<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Romans wyrobnika
Pochodzenie Typy i obrazki krakowskie
Wydawca Wydawnictwa Elizy Orzeszkowéj i S-ki
Data wyd. 1881
Druk J. Blumowicz
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Romans wyrobnika.

Naprzeciw moich okien wzniesiono rusztowanie około kamienicy, którą miano restaurować. Restauracya, jak się dowiedziałem, miała potrwać przynajmniéj dwa miesiące. Ta wiadomość, przyznam się, nabawiła mnie niemało strachu. Być skazanym przez dwa najpiękniejsze miesiące: maj i czerwiec, które nawet w mieście mają swoje powaby, na połykanie kurzu, zamiast róż wąchać wapno, zamiast słowików słuchać stukania młotków i hałasów mularzy, nie widzieć przez cały dzień nic prócz cegieł i rumowiska, — to nie była wcale przyjemna rzecz dla człowieka, spragnionego świeżego powietrza i spokoju. Dodać do tego trzeba, że byłem chory na nogę, — a więc nie mogłem nawet ruszyć się z domu, — można sobie więc wyobrazić, co mi się działo, gdym pomyślał, że aż do czasu wyjazdu w góry trzeba się będzie dusić w zamkniętym pokoju.
Rzeczywistość jednak pokazała się o wiele znośniejszą, niż sądziłem. Młotki nie stukały tak głośno, żeby aż wytrzymać nie można było; mularze sprawiali się dość spokojnie na rusztowaniu, rumowisko niezawsze się sypało; można było często, szczególniéj rano i wieczór, okna otworzyć, a nawet ten ruch fabryczny na ulicy, tak mało ożywionéj, stał się pewną rozrywką dla mnie, w chwilach wolnych od pracy. Siadywałem często w oknie i przypatrywałem się pracującym, przysłuchiwałem się ich rozmowom i wesołym żartom, jakiemi uprzyjemniali sobie robotę wśród skwaru słonecznego, który bronzował ich twarze i czoła potem oblewał.
Zawieszona w górze ponad ulicą tą gromadka robotników, niby ptaki w gniazdach, przedstawiała mi się jako osobna kolonij a, której życie zacząłem obserwować najprzód z ciekawością i zajęciem naturalisty, a później z pewnem współczuciem. Cieszyło mię naprzykład, kiedy chmura zasłoniła ich nieco przed palącemi promieniami słońca, albo majowy deszczyk ochłodził ich i opłukał trochę z kurzu, jak znowu przykro mi było, gdy którego z nich brakowało na rusztowaniu, a z rozmów dowiedziałem się, że poszedł do szpitala, lub pije na potęgę. Znałem ich bowiem prawie wszystkich z twarzy, - a z tego, jak na siebie wołali, wiedziałem ich imiona i przezwiska: Wiedziałem już, że ten z długą twarzą ospowatą-to Wojtek Mańkut, a tamten w czerwonej kamizelce-to Jędrek Kula, -a ów z faworytami, wyglądający na wojskowego, to Mateusz Fajka, okrutny siłacz i kłótnik. Wiedziałem-który z nich podmajstrzy, który czeladnik, a który tylko prosty najemnik do podawania cegieł i noszenia wapna. Nawet kobiety rozróżniałem po kolorze chustek, spódnic, lub włosów; bo zresztą były prawie podobne do siebie, jednakowo brzydkie, jednakowo opalone i jednakowo brudne. Ozasem trafiała się między niemi jakaś twarz świeższa, młodsza, ale po kilku dniach znikała znowu..
