<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dobry człowiek
Pochodzenie Typy i charaktery
Wydawca Piller; Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1876
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
I.
DOBRY CZŁOWIEK.

Nieznany autor „Paradoksów Koronnych“ powiada nam o królowej Bonie, że inaczej nie zwała głupich ludzi, jeno — dobry człowiek! Od niej to zapewne poszło i dzisiejsze nasze: „dobry człowiek,“ „dobry człeczysko,“ zastosowane do tych, których inaczej określić trudno. Dobry człowiek jest i u nas i wszędzie typem bardzo pospolitym; ale w gminie tych dobrych ludzi, których się co krok spotyka, ogromna rozmaitość!
Dobry człowiek może być głupim, głupawym, a nawet uczonym (co się trafia); nie może jednak być człowiekiem charakteru tęgiego, bo ta dobroć najczęściej oznacza brak jego zupełny. W społeczeństwie ci dobrzy ludzie są prawdziwą plagą i nieszczęściem. Nikogoby nie chcieli obrazić, nikogo zadrasnąć, nikomu się sprzeciwić; potakują więc i kłaniają się, uśmiechają, uniewinniają i puszczają mimo, co tylko chce przejść, nie zatrzymując po drodze.
Dobrym też ludziom pospolicie najgorzej się dzieje, każdy się niemi posługuje, popycha, zwala na nich winę, z swoich się grzechów niemi obmywa — i przyjaciele wszystkich, najczęściej jednej przyjaznej prawdziwie duszy nie mają. Ale oni wolą to wszystko znosić, niż raz się ostro postawić i wyjść ze swej skorupy lenistwa i słabości. W młodości są to posługacze wszystkich rówieśników, pierwsi do nastawienia pleców, gdy po nich drapać się komu potrzeba, w klasach na ich rachunek robią się figle, za które pokutują; oni najniebezpieczniejszych podejmują się misyj i z każdej kłótni guza wynoszą. Nieco później dobry człowiek zwykł sekundować do pojedynków, dawać obiady w interesie przyjaciół, jeździć za cudzemi sprawami, czasem sądzić kompromisa i od stron obu za nie odbierać obelgi zamiast podziękowania. Nakoniec dobry człowiek żeni się złapany, sam nie wiedząc czemu i dla czego, nie chcąc być niegrzecznym. Że jest najlepszym mężem, tego się domyśleć łatwo, żona go gdyby nie chciała za nos wodzić, musi; sąsiedzi nim pomiatają, urzędnicy odzierają, dzieci się własne z niego śmieją, a koniec końcem w nagrodę cnót, zowią go wszyscy dobrym człowiekiem!
Ale jakie w obywatelstwie zostawia wspomnienie, jaką mu mowę pogrzebową nad mogiłą powiedzą, z jakiem westchnieniem wspominają go potem, gdy zabraknie!
Całem też życiem męczeństwa ciągłego dopracowuje się tej chwały pośmiertnej i wdzięczności ludzi; biedny dobry człowiek!
Któż w życiu typu tego nie spotkał, kto go z was nie ma gdzieś blisko? Obawiam się doprawdy, by malując tak pospolitą postać, nie obudzić przynajmniej stu oryginałów, co mi potem wszelkiemi sposoby dowodzić będą każdy z osobna, że jego miałem na celu! Śmieszna to u nas rzecz ta drażliwość niepomierna ogółu, który się widzi wszędzie i co chwila woła: — A to ja! a to ty! a to my! ale cóż począć, potrzeba i to znosić.
Otóż, znałem ja, dawno już bardzo, i nie na Wołyniu, (słowo wam daję, że nie na Wołyniu, żebyście darmo nie szukali), kogoś co mógł uchodzić za typ dobrego człowieka. Zwał się ten jegomość mutatis mutandis Tymoteuszem Zaharą, ale go pospolicie tylko Tymkiem wołali.
Tymek urodził się z mizernej substancji rodziców, starej szlachty na pograniczu Litwy osiadłej, jakoś w ostatkach przeszłego wieku. Pan Bóg go od razu stworzył na dobrego człowieka, bo i dziecię to było nadzwyczaj potulne, a jak niektórzy znajdowali, i głupawe, co mu tylko dodawało wdzięku. Jako dziecię był to wzór posłuszeństwa, tylko że zarówno już słuchał i nauki rodziców i sług, co się jego wychowaniem trudnili w kredensie. Ojciec, któremu nie stawało na nauczycieli i wychowanie prywatne, oddał go prosto do konwiktu XX. Pijarów w Lubieszowie. Tymek choć go wszyscy kochali, stał się tu męczennikiem i kozłem ofiarnym.
Konwikt dzielił się na dwa stronnictwa, z których jednemu przewodniczył jakiś Orda, a drugiemu Pruszyński. Byli to synowie majętniejszych rodziców, uczniowie już starsi, a jak zwykle między młodzieżą bywa, coś tam ich podrażniło, poróżnili się i ztąd powstała wojna domowa w konwikcie między Ordystami i Pruszyńszczykami. Nigdy Gwelfy i Gibelliny zajadlej się z sobą słowy, piłkami, pytkami i kałamarzami nie potykali. Naturalnie Tymek pozostał neutralnym wpośrodku, i chcąc usilnie pogodzić Ordę, którego kochał z Pruszyńskim, którego się obawiał, od obu stronnictw odepchnięty, zyskał guzy, a gdy okropna waśń młodzieży doszła do księdza rektora i niektórzy na kobiercu brali admonicję ojcowską, Tymek tak został skompromitowany, że aż szkoły opuścić musiał. Nie lepiej mu się i w innych powiodło, bo go potem oddano do Słucka, ale i ztamtąd wyszedł, bo znowu awanturę jakąś na jego plecy włożono.
