y idąca dziewczyna, a druga szła obok i co chwila zbliżała się i nachylała do siedzącej — to poprawiając jej coś, to mówiąc do niej.
— Co pana tak zajęło?-spytał Maksymek.
— Zdaje mi się, że to moje sąsiadki. Tak — to one.
I machinalnym ruchem poprawił krawat i przesunął rękę po bujnych włosach.
— Dlaczegóż jednę wożą?
— Sparaliżowana.
— A ta druga, to pewnie jej panna służąca, coś w rodzaju garde — malade.
— Dlaczego pan tak sądzi?
— To przecież nie trudno poznać z jej ubioru. Różnica zbyt wielka, by nie można poznać, że jedna pani — a druga....
— Źleś się pan domyślił — to siostry.
— Siostry? — spytał Filipek z zadziwieniem.
— Tak i więcej jeszcze panom powiem, że ta, która ze skromnego ubioru wygląda na pannę służącą, utrzymuje od półtora roku siebie i siostrę z lekcyj muzyki.
— A to ciekawe — odezwał się znowu Filipek, zainteresowany widocznie.
— Ale dlaczegoż tak stroi swoję siostrę-spytał Maksymek — a sama....
— Pan nie rozumiesz tego, że kochając kogoś, myśli się o nim więcej, niż o sobie. A Józia kocha swoję siostrę uczuciem prawdziwie macierzyńskiem — dla niej tylko żyje.
— Więc te panienki nie mają już matki? — spytał z współczuciem Filipek.
— Ani matki, ani ojca. Ojciec umarł przed rokiem.
Właśnie na. parę miesięcy przed jego śmiercią poznałem ich. Było to... później panom opowiem.
Przerwał opowiadanie, bo panienki były już blizko nas.Powstał i ukłonił się nie bez pewnego wzruszenia, co łatwo można było poznać po rumieńcu, jaki oblał w tej chwili twarz jego. Józia odkłoniła mu się uprzejmie, ale z powagą i spokojem, i wnet zwróciła „się ku siostrze, która całą jej uwagę zajmowała. Chora tylko oczy skierowała w stronę malarza, a spojrzenie to oznaczać miało ukłon, jak nam to niebawem malarz objaśnił. Bo te duże, błękitne oczy były jedynym tłumaczem jej myśli, jedyną drogą, przez którą dusza jej komunikowała się ze światem i dawała znać, że żyje; reszta ciała była bez ruchu, jak skamieniała.
Oczy mówiły za usta, przez które ledwie niezrozumiałe jakieś przeciskało się jęczenie.
Minąwszy nas kilka kroków, te panie zatrzymały się około ławeczki.
— Tu chcesz? — spytała Józia.
Chora musiała oczyma dać potakującą odpowiedź, bo nie ruszono dalej.
— No uważajże tu, Magdziu, na panią — odezwała się Józia do służącej; ja idę. Teraz dopiero spostrzegłem, że miała zwitek pod pachą.
Chora spójrzała na nią błagalnie i coś bełkotała. Siostra zrozumiała i rzekła w odpowiedzi:
— Wrócę, wrócę prędko, jak tylko będę mogła najprędzej.
Rzuciła siostrze na pożegnanie spojrzenie takie, jakie matka rzuca dziecku, i poszła szybkim krokiem ku miastu, oglądając się jeszcze na chorą i przesyłając jej ręką pozdrowienia.
— Na lekcyę poszła-objaśniał nam malarz.
Filipek zdawał się nie słyszeć tego — tak się zapatrzył mocno w stronę, w którą poszła nauczycielka, choć jej już nie było widać. Nie fortunnie wyglądał biedak z otwartą gębą i wyłupionemi oczyma. Nieszczęśliwym był pod tym względem, ze twarz jego, jak krzywe zwierciadło, karykaturowała objawy duszy.
— Filipku! — krzyknął mu nad uchem Maksymek i uderzył go śmiejąc się w ramię.
— Co?
— Coś się tak zagapił?
Filipek zarumienił się po uszy i zamiast odpowiadać — roześmiał się jałowo. Potem, zwracając się do malarza, rzekł nieśmiało.