Szkoda, że w literaturze nie przyjął się jeszcze zwyczaj pisania monografij pojedyńczych rzemiosł, tak jak naprzykład pisze się monografiję mrówek, pszczół, chrząszczy, lub wróbla; bo mógłbym, w skutek obserwacyi z mojego okna, napisać niezłą monograflję mularzy: jak. żyją, czem się żywią, jak się lubią i czubią — i zyskałbym tanim kosztem patent na uczonego badacza. Miałem bowiem sposobność badać ten rodzaj stworzeń z najdrobniejszemi szczegółami w najrozmaitszych porach dnia, począwszy od rannego zmierzchu, kiedy z twarzami przybladłemi od niewyspania i chłodu schodzą się pojednemu na rusztowanie, odmawiając pacierze półgłosem i trzymając pod pachą zawiniątka z narzędziami, kawałkiem chleba na śniadanie i paczką tytoniu do żucia, aż do siódmej godziny wieczór, w której, równo z uderzeniem zegara na wieży, odzywają się na różnych piętrach rusztowania głosy niby muezimów, ogłaszające koniec roboty. Chwila ta najpożądańszą bywa w sobotę, bo wtedy właśnie przypada wypłata. na którą czeka niecierpliwie szynkarz, co przez cały tydzień borgował, i żona, która radaby, aby jak najwięcej z tych pieniędzy dostało się na domowe potrzeby. Te kobieciny, które, zarzuciwszy naprędce chustkę na ramiona, przybyły czuwać nad mężami, reprezentują tutaj dobrych aniołów, odwodzących grzeszników od szatańskich pokus anyżówki. Walka złych i dobrych duchów odbywa się wśród przekleństw i złorzeczeń z jednej, a lamentów i prośb z drugiej strony. Często dobry anioł odchodzi z twarzą podbitą i chustką potarganą do domu; nieraz zdarzy się, że taki anioł sam ulegnie pokusie złego ducha i wraca z mężem dopiero o północy do domu, do barłogu, na którym wrzeszczą głodne i obdarte dzieciaki.Pełno tu w czasie takiej wypłaty tragikomicznych scen, ciekawych dyalogów i wstrętnych nieraz epizodów.
Najpiękniejszą może chwilą w całym dniu takiego mularza jest południe, między godziną jedenastą a pierwszą, kiedy na schodzącego z rusztowania czeka gdzieś opodal w cieniu żona z obiadem. Uznojony pracą, zakurzony czerwonym pyłem cegły, usiada obok niej pod murem, rzuca na bok czapkę pobieloną wapnem i przeżegnawszy się-bierze łyżkę do ręki; a żona, dobywając garnuszki z koszyczka, bawi go podczas jedzenia opowiadaniem. co słychać w domu: „że Jędrzej, z którym mieszkają w jednej izbie, spił się jak nieboskie stworzenie, pobił swoję babę,“ „że urzędniczka z przeciwka przysłała, aby przyszedł do niej do wymiatania pieca,“ „że Maciuś (ich syn) dostał w ochronce od dobrodziejki obrazek, a jej trafiło się od jutra pranie u jednego kapitana.“ Niejedna żona, razem z koszyczkiem, przyniesie na ręku tłustego dzieciaka i położy go na chustce obok ojca. Ojciec zagryza z apetytem wątrobę, a oczy mu się śmieją do dziecka, co rączkami i nóżkami przebiera w powietrzu, jak chrabąszcz na wznak położony i paple jakieś niezrozumiałe słowa, w których matka najwyraźniej słyszy: mama, tata. Bywa także, że małżeństwo przy jadle się pokłóci, że mąż mruczy, iż mleko w zacierce przydymione, a ziemniaki źle omaszczone, ale to się rzadko zdarza; bo wygłodzony żołądek nie wybredny, a praca wyrabia wilczy apetyt. Niejednemu córka, pół dziecko, pół dziewczyna, przyniesie obiad, bo matka pierze, albo w szpitalu leży. A taki, co nie ma ani żony, ani córki, ani bodaj kochanki, któraby pamiętała o nim, a chce się posilić czemś więcej, jak kawałkiem chleba i słoniną, wali prosto na“ Szczepański plac, gdzie pod studnią, za kilka kraj carów, opasła faryniarka nakładzie mu na glinianą miskę barszczu z ziemniakami, kaszy jaglanej ze skwareczkami, albo i flaków - specyał nielada! Potem kieliszek anyżówki, potem trzy „Zdrowaś“ na „Anioł pański“ i drzemka pod murem na kamieniach, której by mu niejeden bogacz, przewalający się bezsennie po miękkich otomankach, pozazdrościł.
Ale, jak widzę, ja zaczynam na dobre pisać wam monografiję tego mizernego stworzenia, co w lecie spina się po rusztowaniach, zarabia po dwa złote dziennie, upija się raz na tydzień, a w zimie liże łapę z głodu, jak niedźwiedź, i śpi bezczynnie. Dalibóg nie miałem tego zamiaru, chciałem wam tylko dać mały obrazek z życia tych ludzi, do którego to, co się tu mimo woli napisało, niech będzie tłem.
