<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Rybak z za Wisły
Pochodzenie Typy i obrazki krakowskie
Wydawca Wydawnictwa Elizy Orzeszkowéj i S-ki
Data wyd. 1881
Druk J. Blumowicz
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
Rybak z za Wisły.

Najulubieńszem miejscem naszych studenckich przechadzek była ta część za Wisłą, gdzie jest przewóz pod Wawelem. Potrzeba było tylko zboczyć paręset kroków z plantacyj, przewieźć się przez Wisłę, aby się znaleźć w czysto wiejskiéj ustroni, gdzie można było odetchnąć świeżém powietrzem i zabawić się swobodnie. Nie było wtedy jeszcze owych piwiarni, kręgielni, huśtawek, którémi dzisiaj żydzi zanieczyścili to miejsce, ani płócienne budki kąpielowe nie zasłaniały gładkiego zwierciadła Wisły, — sielankowa cisza panowała tutaj.
Nad brzegiem rzeki, wśród nizkich sadów, bieliły się domki rybaków, przed któremi w słoneczne popołudnie, lub nad wieczorem, liczna dziatwa różnego wieku, począwszy od malca, co jeszcze koszulinkę w zębach trzyma, aż do dziewczynki, co dźwigając z wysileniem małego braciszka, udaje piastunkę, bawiła się wśród rozpiętych po drzewach sieci. A od domku do domku mnóstwo krzyżuje się ścieżek pomiędzy płotami i ogródkami: to idą w cienistą aleję wierzbową, to snują się po zielonej murawie, upstrzonéj stadami białych gęsi i pasącém się bydłem; mijają figurę oblepioną rzeźbami świętych, pod którą pastuchy kręcą fujarki, lub majstrują coś kozikiem i giną w zielonych falach zboża, pełnego bławatków i maków polnych.
Za temi falami kołyszącego się zboża. szumią rozłożyste nadwiślańskie topole, po nad stawami, zarosłerui sitowiem i innemi roślinami wodnemi, pomiędzy któremi najprędzej uderzają oczy złociste jaskry i białe nenufary. Za stawami, przez drobne listki i białe pnie brzozowe, widać chaty, z zielonym grochem na tyczkach przed oknami, to znowu kapliczkę jakąś, otoczoną krzakami agrestu i dziką wiśnią, na której trzepoce się ptastwo i świergoce na różne tony.N a niewielkiej tu przestrzeni rozmaitości dużo, co kilkanaście kroków inny krajobrazek, a wszystko takie piękne, że możnaby krajać po kawałeczku, oprawiać w złote ramy i na ścianie wieszać. — A przytem tak tu spokojnie, jakby zakątek ów leżał Bóg wie jak daleko od miasta, — i tylko stare zamkowe mury i białe wieżyce ze zwierzynieckiego klasztoru, co górowały po nad zielonemi drzewami, przypominały jego blizkość.
Chodziliśmy tam gromadnie na spacery, błądząc po owym labiryncie ścieżek, gwarnie i wesoło, bo młodość nasza była istotnie młodą; żyliśmy wtedy jeszcze za granicami towarzyskich stosunków, a za to tym ściślej złączeni koleżeństwem; nie znaliśmy jeszcze wtedy fraków, jasnych rękawiczek, balów, rozmów z pannami w salonach, i płeć piękną znaliśmy z widzenia, podziwialiśmy ją zdaleka, kochaliśmy się po studencku, więcej imaginacyą, niż w rzeczywistości. Żyliśmy jeszcze w świecie marzeń, więcej z naturą i książką, niż z ludźmi.
Toteż było w duszy swobodnie, wesoło, — istne ptasie życie wśród zieloności z pieśnią na ustach. — Często kresem naszych wycieczek była grota w skałach około Pychowic.- wioski, leżącej nad samym brzegiem Wisły naprzeciw Przegorzał. — Chodząc po tych skałach, za górskiemi rośli nami, znaleźliśmy przypadkowo ową grotę, którą pastuchy poprostu jamą albo dziurą nazywali, a którą my ochrzciliśmy grotą Twardowskiego. choć ś. p. czarnoksiężnikowi nie śniło się pewnie o niej; i dziś nazwa ta przyjęła się szczególniej między rybakami, którzy nas nieraz od tej groty wieźli na łodziach do Krakowa z powrotem.