— Pan miałeś nam opowiedzieć coś o tych panienkach.
— Jeżeli to panów zajmie.
— A prosimy, prosimy.
— Otóż będzie temu blizko dwa lata, jak przeprowadziłem się na Zwierzyniec za rogatkę do jednego z tych małych domków, co to, jak przedmiejskie dziewczęta w perkalikowych różnokolorowych sukienkach, idą szeregiem wzdłuż Wisły ku białemu klasztorowi. Miałem pokoik w trójkątnej facyatce na poddaszu o dwóch małych okienkach. Zaciasne to było na pracownię; to tez malowałem w szkole, a pokoik był tylko do spania, szkicowania pomysłów i do marzeń. Miejscowość usposabiała bardzo do marzeń: z okienek moich był szeroki widok na Wisłę, na zielone pola cieniowane kępami drzew i sine góry ubielone jeszcze śniegiem, bo było to dopiero w początkach wiosny. Myśl miała gdzie polecieć z ciasnego pokoiku, jak jaskółka z gniazda. Po mieszkaniu, jakie przedtem miałem przy ulicy Sławkowskiej, zkąd był tylko widok na połatane dachy i obdarte kominy-to, do któregom się teraz wprowadził, rajem mi się wydawało. Nie mogłem się dosyć nacieszyć temi. obszarami ziemi, zieleniejącej się coraz więcej, -tą Wisłą, co jak panorama przesuwała się powoli pod memi oknami, niosąc na sobie to kawałki błękitów, oprawione w białe obłoki, — to kłęby szarych chmur, — to tratwy, powiązane ze sobą, jak... — No i tam pan poznałeś te panie — zapytał niecierpliwy Filipek, którego nie bawił wcale ten poetyczny opis krajobrazu.
— Tak. Mieszkały na dole w tym samym domu. Ojciec ich był nauczycielem muzyki, młodsza siostra grała także na fortepianie-starsza śpiewała-cała rodzina była. muzykalna. Pamiętam pierwszego dnia, kiedym się wprowadził na nowe mieszkanie, był wieczór ciepły, majowy. Otworzyłem na rozcież oba okienka, by jaknajwięcej wpuścić do pokoiku powietrza i księżycowych promieni, i usiadłem przy oknie. Naraz, jakby na dopełnienie tych czarów przecudnej nocy, z okna na dole wypłynęły przytłumione tony skrzypców. Ktoś grał kołysankę, i to tak marząco, sennie, że zlewała się z ciszą nocy w harmonijną całość, tworząc akompaniament do szklannych uderzeń fali wiślanej o żwir na brzegu, do plusku wioseł rybackich, ’ które jak cienie przesuwały się po metalowej szybie wody, i do tego cichego szmeru drżących listeczków osiny...
Gdy ucichła kołysanka, ktoś w głębi pokoju zaklaskał flegmatycznie, miarowo i równocześnie odezwał się suchy głos:
— Brawo, brawo Edmundku, wybornie, koncertowo, z tym kawałkiem możesz śmiało stanąć na estradzie.
— A tobie jak się podobało?
— Mnie się nie pytaj — ty wiesz dobrze, że wszystko, co grasz, jest dla mnie arcydziełem. Nie umiałabym wydać sądu, wolę zachwycać się.
Ta rozmowa była prowadzona półgłosem, -ale, że rozmawiający stali przy oknie, więc każde słowo dochodziło mnie wyraźnie. Jeden był głos męzki, ten co pytał, a drugi dźwięczny, rzewny-był kobiecy.
— Któż był ten mężczyzna?-spytał Filipek, zainteresowany mocno opowiadaniem malarza.
— Narzeczony — jak się to później dowiedziałem.
— Więc ma narzeczonego ta panna?
— O której pannie pan mówisz?
— No, o tej-tej pannie Józefie-odrzekł Filipek, zmieszany trochę tem obcesowem zapytaniem.
— Nie, to był narzeczony jej siostry — Anieli.
— Tej tam.
