Dobrodziej mimo woli
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Dobrodziej mimo woli |
Pochodzenie | Gazeta Kujawska, 1911, nr 141, 144, 149, 151 |
Redaktor | Jakub Neumark |
Wydawca | Jakub Neumark |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Bracia Piotrowscy |
Miejsce wyd. | Włocławek |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Pan Włodzimierz Ziarnecki uczuł się nieszczęśliwym i — rzecz dziwna — starym. Przyszło to nagle, nawiedziło go to pierwszy raz, lecz ustąpić nie myśli. Jak gdyby ktoś jedno w kółko powtarzał mu nad uchem:
— Nieszczęśliwy stary! nieszczęśliwy stary!
Młodym, co prawda, pan Włodzimierz nie jest; mając sześć krzyżyków z górą. — Nie obciążały go one wszakże dotąd, nie zrobiły tetrykiem. Nie dźwigał ich, jak inni w jego latach, lecz nosił raźno i pogodnie.
Czy w zdrowiu pana Włodzimierza coś się popsuło, czy jakie nieszczęście go dotknęło, że człowiek ten, silnie zbudowany, z czupryną siwiejącą ale gęstą, ramiona opuścił, skulił się, zdrobniał, zmalał i tkwił bez ruchu, jak automat, w wygodnem fotelu przed biurkiem...
Nie klął, co zawsze, gdy był zły, działało znakomicie na uspokojenie nerwów. Nie biegał po pokoju, co miało własność zmniejszania wybuchów temperamentu sangwinicznego od lat najwcześniejszych, a nie ochłodzonego przez szereg krzyżyków, jakie po nim przeszły. Siedział skulony, zbiedniały i tak do siebie niepodobny, że gdyby figurkę tę zobaczył, wydałaby mu się cudzą.
Pan Ziarnecki widzieć figurki nie mógł, ale czuł ją w sobie; wpełzała mu do duszy; obca jego naturze i usposobieniu, wtłaczała się, wgryzała aż do fizycznego bólu.
Pokój jest duży, jasny, umeblowanie zdradza zamożność, obrazy i kwiaty gust pana domu. Na zielone sukno biurka, dębowe jego ramy, przyciski, kryształowe kałamarze, kubki, popielniczki i zmięte rysy Ziarneckiego przez szyby dwuch olbrzymich okien płyną fale słońca. Rozpryskują się leciuchno w złociste iskierki, zapalają, gasną, drgają, załamują, lub tworzą siedmiobarwne tęcze. Wnosząc ruch i zmienność, dają przedmiotom zapełniającym pokój, ułudny pozór życia. Tylko skrzywiona matka pana Włodzimierza fascynacji nie ulega; Pozostaje wciąż jak była.
Pod biurkiem leży pies, wierny Hulaj, z drzemki obudzony, i oczy dobre, miłujące, zwraca w stronę Ziarneckiego. Lecz pan nie odpowiada; polizany w rękę, nie głaszcze życzliwie; patrzy, a nie widzi, nie śpi, a trwa w bezwładności i bezruchu.
Wylękły ogromnie, pies zaczyna się kręcić po pokoju: chodzi, siada, wstaje, drepcze, przechyla głowę to w prawo, to w lewo i wzrokiem zdumionym obserwuje... Wygląda, jak gdyby się dorozumiewał, że coś złego tutaj zaszło. Bo Hulaj jest psem doświadczonym: z niejednego pieca chleb jadał, niejedno wycierpiał a przetrwał — bo Hulaj zna życie.
Jeśli dolę człowieka zowiemy nieraz psią, psia bywa bardzo do ludzkiej podobna; tak samo wśród perypetji losu przez czyśćce, piekła, nieba naprzemian się wijąca. Tak samo uśmiechy ma radosne, tak samo rozpacza, wygrane i przegrane, tryumfy i porażki, wykolejenia i bankructwa, postępki liche, marne i czyny wspaniałe. Miewa wielkie wygrane, lecz nie obce jej i samobójstwa, tem godniejsze od ludzkiego, że nie wiedzie doń egoizm, a tem cięższe, że bierne i nie mogące być dziełem jednej chwili: powolne głodzenie się na śmierć z tęsknoty i nieukojonego smutku.
