Dzieci Justysi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzieci Justysi |
Pochodzenie | Typy i obrazki krakowskie |
Wydawca | Wydawnictwa Elizy Orzeszkowéj i S-ki |
Data wyd. | 1881 |
Druk | J. Blumowicz |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Pozwólcie, że was znowu prowadzę na ową drogę, wysadzoną nadwiślańskiemi topolami, którą się idzie na cmentarz. — Był czas, gdy dziwny urok miała dla mnie ta cienista aleja, wiążąca miasto żywych z siedzibą umarłych. Otóż, chodząc tam dosyć często, spotykałem nieraz w dnie świąteczne i niedziele jakiegoś rzemieślnika z trojgiem dzieci, z których najstarsza dziewczynka mogła mieć lat sześć, a najmłodsze bobo, z wygiętemi w kabłąk nóżkami, widocznie od niedawna dopiero chodzić zaczęło. Toteż z niém było najwięcej kłopotu; dla niego wszyscy musieli iść powolnym bardzo krokiem, i zatrzymywać się co chwila; a gdy malec się rozbeczał, rzemieślnik brał go na rękę i niósł dalej, uspakajając płaczącego jak mógł i umiał: to huśtając go na rękach, to pokazując przelatujące ptaki, albo śpiewając jaką z owych piosenek, któremi piastunki dzieci do snu kołyszą. — Zabawnie było słuchać, jak dobierał do tego piskliwych nosowych tonów, naśladując głos piastunek, — a że niezawsze mu się udawało, nieraz więc z gardła, jak z zepsutej piszczałki, wyleciał gruby, naturalny głos. — Gdy malec, ukołysany śpiewkami, zasnął mocno i spuścił jasną główeczkę na piersi jego, wtedy szedł z nim ostróżnie, jak z jakim drogocennym przedmiotem i dzieciom przykazywał oczyma, by się zachowywały cicho, — sam bał się prawie oddychać.
Celem tych niedzielnych spacerów był cmentarz, a głównie jeden grób w kącie cmentarza, na którym sterczał prosty drewniany krzyż, a na nim niekształtnie wypisane było: Justysi, — nic więcej, ani nazwiska, ani daty. Tym, którzy znali zmarłą, imię to zapewne wystarczało, będąc dla nich najmilszem przypomnieniem; dlatego też wypisano je zdrobniale, tak jak ją wołano za życia. — Sam grób był z wielką starannością pielęgnowany, wyglądał jak maleńki ogródek, — pełno na nim było kwiatów o każdej porze. Na wiosnę bratki, niezapominajki i róże, otoczone grubemi listkami kwitnącego barwinku; w lecie płonęły róże wszelakich odcieni i lewkonie, a jesienią różnokolorowe astry, jak strzyżony aksamitny dywanik, grób ten okrywały. Nawet zimą zawsze po niedzieli i święcie można było widzieć grób ten zmieciony ze śniegu i ubrany w wieńce z mchu, w których, zamiast kwiatów, czerwieniły się głogi.
Rzemieślnik miał tylko w święta czas zajmować się upiększaniem grobu; toteż wybierał się wtedy na całe popołudnie, z wszelkiemi do tego potrzebnemi przyborami.I on i dwoje starszych dzieci szli obładowani zawsze kwiatami, które kupował na Szczepańskim placu od ogrodniczek z Czarnej wsi, — nieśli w koszykach garnczek do podlewania kwiatów, nożyczki do strzyżenia trawnika, kopaczkę i różne nasiona lub flance. — Najmłodsze dziecko kładł wtedy ów rzemieślnik na trawniku między grobami, w cieniu jakiego drzewa, gdzie albo spało, albo bawiło się, a sam ze starszemi zajmował się przystrajaniem mogiły, chodząc koło niej z poszanowaniem i ostrożnie, jakby się bał obudzić Justysię.
Z zajęciem i upodobaniem przypatrywałem się nieraz tej robocie, — rozrzewniała mnie taka pamięć o umarłej w człowieku prostym i biednym. Domyślałem się, że zmarła musiała być żoną jego, że wczesną śmiercią osierociła tych troje dzieci, nad któremi on teraz rozciągnął macierzyńską opiekę. Zdziwienie moje jednak było daleko większe, gdy się dowiedziałem. że nie był ojcem tych dzieci. że nie był nawet ich krewnym, ze nie łączyło go z niemi nic, prócz przywiązania, jakie żywił dla ich matki, kiedy jeszcze była panną.
Na imię jej było Justysia, — ojciec był stróżem nocnym, a matka praczką; mieszkali blizko dworca kolei; a że mieli izbę dużą, więc wynajmowali ją robotnikom od kolei. Jednym z lokatorów był właśnie ów rzemieślnik. — Michał pracował w warstatach kolejowych jako kowal. Justysia podobała mu się bardzo, bo tez była dziewczyna niczego: wyrosła i giętka jak wiklina, włosy blond ze złotawym połyskiem, a takie bujne, ze splecione w warkocze, pomieścić się nie mogły na głowie; oczy jej, śmiejące się figlarnie, kolorem przypominały bławatki, — a co nadewszystko podobało się Michałowi, to ciało takie białe, a takie delikatne, ze niejedna wielka pani pozazdrościćby jej mogła.
Dziewczyna nie kryła się bardzo ze swemi wdziękami, wstydliwość u ludzi tej klasy ma nieco obszerniejsze granice, - zresztą. dziewczyna niewiele sobie robiła z tych zasmolonych robotników i bez zakłopotania krzątała się po izbie boso, w spódnicy i koszulce, która nie dość osłaniała jej ramiona białe i utoczone.- Michał, siedząc wieczorami na swojem posłaniu i gryząc chleb z serem lub śledziem, co stanowiło jego wieczorny posiłek, patrzył nieraz na dziewczynę tak, ze prawie oka z niej nie spuścił, czego ona jednak wcale nie uważała.- Czasami zdobywał się na wyraźniejsze objawy swojego upodobania: to jej przynosił wodę do prania, to znowu w prezencie ukół dla niej dwie dusze do żelazka.
Dziewczyna niewiele okazywała mu za to wdzięczności, bo była przyzwyczajona do takich usług; — zepsuta trochę nadskakiwaniami kawalerów — na weselach dobijano się z nią tańczyć - miała szczęście do ludzi, wyrywano ją sobie.I gdzież takiej dziewczynie chciało się uważać na zasmolonego kowala, zwłaszcza, ze był chłop wcale nie do zakochania, bo i niezgrabny, i twarz miał choć poczciwą, ale głupią, która jeszcze śmieszniejszą się wydawała. gdy ją skrzywił w chwili rozczulenia.
Stało się jednak raz tak, że Justysia zwróciła na niego uwagę. Było to w którąś niedzielę karnawału. Na Kleparzu był bal, na który Justysia gwałtem iść chciała, bo nie była nauczona wysiedzieć wieczerem w domu. A tu, jak na złość, matka. zaniemogła, a ojciec miał służbę. Samej pędzić taki kawał późnym wieczorem nie wypadało. Z robotników nie było nikogo, tylko Michał, który właśnie zabierał się do spania. — Justysia, niewiele się namyślając, zaproponowała mu, czyby z nią nie poszedł.
Michałowi aż się gorąco zrobiło na tę propozycyę; jeszcze Justysia tak łaskawie nie zagadała do niego.
Nie wiedział jednak jak wygląda bal; — przechodząc przez Kleparz, widział nieraz duże okna w hotelu Lwowskim rzęsiście oświetlone, po których migały się cienie tańcujących, ale nigdy nie przyszła mu myśl, żeby mógł się tam kiedy znajdować. Wydawało mu się to niepodobieństwem, aby biedny robotnik mógł pokazać się w takich wspaniałych pokojach. — Przechodziło to granicę marzeń jego. — Toteż, choć miał wielką ochotę spełnić życzenie Justysi, odezwał się nieśmiało z niedowierzaniem:
— Na bal — do hotelu Lwowskiego.
— Tak. Tam: bywają także porządne osoby.
— Aleby mnie tam może nie puścili.
— Ciekawam dlaczego. Zapłaci pan Michał sobie bilet i puszczą.
— Kiedy ja nie tańczę.
— To się pan Michał będzie przypatrywał.
— A to tak można?
— Czemużby nie można było. A jak się pan Michał będzie nudził, to wróci do domu wcześniej. Znajdzie się taki, co mnie odprowadzi.
— Ale — cóżbym się to miał nudzić? — Zaczekam choćby do rana.
— No, więc jazda! — zawołała wesoło i zaczęła się szybko ubierać.
Michał: także wziął się do ubierania; ale mu nie szło tak łatwo. Nie wiedział co wdziać na siebie; szukał w kuferku co miał najlepszego: najczystszej koszuli, najpiękniejszej chustki na szyję i co chwila stawał przed Justysią radzić się.
— Cóż? Jakże panna Justysia myśli, będzie to dobre?
— Ale dobre, dobre; tylko śpiesz się pan Michał, bo już po dziesiątej.
— Duchem będę gotów, -pieronem panno Justysiu.
Ale to „pieronem“ trwało przeszło pół godziny, bo najprzód musiał wyszorować zasmoloną twarz mydłem, czesanie czupryny także mu niemało czasu zajęło, a najdłużej zabawił się przy czyszczeniu pomiętej garderoby swojej.Wszystko leżało na nim niezgrabnie, pociesznie. Kamizelka zakrótka, spodnie zaszerokie, a surdut fałdował się na plecach i wyglądał jakby ze starszego brata. Jemu jednak zdawało się, że ustroił się Bóg wie jak paradnie.-Justysia nie zwracała na niego wcale uwagi, zajęta własnem ubieraniem; na wszystkie zapytania jego, odpowiadała, nie patrząc nawet, że dobrze, bo jej wcale nie chodziło o to jak będzie wyglądał, tylko żeby ją miał kto zaprowadzić na ów bal, — samej iść „byłoby nie it propos“, jak mówiła.
Przed wyjściem z domu, przejrzała się jeszcze w małśm lusterku, wpięła w warkocze kawałek kwitnącej gieranii, zarzuciła na niebieską sukienkę z falbankami lekką chustkę i rzekła:
— No, chodźmy.
Noc była ciemna. mglista. a zmarznięta ziemia oślizgła trochę. Mimo to dziewczyna biegła tak szybko drobnym krokiem, że Michał z trudnością mógł zdążyć za nią. Trudniej mu jeszcze było, idąc tak szybko, rozmawiać z nią.
— Więc wiele to, panna Justysia powiada, trzeba dać za bilet?
— Pięćdziesiąt krajcarów.
— Za jednę osobę, — no, a za pannę drugie pięćdziesiąt.
— My, domy, nie płacimy wcale.
— Tak?
Michałowi przyszło zaraz na myśl, że za te pieniądze, które gotów był zapłacić za nią, będzie jej mógł urządzić poczęstunek jaki — kilka kufelków piwa, a może i pomarańczę.
Kiedy przechodzili przez plant kolejowy, budnik poznał Michała i zapytał go:
— A ty gdzie się po nocy wybrałeś?
— My idziemy na bal — odrzekł Michał z dumą i wskazał głową na idącą przed nim Justysię.
— A, to twoja — rzekł budnik półgłosem.
Słowa te pogłaskały Michała po sercu, — chciał jeszcze coś zagadać do. budnika, ale niecierpliwa Justysia zawołała na niego, by szedł prędzej. Przyśpieszył kroku, ale w uszach i sercu został mu ten wyraz twoja. Było to niejako urzędowne uznanie go za narzeczonego, i w tym charakterze uważał siebie odtąd. Nie mógł przypuścić, żeby i Justysia tak go nie uważała, bo dlaczegożby chciała iść z nim na bal.