— Tak. Zanim choroba pokrzywiła jej rysy, była to panienka wcale piękna, mam nawet jej główkę naszkicowaną w mojem albumie; pokażę ją panom kiedy, a przekonacie się, że wcale nie przesadzam.
Spojrzeliśmy mimowoli w stronę, gdzie siedziała chora i na twarzy jej, zesztywniałej jak gipsowa maska, szukaliśmy daremnie śladów owej piękności, o której malarz nam mówił. Twarz miała wyraz surowy, martwy, który był tem przykrzejszy przy wykwintnym ubiorze i żywych kolorach sukni.
Malarz mówił dalej:
— Miałem sposobność poznać bliże] te panie, bo ojciec ich, dowiedziawszy się, że jestem malarzem, przyszedł raz do mnie z propozycyą: czybym mu nie mógł odrestaurować starego portretu. Był to portret jakiegoś dawno zmarłego przyjaciela, któremu służąca podczas sprzątania szczotką wykłóła oko i zdrapała nos a do szarego płótna. Temu odrapanemu nosowi zawdzięczam wejście moje w dom starego muzykusa. Przy restaurowaniu portretu, miałem sposobność poznać stosunki tej rodziny. Muzyk był wdowcem od lat kilku; córki swoje kształcił do zawodu artystycznego.Aniela — starsza — miała wcale piękny głos i śpiewała nieźle; po niej jednak ojciec nie tyle sobie obiecywał, co po Józi, która objawiała wielkie zdolności muzykalne. Nie było to uprzedzenie ojca, bo obcy i bestronni sędziowie oddawali wielkie pochwały jej grze. Stary, przez dawne stosunki swoje i znajomości, wyrobił jej bezpłatne miejsce w konserwatoryum paryzkiem.Miała wyjechać już od paru miesięcy; ale zwlekano z dnia na dzień, - bo była duszą domu, zarządzała gospodarstwem, była potrzebną ojcu i siostrze. Dziwnie harmonijnie łączyła się w tej istocie en ergija męzka z czułością kobiecą, dusza artystyczna z praktycznością w codziennem życiu i wesołość z pewnym odcieniem poetycznej zadumy. Zato Aniela była uosobieniem natury marzącej, miękiej, wrażliwej niesłychanie, egzotyczna roślina, nerwowa i dlatego, choć starsza od Józi, potrzebowała jej pomocy, jak wiotki powój gałązki wikliny.
Było to, w całem tego słowa znaczeniu, poetyczne zjawisko, bujające myślą nad ziemią, a mające serce na wszystkich kończynach nerwów; a że była przytem piękna, nie tą zmysłową pięknością, co pociąga okrągłością i pełnością kształtów, a czerstwością cery, - ale ową, przez którą duch prześwietla-ruchy miała gracyi pełne i wdzięk w obejściu, więc niedziw, że jeden z uczniów jej ojca, młodzieniec z żywą wyobraźnią i artystycznemi dążnościami, zajął się nią. Był to właśnie ów Edmund. Poznałem go także osobiście. Powierzchowność jego była całkiem artystyczną, tak jak nam przedstawiają artystów. Wysoki, z długiemi włosami, bladą twarzą, wysokiem czołem, zamglonem spojrzeniem, -słowem, że gdyby na obstalunek kto chciał zrobić artystę, nie wymyśliłby lepszego typu. Nie podobała mi się tylko pewna pretensyonalność w jego ruchach, przesadny patos w mowie i pozowanie; ale przebaczałem mu te słabości przez pamięć na owę kołysankę, którą się głęboko zapisał w mojej duszy. W czasie, kiedy go poznałem, był już po słowie z panną Anielą i wnet mieli się pobrać.Małżeństwo czysto artystyczne. On nie miał nic i ona nic-prócz wiary w przyszłość, w talent swój-i łączyli się, aby wspólnie iść po laury, żyć dla miłości i sztuki. Za kilka tygodni miał być ślub, Józia dla tego głównie zwlekała swój wyjazd do Paryża. Chciała pierwej oddać siostrę pod opiekę męża, a potem oddać się całkiem muzyce.