Hulaj przebywał także rozmaite chwile — złe, dobre i najgorsze; nie jest ulubieńcem losu, chociaż w warunkach obecnych takim się wydaje. Warunki obecne — nudna filisterska wegetacja i jego nawyknienia wielkopańskie — któżby śmiał równać jedno z drugiem!... Już imię samo świadczy: zdrobniałe Milusie, Fifinki, Azorki, Bijonsie, Perełki, Filutki — bombastyczne Trezory, Amory, Kastory — i Hulaj, królewskie imię psiego rodu — synonim siły oraz wolności bezkresnej. Gdy je wymówisz, nie skomli ci ono, lecz wieje wichrem, huraganem, burzą, wali rozpędem życia, harcuje wśród przestrzeni okiem niedosięgłych...
Hulaj przyszedł na świat w pałacu własnym, (nie jakiś tam parwenjusz pierwszy lepszy, lecz dziedzic — sukcesor prawy Jędzy i Bystrego) w budzie obszernej, wspaniałej, wysłanej świeżuteńkim sianem. Miał prócz pałacu, pola, łąki, miał lasy, park i ogród. Mógł je przebiegać od świtu do nocy, zasypiać pod drzewami lub w słońcu się pławić; był kochany i pieszczony. Towarzyszył dwom chłopczykom, niemniej od niego swawolnym, a tak przyjacielskim, że traktowali go jak brata. Szaleli we trzech, niby rozhukane źrebce. Niczego do szczęścia im nie brakło. Nawet później, gdy niewiadomo po co, rzucili piękne pola, łąki, lasy, ogród i zamieszkali w paru ciasnych pokoikach, a pies w sieni przy drzwiach, nie było jeszcze źle. Dopiero gdy pan zaczął chodzić z taką, jak ta, twarzą, lub siedział skulony...
Wówczas i chłopcy posmutnieli, żywność stała się lichszą, skąpo wydzielaną — wreszcie on, Hulaj, przyjaciel wierny, towarzysz, stróż, obrońca, został wyrzucony z domu.
Wygnał go pan, grożąc; chłopcy mieli łzy w oczach, pani była smutna, nikt wszakże za Hulajem nie przemówił. Noc spędził na podwórku, błąkał się i szczekał; urazy nie pomny, rad wrócić w każdej chwili, na pierwsze wezwanie. Głodny i zziębnięty, rano, gdy chcieli przed nim uciec, gonił ich; dopędził. Gonił jeszcze, gdy siedli do jakiegoś olbrzymiego pudła, gdy świst się rozległ i poszły w górę kłęby dymu. Biegł całą siłą nóg młodych i rączych — gnał jak wicher, dopóki tchu starczyło...
Przygarniali go źli i dobrzy, maltretowany był i bity, pieszczony i przyuczany do polowań; uciekał jednak zawsze, ilekroć trafiła się sposobność; dręczyła go tęsknota, a ludzi nowych miał w pogardzie.
Wycierpiał naówczas dużo biedny Hulaj.
Kto wie, czy nie odżyły mu dziś w pamięci te wszystkie niedole? czy nie porównywa dawnych panów, których potrosze zapomniał, z nowym, którego kocha i o którego się obawia?
Gdyby zaś miał także na względzie swoje własne dobro, nie bierzmy za złe psu. Czyż jedynie człowiekowi, wolno być samolubem! Ma prawo do tego i Hulaj — więc jeśli się troszczy o kąt dla siebie i chleb — jest zupełnie w porządku. Nie bez trudu przywykł do nowych warunków, ale skoro przywykł on, Hulaj, przestrzeni rozległych, zamknięty niby w klatce — skoro przywykł i nieźle się czuje, wolałby już tak pozostać, lecz wystraszony wzrok Hulaja zdradza tyle najszczerszej miłości, że dość nań spojrzeć, by uwierzyć, iż pewniejszego przyjaciela można długo szukać, a nigdy nie znaleźć.