Kiedy doszli do hotelu, przed którym błyszczał w transparencie kolorowy napis: „Bal towarzyski“-Michałowi aż się gorąco zrobiło ze wzruszenia. Z bijącem sercem wchodził na schody oświecone, po których snuli się goście balowi obojej płci. Byli to przeważnie kelnerzy, lokaje, żołnierze, kucharki i pokojówki. Michałowi jednak imponowały stroje i osoby - białe krawaty i bawełniane rękawiczki, jakoteż perkalikowe i muślinowe suknie olśniewały go elegancyą i pańskością, -nigdy jeszcze nie znajdował się w towarzystwie tak wystrojonych osób. To go tak odurzyło, że idąc po schodach, potykał się co chwila i deptał po sukni Justysi, zaco dostał od niej kilka niebardzo pochlebnych przezwisk. — Kiedy stanęli przed drzwiami, przy których sprzedawano bilety, kazała mu kupić sebie jeden, potem rzuciła mu chustkę swoję na ręce do potrzymania.
— Jakbyś pan nie chciał być do końca - rzekła - to mi oddasz chustkę, rozumiesz.
— A! gdzieżbym zaś nie miał być do końca. Będę.
Justysia nie słyszała już tego, bo weszła do sali i zaraz przy wejściu obskoczyło ją kilku lokajów w białych krawatach i porwano ją do tańca.
Michał został przy drzwiach z chustką Justysi w ręku.Był jak pijany. Te światła gazowe, czerwone tapety ze złocistemi kwiatami, huczna muzyka, przygniatały go wspaniałością; wirujące pary sprawiały mu zamęt w głowie, zdawało mu się, że wszystko z nim tańcuje wkoło; i stołki i okna i ludzie i świeczniki. Stał na ślizkiej posadzce, nie śmiejąc kroku postąpić z obawy, by“ się nie przewrócił; a każdemu z przechodzących koło niego usuwał się i kłaniał.Dopiero kiedy przekonał się, że nikt tu na niego nie uważa, nabrał trochę więcej śmiałości i począł rozglądać się po sali. — Szukał najprzód niebieskiej sukienki Justysi, ale sukienek takich było kilka. Nareszcie spostrzegł ją między tańcującymi. Była aż blada ze zmęczenia i ledwie oddychała; a mimo to, ten, który z nią tańczył, obracał nią na zabój to w tę, to w ową stronę.
— To trzeba być bez sumienia, żeby taką krzywdę robić biednej dziewczynie — mruknął do siebie. — Ja jemu dam. — I zacisnąwszy pięści, szedł prosto do tancerza, aby się ująć za nią, gdy na szczęście skończył się taniec i Justysia usiadła pod oknem.-Michał zbliżył się do niej.
— Czemu panna Justysia pozwoli się tak poniewierać tym panom?- spytał z współczuciem.
— A któż to mną poniewiera?
— Ano ten tańczył głupiec, choć widział, że panna Justysia już dychać nie może.
— A to właśnie największa przyjemność. Od czegóż się na bal chodzi? Zobaczysz pan Michał na końcu - to suchej nitki na mnie nie będzie, bo mam szczęście do chłopców i nie dadzą mi siedzieć.
Michał nic się nie odezwał.- Nie mogło mu się w głowie pomieścić, co to może być za przyjemność: dać się męczyć tak, żeby suchej nitki nie zostało. On uważał to za mękę, co ona nazywała przyjemnością. Wstydził się wyjawić co myślał, żeby go nie wzięła za prostaka, co się na niczem nie zna.-Po chwili przyszła mu myśl kupić jej kufelek piwa dla ochłodzenia, ale zanim się zdobył powiedzieć jej to, już ją porwano w taniec; a gdy muzyka grać przestała, chciał ją znowu poprosić na piwo, nie mógł jej znaleźć. Długo chodził i szukał. N areszcie zobaczył ją siedzącą w drugim pokoju przy stoliku, w towarzystwie kilku czarno ubranych mężczyzn i jednego wojskowego — feldfebla. — Na stoliku stała butelka wina i kilka herbat z arakiem.
— Ba, to ona nie stoi o moje piwo-pomyślał sobie.
Tym mniej mógł się spodziewać, żeby jej mogło chodzić o jego towarzystwo, gdy miała taką kompaniję. Stanął więc na boku, patrząc od czasu do czasu na Justysię i krzywiąc twarz do uśmiechu, ile razy mu się zdawało, że spojrzała w stronę, gdzie stal.
Przez całą noc już potem nie znalazł sposobności zbliżenia się do niej, bo albo tańczyła, albo otoczona była kompaniją, w której bawiła się wybornie i śmiała się do rozpuku. — Nad ranem kompanij a przerzedziła się, ale został jakiś przystojny brunet we fraku, który Justysi na krok nie odstępował; a gdy nie tańczył z nią, to po kątach siadywał i coś ciągle rozmawiali z sobą.- Michał nie śmiał się zbliżyć, bo ten frak budził w nim respekt. Był pewny, że to pan jakiś, skoro we fraku chodzi i czuł się dumnym, że taki pan rozmawia z jego Justysią. Był to i dla niego honor.
Już szaro robiło się w oknach, a na sali pusto prawie, kiedy Justysia nareszcie przypomniała sobie o Michale, a raczej o chustce, którą trzymał jak skarb, powierzony jego pieczy; wzięła mu ją z ręki i odziała się. Ów wyfraczony brunet z czarnym wąsikiem wdział na siebie surdut, podał ramię Justysi i wyszli, nie oglądając się nawet na Michała. — Nie obraził się tem wcale; był pewny, że to taki zwyczaj na balu i poszedł za nimi, spełniając z sumiennością rolę opiekuna. Szedł krok w krok za nim tak blizko, że aż ów towarzysz Justysi musiał go w końcu zauważyć.
— Cóż ten drab tak idzie jak cień za nami?-zapytał.
— To z naszego domu. Wzięłam go, bo nie miałam z kim iść.
A potem, zwracając się do Michała, dodała kwaśno: — Mógłbyś też pan Michał być grzeczniejszym i nie łazić nam po piętach. — Michał uśmiechnął się i zwolnił kroku.
Przed domem zatrzymała się Justysia z owym brunetem i zaczęła się żegnać; Michał widocznie zawadzał jej przy tem pożegnaniu, więc kazała mu iść naprzód do stancyi, mówiąc, że zaraz tam przyjdzie.
Był jej posłuszny i poszedł.
Z okazyi balu Michał nie poszedł tego dnia do roboty, bo musiał się wyspać. Nieobecność jego zdziwiła wszystkich, był bowiem zwykle ogromnie pilnym; myślano, że zachorował. Dopiero budnik wydał właściwą przyczynę i na drugi dzień, kiedy się zjawił w warstacie, zacęto go prześladować Justysią.
— E! Michał teraz wielki pan, po balach chodzi.
— I w biały dzień sypia, jak hrabia jaki.
— Musiałeś też hulać, co się zowie.
— Ale sobie dobrał dziewczynę, jak się patrzy.
— He, he, nie darmo on sobie wybrał taką kwaterę, to mądry chłop, wiedział gdzie sobie poszukać żony.
— E! byłaby z niej majstrowa, że nawet Tomkowa żona w kątby się przed nią schowała, choć także niczego babina.
— No kiedyż weselisko?
— Albo to powie? To zcichapęk — zwinie się, ani będziecie wiedzieli kiedy.
— Przecież na weselisko zaprosić musi.
Michał słuchał tego wszystkiego z uśmiechem zadowolnienia; cieszyło go, że go posądzają o to, o czem on pomyśleć nie śmiał — i powoli zaczął wierzyć we wszystko, CO mówili. Gadanie ludzkie sprawiło, że jakoś nie wydawało mu się nieprawdopodobieństwem, iżby Justysia nie miała zostać jego żoną. Zarabiał tygodniowo sześć reńskich; gdyby jeszcze ona wzięła się do prania, lub obsługi, mogliby wcale dobrze wyżyć. — Szło mu tylko o pieniądze na wesele. Ale i na to znalazł się sposób. Patrzyło mu się po ojcu kilka morgów gruntu. Ojciec żył jeszcze, ale gospodarstwo zdał na starszego syna. Michałowi przyszła myśl iść do brata, i na ten grunt, co miał mu kiedyś się dostać, pożyczyć ze dwieście papierków. Możnaby za to godne weselisko sprawić. — Wybrał się w tym interesie na Wielkanoc do rodziny. Brat nie był od tego, żeby mu to zrobić, tylko kazał mu czekać do żniw, bo wtedy łatwiej o grosz na wsi. — Do żniw nie było znowu tak daleko i Michał czekał cierpliwie. Justysi, ani jej rodzicom, nie mówił nic o swoich zamiarach, bo chciał odkryć je dopiero wtedy, gdy pieniądze będzie miał w ręku; mimo to patrzył już na Justysię, jak na swoję. Nie zrażało go to do niej, że każdę niedzielę i święto chodziła po muzykach i spacerach, a często i wieczorami w dnie powszednie nie było jej w domu, że lubiła się stroić.
— Niech użyje - myślał sobie - póki może. Jak pójdzie zamąż, to nie będzie czasu na to.
Ani go to nie ostudzało w małżeńskich zamiarach, że Justysia nie okazywała mu żadnego przywiązania, że go nawet traktowała z lekceważeniem i obojętnością. Kładł to na karb panieńskiej nieśmiałości, która nie pozwalała jej narzucać się tak widocznie kawalerowi. — Wystarczało mu, że czasem zagadała do niego słów kilka; nie był wcale wymagającym pod tym względem. Przyzwyczajony od dzieciństwa do ciężkiej pracy, nie rozumiał się na wymyślnem kochaniu, — patrzył na kobietę nie jak na bawidełko, ale jak na pomocnicę w pracy — i dlatego nie wymagał od Justysi nadzwyczajności. — I on był dla niej skąpy w objawach przywiązania, a przecież kochał ją, skoro myślał o żeniaczce. Był pewny że i ona tak samo myśli.
Nadeszły nareszcie żniwa. — Na Matkę Boską Zielną przypadały dwa święta. Michał wybrał się wtedy do brata po pieniędze. — Ciężko mu przyszło je wydobyć, bo brat, o ile chętnym się z początku okazywał, o tyle teraz, kiedy trzeba było liczyć na stole, stawiał coraz to cięższe warunki: to wymagał dużego procentu i zgóry, to zastrzegł sobie, że jeżeli mu pieniędzy w terminie nie odda, cały mórg pola z Michałowej części stanie się jego własnością.
Michał zgodził się na wszystko, bo mu pilno było do żeniaczki.— Spisano umowę u wójta przy świadkach - i w drugie święto Michał wracał po południu z pieniędzmi do Krakowa, — Przez drogę rozrachował sobie: wiele go kosztować będzie ślub, traktament gości weselnych, suknia dla panny młodej i kupienie kilku gratów na nowe gospodarstwo. Rachunek wypadł mu dobrze. Nie tylko nie brakło pieniędzy, ale się jeszcze coś zostało na dorobek — Kontent był niezmiernie, świat wydawał mu się tak pięknym, jak nigdy jeszcze. Zdawało mu się, że go coś unosi w powietrzu. — Nie szedł; ale biegł z powrotem. — Latarnie już zapalano, kiedy wszedł w obręb rogatek. — Im więcej zbliżał się do domu, gdzie mieszkali rodzice Justysi, tym bardziej serce tłukło mu się w piersiach, że aż mu dech zapierało. Parę razy musiał się aż zatrzymać dla nabrania powietrza. Wśród tego układał sobie, co powiedzieć rodzicom, a co Justysi przy oświadczynach. Powtarzał sobie przemowę po kilka razy głośno i rozkładał rękoma. Ktoby go był widział w tej chwili, mógłby go był wziąć za waryata. — Na szczęście nikt go nie widział, prócz pyzatego księżyca, który już patrzył na tysiące podobnych waryatów i nie dziwił się wcale. W oknach świeciło się jeszcze, oświetlenie było nawet większe, a na jego tle rysowały się cienie kilku głów. To go wcale nie zbiło z toru, owszem wolał przy świadkach dopełnić aktu oświadczyn; czuł, że mu to pójdzie lepiej jeszcze i z fantazyą wszedł do izby.