Było to jakoś w miesiąc po rozpoczęciu robót mularskich; siedziałem jednego dnia przy biurku, zajęty wykończeniem powieści, gdy naraz na ulicy rozległ się łoskot wraz z przeraźliwym krzykiem. Pobiegłem cotchu do okna.Tuman „kurzawy kłębami wzbijał się do góry; wśród kurzawy dojrzałem na ziemi połowę rusztowania, spadłą z dolnego piętra, a pod deskami nogi jednego z robotników, który jękiem dawał znać, że żyje jeszcze. Robotnicy na innych piętrach, znieruchomieni w pierwszej chwili, teraz zewsząd zbiegać zaczęli na miejsce wypadku-i zabrali się do wydobycia jęczącego z pod desek. Pokazało się, że to był Walek Furda — wyrobnik, który pracował przy mularzach i nosił cegły. Właśnie, gdy szedł w górę ze świeżym transportem, rusztowanie, nie dość widać mocno przybite, zawaliło się pod nim i wraz z cegłami spadł na ziemię.Walek Furda, było to popychadło przy fabryce, na którem utknął kto chciał, bo był i zagłupi i zadobry, żeby się odcinał, lub bronił, choć pięści miał potemu. Podmajstrzy jeździł po nim przy lada okazyi, inni mularze pokpiwali sobie z niego, nawet małe chłopcy, co windowali wapno, lub biegali na posyłki, pozwalali sobie żartować z głupiego Walka. Mnie samego gniewało nieraz, jak te malcy znęcały się nad nim to wydrzeźniając się, to skubiąc go ze wszystkich stron. Każdego z nich mógłby był zgnieść w ogromnych łapach swoich, jeden ruch jego był dostateczny na usunięcie napastników, ale on nie kwapił się do tego, uśmiechał się tylko dobrodusznie, głupkowato, kontent widocznie, że się nim, tak zajmują — i ledwie czasem, kiedy mu już zawiele było natręctwa malców, lub mu przeszkadzali w robocie, oganiał się od nich, jak od much, leniwem poruszeniem ręki, albo powiedział z flegmą: Idźże, idź, racolu[1], bo dostanies.
Jest w naturze ludzi, że lubią pochyłe drzewa, na które wyłazić mogą: korzymy się przed wielkością dlatego tylko, że musimy; biada wielkościom upadłym, każdy mści się z upodobaniem na nich za chwilę przymusowego uwielbienia. Walek nie imponował nikomu, to też go wszyscy lubili i na wiadomość, że spadł z rusztowania, zbiegli się wszyscy. Mężczyzni zajęli się uprzątaniem desek i cegieł, które go przywaliły, a kobiety, nie mając na razie nic lepszego do roboty, lamentowały głośno. Przybiegł i budowniczy, gdy mu znać dano o wypadku. Szło mu nie tyle o Walka, co o siebie. Bał się procesu z powodu braku ostrożności. Niedawno na Kleparzu, przy budowie domu urwał się gzems, i zabił dwoje ludzi-i prowadzącemu budowę wytoczono w skutek tego proces kryminalny. I jemu groziło coś podobnego w razie śmierci robotnika. Na jego szczęście pokazało się, po wydobyciu Walka z pod desek, że oprócz mocnego potłuczenia prawej ręki i prawej nogi i otarcia czoła do krwi, nic mu się więcej nie stało. Budowniczy, nie mogąc mu darować tego, że mu chwilowo tyle strachu napędził, zbeształ jeszcze w dodatku biedaka, że tyle hałasu narobił niepotrzebnie i przerywa ludziom robotę, zapędził mularzy napowrót na rusztowania, a sam, dla zrestaurowania się po chwilowej emocyi, poszedł do handelku Fuchsa na śniadanie.
Walek został sam. Próbował podnieść się, ale silny ból w nodze i stłuczona ręka nie pozwalały na to. Jakaś robotnica, idąc z cegłami na rusztowania, spostrzegła te jego daremne usiłowania i podeszła ku niemu.
— Chcesz wstać?-spytała, przypatrując mu się, jak się gramolił, chwytając się zdrową ręką słupa.
— Juści.
— Czekaj.
Postawiła brzemięczko z cegłami na kamieniu, zbliżyła się ku niemu i pomagała podnieść się z ziemi. Walek parę razy stęknął z bólu, próbując postąpić.
— Oj oj oj.
— Boli cię?
— Straśnie.
Zaprowadziła go do poblizkiego kamienia i posadziła go na nim.
— Gdzież cię boli?
Pokazał ręką na kolano. Noga w tem miejscu poczerniała, jak żelazo.
— Możeby wody przyłożyć — radziła.
— Wikta, dawaj cegły!-zawołał podmajstrzy z góry.
Dziewczyna nie dokończyła mówić, chwyciła brzemiączko i pobiegła na górę.
W dobre półgodziny dopiero wróciła, niosąc garnek z wodą. Siadła przy Walku na ziemi, z niebieskiej spódnicy, poczerwienionej pyłem cegły, niby chromolitograficzny obrazek, urwała kawałek, zmaczała w wodzie i obwiązała tem kolano potłuczone.