Pies kręci się niespokojny, pan Włodzimierz ani drgnie — słońce praży obydwuch, jak gdyby chciało z mieszkania wypędzić. Na czoło pana Ziarneckiego wystąpiły ognie; pies wywiesił język. Zarówno pan, jak Hulaj nie zwykli w tych godzinach siedzieć tu naprzeciw siebie, czekając Bóg wie na co. Pan w chłodnej komnacie biurowej, spełniał funkcję która psa mocno dziwiła: systematycznie skrobał po papierze długiem piórem gęsiem. Od czasu do czasu przychodził jaki inny pan; rozmawiali, lub skrobali we dwuch, przeglądali ogromne foliały, a pies drzemał.
Dopiero w dwie lub trzy godziny po południu pan i Hulaj opuszczali biuro, gdy zaś w mieszkaniu się znaleźli, dawano im smaczny obiad.
Innemi dniami znowu od samego rana wyjeżdżali za miasto, gdzie Hulajowi dużo było wolno. Biegał, jak za dawnych czasów, tarzał się po trawie, szczekał na wróble, szalał bez pamięci, w końcu pochłaniał ogromną porcję mleka z chlebem i tryumfalnie w dorożce lub tramwajem do domu powracał. Zimą dnie takie spędzali na mieście, gdziekolwiek jedli obiad, by stara Wojciechowa miała święto — pan i pies zawsze razem — towarzysze nierozłączni.
Odkąd Hulaj, kupiony od jakiegoś draba, który go innemu „zwędził“, dostał się do pana Włodzimierza, dziś po raz pierwszy jest inaczej. Nie wyszli wcale, duszą się w mieszkaniu; pan siedzi skulony, jakby przemarzł, a słońce praży ogniem. Dopókiż tak będzie?...
To samo pytanie staje w myśli pana Włodzimierza i budzi go z letargu.
— Zawsze! woła na głos.
Hulaj, który tego słowa nie rozumie, nie wie jak ma się zachować; jednocześnie uszczęśliwia go zaczepka, a trwoży ostry ton. Polizał rękę pańską — nic... Po chwili westchnienie głębokie:
— Nigdy!...
Hulaj i tego nie rozumie. Wyłby, gdyby śmiał, tak go sytuacja niejasna wyprowadza z równowagi.
Ziarnecki ma łzy w oczach; cały się trzęsie — łka. Hulaj przypada mu do rąk, do szyi, do twarzy; skomli, piszczy, pociesza i współczuje.
Zrozumiał: ten człowiek cierpi... Kocha go jeszcze bardziej i na wszelki możliwy dla siebie sposób miłość swą objawia. Brak mu słów, ale jego dobre oczy mówią. Ale pan tego nie widzi. Pan Włodzimierz jest bardzo nieszczęśliwy; jest znękany, zabity.
— Nigdy już...
— Zawsze już...
Te okrutne słowa — katy mózg mu przewiercają.
Zawsze od dzisiaj czeka go dzień bezcelowy — dzień, z którym nie wie co zrobić. Nigdy już na swoim fotelu przy stole swoim nie zasiądzie w biurze... Otrzymał dymisję!
— Zawsze już!... Nigdy już!...
Po czterdziestu latach, nie tyle wypracowanych ile wysiedzianych w instytucji kredytowej, pan Włodzimierz czuje się pisklęciem, wyrzuconem z gniazda, w którem powinien był tkwić do śmierci. Wydalono go uprzejmie, ponieważ dosyć się natrudził i czas mu wypocząć. A jeśli on nie życzy sobie wypoczynku? — Jeśli nie chcę? jeśli potrzeby nie czuję? — wołał, zmiarkowawszy co się święci.