Zastał tam kilka osób siedzących przy stole, a między nimi owego bruneta z czarnemi, wywoskowanemi wąsikami.Siedział obok Justysi; wypróżniony do połowy gąsior miodu i szklanki pełne ego płynu pokazywały, że się raczono nieźle, — Michał na ten widok stracił fantazyę, — pomieszany zatrzymał się na środku izby.
— Michał! — zawołał podchmielony już dobrze ojciec Justysi, spostrzegłszy go: dobrze żeś przyszedł, napijesz się z nami — za pomyślność Justysi, bo to dziś jej zrękowiny.
Michałowi zamęciło się w głowie — chwilowo wszystko, co było w izbie: i ludzie i szklanki i obrazy i łóżka zakołowały mu w oczach, jakby się wywracały do góry nogami.
— No nalejże mu lampeczkę - odezwał się znowu ojciec Justysi i wetknął mu szklankę do ręki. Michał wypił jednym łykiem prawie.
— Tak to lubię. Widać, że życzysz Justysi z całego serca, kiedyś wypił duszkiem. Zuch z ciebie, Michale.Siadaj tu przy nas. — Nalejcie mu jeszcze.
Posadził go obok siebie i podał świeżą szklankę. Michał pił machinalnie jednę za drugą, aż mu się zamroczyło w głowie i zaczął bredzić od rzeczy i śpiewać nawet. Położono go nieprzytomnego na łóżku, gdzie dospał do rana.
Dziwne było przedbudzenie jego na drugi dzień.-Z początku, kiedy otworzył oczy, zdawało mu się, że to wszystko, co wczoraj widział i słyszał, był tylko sen. Dopiero szklanki stojące jeszcze na stole i resztki niedopitego miodu wytrzeźwiły go z tego złudzenia. Mimo to nie dowierzał jeszcze, a widząc matkę krzątającą się koło pieca, na którym warzyło się śniadanie, odważył się zapytać:
— Więc to prawda pani matko, że panna Justysia idzie zamąż?
— To się wie. Wczoraj wyszły już pierwsze zapowiedzi, a za dwa tygodnie weselisko. Michał przymknął oczy, jakby te słowa raziły go oślepiającym blaskiem i nie pytał się o nic więcej.
Niezadługo potem wstał i zaczął się ubierać. Podczas ubierania się namacał ręką przypadkowo zwitek z pieniędzmi, które przyniósł ze wsi — i zadumał się. Myślał nad tem, co on, teraz z temi pieniędzmi będzie robił. Odnosić je na wieś-wstyd mu było, boby się śmieli z niego, że tak wiele gadał im o swojej żeniaczce, a tu z żeniaczki nic.Stał długo zagapiony w okno, nie ruszając się, aż matka Justysi zapytała go:
— Cóż tak pan Michał zapatrzył się? Słowa te oprzytomniły go. Dokończył się ubierać i wyszedł. Na drodze znowu stanął i znowu myślał. Myślał, gdzie tu iść. Do roboty nie chciał, bo bal się, że koledzy pytać go się będą, kiedy ich na weselisko zaprosi. Nie umiałby im nic powiedzieć na to. Kłamać nie chciał, a prawdę powiedzieć wstyd mu było; pokazać się w warstacie nie śmiał, ominął nawet trakt kolejowy, by nie spotkać się z budnikiem, któryby go także mógł zapytać o to samo. — Wolał nadłożyć drogi, poszedł krzyżową ulicą, koło szpitala św. Łazarza, w miasto.
Po drodze, dla zabicia czasu, wstąpił do piwiarni i kazał sobie podać kufel. Siedział tam z parę godzin, popijając po kilka kropel dla odwilżenia gardła, bo mu sucho było w ustach bardzo, — patrzył przed siebie i myślał.Potem wyszedł, wałęsał się po mieście, posiadywał na plantacyach, to znowu zajrzał do innej piwiarni odwilżyć gardło - i nie mógł doczekać się wieczoru. Czas mu się wlókł nudnie, powoli.- Nareszcie zaczęło się przecież zmierzchać i po ulicach zapalano już latarnie. Kontent był, że może już wrócić do domu — i powlókł się tam ciężkim, powolnym krokiem.
W domu zastał Justysię samę. Pomimo, iż w izbie było ciemno, zobaczył ją, bo siedziała przy oknie i głowa jej na jaśniejszem tle szyby czerniła się wyraźnie. Postał chwilę, patrząc na nią z ciemności, a gdy się nic nie odzywała i zdawała się nawet nie uważać jego przyjścia, odważył się zagadać do niej.
— Cóż to panna Justysia sama?-A gdzież matka, ojcowie?
Zamiast odpowiedzi, usłyszał ciche łkanie, stłumione chustką, którą przytuliła do ust. — Ruszyło go to z miejsca, postąpił parę kroków ku niej.
— Cóż to pannie Justysi-spytał miękim głosem - czyby, uchowaj Boże, nieszczęście jakie?
— To się wie, że nieszczęście — odrzekła zadąsana napół z płaczem, - ano wesele za pasem, trzebaby coś kupić, przygotować, a tu ojciec o niczem wiedzieć nie chce.Powiedział, że nie będzie sprawiał nijakiego wesela, bo niema na to, a pożyczać nie będzie;-kiedy nie myślał sprawiać wesela, to mógł pierwej mówić, a nie teraz, kiedy ludzie już wiedzą. Co ja teraz nieszczęśliwa pocznę!
— Ba, czy to koniecznie wesele głośne? Ano wziąć ślub i basta.
— A cóż ja to przybłęda jaka, dziadówka, żebym bez wesela szła zamąż? Cóżby znowu ludzie powiedzieli? — Lada służąca zdobędzie się przecie na to, a nie dopiero ja, co mam ojca i matkę, Dobrze panu Michałowi tak mówić, co niema ani brata, ani swata; ale ja, co mam tylu znajomych, toby dopiero było gadania, żebym się ludziom na oczy ze wstydu pokazać nie mogła.
— No, to cóż panna Justysia zrobi?
— Czy ja wiem? — ja się zamartwię na śmierć; — i zaniosła się na myśl o śmierci głośnym płaczem.
Michała ten płacz niepokoił, -patrzył na płaczącą z politowaniem i drapał się po głowie.
— No, a pan młody niema to na wesele? — spytał po chwili.
— A czy to do pana młodego należy wesele?-On tylko ma płacić ślub i piwo, wino i wódkę, a do reszty mu nic. I choćby chciał, to niema na to. bo przecież musiał i mieszkanie nająć i jakich takich gratów nakupić, — bo ojciec o tuczem wiedzieć nie chce. Oj, taki ojciec.
Reszta słów utonęło w szlochaniu, które szarpało jej piersi. Michał stał nad nią, skrobał się wciąż po głowie i patrząc w okno, które szaroniebieską barwą odbijało się od ciemności, panującej w izbie, myślał nad czemś; wreszcie odezwał się:
— A dużo to potrzebaby tych pieniędzy?
— Przynajmniej z sześćdziesiąt reńskich. bo trzeba przecież i suknię ślubną sprawić, i tego i owego zaprosić.
— Hm, to tego.... zaczął i nie dokończył. — Wahał się nie tyle przez nieśmiałość, jak przez. oszczędność. — Przyszła mu myśl pożyczyć z tych pieniędzy, co je przyniósł ze wsi, ale żal mu było wydawać je nie na swoje wesele.Sześćdziesiąt papierków — to przecież nie bagatelny pieniądz; więcej jak dwa miesiące trzeba ciężko pracować, żeby je zarobić. — Cofnął się więc ze swoją chęcią. Ale Justysia tak rzewnie płakała, tak biadała na swój los, że mu się żal zrobiło, i pomyślał sobie dla uspokojenia swoich skrupułów: Ta, to i tak te pieniądze byłyby poszły na wesele Justysi. Ta myśl dodała mu ochoty, -po chwili znowu zaczął:
— E! coby panna Justysia się tak turbowała. — Ta to znowu nie taka straszna suma-sześćdziesiąt reńskich, żeby ich nie można zkąd wytrząsnąć.
— A zkąd? kiedy ojciec pożyczyć nie chce nawet złamanego szeląga.
— To się przecie znajdzie kto taki.
— Ciekawam gdzie? Dziś ludzie tacy nieużyci.
— E! nie wszyscy to znowu tacy. — Ja sam, jakby panna Justysia chciała-to tego... to mógłbym na ten przykład pożyczyć te sześćdziesiąt reńskich.
Przestała płakać i spojrzała na niego z niedowierzaniem.
— Panna Justysia nie wierzy? jak Boga kocham.
— A zkądżeby pan Michał wziął tyle pieniędzy?
— O! jakby ta poszukać, toby się może i więcej znalazło — rzekł z dumą i wsadził rękę do kieszeni, w której był zwitek z banknotami. — O! patrzno panna Justysia — mówił dalej, pokazując jej ów zwitek — tu jest — więcej trochę, jak sześćdziesiąt papierków.
— I pan Michał byś nam po:tyczył?-spytała. uradowana. — O! mąż odda panu z pewnością, bo on teraz dostał się do resursy za kelnera, to tam będzie mógł zrobić grube pieniądze. Oddamy panu Michałowi za parę miesięcy, a za to będziesz pan starszym drużbą. — Mieliśmy prosić jednego kamerdynera od hrabiego, ale przecież wolimy pana Michała, bo i domowy i taki grzeczny.
Te słowa pogłaskały Michała po sercu; - urosł z dumy, że go Justysia przeniosła nad kamerdynera od hrabiego; uważał sobie to za honor niemały. I już mniej mu żal było, że nie może zostać mężem jej, kiedy choć drużbować jej będzie. — Nie tylko pożyczył z ochotą te sześćdziesiąt reńskich, ale jeszcze sam na własną rękę robił niektóre wydatki na wesele, a wszystko za ten zaszczyt, że go zaproszono na starszego drużbę. Wziął sobie za punkt honoru być takim drużbą, żeby ludzie aż z podziwem o nim gadali, że takiego drużby jeszcze nie było; a że jeszcze nigdy nikomu nie drużbował, - więc pilnie się każdego dopytywał: comu jeszcze jako drużbie zrobić należy-i wszystko to robił. - Potrzeba było muzyki, (bo najęcie muzyki należało do obowiązków drużby), on zamówił wojskową muzykę z ośmiu grajków; kazano mu zamówić sto bukietów u ogrodnika dla gości weselnych, on zamówił dwieście; bo, mówił, to się przyda. Justysia ma tyle porządnych osób znajomych, - a lepiej, że kwiatków zostanie, jak żeby miało braknąć. Dla kogoż wtedy wstyd, jak nie dla drużby, że nie wie, co do niego należy. — Oprócz tego kupił Justysi od siebie, na prezent ślubny, czarną chustkę z kolorowym haftem za kilkanaście reńskich, i parę rękawiczek z żelazną puszką, w kształcie skrzyneczki okowanej, na składanie pieniędzy, i sam włożył do mej na szczęście cwancygiera z Matką Boską. — Justysia, a szczególniej jej matka, nachwalić się go nie mogły za tę dobroć. „Ach, jaki też pan Michał jest, że rodzony brat nie mógłby być lepszy.” — Pochwały te głaskały go po sercu i zachęcały do innych przysług. A sposobność się często nadarzyła, bo palec u prawej ręki zapuchał mu i obierał w tym czasie, - nie chodził więc do roboty, ale po całych dniach włóczył się z Justysią i jej matką po sprawunkach na Kazimierzu i Stradomiu, to wtedy wypadło mu nieraz za niejedno zapłacić, gdy kobietom brakło pieniędzy; albo i sam szarpnął się na kupienie jakiego prezentu, a wreszcie i bez traktamentu się nie obeszło, czy to w piwiarni, czy u Wójcikiewicza w miodosytui. Papierek po papierku szedł na te wydatki i ów zwitek banknotów, przyniesiony ze wsi, coraz się zmniejszał. — W domu znowu, to im pomagał cukier tłuc do ciasta, migdały obierać, to mak trzeć. Słowem, miały z niego kobiety wygodę i wyręczenie, a nie kosztowało ich to, jak kilka dobrych słów.Czasem matka poklepała go po ramieniu i rzekła: „Poczciwy ten pan Michał;” albo Justysia, uśmiechnąwszy się do niego, mówiła: „Z pana Michała to będzie mąż bardzo dobry.” — Wtedy Michał uśmiechał się także, a wypatrzone na nią oczy zaszkliły się wilgocią. Było mu jakoś dziwnie na sercu w tym czasie, niby dobrze, przyjemnie; dusza jego była jak łąka. po deszczach, -lada słówkiem było ją trącić, wnet łzy występowały na wierzch. — Mimo to radby był, żeby te przygotowania weselne trwały Bóg wie jak długo, — żeby mógł tak ciągle być razem z Justysią i jej matką, bo mu to sprawiało wielką przyjemność. — Tylko kiedy narzeczony przyszedł, Michałowi robiło się przykro.Trudno mu było wysiedzieć w izbie i patrzyć, jak ów brunet z wąsikami, z porcelanowemi oczyma, umizgał się do Justysi. Michał wtedy nie wiedział, gdzie oczy podziać, to rachował belki na pułapie, to patrzył za muchami brzęczącemi po oknie, a wreszcie albo chwycił konewkę i nieproszony poszedł po wodę, albo tez bez wszystkiego wyszedł, usiadł na kamieniu przed domem i, gapiąc się w niebo, siedział godzinami całemi. Najczęściej i ojciec Justysi wychodził. z nim razem, bo i on nie lubił teraz przyszłego zięcia, a to z powodu, że podowiadywał się od ludzi niebardzo pochlenych rzeczy o jego prowadzeniu się; powiedziano mu, że chłopiec obrotny i ma szczęście do gości, ale cóż z tego, kiedy karciarz i kręglarz.