Mnie najczęściej wypadało płynąć na łodzi Dominika.Był to stary rybak, z twarzą miedzianą prawie od słońca i wody, krótko przystrzyżonemi wąsami i siwą gęstą czupryną. Oczy miał zawsze wilgotne, zmarszczek koło nich tyle, jakby mu kto całe pasmo nitek odcisnął, a w grubych wargach trzymał wiecznie krótką. okowaną fajeczkę, którą razwraz zapalał, bo mu ciągle gasła, -szczególniej, gdy się rozgadał lub żywiej wiosłem robić potrzebował. — Rzadko kiedy widywałem go w bekieszy lub kapocie, chyba we święto; — zwykle obywał się bez tego stroju i chodził tylko w długiej kamizelce w duże kwiaty. mocno już zabrudzonej, zwłaszcza koło kieszeni, do której sięgał często po siarniczki. — Na głowie kipiała mu na bakier stara, niegdyś czarna, dziś czekoladowo-popielata manszestrowa czapka z barankiem, na pół zjedzonym przez mole. — W gorące dnie lata brał słomiany kapelusz domowego wyrobu. Wysokie buty, szaraczkowe spodnie i gruba, ale zawsze czysta koszula, stanowiły cały strój jego, i to nawet w dnie słotne lub chłodne.
Z czasem poznajomiliśmy się bliżej z Dominikiem i nieraz, gdy chciałem po upalnym dniu orzeźwić się i użyć wodnej przejażdżki, wybierałem się z nim nocą aż pod Tynieckie skały, gdzie jeździł na połów ryb. Brał wtedy ze sobą swego wnuka. Chłopiec ten miał zaledwie lat dwanaście, ale już odważnie chwytał się wiosła, wcale nie źle kierował łodzią, a znał Wisłę jak ścieżki w ogrodzie; wiedział gdzie mielizna, kamień podwodny, gdzie prąd szybszy.i umiał zręcznie obracać się na wodzie.
Płynęliśmy więc we trzech w noc gwiaździstą, pogodną, krając łodzią gładkie zwierciadło wody w srebrzyste brózdy, po których światła nocne skakały w tysiącach brylantowych iskier, a stary Dominik, pykając fajeczkę, opowiadał mi różne ciekawe epizody z czasów, gdy Kraków był jeszcze wolnem miastem, a Wisła stanowiła granicę. — Strażnicy uwijali się wtedy gęsto po tych miejscach, polując na przemytników. Chciano nawet rybakom zabronić puszczać się na łodziach na drugą stronę, bo ich posądzano o wspólnictwo; ale powołali się na stare przywileje królewskie, przechowywane starannie w skrzyni cechowej w kościele Bożego Ciała; sprawa oparła się podobno aż o Wiedeń i rząd musiał zakaz cofnąć.
Między innemi opowiedział mi raz, gdyśmy w wigiliją św. Jana powracali od groty Twardowskiego, łodzią, na uroczystość wianków, jedno zdarzenie z owych czasów, które mi mocniej utkwiło w pamięci.
— Było to - mówił-właśnie w wigiliją św. Jana. Nie obchodzono wtedy jeszcze wianków, jak teraz, z muzyką i sztucznemi ogniami, bo ten zwyczaj dopiero od paru lat zaprowadzili panowie akademicy. Dawniej tego nie bywało; mało nawet porządniejszego państwa można było tego dnia spotkać nad Wisłą, bo obywatelska córka i bez wianka i bez wróżby wie, że się wyda za mąż.
Jeżeli przychodziły tutaj, to same chudziny: jakaś biedna szwaczka, służąca, lub inna wyrobnica, co to na kawałek chleba ciężko pracować musi, a nie wie, co ją jutro czeka; — to i ciekawa, co jej wianek i Wisła powiedzą, i wygląda niecierpliwie świętojańskiej nocy. — Moja córka młodsza była wtedy jeszcze panną i także na ten dzień pielęgnowała na glinianej miseczce wianuszek z niezapominajek i rozchodników — a miała na Zwierzyńcu przyjaciółkę, córkę organisty z klasztoru. z którą się bardzo lubiły i często musiałem przewozić to tę do tej, to znowu tamtę do nas. Otóż i teraz moja Magdusia nie chciała puszczać wianeczka bez Kundusi i prosiła mnie, żeby ją przewieźć pod klasztor.