— Naści, omyj się, boś zmurdzany, jak nieszczęście.
Posłuszny, jak dziecko, zmaczał lewą rękę kilka razy w wodzie i przejechał nią po twarzy zakurzonej i zakrwawionem czole.
W tej chwili na rusztowaniach obwoływano jedenastę.
— Czy ci przynoszą obiad? — spytała.
Wikta dopiero drugi dzień robiła przy tej fabryce, -nie wiedziała, że Walek był kawaler i stosował się pod słońcem na Szczepańskim placu.
— Eh, ja to niekoniecznie dziś o obiad stoję — odrzekł Walek, odsapnąwszy po otarciu twarzy. — Wolałbym kieliszek wódki, a potem się położę - bo z roboty dziś kwita.Nie dałbym rady.
— A czy zajdziesz sam? Podniósł się na próbę.
— E, kiepsko.
— Daleko mieszkasz? — Gdzie się trafi.
— Czekaj — poradzimy jakoś.
Poszła pod rusztowanie, wyszukała kawałek kija, czy też deski odłupanej i podała mu. — Z pomocą tej podpory i Wikty, zawlókł się do poblizkiego szynku. Dla tych, co nie mają własnego schronienia, szynk jest jedynem schronieniem.
Tam wychylił półkwaterek dla pokrzepienia się - i Wiktę poczęstował kieliszkiem rosolisu, słodkiej wódki; przekąsili parę jaj na twardo, a potem zaprowadziła chorego do jego domu.-A mieszkał w wiklinie nad Rudawą, tuż przy błoniach miejskich.-Sypiał na szmaragdach-jak poeci nazywają zwykle trawę, -mętna Rudawa była jego toaletą, lustrem i umywalnią.
Odtąd chodzili razem na robotę, razem do szynku, a czasem i do kościoła, na Smoleńsk.
Spotkałem ich raz w parę tygodni, po owem spadnięciu z rusztowania, właśnie na przejściu ze Smoleńska na Błonia. On miał koszulę wypraną, szpencer połatany starannie różnokolorowemi kawałkami perkalików i spodnie pocerowane grubemi nićmi.-Znać było na jego odzieży troskliwą rękę Wikty. Ona szła parę kroków za nim, skubiąc ustami dla zabawki gałązkę wikliny. Ubrana była w tę, samę niebieską spódniczkę, z której wyszarpała kawałek na ranę Walka, — ale opłukaną z kurzu i załataną, a czarne włosy były tak starannie przygładzone, że wyglądały z pod chustki jak dwa lśniące pióra krucze.
Przyszła mi ochota I zagadać do nich, bo już dawno nie widziałem ich na fabryce. Przystanąłem więc i zawołałem: Walek?
Obejrzał się, a zobaczywszy twarz obcą, spojrzał ogłupiałym wzrokiem na mnie, a potem na Wiktę, jakby się jej pytał: zkąd znać go mogę?
— Wszak ty robiłeś przy ulicy Pijarskiej? — spytałem, zbliżając się do niego,
— No — odrzekł potakując — ale teraz robię na Długiej.
— A czemuż?
Zawahał się w odpowiedzi i poskrobał po głowie. Wikta rezulutniejsza wyręczyła go i rzekła:
— Ano, wyprał podmajstrzego i bez to już my tam nie są.
— Wybiłeś podmajstrzego?-spytałem zdziwiony, zkąd ociężałemu i łagodnemu Walkowi wzięło się na taką odwagę i pasyę, że się ośmielił podnieść rękę aż na podmajstrzego.
— To mógł dać pokój Wikcie.
— A cóż on jej zrobił?
— Powiedział jej: ty góralu! — zaco on jej to ma gadać, kie] nieprawda. To też dziewucha mu się odcięła, a on do niej z kielnią-o! jeszcze ma znak na czole, jak ją zdzielił. — Ale i on dostał za swojej odsiedziałem za to w hareście, niech taj ale co mnie popamięta, to popamięta.
— Więc to o Wiktę poszło?
— No.
— Toście się może już pobrali?
— E, kaj-ta by nas było stać na żeniaczkę. To dużo kosztuje.
Tą odpowiedzią zagwoździł wszystkie morały, jakie miałem w pogotowiu. Pokazało się, że byli zabiedni, aby sobie pozwolić tak kosztownej rzeczy, jak ślub i wesele, — a że nie mogłem zabawić się w filantropa, więc schowałem swoje morały w kieszeń.