— Ot, zachciało jej się — mówił raz — gacha z gładką twarzą i ani rusz jej to wyperswadować. — Toby było nic, żeby był jeszcze porządny człowiek, ale to, panie dzieju, hulaka, lampart. Czy mi to ludzie nie gadali? — Nie lepiej to, żeby poszła za jakiego uczciwego rzemieśinlka - np. za takiego jak wy, panie Michale. I ona. byłaby szczęśliwa i my spokojni, ze się dziecko nie zmarnuje. Ale cóż dogadasz się z babami? Ja swoje — ona swoje. Powiada, ze nigdyby za rzemieślnika nie poszła, bo nie myśli harować całe życie i piec się w kuchni.
Michałowi widać musiała przypaść do przekonania mowa starego, bo go zaprosił tego dnia na półkwaterek żytniówki do poblizkiego szynku. Stary dużo jeszcze gadał o małżeństwie córki. Michał jednak niewiele już słyszał z tego. Jedno tylko najbardziej zapamiętał i to cwiekiem wbiło mu się w głowę, co Justysia powiedziała, żeby za rzemieślnika nigdy nie poszła. Od tych słów zrobiło mu się jakoś ciemno w duszy, — nie czuł się już takim szczęśliwym przy Justysi, jak przedtem.
Nadeszło nareszcie wesele. — Odbyło się ono tak, jak zwykle w tej klasie ludzi: krzykliwie, po pijanemu, w ciżbie, - a i bez bitki się nie obeszło, przyczem Michałowi, który się w nią wmieszał, aby pogodzić bijących się, oberwano całą połę u surduta, który umyślnie sprawił na to wesele, aby Justysi nie zrobić wstydu, jako drużba. — Biedaczysko miał wiele kłopotu i bieganiny przy tem weselu, bo ojciec Justysi usunął się od wszystkiego i nie chciał o niczem wiedzieć, a pan młody nie miał czasu wiele, a tu trzeba było chodzić i do księdza i do konsystorza o pozwolenie na ślub wieczorem, bo tak sobie życzyła Justysia, i z zaprosinami i za różnemi sprawunkami. A podczas samego wesela także miał niemało do czynienia; musiał zajmować się gośćmi, usłużyć honorniejszym, żeby się nie obrazili, iż się o nich nie dba, - częstować jenych, gadać z drugimi, z innymi napić się znowu. Był tak cały czas zajęty, ze nie miał kiedy myśleć o sobie. Czasami tylko, kiedy spojrzał na Justysię, która m się w ślubnym stroju jeszcze piękniejszą wydawała, szczególnie kiedy ją ujrzał ubraną po oczepinach w biały czepeczek z atlasowemi wstążkami, to mu się dziwnie jakoś słabo i mięko koło serca robiło i na płacz zbierało. Ale to trwało chwilę zaledwie, bo trzeba było komuś coś podać, i tak wśród tego ciągłego ruchu i krzątania, smutne myśli mu się gubiły. — Dopiero, kiedy po trzech dniach, gdy gody weselne się skończyły i panna młoda, zabrawszy z domu rodziców kuferek i pościel, przeniosła się do męża na mieszkanie, Michałowi zrobiło się naraz tak pusto, jałowo, jakby mu kto umarł, a w duszy znowu było tak ciężko, jakby mu ołowiu z centnar położono na piersiach.- Rady sobie dać nie mógł; przesiadywał się z miejsca na miejsce, to przed dom, to znowu wracał do izby, to znowu w izbie było mu duszno i wychodził, by nie patrzyć na to miejsce, gdzie stało łóżko Justysi. Wszędzie mu źle było.
Nareszcie zdecydował się iść do roboty. — Nie straszyło go już, jak dawniej. że koledzy śmiać się z niego będą, że sobie dał pannę zdmuchnąć z przed nosa. Wolał to, niż tu siedzieć z myślami, co mu pokoju nie dały i męczyły go. — Poszedł tedy do warstatu. — Musiał nieborak mieć nietęgą minę, skoro żadnemu z kolegów jego nie przyszła ochota żartować sobie z niego; niewspominano nawet o weselu Justysi, a jeżeli który napomknął o tem w rozmowie, to dlatego tylko, aby go pocieszyć.
— Nie masz się czego trapić Michale mówili mu, -lepiej, że się tak stało, bo to nie była dziewucha dla ciebie.
Tobie potrzeba statecznej niewiasty i pracowitej, a to latawica. Taki kelner, to dobry dla niej, — ale nie porządny rzemieślnik.
Michał słuchał tego wszystkiego nic nie odpowiadając, w duszy przyznawał słuszność tym, którzy tak mówili, jednak to niewiele ulżyło mu smutku. — Więcej już pomogła na to praca. W ciągnął się do niej powoli i znowu był pilnym robotnikiem jak dawniej, — a przy pracy było mu jakoś lepiej trochę. Po paru tygodniach wróci! całkiem do dawnego trybu życia; ale zawsze na wspomnienie Justysi robiło mu się tak gorąco i boleśnie, jakby mu kto tępym nożem piłował po sercu. Szczególniej w domu, gdzie wszystko mu ją przypominało, nie mógł opędzić się przykrym myślom. — Parę razy przychodziło mu do głowy, czyby nie lepiej było przenieść się gdzieindziej na mieszkanie, ale nie śmiał powiedzieć tego rodzicom Justysi, a przytem nie był pewny, czy gdzieindziej nie byłoby mu gorzej jeszcze.-Tu przynajmniej widywał ją czasem. Przychodziła z początku po niektóre drobiazgi, które zapomniała po weselu zabrać z sobą — to po starą sukienczynę, co została za piecem, to po wałek do ciasta, to po żelazko, — wpadała na krótko tylko.-Potem przesiadywała dłużej u matki, dając za powód, że mąż jej przez całą noc ma nieraz czynność i do domu przyjść nie może, a ona boi się samotności.- Te pilne czynności męża stawały się widocznie coraz częstszemi, bo Justysia prawie codziennie zachodziło nocować do matki, tak, że to u wagę wszystkich zwrócić musiało. Nieraz nie tylko noc, ale i dzień cały przesiedziała u rodziców, i nie można jej było namówić, aby poszła do domu.
Aż jednego dnia, kiedy przyszła wcześniej, niż zawsze, i więcej czegoś wzburzona i pomieszana, matka spostrzegłszy u niej na czole i pod oczyma sine plamy, zapytała: Kto ci to zrobił? Wtedy Justysia nie mogła już dłużej utrzymać w tajemnicy tego, co ją bolało i wybuchnęła głośnym płaczem, a wśród płaczu wyspowiadała się, że to kochany małżonek tak ją poczęstował, że jest z nim nieszczęśliwą — bo lampart, hulaka.
— Taiłam to dopóki mogłam — mówiła ze łzami — bo mnie wstyd było przed ludźmi, i dla miłości Boga znosiłam to wszystko; ale już dłużej wytrzymać trudno.- Michał był właśnie w domu i siedział pod piecem z kawałkiem chleba i sera suchego w ręce, kiedy Justysia robiła matce z głośnym płaczem te zwierzenia. — Tak go to mocno zainteresowało. że o jedzeniu zapomniał, słuchał narzekań Justysi z otwartemi ustami i od czasu do czasu przecierał brudnym rękawem od koszuli wilgotne oczy.- Justysia nie uważała go wcale, bo siedział w cieniu na uboczu. Dopiero, kiedy półgłosem odezwał się z politowaniem: „Biedna panna Justysia - (panną ją nazywał przez przyzwyczajenie)ktoby się to był tego spodziewał“ - odwróciła się ku niemu żywo i osuszając prędko oczy z łez, rzekła niezbyt łagodnie:
— A niech pan Michał znowu nie wypaple tego przed ojcem.
— Niech Bóg broni! — dorzuciła matka.
— Toby dopiero gadał - mówiła dalej Justysia - a widzisz, a nie słuchałaś ojca, a radziłem, a mówiłem. Jeszczeby się gotów cieszyć z mego nieszczęścia. Rozumiesz, pan Michał, że nie trzeba nic przed ojcem.
— Ani pisnę.
— Mój się tymczasem upamięta, bo on znowu nie taki zły, tylko go kamraty buntują i ciągną na karty, na kręgle.
Pocieszała i siebie i matkę tą myślą, że złe przejdzie.
Ale widać nie przeszło i mąż Justysi nie poprawił się, bo po całych dniach przesiadywała u rodziców, a potem się nadobre sprowadziła, gdy żydzi zabrali im rzeczy za długi, a gospodarz z mieszkania wyrzucił, dlatego, że mu nie płacili. — Trzeba było pychę z serca zrzucić i ojcu przyznać się do wszystkiego. — Stary nakładł córce w uszy morałów, nagadał się jak to przepowiadała; ale w końcu pozwolił zostać córce w domu, dopóki jej się służba nie trafi.- Rozumie się, że Michał nie myślał o zmianie mieszkania. Albo mu to źle tu było pod jednym dachem z Justysią, która teraz już tak nie goniła po muzykach, jak dawniej, i stała się pracowitszą. Przyszły długie zimowe wieczory i Justysia siadywała, jak rok temu, na tem samem miejscu przy stoliku i szyła.-Michał, patrząc na nią, z trudnością mógł wyobrazić sobie, że to już zamężna niewiasta. Ślub jej wydawał mu się jak sen, tak nie zmieniła się wcale, ani nic nie zmieniło się koło niej.