— Młodzi także żyć muszą — odparł krótko jeden z radców najbardziej wpływowych, a przytem nieomylny.
Widząc, że głową muru nie przebije, pan Włodzimierz podał się do uwolnienia — i oto dziś, w pierwszym dniu przymusowego wypoczynku jest melancholji blizki.
Cóż stąd, że emeryturę otrzymał niezgorszą — cóż, że ma tam jaki taki grosik wdowi na czarną godzinę, więc troska o byt go nie gnębi — alboż to jest wszystko?... Serce mu pęka z żalu nad przyszłością instytucji, która usuwa ludzi w sile wieku, pożytecznych, gorliwych, ponieważ trzeba miejsca dla młokosów, bo oni także żyć muszą.
— A co ja? co ja? — kwili w panu Włodzimierzu czterdziestoletnie nawyknienie do stoika biurowego.
Młodzi mogli wybrać sobie inny zawód, niekoniecznie urzędniczy, by pchać tam, gdzie ciasno. Tyle fachów na świecie, tyle źródeł zarobku i pracy, że wstyd naprawdę, gdy młody woli deptać po piętach staremu, niż dobijać się stanowiska w handlu, przemyśle, komunikacji, budownictwie, rolnictwie, sztuce lub nauce!
— A co taki stary z sobą zrobi — hę?...
Biadania i protesty Ziarneckiego przerwał Hulaj.
Skomląc radośnie, wypadł do przedpokoju i rzucił się do klamki. Wystarczało zadzwonić, z miejsca się nie ruszywszy, by przyszła Wojciechowa, lecz wstał żywo i udał się za psem.
Gdy drzwi otworzył, mignęły białe delikatne ręce, luźny szlafroczek, fartuch i złoto-płowa główka; Hulaj wybiegł w podskokach i o mało nie przewrócił drobnej osóbki, przytulonej do poręczy schodów, napaścią jego wszakże nic a nic nie wylękłej. Zdawała się owszem rada czułemu powitaniu: zachęcała psa do figlów, a gdy twarzyczkę jej polizał, wybuchnęła pełną gamą srebrzystego śmiechu.
Pan Włodzimierz stał we drzwiach, zapatrzony w dziecko. Śmiech małej podziałał na jego apatję niby ożywczy strumień zimnej wody. Rozchmurzył się zupełnie.
Po chwili wszyscy troje weszli do mieszkania.
Mały gość kroczył naprzód; za nim Hulaj, na szarym końcu gospodarz lokalu. Gościem była dziewuszka pięcioletnia, wesoła, śmiała, ruchliwa, bajecznie wygadana i ładniutka. Wszedłszy, potrząsnęła grzywą jasnych włosów i zabawnie się skrzywiła.
— A u nas okna otwarte i — rzekła tonem wyższości.
— A i u nas może być to samo — odparł pan Włodzimierz — łącząc czyn ze słowami.
— A co? teraz dobrze? — dodał po chwili, gdy ochłodziło się w pokoju.
— A dobrze.
— A więc siądź! — pogadamy.
Dziewczynka wdrapała się na fotel, wciąż papląc z nieodzownem a na początku każdego frazesu, co i pan Włodzimierz naśladował. Zaledwie usiadłszy, zsunęła się na ziemię, przeszła parę razy tu i tam, znowu siadła, wciąż rozmawiając to z psem, to sama z sobą, to rzucając Ziarneckiemu śliczny uśmiech lub pytanie, na które miała odpowiedź gotową.
Z uśmiechu, pełnego życzliwości i porozumienia, na widok kociąt, myszek, słoni i innych drobiazgów, których było tutaj pełno, wyłaniał się wniosek, że dziewczynka przychodzi nie pierwszy raz, zna to wszystko dobrze; w mieszkaniu pana Włodzimierza czuje się jak w domu. Odwiedzała go istotnie często — mianowicie zawsze, ilekroć spotkali się na schodach.