Los zadrwił nielitościwie z marzeń dziewczęcia. Najprzód rozchorował się ojciec i po paru miesiącach ciężkiej choroby umarł, zostawiając córki w niedostatku. Józia radziła temu, jak mogła. Wszak szło tylko o przetrzymanie kulku tygodni, — wyprawa Anielki była już gotowa, a ze sprzedaży ruchomości niektórych i paru obrazów po ojcu, zebrał się fundusik, który i młodym małżonkom zabiezpieczyć mógł pierwsze potrzeby i jej wystarczyć na drogę do Paryżu. Do tego jeszcze Edmund dostał stypendyum na wyjazd za granicę cna dalszego kształcenia się. Stypendyum było dość znaczne i przy skromnem życiu, do jakiego oboje przywykli, mogli wygodnie utrzymać się. Nie pozostawało więc, jak przyśpieszyć ślub.
Pierwsze zapowiedzi już wyszły, gdy wtem zdarzyło się, że jedna z zagranicznych śpiewaczek rozgłośnej sławy, lubo już ze znacznie pod teranym głosem, zawadziła o Kraków. Dla urozmaicenia koncertu, potrzebowała skrzypka.Doradzono jej Edmunda. Młody artysta rad był z tego zaszczytu i Aniela cieszyła się; bo ją cieszyło wszystko, co jemu radość sprawiało. Sama przepisywała mu nuty na ów koncert na ozdobnym papierze, -a pisząc, myślała o jego tryumfach i serce biło jej niespokojnie z oczekiwania i nadziei. Edmund w tym tygodniu rzadko i to na krótko wpadał do jej mieszkania; tłumaczył się, że próby tak mu dużo czasu zabierają. Rzeczywiście, ciągle przebywał w towarzystwie diwy, -sam parę razy widziałem go jadącego z nią w powozie. Jeżeli to były próby, to wcale nie artystyczne. W dzień koncertu nie miał nawet czasu zawieźć Anieli i jej siostry do sali; poprosił mnie, abym go wyręczył, bo jemu wypadało zająć się diwą i jej dotrzymać tego wieczoru towarzystwa. Byłem więc razem z temi paniami, miałem sposobność obserwować je w chwili. gdy Edmund występował na estradę;-Józia umiała panować nad sobą, zresztą Edmund obchodził ją nie wprost, tylko przez siostrę. Zato Anieli twarz mieniła się co chwila od wzruszenia, z trupiej bladości przechodziła do purpurowych rumiencow. Stan jej w tej chwili możnaby porównać do migotania dogasającej świecy w głębi lichtarza, — robił on na mnie takie same przykre wrażenie tą nierównością migotania i nagłemi przeskokami z jasnego blasku do ciemności. Mimowoli i mnie się to niepewne drżenie duszy udzieliło-i choć obcy, z bijąceni sercem oczekiwałem skutku gry Edmunda. Skutek był nadspodziewany — huczne brawa wybuchnęły po grze jego — sama diwa klaskała i rzuciła bukiet artyście. Aniela rozpłakała się z radości i dostała drżenia serca. Musieliśmy ją wyprowadzić z sali przed skończeniem koncertu. Najwięcej ją to martwiło, że Edmund, nie wiedząc, iż wyszły, będzie czekał na nie u wyjścia. Dla uspokojenia jej, ofiarowałem się wrócić, skoro je odwiozę do domu i uwiadomię Edmunda. Ale Edmund nie czekał-spotkałem go wyprowadzającego diwę do powozu. Tak był zajty, rozpromieniony, że nie przyszło mu nawet na myśl, gdy mnie zobaczył, spytać o Anielę. Odjechał z diwą. To mi dało dużo do myślenia. Jeżeli artysta, w chwili tryumfu, nie czuje potrzeby podzielenia się swejem szczęściem z osobą, którą kocha, nie kocha jej z pewnością, kocha tylko albo siebie, albo inną. Takie uwagi wałęsały mi się po głowie, gdy wracałem do domu.Oczekiwały mnie, a raczej jego, bo ledwie otworzyłem bramę, wyszły obie do sieni. Nie miałem odwagi powiedzieć im prawdy. Skłamałem, że nie widziałem się wcale z Edmundem, że pojechał prosto zmęczony-podobno wzruszeniem i wrażeniem tego wieczoru. Uwierzyły.