Mąż nie pokazywał się wcale. Czasami tylko przez przyjaciółki i usłużnych ludzi dochodziły o nim głuche wieści, to że go przy jakiejś bitce aresztowano, to że gdzieś przy kartach zrobił awanturę, to znowu w ostatku powiedziano Justysi, że pojechał do Przemyśla. Musiał tam niedługo popasać, bo znowu usłyszano o nim, że przyjął służbę W jakiejś restauracyi na Stradomiu. - Justysia uważała to za zwrot do poprawy z jego strony. A choć jej tyle złego zrobił, choć ją porzucił. miała jednak dziwną słabość do niego. Spodziewała się, że lada dzień przyjdzie do niej, przeprosi ją i będzie chciał z nią mieszkać; a gdy go się jakoś doczekać nie mogła: wytłumaczyła to sobie tem, że nie śmie, i jednego wieczoru przyszło jej do głowy iść do niego i podać rękę do zgody. - Samej nie wypadało lecieć wieczorem przez planty, ale znalazł się Michał pod ręką, który właśnie wrócił z warstatu; prosiła go, aby z nią poszedł. Nie pytał się nawet gdzie - tak był przyzwyczajony spełniać wszystkie jej zachcenia, wdział tylko inny surdut, wziął lepszą czapkę i poszedł.
— Pan Michał nie wie — spytała go w drodze, gdy pędzili przez plantacye po roztopionym śniegu — gdzie to ta nowa traktyernia na Stradomiu?
— Nie wiem; ale się spytamy, to nam powiedzą.
Po chwili znowu on się zapytał:
— A kogo panna Justysia potrzebuje poszukać w tej traktyerni?
— Tam ma być mój.
Te słowa, jak ostre zgrzebło, przejechały po sercu Michała. — Dawno już nie słyszał Justysi mówiącej o mężu; zdawało mu się, że zapomniała zupełnie o nim, jak na to zasłużył. — Wspomnienie o nim tem dotkliwsze mu było, że niespodziewane całkiem. — Nie odezwał się jednak nic i w milczeniu biegli oboje; tylko krótki, zadyszany oddech i klapanie nóg po mokrym śniegu słychać było. — Na Stradomiu nie długo potrzebowali się pytać o owę restauracyę, wskazano im ją zaraz. — Justysia żywo wpadła do sieni; tak jej pilno było zobaczyć się z mężem, że zapomniała nawet powiedzieć Michałowi, żeby na nią zaczekał.- Domyślił się jednak tego, że sama przecież wracać nie może i został.Oparł się plecami o róg domu, założył ręce na piersiach i gapiąc się to na przechodniów, to na okna oświecone, czekał.
Przechodniów było coraz mniej, w oknach światła jedne po drugich gasły, stróż nocny wygwizdał dziesiątą koło plantacyj, a Justysia nie wychodziła. Ile razy drzwi od restauracyi zabrzęczały i para z ciepłej izby buchnęła na ulicę, Michał obracał się w tę stronę. Wychodziły różne osoby: i mężczyźni i kobiety - niektórzy w dobrych humorach i na niebardzo pewnych nogach, ale Justysi między nimi nie było. — Nareszcie kiedy zobaczył, że ktoś wyszedł już zamykać drewniane drzwi od ulicy, ośmielił się zajrzeć do środka.
— Czego to? — spytał go opryskliwie ten, co drzwi zamykał.
— Ja czekam tu na pannę Justysię.
— Tu niema żadnej panny Justysi, niema już nikogo odrzekł i chciał go usunąć od drzwi, ale Michał nie dał się tak prędko wysadzić z miejsca. Stał jak słup niewzruszony i upierał się, że musi tam być koniecznie, bo ją sam przyprowadził i wie, że jeszcze nie wyszła. Hałas, jaki się zrobił przy drzwiach, sprowadził ze środka kilku służących, przed którymi Michał znowu zaczął się tłumaczyć na kogo czeka, a dla lepszego objaśnienia dodał, że panna Justysia miała chustkę w kraty i czarny szlafroczek.
— E, to on się pewnie pyta o żonę Jóźka — zauważył jeden ze służących — bo ona miała właśnie chustkę w kraty.
— Tak, tak, to żona Józka — powtórzył skwapliwie Michał.
— A cóżeś gadał o jakiejś pannie? — zapytał ten, co drzwi zamykał.
— No, bo... my ją tak w domu nazywamy.
— Jeżeli na nią czekasz, to się jej nie doczekasz, mój przyjacielu, — z mężem się pogodzili.
Gromadka służących żartowała z niego jeszcze czas jakiś, naśmieli się dowoli, dali mu na odczepne kilka niezbyt pochlebnych przezwisk i w końcu zamknęli mu drzwi przed nosem, zostawiając samego na pustej ulicy. — Michał mimo to nie ruszył się; ciągle jeszcze spodziewał się, że Justysia wyjdzie. Przecież-rozumował sobie-gdyby miała nie wrócić do domu, byłaby wyszła i powiedziała mu, żeby na nią nie czekał. Ale kiedy zegary w mieście odbiły dwunastą, musiał w końcu uwierzyć, że Justysia już nie wyjdzie, - zabrał się więc i powolnym, ciężkim krokiem ze zwieszoną głową wrócił sam do domu.
Przez kilka dni Justysia nie pokazała się u rodziców.Michał wytłumaczył im dlaczego i uspokoił ich tem zupełnie; ucieszyli się nawet, że się z mężem pogodziła i będzie przy nim mieszkać. — Tylko Michał niebardzo cieszył się z tego i okropnie mu się jakoś robiło, gdy sobie pomyślał, że może już więcej nie wróci. — Wróciła jednak po paru tygodniach, w czasie, kiedy jego nie było właśnie w domu.Przyszedłszy wieczorem od roboty, zastał ją siedzącą z matką przy lampie koło stolika, gdzie szyły w milczeniu. — Michał dostrzegł, że miała oczy czerwone od płaczu, a pod oczyma sine plamy, jakby od stłuczenia; przytem było koło niej bardzo biednie. Miał ochotę zagadać co do niej, ale nie śmiał. Ona także widocznie nie miała ochoty do gadania, bo nawet nie spojrzała ani razu w ten kąt, gdzie siedział, mając głowę oprawioną w dwie zasmolone ręce, oparty łokciami na kolanach i wpatrzony w nią, jak w obraz.
Od tego czasu częściej się zdarzało, że Justysia na kilka dni znikała z domu, czasem nawet na kilka tygodni, a raz zdarzyło się, że jej blizko dwa miesiące nie było, bo jakikolwiek był ten mąż, zawsze serce ciągnęło ją do niego.Dziwna ta natura człowiecza, że często nie to się kocha, co warto kochania, jeno co się upodoba. - Tak i u niej było.
Wiedziała dobrze, że mąż ladaco, hulaka, że niewiele dba o nią, a przecież gdy jej pokazał choć odrobinę przywiązania. to w piekło byłaby poszła za nim. Trafiło się czasem parę dni takich, że się nie lampartował, to wnet wstępowała w nią otucha, że się poprawi nad ob re, więc szła do niego i pilnowała jak oka w głowie, by go kamraci nie wyciągali na birbantkę. — Ale się jeJ nie nadrugo zwykle udawało ustrzedz go od zhj kompanii. Parę dni był lepszy, pracowitszy, potem wracał znowu do dawnego: pił, hulał, lampartował się po nocach, a gdy mu brakło pieniędzy, to żonie z łóżka poduszkę wyciągnął, albo chustkę i inne ubranie wyniósł do żydów, byleby miał hulać za co; a gdy go reflektowała, lub robiła mu z tego powodu wyrzuty, to jeszcze kijem się pomścił, skopał nogami i za drzwi wyrzucił. — Wracała wtedy do rodziców zmizerowana do niepoznania, że litość brała patrzeć na nią. — A w domu czekały ją znowu przekleństwa i wyrzuty ojca. — Matka i Michał stawali wtedy w obronie nieszczęśliwej i łagodzili jak mogli gniew starego. — Kiedy ostatni raz, około świętego Jana, wróciła do domu, nie zastała już ojca — umarł parę tygodni przedtem. Obie z matką musiały teraz radzić o sobie i pracować na swoje utrzymanie, a Michał pomagał im w tem jak mógł, pełniąc funkcye stróża kamienicznego w godzinach wolnych od własnego zajęcia. On wstawał w nocy otwierać bramę, zamiatał i polewał ulicę przed domem, rąbał drzewo, nosił wodę, — słowem, zastępował całkiem miejsce zmarłego we, wszystkiem, tylko tyle, że nie gderał jak tamten na Justysię, tylko owszem litował się nad nią i był troskliwym jej opiekunem.
Na święty Michał liczba mieszkańców izdebki pomnożyła się o jednę małą dziecinę, — była to córeczka Justysi, której na chrzcie dano imię Michasia, raz dlatego, że sobie takie imię przyniosła na świat sama, a powtóre, że Michał trzymał ją do chrztu. — Ojca wtedy nie było w Krakowie i nie wiedziano nawet gdzie się znajduje. Mówiono, że poszedł na Węgry i tam zginął, to znowu, że jest w Wiedniu i nieźle mu się powodzi, że podobno wygrał nawet duże pieniądze w karty, ale pewnego nikt nic nie wiedział, a on sam nie dawał o sobie żadnej wiadomości. — Michał zastępował także i jego miejsce, otaczając prawdziwie ojcowską opieką matkę i dziecko. — On dawał pieniądze na słabość, bo matka Justysi nie miała na to; jego kosztem także odbyły się chrzciny. A robił to wszystko jakby z obowiązku, nie wymagał nawet wdzięczności, ani podziękowań zato i aż nadto czuł się wynagrodzonym, że Justysia pozwoliła małej dziecinie używać jego imienia. — Ile razy słyszał ją wołającą na dziecko: Michasiu, — to twarz mu się krzywiła w uśmiech błogiego zadowolnienia, bo mu to przypominało dziecięce lata, kiedy na niego matka tak wołała. Był jej wdzięczny i Bóg wie czegoby nie zrobił za to, a do córeczki jej przywiązał się jakby do własnego dziecka. Ledwie zakwiliła w nocy, to zrywał się do niej pierwej jeszcze, niż matka; wieczorami, gdy Justysia zajęta była szyciem, on kołysał małą i usypiał do snu, nucąc piskliwym głosem, z czego nieraz Justysia i jej matka śmiały się serdecznie, bo zabawnie wyglądało jak udawał niańkę. Zabawniej jeszcze było patrzeć potem, gdy Michasia już podrosła o tyle, że na raczkach mogła się suwać po ziemi, jak Michał czołgał się równo z nią na kolanach i wyrabiał przeróżne grymasy i naśladował głosy różnych zwierząt, by ją zabawić. Dziecina tak przywykła do jego towarzystwa, że gdy odchodził z domu, płakała i wrzeszczała; zawsze do Michała wyciągała drobne rączęta z kołyski i wołała: tata, tata.
Tak upłynął rok cały. Dziecina rosła zdrowa i ładna, Justysia z matką pracowały ile mogły, a Michał pomagał im i wyręczał, gdzie trzeba było. — Czuł on się teraz szczęśliwym jak nigdy; był dumnym z tego, że ma się kim opiekować, że się komuś przydać może na coś, tembardziej, że tym ktosiem była Justysia, do której czuł zawsze pociąg wielki. — Ale ludzka złość i złe języki nie dały mu długo kosztować tego szczęścia. — Jednego dnia matka Justysi wróciła z miasta okrutnie strapiona i zapłakana, bo się dowiedziała od kumoszki, że ludzie niestworzone rzeczy wygadują na jej córkę. Matka powtórzyła wszystko w jego obecności, zanosząc się od płaczu, a wśród lamentów wygadała w oburzeniu, że bez pomocy czyjejkolwiek się obejdą, bo woli sobie ręce zapracować po łokcie, niż żeby córka jej miała przyjść na jakie posądzenie. Justysia, usłyszawszy co ludzie mówią o niej, dołożyła także sporą porcyę płaczu i narzekań. Michał słuchał tego wszystkiego zdziwiony; potwarz, jaką rzucono na Justysię, wydawała mu się tak potworną i wielką, że zupełnie wobec tego stracił przytomność.Jakkolwiek ani Justysia, ani jej matka, nie wymieniły go wyraźnie, nie trudno mu jednak było domyśleć się, że on jest powodem ich łez i narzekań, — struchlał z przerażenia, że chcąc im zrobić dobrze, taką ciężką krzywdę wyrządził.— Dłuższego trochę potrzebował czasu, aby przyjść do wniosku, że może mu tu dłużej zostać nie wypada, a zanim zdobył się na odwagę powiedzenia tego głośno, upłynęła noc cała. Dopiero, kiedy rano widział obie niewiasty zadąsane na niego, zdecydował się wreszcie odezwać:
— To może mnie wypadałoby wynieść się ztąd?