Pojechaliśmy — już było dobrze szaro. — Dziewczęta poszły szukać miejsca, gdzie prąd lepszy i daleko można widzieć płynący wianuszek; a ja zostałem na łodzi, pod brzegiem zarosłym wikliną, pykałem sobie moję fajeczkę, ażeby czasu nie tracić po próżnicy, zarzuciłem wędę do wody.
Siedzę sobie może tak z półgodziny, w tem coś zaszeleściło w krzakch. Oglądam się, patrzę, jakiś młodzik — mógł mieć najwyżej lat dwadzieścia — zbliża się do mnie i pyta: czybym go nie przewiózł na drugą stronę. Odpowiedziałem, że nam tego nie wolno, bo jakby strażnicy wypatrzyli, toby mi łódź odebrano i po Wiśle jeździć zabroniono.
Ów panicz, któremu jakoś bardzo poczciwie z oczów patrzyło, wyglądał więcej na panienkę, niż na mężczyznę, i był taki bledziutki i przygnębiony, że litość brała patrzeć na niego. No, ale cóż, jak zaczął, panie dzieju, prosić, nieledwie po rękach całować, obiecywać, że mi da co zechcę za tę przysługę — tak zmiękłem i zgodziłem się w końcu.
Biedaczysko miał jakąś okrutnie skrzywioną minę, musiało mu coś dolegać i ciężyć na sercu, bo wzdychał i patrzał ponuro w ziemię, jakby chciał, aby się pod nim rozstąpiła. Nie wiedziałem, pocoby mu tak pilno było na drugą stronę Wisły, może się tam miał spotkać z kim, może pojedynkować, a może, Boże odpuść, szatan go kusił, by życie tam sobie odebrać. Nie miałem-ta wiele czasu zastanawiać się wtedy nad tem wszystkiem. Pomimo nocy, pomimo zakazu, przewiozłem mego bladego panicza na drugi brzeg i tam pomogłem mu wyjść na drogę do Świątnik. Przy rozstaniu wpakował mi kilka sztuk monety w rękę, -myślałem, że cwancygiery albo coś drobniejszego, aż tu patrzę-złoto! Byłem pewny, że si omylił i pobiegłem za nim, żeby mu oddać. Nie chciał jednak przyjąć odemnie napowrót tych pieniędzy. Nie rozumiałem dlaczego, ale pytać się nie wypadło.-Podziękowałem mu za taki hojny datek i już miałem odchodzić, kiedy on zatrzymał mnie za rękę i po chwilowym namyśle rzekł:
— Słuchaj cie no — widzę, żeście uczciwy człowiek. — Mam tu przy sobie ważne „papiery, — niechcę ich brać z sobą. Weźcie to, ukryjcie dobrze; a gdy napiszę do was, przyślecie mi je. — To powiedziawszy, wydobył z kieszeni gruby pugilares czerwony, przewiązany sznurkiem i oddał mi go. — Widzicie — mówił dalej, — nie puszczając jeszcze pugilaresu z ręki, — ten pugilares, to mój majątek cały - to moja przyszłość.-Gdyby te papiery zginęły, poniósłbym wielką stratę.
Z tego co mówił i z jego wahania widziałem, e nie dowierza mi jeszcze zupełnie. Więc, dla uspokojenia go, podniosłem dwa palce do góry i rzekłem: na tego Boga, co nad nami, przysięgam panu, że możesz być całkiem spokojny o twój pugilares, choćby on największe skarby mieścił.
Musiało go to przekonać, bo prędko wcisnął mi w rękę pugilares, potrząsnął nią silnie na pożegnanie i poszedł w swoję drogę.
— No i prędko potem zgłosili się o ten depozyt? — spytałem Dominika.
— Nie zgłosił się wcale. Od lat dwudziestu nie dał znaku o sobie.
— A depozyt? — Jest u mnie związany sznurkiem, tak jak mi go oddał.
— I nie zaglądaliście, nawet przez ciekawość, co tam jest.
— U chowaj Boże.
W tej chwili mała, niekształtna figurka Dominika urosła w oczach moich do dziwnych rozmiarów. Ciemna twarz jego, jeszcze więcej zaciemniona zmrokiem na tle jasnego nieba, ustrojonego gwiazdami, przypominała mi obrazy staroniemeckiej szkoły. U nóg rybaka siedział na brzegu łodzi wnuk jego, mały Tomek, z podpartą rękami brodą, wsłuchany uważnie w opowiadanie dziadka.