Ciekawy byłem, jak Edmund usprawiedliwi się z tego i właśnie myślałem o tem dnia następnego rano przy wychodzeniu z domu, gdy naraz jakiś krzyk straszny, nieludzki prawie rozległ się w domu. Krzyk pochodził z mieszkania sióstr. Pobiegłem co tchu na dół, pełen niedobrych przeczuć, i od służącej, biegącej z kuchni z flaszką octu i wodą, dowiedziałem się, że starsza panienka zachorowała nagle. Józia blada, zmieniona, przerażona, wybiegła naprzeciw służącej, nie mogąc się doczekać, i chwyciła jej z rąk flaszkę, -a do mnie rzekła ściśnionym głosem: Na miłość Boską doktora prędzej I Słowa te gnały mnie do miasta jak wiatr. W kwadrans powróciłem już z doktorem razem.W czasie, kiedy doktor badał chorą, miałem czas spostrzedz, że na biurku Anieli leżał jakiś pakiecik świeżo rozpieczętowany, z którego bezładnie wysypały się zasuszone kwiaty, listy i fotografia Anieli kolorowana. Na ziemi, tuż koło nóg moich, leżał list zmięty, pogniecony. Poznałem pismo Edmunda.
— Porzucił ją może?-zawołał Filipek z oburzeniem.
— Tak. Wieczorem tego dnia już wiedziano w całem mieście o nagłym wyjeździe skrzypka z diwą.
— A, nikczemnik! I nie pokazał się potem wcale — nie dał znać o sobie?
— Przepadł bez wieści. Od tego czasu Aniela zostaje w tym stanie, w jakim ją teraz widzicie. Atak sercowy sprowadził paraliż.
— I panna Józefa nie pojechała już do Paryża?
— Nie pojechała. Zabierać siostrę było niepodobieństwem, a zostawić jej na opiece obcych ludzi nie chciała za nic w świecie; bo przywiązała się do kaleki macierzyńską prawdziwie miłością, dla niej tylko teraz żyje i pracuje-o sobie zapomniała zupełnie. Niepodobna żeby wszystkie marzenia jej o sławie, o sztuce, miały zamrzeć w niej, a jednak nie daje tego poznać siostrze, jak wiele dla niej poświęciła. Co więcej powiem panom, chora od owej fatalnej chwili nie znosi muzyki, działa ona na nią okropnie i doktor zakazał drażnić jej nerwów, bo silniejsze wrażenie zabićby ją mogło. Siostra więc nawet tej przyjemności wyrzeć się musiała. Sprzedała fortepian, aby mogła wyjechać z siostrą do kąpiel; — i to na nic się nie przydało.Już rok męczy się w ten sposób i kto wie jak długo ten stan potrwa, bo doktor powiedział, że lada atak zabić ją może, ale może żyć także i lata przy szczęśliwych warunkach. Prawda-panowie, że to tragiczne.
— A, okropne, okropne — rzekł sentencyonalnie Maksymek.
Filipek nic nie powiedział — zwiesił tylko głowę na dół, jakby kto ołowiu w nią nalał i zamyślił się.
Z uderzeniem czwartej wróciła Józia — i służąca, potoczyła krzesło z chorą dalej. W milczeniu poglądaliśmy za niemi. Krzesło na kółkach przypomniało mi taczki w kopalniach sybirskich, do których przykuwają więźniów — tu łańcuchem była miłość.
Niezadługo malarz pożegnał nas — zostaliśmy sami we trzech-ale rozmowa jakoś nam się nie kleiła. Szczególniej Filipek był nie do rozgadania. Myśl jego pracowała nad czemś moralnie. Naraz odsapnął, jakby coś dźwignął i odezwał się więcej do siebie niż do nas:
— Tak — to w żaden sposób być nie może.