— Jak pan Michał uważa — pochwyciła skwapliwie matka Justysi, która widocznie na to czekała. — My przeciw panu Michałowi nie mamy nic, uchowaj Boże, jesteś pan uczciwy i porządny człowiek.- Ale mi idzie o dziecko.
Wśród tego, kiedy to mówiła, Michał, słuchając jej, patrzył na Justysię, jakby spodziewał się, że ona zaprzeczy słowom matki, że nie będzie widziała konieczności, żeby miał się wyprowadzać od nich. Gdy jednak Justysia milczała, — Michał zrozumiał, że mu nie pozostaje nic innego.Był przygotowany na to, - przez całą noc oswajał się z tą myślą, a jednak teraz, kiedy się to stało, zrobiło mu się tak, jakby mu jaki straszny wyrok przeczytali. Zaledwie mógł wypowiedzieć zachrypłym od żałości głosem:
— No, to... to ja wieczorem się wyniosę. — A gdy w milczeniu dość wymownem przyjęto to jego oświadczenie, zebrał się i wyszedł do roboty.
Wieczorem z posługaczem kolejowym przyszedł po swój kuferek.-Justysi, ani Michasi, nie było w domu. Michał się domyślił, że umyślnie wyniosła dziecko z izby, żeby nie płakało, gdy będzie odchodził. — Uważał to za bardzo rozsądne z jej strony, a jednak przykro mu było i czuł trochę żalu do Justysi z tego powodu. — Zdawało mu się, że jako ojciec chrzestny, powinien był przecież pożegnać się z dzieciną, a i Justysi wypadało może także z nim się pożegnać.Zato matka żegnała go bardzo serdecznie; dziękowała mu za wszystko dobre, co dla nich zrobił; przepraszała, że musiała mu wypowiedzieć mieszkanie, że temu nie ona, tylko źli ludzie winni, którzy żywemu, ani umarłemu nie dają pokoju. — Michała ułagodziło to trochę. Odchodząc, kazał Justysię pozdrowić od siebie, uścisnął matkę za rękę, potem chwycił gwałtownym ruchem żelazne ucho od kuferka i poniósł go razem z posługaczem na nowe mieszkanie.Ciężko mu było przyzwyczaić się do nowych ludzi, innego otoczenia, - ciężej jeszcze wyżyć bez widoku Justysi, toteż nieraz po robocie, o szarym zmroku, szedł w stronę dawnego mieszkania, żeby zobaczyć ją, jak siedziała z matką przy lampie i naprawiała starą bieliznę. Gdy jednak parę razy służące z tej kamienicy zeszły go niespodzianie pod oknem, zaprzestał tych wieczornych wycieczek, by nie dać ludziom powodu do obmowy. Przez wzgląd na Justysię wyrzekł się i tej przyjemności.
W jakiś czas potem umarł mu ojciec. Dowiedział się o tem po paru tygodniach dopiero od brata, który przyszedł do niego z propozycyą, czyby nie przystał na spłatę tej części gruntu, co mu się po ojcu należała. Michał nie był odtego, bo dawno pragnął był wynieść się z warstatów kolejowych, gdzie mu było teraz zawesoło i zagwarno. Raziły go śmiechy i żarty kamratów. niecierpliwiły ich zapytywania, w ogóle towarzystwo ludzi było mu uciążliwem.Pracował tam jednak, bo nie było gdzieindziej miejsca. — Toteż propozycya brata była mu na rękę. — Ugoda wnet stanęła; brat potrącił mu owe dwieście reńskich, co mu dawniej pożyczył i procent od nich, a resztę dopłacił w gotówce. Właśnie na szczęście wydarzyło się Michałowi, że jeden z kowali, z powodu przesiedlenia się do Warszawy, miał do odstąpienia kuźnię ze wszystkiemi przyborami na jednem z przedmieść Krakowa. Michał nabył to od niego, wystarał się o patent i w miesiąc potem nazwisko jego figurowało już na niebieskim szyldzie pod ogromną podkową. - Miejsce było wcale korzystne, - roboty tyle, że czeladnika i dwóch chłopców przyjąć musiał. Wbiło go to trochę w dumę i ucieszyło, że jest już na swoich śmieciach i nie potrzebuje nikogo słuchać. Nieraz myślał sobie, czy też Justysia wie o tem, że już nie jest prostym czeladnikiem. Radby był pochwalić się przed nią swojem stanowiskiem i powodzeniem; o nikogo mu tak nie chodziło, jak o nią, bo ona reprezentowała w jego oczach świat cały.Próżność ciągnęła go gwałtem iść tam i powiedzieć jej o sobie, a przy tem i dobre serce skłaniało go zobaczyć, co się z nią dzieje, czy nie potrzebuje przypadkiem jego pomocy, a on był wstanie teraz pomódz więcej, niż dawniej.
— Przecież tego ludzie za złe wziąć nie powinni — tłómaczył sobie, uspokajając skrupuły swoje — że kiedy - niekiedy zajrzę do nich.
Tak perswadując sobie, zdecydował się wreszcie jednej niedzieli pójść tam, ale nie zastał ani matki, ani Justysi.Obcy jacyś ludzie siedzieli w jego dawnem mieszkaniu, od których dowiedział się, że matka Justysi umarła przed dwoma miesiącami, a ją zabrał mąż wraz z dzieckiem, i że podobno wyjechali z Krakowa. — Michał wrócił markotny do swojej kuźni i odtąd z większą jeszcze gorliwością oddawał się pracy. Walił młotem w kowadło z pasyą, jakby uderzeniami temi chciał zagłuszyć wspomnienia, co go trapiły.
Sąsiedzi jego, a więcej jeszcze sąsiadki, widząc człowieka statecznego, pracowitego i wcale zasobnego, chciały go gwałtem wyswatać i stręczyły mu różne wdowy i panny, ale Michał obojętnie przyjmował ich rady. — Potrzebował wprawdzie do prowadzenia gospodarstwa kobiety, coby i czeladzi ugotować i uprać i sporządzić bieliznę umiała, ale do tego nie potrzebował koniecznie żony, - lada kucharka wystarczała. I — właśnie trafiła mu się taka rządna i pracowita, a pełna jeszcze sił i zdrowia. Idąc do niego w służbę, miała może nadzieję, że uczyni ją kiedyś panią majstrową, i robiła wszystko, co można, aby go sobie ująć; ale Michał na wszystkie usiłowania i zachody pozostał obojętnym. — Dobry był dla niej i wyrozumiały, bo to już była natura jego, ale zresztą nic. Ani ona, ani inne kobiety nie obchodziły go wcale. Największą jego przyjemnością było w niedzielę, lub w chwilach wolnych od pracy, usiąść sobie z fajeczką w ręku, czy to przed swoim domem, czy w swojej stancyi przyoknie: pykał sobie zwolna fajeczkę i myślał o swojej Justysi, czy zdrowa, czy się jej dobrze powodzi, gdzie się teraz obraca i czy ją też kiedy jeszcze zobaczy.
Zobaczył ją rzeczywiście, ale tak, jak się najmniej mógł spodziewać. Jednego wieczoru, kiedy wracał do domu, jakaś kobieta wynędzniała i biedna z trojgiem dzieci, z których najmłodsze trzymała na ręku, poprosiła go o jałmużnę.Michał wetknął jej w rękę parę krajcarów, z których jeden upadł na ziemię i potoczył się po chodniku. Dziewczynka, stojąca przy niej, schyliła się go poszukać.
— Tam, tam, koło rynsztoka Michasiu — rzekła matka, wskazując dziewczynce ręką krajcar, świecący się odblaskiem lampy.
Na ten głos i wymówione imię, Michał, który już odszedł kilka kroków, stanął, obejrzał się i wrócił, aby się przypatrzyć żebraczce, która, zmieszana tem nagłem zbliżeniem się mężczyzny, cofnęła się — do muru i spojrzała na niego wystraszona; a zobaczywszy twarz jego przy świetle latarni, skryła się jeszcze więcej w ciemności i naciągnęła bardziej chustkę na oczy:
— A wy co się tak boicie? — spytał, usiłując dojrzeć jej twarz wśród ciemności; a gdy kobieta milczała, odezwał się znowu: „czy ta mała wasza córka?“
Kobieta widocznie wahała się z odpowiedzią, ale usłyszawszy na pustej ulicy miarowy odgłos ciężkich kroków zbliżającego się patrolu, pochwyciła gwałtownie Michała za ramię i rzekła:
— Przez Boga! niech pan Michał nie daje nas aresztować. Powiedz pan, żeśmy twoi... twoi — znajomi, że idziemy z tobą. — Chodź pan prędzej. — To powiedziawszy, pociągnęła go naprzód, zabrawszy dzieci ze sobą.
Michał szedł, a raczej dał się prowadzić, nie mogąc przyjść do siebie. Kobieta przypominała mu bardzo Justysię, ale nie mógł uwierzyć, żeby to była ona; niepodobna mu było wyobrazić sobie Justysi w łachmanach. Za Floryańską bramą, kiedy już zeszli z oczów patrolu, kobieta puściła jego rękę i podziękowawszy mu za przysługę, jaką jej zrobił, zabierała się do odejścia. To dopiero ocuciło Michała. Spojrzał na nią ogłupiałym ze zdziwienia wzrokiem i zapytał niepewnym głosem:
— Czy może Justysia?
Kobieta cichem łkaniem, tłumionem chustką, którą się zasłoniła przed nim, odpowiedziała na to pytanie. Michał zcierpnął z przerażenia.
— Na rany Boskie — spytał, załamując ręce — co się z tobą — z panną stało?
— Okropny los — nieprawda? — odrzekła płacząc. — A wszystko przez niego - zniszczył nas do ostatka. — Parę tygodni dopiero jak wyszłam ze szpitala - dzieci nie miały co jeść — cóż było robić? — Ach, żebyś pan Michał wiedział, co ja miałam za życie z tym człowiekiem!
Zaniosła się od płaczu. — W tej chwili nad nimi huczna odezwała się muzyka, aż okna sali balowej jasno oświecone zatrzęsły się. Stali bowiem pod Hotelem lwowskim, gdzie przed kilku laty Michał był z nią razem na balu. Musiała przypomnieć sobie tę chwilę i chciała widocznie uciec co — prędzej od tych wspomnień, które teraz natrząsać się zdawały z jej nędzy i łachmanów.
— A wy gdzie idziecie?-spytał Michał.
— Gdzieś na nocleg. Może za Mogilską rogatkę do szynku.
— To nie mieszkacie nigdzie?
— Nie stać nas na to - odrzekła i poszła drogą.
Michał został na gościńcu, zapatrzony bezwiednie w ciemności, w których zniknęła Justysia z dziećmi. Tony wesołej muzyki, które mu huczały w uszach, wraz z myślami, co szumiały w głowie, utworzyły potworny zamęt, pewne ogłupienie, które mu nie pozwalało myśleć, i trzymało na miejscu, jak w zaklętem kole. Nagle wyrwał się z tego odtrętwienia i pobiegł za Justysią.
Dopędził ją koło plantu kolejowego. Zdziwiła się, zobaczywszy go przy sobie; ale nie zatrzymując się, szła dalej.
— Panno Justysiu — odezwał się zdyszanym głosem — panna może nie wie, że ja mam teraz własną kuźnię i mieszkanie porządne.