— Pan może stawia dom? — spytał mnie Walek, chcąc wymacać powód, dla którego ich zatrzymałem. Pytanie to było może większą jeszcze ironią. niż moje o jego żeniaczkę, Walek, nie wiedząc nawet o tem, odciął mi się okropnie i odpłacił sowicie. — Zażenowałem się i odrzekłem skromnie:
— Nie, mój przyjacielu, — i poszedłem dalej jak zmyty. Odchodząc, dosłyszałem jeszcze jak Walek pytał się Wikty:
— Czego on chciał od nas?
— No, nie słyszałeś? — chciał, żebyś się żenił ze mną
Zręczna Wikta umiała zaraz skorzystać z sytuacyi — obróciła wodę na swój młyn i nie bezskutecznie, jak się później miałem sposobność przekonać.
Było to jakoś w cztery miesiące potem. Szedłem na spacer w stronę Wisły pod zamek; potrzebowałem odetchnąć świeższem powietrzem, bom był nieco zgryziony tego dnia. Najprzód z rana służący przy sprzątaniu zrzucił na ziemię alabastrowego amorka i utrącił mu nosek i rękę; potem w kawiarni przeczytałem recenzyę o ostatniej mojej komedyi, za którą mnie zrąbano bez litości; w końcu, na dodatek do tych przyjemności, zgubiłem dewizkę od zegarka. — To wystarczało aż nadto, aby się człowiek mógł uczuć nieszczęśliwym.
Szedłem tedy ze zwieszoną głową, zamyślony mocno, gdy nieznacznie, pomiędzy moje smutne myśli, zaczęły wciskać się pojedyńcze słowa rozmowy dwóch osób, które szły zamną. Z początku obijały się tylko o moje uszy, później zaczepiały o moję uwagę, zajmując ją coraz więcej. Głos jeden był żeński, drugi męzki - i wnosząc ze stylu, w jakim była prowadzona rozmowa, oba należały do niższe] klasy.
— I czy to prawda, żeś się ożenił?-pytała ona.
— A prawda. Będzie już bezmała kwartał na Wszystkich świętych; nie było mi to jakoś poręczne, moja Walentowa, bo nie trzeba wam mówić-grosz grosza goni, a: tu trzeba było przecie i księdza zapłacić i ludziskom choć te głupie kilka kwart wódki postawić. — Ale una, jak wziena domawiać, — takiem się powiadam wam zapożyczył parę ryńskich u żyda-no i sprawiło się weselisko. I nie żałuję tego, jak was kocham i nie żałuję, bo od tego czasu wiedzie nam się, powiadam wam, aż miło. Żydzisko widać miało szczęśliwom rękę, co nam tych parę ryńskich wygodziło. Zarazem się, panie, dostał po weselu na parobka do piekarza na Kazimierzu, a jej się także trafiła służba na Podgórzy — i żyjemy se jak się patrzy. Widzicie, ja się ano pary butów dorobiłem, a una kupiła se na licytacyi dwie poduszki. Ma człowiek, dziękować Bogu, co zjeść, żeby tylko Pan Jezus zdrowie dał, toby już chyba nie życzyć sobie większego szczęścia.
Obejrzałem się, chcąc zobaczyć tego człowieka, którego para butów i dwie poduszki szczęśliwym uczyniły, i ze zdziwieniem poznałem w nim Walka Furdę. Miał jeszcze na sobie ten sam szpencer łatany i czapkę z urwanym daszkiem, tylko na nogach, przyzwyczajonych tyle lat chodzić boso, czerniły się teraz duże, niezgrabne buty, -te buty, które go tak szczęśliwym uczyniły.
On mnie nie poznał, nie przyszło mu pewnie na myśl, że to ja pierwszy podszepnąłem im myśl o małżeństwie, co Wikta tak skwapliwie podjęła-i tak domawiała-jak mówił Walek — aż postawiła na swojem. I poszedł sobie dalej, dźwigając ciężki kosz z bułkami na plecach, rozpowiadając Walentowéj o swojém szczęściu.
Dzięki temu przypadkowemu spotkaniu Walka, wróciłem do domu weselszy i nieszczęścia moje zmalały mi jakoś do tak mikroskopijnych rozmiarów, że dziwiłem się, iż mnie tak obejść mogły. Odtąd, ile razy wśród rozmaitych przykrych chwil w życiu spojrzałem przypadkiem na swoje buty, zaraz przychodził mi na myśl zadowolniony Walek — i nie miałem odwagi nazwać się nieszczęśliwym.





  1. raku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.