Miałem ochotę zapytać jeszcze Dominika o coś, co się tyczyło owego nieznajomego, ale łódź nasza zbliżała się już ku zamkowi, gdzie tłumy ludu czerniły się po óbu brzegach, przypatrując się wiankom. Gwar, wrzawa, muzyka, łodzie z kolorowemi latarniami, które, jak wstęgi, odbijały się w wodzie, wianeczki oświecone świeczkami, posuwające się po gładkiej szybie wody, -wszystko to odwróciło uwagę moję w inną stronę.-Na rozmowę z Dominikiem nie było już czasu.
Potem nie widzieliśmy się długo, bo coś z ośm lat, a to dlatego, że w lecie wyjeżdżałem zwykle na czas dłuższy na wieś, - a jeżeli bywałem kiedy za Wisłą, to w liczniejszem towarzystwie, którego nie mogłem porzucać, aby zboczyć do chaty Dominika. Parę razy znowu, kiedy miałem czas być u niego, nie zastałem go w domu. Wiedziałem tylko, że familija jego powiększyła się o kilkoro wnucząt.Od starej Dominikowej dowiedziałem się, że Magdusia poszła zamąż do Wieliczki, a ze Stacha zrobił się tęgi chłopiec, ale wielkie nic dobrego. — Z samym Dominikiem zeszedłem się, jak już wspomniałem, po ośmiu latach. — Nie wiele zmienił się od czasu, jak go nie widziałem, - tylko włosy i oczy obielały więcej, a zmarszczki koło oczów stały się głębsze.
Znalazłem go naprawiającego sieci przed domem, zkąd poglądał na dwie dziewczynki, które się na łódce bawiły.Były to wnuczki jego: obie w bosych nóżkach, brudnych koszulinkach, krótkich spódniczkach. Starsza miała na głowie wianeczek bławatów, stała na brzegu łodzi, targała papierki i puszczała na wodę, patrząc za niemi.-Młodsza, przechylona przez krawędź łodzi, uderzała wodę gałązką wikliny; bawiły ją krople wody migocące się od słońca, jak brylanty; a miała włosy takie jasne, jakby je kto pozłocił.
Widok tych dzieci, bawiących się, i starego dziadka, w oprawie zielonych drzew, przez które przebijało zachodzące słońce, był prześliczny. Zatrzymałem się czas jakiś, by nasycić oczy tą grupą i czekałem zarazem, czy stary Dominik mnie pozna. Ale nie poznał; nie mógł nawet przypomnieć mnie sebie. Dopiero, gdym mu wspomniał o depozycie, klasnął palcami i rzekł:
— No, no, teraz sobie przypominam. Jeździliśmy z panem do groty w ten dzień, jak to wianki puszczali — prawda!
— Tak i mówiliście mi o owym depozycie. Cóż się z nim stało? Czy właściciel nie zgłosił’ się jeszcze?
— Ani słychu o nim.
Dominik był jakoś oszczędny w słowach, nie tak jak dawniej. Przypuszczałem, że może nie miło mu było gadać o tym depozycie, który prawdopodobnie na własny użytek obrócił, gdy się właściciela doczekać nie mógł — i dlatego zacząłem mówić o czem innem. Rozpytywałem go o rodzinę jego, która z każdym rokiem się powiększała, - a między innemi zapytałem się o Tomka, wnuka jego, który z nami jeździł nieraz łodzią. Stary na to zapytanie zpochmurniał, machnął ręką i rzekł:
— A licho go wie, co teraz robi — może w kryminale siedzi.
— E! co gadacie.
— To go, panie, nie minie, bo z niego już nic dobrego nie będzie.
— Słyszałem, że był w terminie.
— Już dawno nie jest. Zakochał się gałgan w jakiejś ordynarnej dziewusze — i rozpuścił się. Z terminu go’ wypędzili i teraz wałęsa się po szynkach na Kaźmierzu, żydom wodę nosi, a licho go wie, może się i ze złodziejami zadaje.