— Dziękować Bogu, to się panu Michałowi należało, co pan Michał byłeś zawsze porządnym i pracowitym. Takim Bóg szczęści.
Ta pochwała rozpierała mu piersi radością, dlatego jedynie, ze ją słyszał od Justysi; myśląc o tem, zapomniał na chwilę poco właściwie gonił za nią. Wnet sobie potem przypomniał, ale nie wiedział jak to powiedzieć.
— Panno Justysiu — odezwał się wreszcie nieśmiało — czy to koniecznie musicie iść do szynku spać? — U mnie są dwie duże izby.
— Przecież dom pana Michała nie karczma, żebyś do niego sprowadzał żebraków z ulicy na nocleg — rzekła z przykrym uśmiechem, którym niejako natrząsała się z własnej nędzy. Nie chciała przyjąć dobrodziejstwa Michała, bo zdawało jej się upokorzeniem, gorszem od żebraniny, przyjmować łaskę on tego, którego dawniej sobie lekceważyła. Ale Michał prosił tak serdecznie i gorąco, jakby to nie on jej, ale ona jemu dobrodziejstwo wyświadczyć miała, że w końcu zgodziła się. Nadzieja wygodnego schronienia dla siebie i dzieci. była zbyt wielką ponętą dla kobiety, nie oswojonej jeszcze z żebrackiem życiem, aby jej się długo opierać mogła. Michał zabrał na rękę młodsze jej dziecię, które zaczęło płakać, że iść nie może, i poprowadził Justysię ku swemu domowi.-Nigdy może nie czuł się tyle dumnym i szczęśliwym, jak teraz, kiedy myślał sobie o tem, że dom jego będzie służył za przytułek Justysi.Z radości nie wiedział jak ją ugościć, gdzie posadzić.Zbudził cerychło swoję służącę, posłał po piwo i kazał na gwałt smażyć jajecznicę z kiełbasą. Dla wygłodzonych były to królewskie gody.- Potem odstąpił gościom swojego łóżka i izby, a sam przeniósł się do drugiej, która była właściwie kuchnią, gdzie także sypiała Magda służąca. — Ta ostatnia nie mogła zdać sobie sprawy z tego nocnego najścia gości w łachmanach, których pan jej z takiemi honorami przyjmował; patrzyła podejrzliwie na pana majstra.Ten jednak nie uważał wcale owych min Magdy, zajęty cały myślami o Justysi. Przemyśliwał mianowicie nad tem jakby tu zrobić, żeby ją zatrzymać na dłuższy czas w swoim domu, żeby — nie potrzebowała żyć dalej z żebraniny. — Nie wiedział jak jej to zaproponować, - bał się, że nie przystanie na jego prośby.
Przypadek usłużył mu w tym względzie. Średnie dziecko Justysi zachorowało w nocy, a nad ranem choroba rozwinęła się tak mocno, że musiano wezwać lekarza, który oświadczył, że potrwa z parę tygodni kuracya.-Tak więc rada — nierada Justysia, nie mogąc się przenosić z chorem dzieckiem, musiała korzystać z gościnności Michała; a nie chcąc siedzieć bezczynnie, zajęła się przez ten cas gospodarstwem jego: pomagała Magdzie w kuchni, to reperowała jego bieliznę, to robiła różne porządki w domu — i tak wciągnęła się powoli w ten tryb życia, że czasami zdawało się jej. że jest u siebie. Do tego złudzenia przyczyniało się niemało postępowanie Michała, który obchodził się z nią tak, jak gdyby ona tu była panią. Do niej odsyłał Magdę po dyspozycye gospodarskie, jej radził się we wszystkiem i wtajemniczał ją we wszystkie interesa swoje, którymi ona, w miarę im więcej je poznawała, tem więcej się num zajmowała, jakby to były jej własne. Dopiero zupełne wyzdrowienie dziecka przypomniało jej, że dom ten był dla niej tylko chwilowym przytułkiem, że nie może nadużywać gościnności Michała i być mu ciężarem. Z trudnością przychodziło jej myśleć o wyprowadzeniu się, bo nie miała gdzie i o czem się wyprowadzać. Na samę myśl, że za progiem czeka ją znowu żebranina, strach ją ogarniał. Jeszcze więcej przestraszyły się. tego dzieci, gdy się dowiedziały od matki, że mają opuścić to schronienie, gdzie im tak było dobrze. — Z płaczem pobiegły do kuźni poskarżyć się Michałowi. że ich mama chce ztąd zabierać.Mając dzieci za sobą, nie trudno mu było nakłonić matkę, by została. Tłómaczył jej, że mu bardzo przydałaby się w gospodarstwie taka osoba, coby przypilnowała jego pracy,a do nikogo niema takiego zaufania, jak do niej; że tę trochę strawy ona mu w dziesięćkroć odrobi.
Nie opierała się wiele i została; — i z większą jeszcze, niż przedtem, gorliwością zajęła się jego gospodarstwem, chcąc mu choć w części wynagrodzić dobrodziejstwo, jakie wyświadczał jej i dzieciom. Bo też był dla dzieci takim, że najlepszy oj ciec nie mógłby więcej dbać o nie. Szczególniejszą zaś miłość okazywał dla swojej chrzestnicy Michasi; posyłał ją swoim kosztem do szkoły, z nią najczęściej się pieścił i nie minął dzień żaden. żeby Michasia nie dostała od niego to lalki, to piernika, albo coś z ubrania. I dziewczynka także dziwnie przywiązała się do niego, nazywała go tatą - jak dawniej, kiedy jeszcze była w kołysce, a Justysia nie gniewała się już teraz na córkę o to, bo widziała, że Michał wart był sto razy więcej tego nazwiska, niż rodzony ojciec. Michasia tak z czasem przyzwyczaiła się do ciągłego towarzystwa tego przybranego ojca, że gdy wróciła ze szkoły, a nie zastała go w stancyi,to rzuciwszy coprędzej torbeczkę z książkami na łóżko i chwyciwszy kromkę chleba z masłem lub powidłami. szła szukać go do kuźni i przesiadywała tam nieraz godzinami.Miała tam swoje uprzywilejowane miejsce we framudze komina, zkąd przypatywała się robotnikom, kującym żelazo, albo brała garściami opiłki z ziemi, rzucała je w ogień i bawiła się błękitnemi iskrami, które jak fajerwerk wylatywały z płomieni. Michał wśród roboty poglądał często na nią oczyma pełnemi miłości; dla rozbawiania jej śpiewał niekiedy wesołe krakowiaki, a gdy się zdarzyło, że dziewczątko, wśród śpiewu Jego i huku młotów, usnęło. brał ją na ręce i zanosił do izby.
Nie potrzeba mówić, że Justysi po tylu boleśnych przejściach, pobyt w domu Michała wydawał się rajem,— toteż czuła dla niego wdzięczność, którą starała się więcej okazywać w czynie, niż w słowach, dbając o jego intersa tak, jakby to były jej własne, a dzieci swoje uczyła w porannych i wieczornych pacierzach modlitwy osobnej za ich dobrodzieja i opiekuna.- Ale jeżeli ona była szczęśliwą, to Michał stokroć więcej. Oprócz zadowolnienia, jakie każdy uczciwy człowiek mieć musi, gdy może drugim dobrze robić, czuł się jeszcze tem szczęśliwym, że wspólne pożycie pod jednym dachem z Justysią i jej dziećmi sprawiało mu wrażenie życia rodzinnego. On, który był zawsze sam, doznawał teraz rozkoszy nieznanej mu dotąd, widząc się otoczonym gromadką, kochającą go, dla której stał się po — trzebnym, — tśmwięcej, że w. tej gromadce była kobieta, o której kiedyś myślał, że zostanie jego żoną. — Nigdy jednak nie dał jej ani słowem żadnem, ani postępowaniem poznać, jak drogą była jego sercu. Zachował się względem niej tak, że nawet podejrzliwa Magda nie mogła odkryć w tym stosunku nic, prócz życzliwego i dobrego serca.
Tak minęło parę miesięcy w szczęściu i pokoju. — Ale znać przeznaczeniem Justysi nie było takie życie spokojne i bez troski; zaledwie odetchnęła troszkę i przyszła do siebie, wnet nie szczęście w postaci jej męża poczęło ją nanowo prześladować. Zjawił się niewiedzieć zkąd obszarpany, jak ostatni żebrak, a dowiedziawszy się, że żonie nieźle się powodzi, przyszedł do niej dopominać się zapomogi.- Biedna kobiecina co mogła, co miała z własnej pracy oszczędzonego grosza, pchała w męża w sekrecie przed Michałem; ale mu to wszystko było mało: co wziął, to przepił i wracał znowu po pieniądze, a gdy mu już nic więcej dać nie chciała, bo nie miała, zaproponował jej, że jeżeli niema, to powinna pożyczyć sobie z Michałowej kasy.Kobieta z oburzeniem i wzgardą przyjęła te słowa i zabroniła mu pokazywać się więcej. — Zakaz ten niewiele skutkował, bo na drugi dzień przybył znowu i domagał się gwałtownie pieniędzy, a gdy mu dać ich nie chciała, wziął się do odbijania komody.
Działo się to podczas nieobecności Michała, bo zwykle wybierał taką porę do nachodzenia żony, w której wiedział, że go niema w domu. Justysia w obronie zagrożonej własności swego dobroczyńcy, stanęła z całą odwagą, na jaką zdobyć się mogła. Rozpoczęła się zacięta walka koło komody między mężem i żoną, wśród której rozwścieczony mąż oporem, jaki mu stawić się ośmieliła, pałający żądzą dobrania się do pieniędzy przed przyjściem Michała, chwycił siekierę, leżącą przy drzwiach, i uderzył nią tak silnie w głowę Justysię, że upadła bez zmysłów zbroczona krwią.
Krzyk dzieci i Magdy, która w tej chwili wróciła z miasta, sprowadził sąsiadów i policyę. Pochwycono zbrodniarza i oddano w ręce sprawiedliwości, a Justysię zaniesiono do szpitala.
Tam za nią pośpieszył Michał, skoro, wróciwszy do domu, dowiedział się co zaszło.-Rana w głowie była śmiertelną, „chora żyła jednakże jeszcze do drugiego dnia. Miała chwilę przytomności, w której wyspowiadała się, pożegnała dzieci i prosiła Michała, żeby o nich pamiętał.
Jak spełniał to życzenie zmarłej, miałem sposobność przekonać się, bywając częściej w jego domu. Uczyłem bowiem małą Michasię, która już wtedy liczyła ósmy rok.
Przypadkowo dostała mi się ta lekcya. Znajdowałem się raz na cmentarzu, w czasie, kiedy Michał wraz z dziećmi zajęty był ubieraniem grobu Justysi. Najmłodsze dziecko przeszkadzało mu w tej robocie, wrzeszcząc i płacząc, tak, że co chwila Michał musiał uspakajać je. — Widziałem to stojąc niedaleko, a że miałem przypadkowo parę karmelków w kieszeni, zbliżyłem się i podałem małemu krzykaczowi. Udało mi się tem zatkać mu buzię na czas jakiś.-Michał zobaczywszy to, uśmiechnął się do mnie przy. jaźnie i odezwał się:
— Pan musisz lubić dzieci?
— Jak nie krzyczą.
— He, he, he — a tak, jak nie krzyczą. To pan może dlatego karmelki nosi w kieszeni? Dobry sposób na takich bębnów.