Znajomość między Ziarneckim a dziewczynką nie datuje się od wczoraj; trwa całe pół roku, przeszła pewne próby, nic nie straciwszy, lecz owszem zyskuje. Nie zawsze tak bywa.
Początek znajomości miał dla małej następstwa dotkliwe — jedne z tych, jakiemi niegdyś upamiętniano wypadki ważniejsze na skórze pacholąt. Dostała parę klapsów.
Przyznała się Ziarneckiemu później, jako dobra znajoma.
Gdy pytał: za co bili? — pokręciła główką i odparła:
— A bo... nie wiem.
Pan Włodzimierz zdumiał. Za co takiego aniołeczka bić — nie mieściło mu się w głowie. Karać można, czasem nawet trzeba; lecz karać bez winy jest podłością. A gdzież tu wina jakakolwiek.
Szedł raz do domu na obiad, myśląc o zajmującym referacie (o czemże innem myśleć ma urzędnik?...) gdy, jak z ziemi wyrosła, dygnęła przed nim malutka dziecina i zawołała, zwracając się do niego.
— A mamusia tełaz nie ma lekci.
Była tak śliczna, tak rozkosznie uśmiechnięta, że pan Ziarnecki wrażliwy na piękno, zdjął kapelusz i nisko się ukłonił. Zrobił to mimowoli, prawie instynktownie; potem usunął się — dziewczynka poszła pierwsza naprzód. Idąc, zaczęła znowu:
— A wiesz? panienki wyjechały.
— Przestań-że — co kogo obchodzi! strofowała ją dziewczyna, obładowana koszem, idąca za nimi.
— A mamusia telaz głać nie będzie..
— Dosyć!
— A pianino pójdzie do... do...
— Do naprawy! — krzyknęła towarzyszka małej. Komu to Mania opowiada? na co? po co?
— A naszemu panu! odparło dziecko z godnością. Naszemu panu mówię.
— Naszym panem jest tatuś!
— A ten nie nasz?
— Nie.
— A nasz — nasz! Bo i na naszych schodach — i w naszej sieni... Tu jego drzwi — a tu nasze.
Za to dzieciaka obili! Za to, za nic więcej!
Pan Włodzimierz zna tylko z widzenia rodziców Maniutki. Nie chciał ich poznać bliżej. Pani jest piękna, pan ma pozór sympatyczny; cóż stąd, kiedy głupcami są oboje! Nie zwykł też pan Ziarnecki wtrącać się do cudzych interesów, mimo bliskiego sąsiedztwa mógł o Gwozdkach nic zgoła nie wiedzieć; człowiek dyskretny, dobrze wychowany, plotkami się nie trudzi.
Lecz inni sąsiedzi wyznawali zasadę wprost przeciwną: lubili mianowicie znać się wzajem na wylot; więc się nie utaiło i pan Włodzimierz został także poinformowany, że Seweryn Gwozdek jest byłym pracownikiem banku, którego właściciel zarwał klientów swoich na ogromne sumy i uciekł gdzie pieprz rośnie.
Tu dodamy, że wypadek powyższy miał w swoim czasie duży rozgłos, tak dalece, że nawet opinja publiczna interesowała się w początkach dolą funkcjonarjuszów firmy, pozostałych bez chleba, przyczem zarobili nieco reporterzy i wydawcy gazet, nie tyle wszakże, ile sensacja dawać zwykła, bowiem nikt sobie w łeb nie palnął, więc sprawa przycichła sama przez się. Dziś, mało kto pamięta o niej. Zdystansowały ją oszustwa jeszcze śmielsze i zbrodnie genjalne, wzorowane na opowieściach sławnych dedektywów.