— Co takiego? zapytał go Maksymek.
— A to coś ty wczoraj mówił o tej nieśmiertelności czynów. Czyny tej panienki zginą z nią i z jej siostrą i nie zostanie po niej nic; a jednak ona sto razy więcej warta nieśmiertelności, ciężej pracowała na nią, niż niejeden z tych, co żyją w pamięci ludzkiej i książkach. Toby było okropnie niesprawiedliwie.
Nie wiem dokładnie jakimi argumentami Maksymek usiłował przekonać Filipka o mylności jego zapatrywań, bo musiałem pożegnać ich niezadługo, widziałem tylko, że się zabrał z całym zapałem do tego. Czy go przekonał? Zobaczycie.
W kilka dni potem malarz spotkawszy mnie na ulicy, mignął na mnie i zbliżył się:
— Panie, panie — dobrze że pana spotykam — mam się o coś zapytać.
— Proszę.
— Ten, ten kolosalny młodzieniec z wąsami, z którym panowie siedzieliście kilka dni temu na plantacyach, to podobno kolega pański?
— Tak.
— Pan znasz go dobrze? — Dosyć.
— Czy on przypadkiem nie tego... i tu pokręcił palcem po czole — co — nie bzikowaty trochę?
— Zkąd to pan wnosisz?
— Bo wyobraź pan sobie, przychodzi wczoraj ni ztąd ni zowąd do mnie i pyta się obcesowo; czy ja mam zamiar żenić się z tą panną Józefą, którąśmy wtedy na plantacyach widzieli.
— Nacóż on chciał to wiedzieć?
— Tożsamo zadałem mu pytanie — odpowiedział, że ma w tem interes, ważny interes — i wyobraź pan sobie: nie chciał ustąpić, dopóki mu nie powiem. Stawiał się tak ostro, że przyszło mi na myśl. czy przypadkiem nie waryat- i chcąc go się pozbyć coprędzej dałem mu uroczyste zapewnienie, że o małżeństwie z panną Józefą nie myślałem i nie myślę.
— I powiedział panu potem, na co mu potrzebną była ta wiadomość?
— Gdzie tam. Uścisnął mi rękę tak, że mi ledwie palców nie pogruchotał i poleciał.
— To dziwne. Dziś jeszcze zobaczę się z nim — to się dowiem, co to było.
Rzeczywiście po załatwieniu niektórych interesów w mieście poszedłem do mieszkania Filipka. Zastałem Maksymka samego.
— A gdzież Filipek? — Wyjechał dziś na wieś do ojca.
— Wśród kursu? Musiał mieć ważny interes. Nie powiedział ci?
— Nie. Obiecał listownie donieść mi, bo mówił, ze to wypowiedzieć byłoby mu trudno.
— Coś twój Filipek rozruszał się. Kto wie, czy nie gotuje nam jakiej niespodzianki. I powiedziałem mu o wizycie u malarza.
— Myślisz, że chciałby się żenić? To byłoby głupstwo nie do wybaczenia; toby nie miało najmniejszego sensu.
Oburzenie Maksymka miało powody nie bardzo bezinteresowne; nie chodziło mu tyle o Filipka, ile o siebie; wiedział, coby go czekało, gdyby mu przyszło obywać się bez niego, a raczej bez jego kasy.
— Użyję całego wpływu — mówił, jaki mam nad nim, aby go odwieść od tak nierozsądnego kroku, jeżeli W istocie zamyśla coś podobnego.
Filipek przeczuwał to, bo w liście, który pisał ze wsi, stało między innemi:
„Wiem, że nie pochwalisz mojego postępku, że chciałbyś może odwieść mnie od tego, dlatego lepiej będzie, jeżeli usunę się od ciebie, przynajmniej do czasu, dopóki rzecz ta się nie roztrzygnie. Postanowienie moje jest niezmienne i jeżeli tylko Ona zgodzi się, całe życie moje poświęcę na to, aby ją zrobić szczęśliwą i wynagrodzić jej, choć w części, to, co poświęciła, — zwłaszcza, że, jak mi udowodniłeś, tam nie ma nikogo, coby nagradzał.“
W parę miesięcy potem dowiedzieliśmy się o ślubie Filipka z panną Józefą. Malarz przyniósł nam tę wiadomość.