— Czy podobna? — A coby nie? — Ta to on, panie, do tego depozytu, co to panu mówiłem, już mi się dobierał, — jak Boga kocham.-I mało brakowało, żeby ten skarb, który ja, panie, jak pies wiernie pilnowałem przez lat tyle, roztrwoniło to łajdaczysko.
— Więc depozyt nienaruszony?
— A ktoby go ruszał? — On chciał, ale mu się nie udało. — Dobrał się już do stolika, gdzie był schowany, nożem podważył zamek, ale na. szczęście wszedłem do izby i złapałem go na gorącym uczynku, kiedy pugilares chował za pazuchę. Oj, nabiłem go, panie. za to, nabiłem, co się zmieściło i wypędziłem z domu na cztery wiatry, a pugilares schowałem tak, że choćby się na głowie teraz postawił, to go nie znajdzie. — I nikt nie dowie się o nim, chyba ten, co mi go oddał.
— A jeżeli on już nie żyje?
— Może i nie żyje; ale ja na to rachować nie mogę, bo nużby wrócił i upominał się, a pugilaresu nie było? Panie, jabym się w ziemię schował ze wstydu. Przysiągłem, że się go nie tknę nawet przez ciekawość i ne zajrzałem, jak mi Boga przy śmierci potrzeba, — ani wiem, co tam jest — i nie zajrzę aż do śmierci.
— A potem?
— Ha, potem niech sobie robią, co się im podoba. Ma kto skarb zabrać, to lepiej, żeby moje dzieci tem się pożywiły. Tylko nie ten urwisz, bo ten grosza z tego nie dostanie za swoje szelmostwa.. — Oddam go — mówił dalej łagodnym już głosem — Magdusi, — to dobre dziecko, ona nie roztrwoni tych pieniędzy; a w razie, gdyby ten pan wrócił i upomniał się o swoje — ona mu odda — o! jestem pewny, że odda. — Patrz pan, to jej robaczki.
Tu wskazał mi dziewczynki, bawiące się nad wodą, a pomarszczona twarz jego rozjaśniła się, jakby ją słońce oświeciło, — choć zmrok już rozsiadał się po polach.
— Zostawiła mi je na opiece, — mówił dalej, — bo poszła z mężem na Kalwaryę. Pan znałeś Magdusię — prawda? O! nie poznałbyś jej teraz — Biedactwo.pomizerniało, bo ciężko pracować musi. Dzieci kilkoro, a on tyle co kilofem zarobi w kopalniach, a z tego utrzymać się trudno.Toteż biedne kobiecisko haruje, że aż żal bierze. Dopóki mogłem, to jej kapnąłem czasem jaki krajcar, ale i u mnie teraz krucho. Starsza córka z kilkorgiem dzieci siedzi mi na karku, bo jej chłop utonął będzie temu dwa roki. Pierała żołnierzom na zamku, ale teraz wziął pranie jakiś żyd na siebie. Toteż grosz grosza goni — i nieraz na kawałek chleba braknie.- Dobrze jeszcze, że człowiek ma te kilka zagonów i chałupinę. boby przyszło iść z torbami.
Stary rozgadał się o swojej biedzie, która, wraz z latami, coraz więcej go uciskała. Sam zarobić mógł niewiele. bo nie miał już dość siły do wiosła i sieci; a jeżeli czasem wybrał się na połów, to musiał brać do pomocy sąsiada, z którym dzielić się musiał mizernym zyskiem. Co rok stawał się niedołężniejszym, aż w końcu sprzedał łódź, bo jej już używać nie mógł; zaledwie tyle miał jeszcze siły, że drżącemi od starości rękoma naprawiał sieci sąsiadów i zarobił sobie czasem na grudkę soli i paczkę tytuniu. Wraz z nim i chałupa jego pochyliła się od starości. Strzecha poczerniała od mchów i porostów, zaklęsła w kilku miejscach, ściany się pokrzywiły, a nie było na to, by je podeprzeć i zrestaurować. A w izbie było coraz puściej, bo co można było sprzedać lub zastawić, to córka dawno wyniosła do żydów, by mieć z czego wyżywić dzieci i ojca.
Mimo takiego ubóstwa, staremu rybakowi ani razu nie przyszła’ ochota rozwiązać sznurek pugilaresu i pomódz sobie pieniędzmi, które tam, według wszelkiego prawdopodobieństwa, być musiały. Uważał sobie za grzech myśleć o czemś podobnem. Depozyt chował jak świętości, których się dotknąć nie śmiał.