Pokrzywdzeni natomiast, zarówno klijenci bankowi jak i oficjaliści, muszą sobie radzić bez pomocy społecznej. Wątpliwości nie ulega, że który z nich nie pójdzie na dno, ten wypłynie. Wszystko tu zależy od szczęścia, lub jak ludzie praktyczni dowodzą — od umiejętności przystosowania się do warunków, która to umiejętność nie byłaby wcale sztuką, gdyby indywidjum niezamożne samo z siebie, a z jakichkolwiek przyczyn pracy zarobkowej pozbawione, mogło choćby przez czas najkrótszy wytrwać mężnie bez dachu nad głową, bez jadła, bez napoju i bez... listka figowego. Lecz osobników tak wytrwałych niema między nami; jesteśmy narodem sybarytów; każdy chce jadać w dzień i sypiać pod dachem, który z roku na rok bywa droższy. Dlatego przystosowanie się jest dla nas arcy-sztuką.
Prawdopodobnie dla wypróbowania sił swoich w tym kierunku, sądząc nawet, iż obiera jak najlepszą drogę, zaraz po katastrofie rodzina Gwozdków przeniosła się do dwóch pokoików, z których jeden był zupełnie ciemny, drugi zaś bezsłoneczny — z kuchnią, wielkości średniej folwarcznej „szafarni“, oraz wilgotną sionką, zwaną przedpokojem. Pani Gwozdkowa zdobyła parę lekcji muzyki, pan zaś, bogaty w mnóstwo obietnic protektorów wpływowych, czekał cierpliwie zmiany losu.
Czas jednak upływał i, jeśli się co zmieniło, to tylko na gorsze. Uczenice rozjechały się, pianino poszło tam, gdzie idą skromne biżuterje, futra i wszelka lepsza odzież, a gdy tego zabraknie warsztat pracy biedaków — maszyna do szycia lub fortepjan. Ile już nigdy nie powraca — nikt dotąd nie podjął statystyki. Liczba jest ogromna. Obciąża ona wiele sumień.
— A wiesz? — mówiła znowu kiedyś Mania, skacząc z psem na wyścigi — był u tatusia głuby pan i bałdzo się gniewał...
— Bo tatuś niema łubla! — dodała figlarnie.
Innego razu przyniosła nowinę:
— A wiesz?... Kasia sobie poszła, bo tatuś niema łubla, a mamusia niema lekci.
Ziarnecki wszedł w porozumienie z głubym panem, na skutek czego gniew się nie powtórzył. Rządca zaspokojony, przyrzekł niby czekać do pewnego czasu. Zatrzymać Kasię było trudniej; tego pan Włodzimierz potajemnie zrobić nie mógł, mimo, iż z całego serca pragnął. Kasia nie wróciła.
Bo tatuś niema łubla!... Nieszczęsny łubel w każdej rozmowie się pojawiał, ale dziewczynka nie znała go chyba, czy może wiedziała już cośkolwiek o prawach własności. Bawiła się często u pana Włodzimierza błyszczącemi monetami; gdy wszakże jako cacka do kieszonki jej wkładał, dziękowała uprzejmie, lecz nigdy nie wzięła.
— Szlachetna i dumna! — zachwycał się Ziarnecki małą.
— A oni ją obili! — wzdychał, wspomniawszy pierwsze spotkanie na schodach.
Panna szlachetna i dumna kręciła się po pokoju, świergocząc jak ptaszę. Opowiadała psu bajkę niezmiernie zajmującą o myszach, kotach i dobrej dziewczynce, która dla całej tej gromady przyrządzała obiad. Hulaj słuchał w skupieniu. Ziarnecki rozmyślał.
Jest dziś niewątpliwie chory. Jest zdenerwowany, czego dotąd nigdy nie doświadczał. Bo jakiż inny powód natłoku myśli, którym opędzić się nie może, gorzkich wyrzutów które go prześladują, męczą i dręczą do najwyższego stopnia.
Zawsze spokojny, rozważny w każdym czynie, jak przystoi człowiekowi dojrzałemu, staremu już potrosze — gdy tymczasem dzisiaj napadają go skrupuły dziwne, wątpliwości i pytania:
— Czy postąpiłeś jak należy? czy nie mogłeś postąpić inaczej? szlachetniej i godniej?...