— Ależ to poczciwości ten wasz kolega — rzekł do nas — nie mogę sobie darować tego, że go miałem za waryata.
— Więc byłeś pan na weselu? — spytał Maksymek, gryząc wargi niezadowolniony.
— Wesela żadnego nie było. Byłem tylko świadkiem na ślubie-drużbą, jeżeli już tak nazwać chcecie, — a drużką — zgadnijcie kto był drużką?
— Przecież nie Aniela?
— Właśnie Aniela.
— Jakto? ozdrowiała?
— Gdzież tam — chora więcej może, niż dawniej; ale się uparła, że chce koniecznie drużbować siostrze — i musiano pozwolić jej na to. Józia sama ubierała ją-i z pewnością w tym dniu myślała więcej o niej, niż o sobie.Drużka zajmowała na ślubie pierwszorzędne miejsce - państwo młodzi szli do ołtarza po obu stronach jej krzesła.Był to, powiadam panom, widok niezwykły i tak wzruszający, ze mało kto bez łez przypatrywał się temu obrzędowi, niby weselnemu, a jednak tak smutnemu. Po ślubie, gdy pan młody pocałował Józię w rękę, uścisnęła mu ją serdecznie i rzekła cichym głosem, aby siostra nie słyszała:
Teraz oboje będziemy myśleli o niej — prawda? W tych słowach leżał cały sekret ich małżeństwa.
— Tak. Będzie miał dwie baby na karku — i jeszcze będą chciały wmówić w niego, ie to szczęście — rzekł kwaśno Maksymek.
Ani ja, ani malarz nie poparliśmy tego mniemania; milczenie nasze musiało być dla niego dość wymowne, bo nie odezwał się już nigdy potem w ten sposób o małżeństwie Filipka.
Państwo młodzi wraz z chorą wyjechali na wieś.
Odtąd kilka lat nie widziałem Filipka. Spotkaliśmy się raz na stacyi kolei żelaznej przed odejściem pociągu. Ja odprowadzałem jakieś panie, a on. zaczerwieniony i spocony od pośpiechu, szedł z torbą i parasolem do wagonów.Nie miał nawet rąk wolnych, aby mi je podać na powitanie; przytulił mnie tylko do siebie z jednej strony torbą, z drugiej parasolem-i to musiało od biedy imitować uścisk serdeczny..
— Jadę z żoną za granicę — żeby się trochę rozerwała po śmierci siostry — rozumiesz?
— Więc umarła?
— Przed dwoma miesiącami. Byłaby może jeszcze pożyła jakiś czas; ale nieszczęście chciało, że w kąpielach, gdzieśmy ją zawieźli, ktoś naprzeciwko zagrał kołysankę — wiesz — tę, co to wtedy ten malarz nam opowiadał; przyszedł atak — no i po wszystkiem! Biedna moja żona, powiadam ci, miejsca sobie znaleźć nie może. Jedziemy do Paryża - może tam muzyką - coś, owoś... No, drugie dzwonienie, bądź zdrów, bo tam ona sama.
Cmoknęliśmy się po obu stronach policzków z poczciwym Filipkiem.
— Ale, ale — zawołał, wracając się jeszcze — powiedz Maksymkowi, ze to wszystko, co mówił o nieśmiertelności, to brednie. Jest nieśmiertelność! jak cię kocham i to nie taka o jakiej on gadał, ale inna, prawdziwa! Gdybyś mógł z żoną moją pogadać kiedy o tem, a bardziej jeszcze, gdybyś przypatrzył się bliżej jej życiu, tobyś się przekonał, że tak jest.
— Proszę wsiadać! zawołał konduktor — i Filipek pobiegł do wagonu, a ja żałowałem mocno, że nie mogłem pogadać z panią Filipową; bo może dowiedziałbym się od niéj coś o nieśmiertelności duszy, coby się przydało jeżeli nie mnie, to innym.