Przyszło w końcu do tego, że grunt i połowę chałupy sprzedać musiał. Kupił to żyd i nawet nieźle zapłacił, bo odkąd w radzie miejskiej krakowskiej jeden z radców zaproponował wybudowanie drugiego mostu pod Zamkiem. żydzi z skwapliwością wzięli się do zakupywania gruntu w tych okolicach, choć urzeczywistnienie projektu Bóg wie kiedy nastąpi. W nadziei przyszłych; zysków, nie żałowali pieniędzy i jeden drugiego podkupywał.
Tej skwapliwej przezorności winien był Dominik, że dość korzystnie sprzedał swój kawałek gruntu. Ale pieniądze nie utrzymały się długo u niego. Część poszła na wykupienie copotrzebniejszych rzeczy z zastawu, część ’dostała się Magdusi, — i bieda wróciła znowu, tylko jeszcze przykrzejsza, niż dawniej, bo cała rodzina rybaka mieścić si teraz musiała w jednej izbinie, gdzie był zaduch nie do wytrzymania, i ciemno i brudno. Kiedy raz wszedłem tam odwiedzić Dominika, który zaniemógł ciężko i z barłogu ruszyć się nie mógł, z trudnością wysiedziałem przy nim pół godziny.
Przykrym jest widok każdego zniszczenia, ale najgorsze jest to, które z nieubłaganą konsekwencyą wzmaga się, jak choroba suchotnika, nie śpiesząc się do końca, ale inie dając nadziei żadnej.
Okropne jest to powolne zbliżanie się do końca.
Tak było z Dominikiem: i on i ta część chaty, w której mieszkał, codzień więcej grzęznęli w nędzy i zapadali się w ruinach. — Drugą część domu żyd odrestaurował i urządził przy nim ogródek z mlekiem, piwem, huśtawką i kręgielnią, gdzie w niedzielę grywała katarynka i schodzili się żołnierze z.kucharkami na zabawę.
Właśnie w takę niedzielę wypadło mi być u Dominika. Straszne wrażenie zrobił na mnie ten kontrast szalonej wesołości, krzyków, śmiechów pijanych żołnierzy, z tragiczną sceną konania i zniszczenia, jakie dokonywało się w tej izbie. W najciemniejszem kącie izby leżał na tapczanie, zasłanym stęchłą słomą i starym kożuchem, mój rybak - wynędzniały i wyschły, że kości sterczały przez żółtą skórę, jak w pokrowcu. — Od tygodnia już przyjął ostatnie namaszczenie i oczekiwał śmierci. Magdusia przyjechała z dziećmi z Wieliczki pożegnać się z nim. Czekała do niedzieli, bo w tygodniu trudno jej było oderwać się od pracy.
Zastałem tam także Tomka, który nie wołany, ani pożądany przez nikogo, przyszedł“ także. Stał pod oknem, gapiąc się przez brudne szyby na huśtawkę i ogródek zapełniony ludźmi, między którymi może znajdowała się kochanka jego; — a od czasu do czasu rzucał brzydkie, przenikliwe Spojrzenie w ten kąt, gdzie tary dogorywał. — Straszne Wrażenie zrobiło na mnie to czekanie jego na śmierć. Przyszło mi na myśl to, co mi kiedyś Dominik opowiadał o jego usiłowaniach dobrania się do depozytu, i podejrzywałem go, że może dla tego samego powodu stał tu teraz i czekał. — Konający nie widział go, czy też nie chciał widzieć, -trzymał swoję ukochaną Magdusię za rękę i coś pocichu gadał do niej.
Gdy mnie zobaczył wśród zgromadzonych, przywitał ożywionym wzrokiem, bo głową już ruszyć nie mógł — usiłował uśmiechnąć się przyjaźnie; ale i na to brakło mu siły i uśmiech zamienił się w bolesne jakieś skrzywienie ust. — Zbliżyłem się do niego i uścisnąłem za rękę.
— O! kiepskim, panie, strasznie kiepski-mówił, ciężko oddychając. — Człowiek jak zbutwiała łódź, już do niczego.Trzeba będzie iść do świętej ziemi.