Pan Włodzimierz, który dotąd nigdy się nie zastanawiał, czy nie pobłądził kiedykolwiek w życiu swojem szarem i niewybitnem lecz bezwzględnie prawem — dziś doznaje obaw...
Coś się w nim łamie, a jednocześnie dźwiga. Coś się w jego duszy budzi, czego nie znał, więc jest zdumiony i wylękły.
Pancerz zadowolenia, zarówno z siebie samego jak i z życia, pancerz pod którego osłoną błogo płynęły Ziarneckiemu lata, pokruszył się niby gliniany garnek: świat wygląda szerzej, różnorodniej i bezwarunkowo smutniej. Mnóstwo ludzi cierpi — lecz nie z własnej winy — nie! — tak ryczałtowo sądzą tylko egoiści i srodze się mylą. Alboż winnymi są choćby Gwozdkowie lub ta dziecina biedna, której on, Włodzimierz Ziarnecki, tyle radości zawdzięcza, a nigdy nie pomyślał, że ona cierpi brak!...
Był niegodnym, był podłym, bo ojciec tej dzieciny niema chleba, utraciwszy pracę, bez której żyć trudno, nawet mając dostatki, a cóż dopiero w nędzy.
Gdyby był zechciał, gdyby jak dziś pojmował, mógł dawno przez stosunki swoje dać Gwozdkom pomoc, którąby z wdzięcznością przyjęli — nie jałmużnę, nie potajemną milczkiem opłatę lichego mieszkania, lecz tę jedyną pomoc, jaką człowiek bliźniemu swemu ma prawo ofiarować, a tenże bliźni bez fałszywego wstydu wziąć może: pracę i zarobek.
Mógł to uczynić, ale nie dbał. Trzymając się z daleka od ludzi, którzy przecież są rodzicami Mani, krzywdził zarazem to dobre miłe dziecko, żyjące w warunkach coraz gorszych, pewno licho karmione, (on ciastkami opycha i do choroby jakiej doprowadzi!) trzymane w murach, bez powietrza, odkąd biedna matka nie mając sługi, ledwie czasem wychodzi z córeczką na spacer.
— Tak dalej być nie może! — konkluduje Ziarnecki. Mam jeszcze łeb na karku i garść kolegów życzliwych. Zaraz od jutra zacznę...
Nie od jutra! Po co czekać?... Dziś w wieczór wstąpi do cukierni, gdzie starzy jego towarzysze przychodzą na kawę i gazetę. Tymczasem zaś... tymczasem...
Oblicze pana Włodzimierza zajaśniało nagle żywem ukontentowaniem, pochylone barki wyprostowały się; jak gdyby urósł i odmłodniał pod wpływem nowej fali myśli, które nie wiadomo skąd się wzięły.
To, co przed godziną jeszcze, było mu brzemieniem, stało się w jednej chwili przyczyną uciechy i radości. Ma tyle godzin wolnych, on, dawniej podwładny, jak dziś sam sobie panem, od nikogo niezależnym, ma cały dzień dla siebie — a jak go spędzi, wie już teraz i wesoło się uśmiecha.
— Słuchaj, Maniu — woła radośnie — krzyczy niemal: możebyśmy pojechali gdzie na spacer.
— I Mania? I Mania? — pyta zdumiona dziewczynka.
— Naturalnie!... Przedewszystkiem Mania.
— I ty?
— Jeśli mnie zechcesz zabrać.
— I Hulajek?... klaszcze Mania w drobniutkie rączyny.
Tu psa ogarnia szał, skacze kolejno na pana i na małą — liże ręce obojga, skomli, piszczy, znów skacze. Trudno go uspokoić. Manię to nadzwyczaj bawi; srebrny jej śmiech napełnia mieszkanie.
— Pojedziemy na spacer!... Jedźmy już jedźmy! — woła nagląco i biegnie ku drzwiom.