Zawiązała się ztąd dłuższa rozmowa, a potem znajomość, tak że odtąd, kiedyśmy się spotykali na cmentarzu,lub w alei prowadzącej do niego, witaliśmy się już jako znajomi i zawsze nieco pogawędzili. — Raz, przy takiem spotkaniu, radził się mnie Michał, czy nie wiedziałbym jakiego studenta. coby Michasię mógł poduczyć trochę rachunków i niemieckiego, bo w szkole na nią narzekają.Ofiarowałem mu się sam do tego i w ten sposób wszedłem w jego dom, gdzie miałem sposobność przypatrzeć się zblizka owej prawdziwie macierzyńskiej pieczołowitości, z jaką ten, na pozór prosty, nieokrzesany, kowal, wychowywał robaczki swojej Justysi. — Nie zdarzyło mi się słyszeć żadnego brzydkiego słowa, ani przekleństwa z ust jego, co przecież jest rzeczą tak zwyczajną w tej klasie ludzi; odzywał się do nich zawsze spieszczonym głosem, — był dla tych dzieci nie tylko troskliwym opiekunem, ale niańką, matką, a w towarzystwie ich grube i dość surowe rysy jego przybierały wyraz dziwnej słodyczy i dobroduszności.Nieraz patrząc na te dzieci bawiące się pod jego okiem koło stołu, opowiadał mi dużo o ich matce i o sobie, chętnie wracał myślą do tych wspomnień przeszłości, a z licznych opowiadań udało mi się z czasem złożyć tę całą historyę cichej, prostej, a nieszczęśliwej miłości poczciwego Michała.
Nie pamiętam dobrze z jakiego powodu, czy dla choroby, czy z braku czasu, musiałem przerwać moje lekcye z Michasią, - na cmentarz także spacery moje ustały i przez rok cały nie zdarzyło mi się zobaczyć kowala i jego robaczków. Widziałem tylko, będąc parę razy za pogrzebem na cmentarzu, że grób Justysi zawsze z jednaką starannością był utrzymywany, przybył mu nawet, w miejsce starego drewnianego, krzyża, mały pomniczek z kamienia z marmurową tablicą, na której jednak nie umieszczono nic więcej, tylko dawniejszy napis: Justysi.
Napis ten wydawał się Michałowi zupełnie dostatecznym, - nie sądził zapewne, żeby można wymyśleć piękniejszy i dokładniejszy. — Mówił on mu więcej, niż gdyby Bóg wie ile słów było tam wypisanych. Radzono mu, jak się to później od niego dowiedziałem, aby dał inny napis, bo taki doniczego; żeby przynajmniej dodał, że się prosi o Zdrowaś i Wieczne odpoczywanie za duszę zmarłej, ale i na tę poprawkę uparty Michał przystać nie chciał.
Tylko dzieci pilnował, żeby się modliły za matkę, a najmłodsze, kiedy tylko wymawiać słowa zaczynało, wyuczył krótkiej modlitwy: Boziu! daj mamie koronę niebieską. — Dziecię to najkróciej się modliło za matkę, bo po paru latach przeniosło się za nią tam, gdzie rozdają niebieskie korony. Umarło na szkarlatynę pomimo starań, jakich nie szczędził Michał, aby je uratować.- Koło grobu Justysi podniosła się mała mogiłka, ułożona z zuzli i białych kamyków, pomiędzy któremi zieleniły się rozchodniki, a górą gęsty bluszcz, jak zielony dywanik, ją okrywał. — Mogiłkę tę widziałem na kilka dni przed wyjazdem moim z Krakowa..
Po latach ośmiu złożyło się tak, że znowu spotkałem się z Michałem. Tym razem nie na cmentarzu, ale w gmachu szkoły żeńskiej, gdzie szedłem na roczny popis uczennic. Wchodząc do sieni, natrafiłem na gromadkę ludzi, których stróż nie chciał wpuścić do sali, utrzymując, że nie można. Ale jakiś człowiek, porządniej nieco od reszty towarzyszów swoich wystrojony, utrzymywał, że oni tam koniecznie wejść muszą. Poznałem po głosie Michała.Zbliżywszy się do niego, dowiedziałem się o przyczynie sporu. Chciał on na popis wprowadzić kilku swoich znajomych, szczególniej kolegów z warstatów kolejowych, którzy znali niegdyś Justysię, żeby się przysłuchali, jaka to edukowana panna zrobiła się z jej córki Michasi, jak gra na fortepianie, jak mówi i po francuzku i po niemiecku — i deklamuje ładnie. Chciał poczciwiec pochwalić się przed nimi i podzielić się swem szczęściem, swoją dumą. - Poszli z nim nie tyle może dla podziwiania córki Justysi, jak w nadziei traktamentu, który ich potem czekał, ale że nie każdy miał się w co ubrać, żeby wyglądał dość przyzwoicie, więc stróż szkolny wzbraniał się wpuścić ich, na co mocno się oburzał:
— Słyszy pan! — odezwał się biorąc mnie za świadka sporu — on powiada, że tam nie wolno. A przecież tam dzisiaj Michasia — córka Justysi, wie pan ta, coś ją pan uczył, ma egzamin, a ci wszyscy — dodał, pokazując na swoich towarzyszy-znali jej matkę - oni muszą przecież tam być, żeby słyszeć Michasię.
Stróż znowu tłómaczył się, że tylko rodzicom wolno, że w sali miejsca już mało dla gości, że wreszcie takich zasmolonych i Bóg wie jak ubranych panów wpuszczać mu zabroniono. Napróżno Michał dowodził mu, że to są bardzo porządni rzemieślnicy, że jeden z nich nawet dostał medal na przemysłowej wystawie; ofiarował się nawet zapłacić od nich wstępne, jak na komedye do teatru; — stróż nie dał się tem wcale poruszyć, zagroził Michałowi nawet policyą, jeżeli będzie się upierał, -moja interwencya także na nic się nie przydała. Na szczęście, wyszedł ze swego gabinetu dyrektor szkoły, którego dobrze znałem. Poprosiłem uprzejmie: wpuszczono Michała wraz z dwoma najprzyzwoiciej wyglądającymi kamratami do sali; tych, których nie puszczono, pocieszał poczciwiec obietnicą, że im wszystko potem opowie jak było.
Sala była rzeczywiście przepełniona, gorąco w niej było jak w piecu, a masa kwiatów, któremi była ozdobiona, powiększała upał. Michał z towarzyszami znalazł zaledwie trochę miejsca dla siebie w kącie, między piecem i drzwiami, i usadowiwszy się tam, począł zaraz wśród dziewczątek, siedzących na podniesieniu i ubranych świątecznie, upatrywać swojej Michasi. Długo kręcił głową, na jednę i na drugą stronę, wyciągał ją nad głowy i ramiona stojących przed nim osób, aż wreszcie zobaczył ją.
— O patrzcie! tam koło okna — trzecia od ściany — ta w białej sukience z niebieską szarfą — mówił do towarzyszy swoich. Sama sobie tę sukienkę uszyła — dziewczyna ma talent, powiadam wam, do wszystkiego. Druga matka.
Mówił niby zniżonym głosem, ale tak mimo to głośnym, że poczęto psykać. Chwilę jednak potrzeba było, zanim się zmiarkował, że to na niego psykają. Aż jakiś pan, przed nim stojący, musiał mu wyraźnie powiedzieć, aby był cicho.Michał spojrzał na niego zdziwiony, pytającym wzrokiem, a kiedy ten objaśnił go, że przez niego nie słyszy deklamującej panienki, machnął ręką i rzekł:
— E, furda o to! Jak Michasia panu oddeklamuje, to dopiero będzie co posłuchać.
Jegomość ów spojrzał na niego jak na waryata i obrócił się plecami, a Michał wrócił znowu oczyma do swojej Michasi i nie mógł się powstrzymać od wypowiadania swoich myśli bodaj cichym szeptem. Parę razy mu się zdawało, że dziewczyna spojrzała na niego, że go dojrzała w tłumie; wtedy szturchał łokciem swoich towarzyszy, kazał im się patrzeć na nią i uśmiechał się do niej i kiwał głową — To znowu dziwiło go: dlaczego jej nie wołają na środek dla popisywania się, kiedy żadna tak nie deklamuje, jak ona.Ile razy, jaką inną wywołano, niecierpliwił się i przestępował z nogi na nogę niezadowolniony. Nareszcie doczekał się, że zawołano: Michalina Wrześniak.
— To córka Justysi - objaśnił obok stojących - o! patrzcie - ta z niebieską szarfą.
I podniósł się na palcach, aby mógł ją lepiej widzieć.
— Jak ona idzie, jak księżniczka jaka — mówił uradowany, spotniały cały ze wzruszenia i radości.
Rzeczywiście Michasia wyrosła na wcale piękną panienkę; przez te kilka lat, co jej nie widziałem, zmieniła się tak, że nie byłbym jej poznał. Michał objaśnił mnie, że wykapana matka; tylko oczy miała ojca: czarne, głębokie, które dziwnie odbijały od jasnych włosów i stanowiły niezwykły urok. — Kiedy zaczęła deklamować, Michał wyciągnął szyję, przystawił dłoń do ucha, aby mógł lepiej słyszeć; nawet dech zatrzymał w sobie, byle żadnego wyrazu nie stracić. O ile przedtem był nieuważny. o tyle teraz stał się drażliwym na każdy szmer, który mu przeszkadzał w słuchaniu, i ledwie kto ruszył nogą, albo zakaszlał, wnet zwracał się do niego niezadowolniony, chcąc wzrokiem nakazać milczenie. — Kiedy Michasia skończyła, zaczął walić jej brawo, a gdy zobaczył, że nikt go nie naśladuje, z oburzeniem spytał mnie:
— Czemuż te osły nie klaszczą?
Wśród ciszy, panującej w sali, słowa te słyszane były przez wszystkich i wywołały u jednych zgorszenie, u drugich śmiech. Jedni sykali, drudzy wyraźnie żądali wyrzucenia gbura z sali. Dyrektor wysłał dwóch stróży, którzy biednego kowala wyprosili za drzwi.
—Nie pojmował dobrze dlaczego to robią i chciał opierać się, ale gdy widział ogólne wzburzenie przeciw sobie, zmieszał się i ustąpił.
Tylko we drzwiach zwrócił się jeszcze raz twarzą do sali i zawołał donośnym głosem: — Nie rób sobie z tego nic, Michasiu! Ja tu w sieni poczekam na ciebie.
Ogólnym śmiechem przyjęto owo odezwanie się, a Michasia zaczerwieniła się ze wstydu.
Kiedy po egzaminie wychodzić zaczęto, żartowano sobie głośno z oryginalnego znalezienia się Michała, a wychowanica jego na pół z płaczem, a na pół z gniewem, oświadczyła mu, że niepotrzebnie tu przyszedł, bo jej tylko wstyd robi. Powiedziawszy to, poszła naprzód, nie czekając na niego. Michał powlókł się za nią markotny i zginął mi z oczu w tłumie.
Po paru latach spotkałem się z nim jeszcze raz na cmentarzu. — Przyszedł tam z małym chłopcem Jędrusiem, który, jak mi powiedział, chodził już do drugiéj gimnazyalnéj. Przynieśli na grób trzy lampki i wieniec, bo to była właśnie rocznica śmierci Justysi. — Michasi nie było z nimi. Kiedy się o nią zapytałem Michała, powiedział mi, że poszła bardzo dobrze zamąż, za jakiegoś profesora, że jej już od roku niema w Krakowie, bo męża przenieśli podobno do Tarnowa, czy do Sącza.
— Jakto podobno? — spytałem. — To nie wiecie napewno, gdzie się znajduje? Czy nie pisuje do was?
— E, gdzieby jéj się tam chciało? Ona teraz wielka pani, to jéj nie wypada przyznać się do biednego kowala. Ona jak ona, jeszczeby tam nie była najgorszą, — chciała nawet na wesele mnie zaprosić, ale mąż nie życzył sobie.
— A to się wam pięknie odwdzięczyła za opiekę.
Poskrobał się po głowie zaturbowany, że nie miał nic na usprawiedliwienie Michasi przedemną.
— Ha, cóż robić! — rzekł wreszcie. — Toć ja to nie tyle dla niej robił, ile dla Justysi, bo mnie prosiła o opiekę...
Powiedziawszy to, zabrał się do zapalania lampek, potem ustawił je rzędem przed nagrobkiem i uklęknąwszy wraz z Jędrusiem, począł się modlić...