Potem poprosił mnie, abym usiadł przy nim; a ze nie było na czem, więc — przysiadłem na krawędzi tapczana.Zauważyłem, że Tomkowi nienarękę była obecność moja i parę razy zmierzył mnie brzydkiem spojrzeniem. — Nie podobało mu się — także widocznie, ze chory trochę się ożywił, jakby mu się lepiej zrobiło. Koniec nie przychodził tak szybko, jak się spodziewał, — i zapewne przypuszczał, ze nieprędko nastąpi, bo, mrucząc coś między zębami, wyszedł z izby. Nudno mu było czekać tak długo i dla, rozrywki poszedł grać w kręgle.
Chory tymczasem kazał Magdusi podnieść się nieco na posłaniu. — Podłożono mu pod plecy kożuch i trochę brudnych łachów, ze więcej siedział, niż leżał. — Wydawał się trochę rzeźwiejszy. Poprosił mnie nawet o trochę tytuniu do fajki. Nałożyłem mu jego krótko okowaną pipkę, włożyłem mu do ust i przytknąłem zapaloną.zapałkę. - Twarz jego rozradowała się — może już dawno nie palił; — z prawdziwą przyjemnością pociągnął parę łyków i chciał coś mówić.. Wtem fajka wypadła mu z zsiniałych ust, oczy mgłą zaszły, wyciągnął prawą rękę, jakby nią chciał kogoś uchwycić — i skonał.
Skonał przy piskliwych tonach katarynki, która wygrywała jakiegoś walczyka; wśród śmiechów hałaśliwego tłumu w ogródku, do których straszny akompaniament stanowił płacz obdartych i brudnych wnuków i dzieci koło zmarłego...
Tomek musiał ten płacz usłyszeć, bo wpadł do izby niezadługo, rzucił się do tapczana, gdzie leżało jeszcze niezastygłe ciało i zaczął skwapliwie szukać czegoś w barłogu i pod kożuchem.- ręce mu się trzęsły z niecierpliwości, a oczy patrzały dziko i strasznie. Parę razy wśród tych poszukiwań poruszył ciało zmarłego. — Oburzyło mnie to nieposzanowanie, — chciałem odsunąć bezbożnika od tapczana i zapytałem go groźnie:
— Czego tu chcesz? — Uszanuj zmarłego.
Nie odpowiedział mi nic, — nie słyszał może nawet, tak był zajęty szukaniem. Nie trudno mi było domyśleć się, czego szukał. — Nie znalazłszy nic w barłogu, rozerwał gwałtownym ruchem kamizelę na piersiach zmarłego i sięgnął ręką w zanadrze. — Ale i tam pugilaresu nie było.Stary przed śmiercią musiał oddać go w bezpieczne ręce prawdopodobnie Magdusi.
Cieszyło mnie, że urwisz Tomek grubo zawiódł się w oczekiwaniu. — Radość moja jednak nie długo trwała.Pugilares rzeczywiście znajdował się w rękach Magdusi; ale go tak niezręcznie ukryła za gorsem, że bystre oczy Tomka dostrzegły go. — Rzucił się jak drapieżny zwierz i wyrwał j ej pugilares.
Teraz dopiero rozpoczęła się zażarta walka przy świeżym trupie o ten skarb. Magdusia z.całych sił trzymała pugilares w obu rękach i krzykiem wzywała pomocy. Cała zgraja dzieci rzuciła się na pomoc matce, chwytając napastnika to za włosy, to za surdut, to za ręce, gdzie się dało; szarpiąc go i wrzeszcząc i płacząc równocześnie.
Tomek, jak dzik opadnięty przez psiarnię, szamotał się wśród tej zgrai. — Za każdym ruchem jego, któreś z dzieci padało z łoskotem na podłogę, ale się wnet podnosiło i czepiało jak pijawka nanowo. Wreszcie ten cały kłąb ciał ludzkich, poplątanych ze sobą, zwalił się wraz z Tomkiem na podłogę obok tapczana, tarzając się w prochu i słomie.
Nie mogłem pozostać obojętnym widzem tej zaciętej walki kobiet i dzieci z napastnikiem. Stanąłem, rozumie się, po stronie tych pierwszych, i choć wcale nie siłacz, zdołałem z pomocą innych wyrwać pugilares z rąk Tomka, nie bez trudu, bo trzymał go jak w kleszczach, aż doły wygniótł palcami w czerwonej skórze.