— Tak nie można — perswaduje Ziarnecki. Trzeba zapytać mamy.
— Nie, nie! — poczekaj.
— Dlaczego?
— Bo widzisz!.. nie można. Mamusia pierze... i nie można do niej...
— Więc chodźmy do ojca. Trzeba się opowiedzieć komuś — rzekł stanowczo Ziarnecki.
Mania wybuchnęła znowu śmiechem. Śmiała się teraz całą duszą, skakała, a tańczyła.
— Ty nie wiesz!.. ty nic nie wiesz!... wołała jednocześnie.
— O cóż idzie? Nie wiem.
— Tatuś do biuła poszedł! Tatuś ma biuło — ma!... — zawołała z tryumfem dziewczynka. Jak długo tam pochodzi, to Mania dostanie żółte buciki i sukienkę! A ty nic nie wiedziałeś!...
Pan Włodzimierz śmiał się także. Kamień spadł mu z serca. Był szczęśliwy, był uradowany.
— Ale tem bardziej pojechać na spacer musimy, zawołał z fantazją. Po co w czterech ścianach prażyć się jak w kotle! Chodź do mamy — ty naprzód, ja za tobą. Powiedz, że stary pan, że dziaduś... No, Hulaj, do Wilanowa jedziesz — psie!...
Pani Gwozdkowa, rada przyjacielowi córki, stropiła się wszakże wizytą niespodzianą. Próbowała tłumaczyć:
— Pan bardzo łaskaw — ale będzie miał z Maniusią kłopot...
— Żadnego — jak Boga kocham! — upewniał Ziarnecki.
— Pan bardzo łaskaw — a myśmy tacy dziś szczęśliwi! — rozgadała się młoda matka nie gorzej od córki.
— Mój mąż, panie... od dnia dzisiejszego...
— Wiem, wiem — serdecznie winszuję!...
— Tyle czasu... drożyzna coraz większa... mówiła dalej pani Gwozdkowa z oczami łez pełnemi. Myślałam, że to nigdy się nie skończy...
— Jednak chwała Bogu...
— Nie było nigdzie miejsca. Komu dobrze, ten siedzi — więc mimo poparcia ludzi dobrych, czekaliśmy tak długo... Dopiero od dzisiaj... pewien zacny urzędnik podał się do emerytury... oby żył do stu lat!... Ktoś tam na jego miejsce wyżej poszedł i mężowi mojemu wolna posada się dostała.
Uszczęśliwiona kobiecina mówiła jednym tchem. Płakała z uciechy, ubierając małą w świeżą sukienkę i płaszczyk.
— Teraz już nie zginiemy — upewniała gościa. Sewer umie pracować, pilny jest, gorliwy — a „Wzajemny kredyt“ to nie jakiś tam bank pierwszy lepszy. Tam dosłużyć się można wypoczynku na starość...
Ku wielkiemu zdumieniu pani Sewerynowej, obie jej spracowane dłonie w rękach Ziarneckiego się znalazły i jedną po drugiej pan Włodzimierz ucałował.
— Obyście doczekali starości pogodnej — rzekł wzruszony szczerze, przyczem z całego serca rad, iż to on właśnie zrobił miejsce młodemu, który też żyć musi.
— Co za traf pomyślny! cieszył się w duchu emeryt.
— I co za rozum radcy! Wszak to on myśl podał! On też pewno protegował Gwozdka, za co mu podziękuje.
Zbytecznem byłoby dodawać, że pierwsza wycieczka z Manią sprawiła dużo przyjemności obojgu. Do następnej należeli rodzice dziewczynki. Zawiązała się przyjaźń gorąca; pan Włodzimierz znalazł w sąsiadach druhów, a córkę ich traktuje jak rodzoną wnuczkę. Na los emeryta bynajmniej się nie żali i powtarza nieraz, że młodzi także muszą żyć, kto zaś tego nie rozumie, jest brudnym egoistą.