Zerwał się z ziemi i do mnie przyskoczył wściekły, z roziskrzonemi oczyma i rozczochranym włosem, w którym sterczała słoma.
— Oddaj mi pan ten pugilares, — to mój! — wołał ochrypłym głosem.
— Nie twój, ale całej rodziny — rzekłem spokojnie — a właściwie Magdusi, bo jej Dominik oddał go ciepłą ręką.
— Nieprawda — sama go ukradła.
— Ja przysięgnę w sądzie, że dostała.
— A pan jakiem prawem mieszasz się do tego. Oddaj pugilares i wynoś się pókiś cały, bo... I z zaciśniętą pięścią.zbliżył się do mnie. I kto wie, czyby przemocą nie wyrwał mi pugilaresu, bo był chłop silny i gwałtowny, gdyby we drzwiach nie był pojawił się żandarm, którego zapewne sprowadził tutaj wrzask i płacz dzieci. Na jego widok Tomek spokorniał i cofnął się odemnie. — Objaśniłem żandarma o co idzie, i wezwałem jego pomocy przeciw napastnikowi. Widząc, że mu się zdobycz wymyka z ręki, chciał przynajmniej część uratować dla siebie — i odezwał się:
— Te pieniądze należą do nas wszystkich, — niech więc sąd nas podzieli.
Byłem na to przygotowany; bo odkąd żandarm wmięszał się w tę sprawę, wiedziałem, że będzie musiała pójść na drogę sądową. Przedewszystkiem trzeba było otworzyć pugilares przy świadkach i zobaczyć, co się w nim znajdowało.
Żandarm zabrał się do tej czynności. — Sznurek był tak silnie zawęzłany, że niepodobna było go rozwiązać i przeciąć trzeba było. — Żandarm wydobył, wśród uroczyste] ciszy wszystkich, paczkę pożółkłych papierów z jednej przegródki pugilaresu i przejrzał wraz ze mną. Były to jakieś listy miłosne z zasuszonemi listkami koniczyny i bratków,włosy splecione w kółeczko wielkości obrączki i zawiązane różową wstążeczką. W drugiej przegródce znajdowały się dokumenta rodowe, metryka chrztu, dyplom uniwersytecki. Żandarm położył te papiery na stole obok listów i sięgnął do trzeciej przegródki.
Tomkowi myślałem, że oczy wyjdą na wierzch, tak wytrzeszczał je i chciwie zaglądał w głąb do pugilaresu. — Widocznie spodziewał się w tej ostatniej przegródce pieniędzy.
Rzeczywiście było kilkadziesiąt reńskich, ale w banknotach, które już dawno nie miały żadnej wartości. — Tomek nie chciał uwierzyć, żeby na tém miały się skończyć jego nadzieje i pilnował żandarma, aby żadnej kryjówki w pugilaresie nie pominął przy szukaniu. Przetrząśnięto cały, ale oprócz kurzu i pokruszonych listków, nic więcéj z niego wytrząść się nie dało.
— Bodaj jego choroba wzięła z takim skarbem — zaklął Tomek, nacisnął czapkę na oczy, i nie, spojrzawszy nawet na ciało dziadka, wyszedł z izby — prawdopodobnie do kręgielni. — Żandarm wyniósł się także niezadługo. — Wobec nędzy, jaką widział w izbie, ironią mu się wydawało spisywanie pozostałości po zmarłym; zresztą, nie należało to do niego.
Po jego wyjściu nastała w izbie głucha cisza.
Wszystkich scena z pugilaresem odurzyła. Przejście nagłe z nadziei posiadania wielkiego skarbu do rozczarowania — oniemiło obecnych. Magdusia machinalnie przekładała w ręku banknoty, za które nawet kawałka chleba nie można było kupić i patrzyła jakby z wyrzutem wilgotnymi oczyma na ojca, że ją tak zawiódł.
A przecież on nie oszukiwał jéj, wierzył do ostatniéj chwili, wierzył, że chowa wielki skarb, i umarł z przeświadczeniem, że dopełnił obowiązku i dochował przysięgi.
Pokazało się, że wiara ta była złudzeniem tylko, ale uczciwość jego nie była złudzeniem. — Ze czcią schyliłem głowę przed zwłokami nieznanego bohatera.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.