A że właśnie ojciec mu jakoś umarł i matka została samą, jedynak zasiadł w domu, jak na owe czasy dosyć już umiejąc. Począł tedy sobie swobodnie gospodarzyć, ale jak mu się to wieść miało?
Sciskali go wszyscy, kochali bez wyjątku, i oszukiwali też i darli ze wszystkich stron. Na początek sprawiła mu matka piękną bryczkę i cztery śliczne szpaki, któremi pojechał w sąsiedztwo na zapusty. Nie było go kilka tygodni, ale poczciwa sędzina nie bardzo się frasowała, bo wiedziała, że Tymek byle go kto poprosił, gotów jeździć od komina do komina, rzemiennym dyszlem choć do Ameryki. Nareszcie po długiem oczekiwaniu, gdy już wysyłać miano ludzi dla powzięcia języka o zgubie, zjawił się Tymek. Długo przypatrujący się jadącemu właśni go słudzy poznać nie mogli i sądzili, że kwestarza bernardyńskiego Bóg niesie. Matka osłupiała wyszedłszy na ganek. Tymek bowiem przyjechał starą dryndulką i trzema chabetami różnej maści i wzrostu, chudemi, kulawemi, w porwanych chomątach, jakby po kilku latach z długiej jakiej podróży powracał.
— Co to się stało!? — zawołała matka łamiąc ręce.
— Co, nic, kochana mamo — odparł Tymek wesoło całując ją w rękę — bawiłem się doskonale, a w dodatku zrobiłem jeszcze wyborny handelek.
— Ale gdzie konie? gdzie bryczka?
— Konie? alboż mama nie widzi, jak doskonale pohandlowałem? — śmiejąc się rzekł Tymek.
— Jezu! Marja! to chyba na młyn!
— Dwie arabskie klacze i prawdziwy turecki stadnik!
— Na Boga, to cię ktoś niemiłosiernie oszukał! — szepnęła sędzina — a bryczka?
— O! bryczkę dałem dodatku, a to mi pożyczył pan podsędek, żebym miał czem do domu dojechać!
Nie było co mówić i narzekać, Tymek sam zaraz nazajutrz postrzegł, że owe rasowe konie woziwodom sprzedać było trzeba, pocałował matkę w rękę i dał jej słowo, że się więcej w żaden handel wdawać nie będzie.
Zaraz potem jakoś koło Wielkiejnocy, gdy się w sąsiedztwie znów bawić poczęto, wyjechał i Tymek zaproszony, wziąwszy na drogę od matki dobry obrok duchowny. Nie obeszło się jednak i tu bez szwanku, wpadł między hulaków, ściskali go i całowali tak, ślinili tak serdecznie, że z niemi przez tydzień pić musiał do upadłego, aż chory do domu powrócił. Matka biedna płakała, ale się wprędce wylizał, dając słowo, że już pić nie będzie.
Brakło tylko, ażeby się zgrał, ale i to wprędce przyszło, choć nie miał najmniejszej do kart żyłki, dał się namówić i posadził co miał do szeląga. Nowe łzy matki, nowe zaklęcia syna; ale na co się to wszystko zdało z jego nieszczęśliwym charakterem, który go na tysiące wystawiał niebezpieczeństw, bo się niczemu oprzeć nie miał siły.
Dalszy żywot Tymka odpowiedział początkom, dopóki żyła matka, która miała nad nim przewagę i łzami wszystkiego z nim, co chciała, dokazać mogła; póty strzeżony szedł jako tako, nie bez szwanku, ale przynajmniej nie upadając tak często, jak był powinien. Myślała bardzo staruszka, zkądby mu taką wziąć żonę, któraby ją zastąpić potrafiła, ale na nieszczęście nie znalazła jej, bo była może zbyt wymagającą, i zostawiła Tymka sierotą!
Tu dopiero sypnęli się nań ludzie, jak na pastwę, a stary dworek Zaharów, otwarty dla wszystkich dzień i noc, począł być pełen. Objadano, opijano i oszukiwano biedaka, który z najweselszą miną znosił te napaści opłacane uściskami, i choć poznawał się na ludziach, bo ślepym nie był wcale, nigdy w oczy im nie odważył się z niczem, coby ich odstręczyć mogło, odezwać. A gdy starzy matki przyjaciele przyjadą i poczną go naprowadzać na dobrą drogę, to się rozczuli, rozpłacze, doskonale im mówi o swoich błędach, wybornie z niemi ludzi sądzi, a ledwie oni za wrota, przyjaciele we drzwi, rękę im wyciągnie i na chwilę zimniejszy, wnet się rozdobruchać daje.
Czy to było lenistwo, czy brak siły? czy takie jakieś usposobienie dobroduszne, dosyć, że choć wady natrętów i obsiadujących go darmozjadów znał doskonale, nie umiał ich odepchnąć nigdy.
Byli niedaleko w sąsiedztwie państwo Brańscy, nieźli sobie ludzie, ale obciążeni familją, na której czele stała dwudziestokilkoletnia córka, panna Tekla. Na nieszczęście ani młoda, ani piękna, ani posażna, i osmutniała swem położeniem, nie wybierała się już podobno za mąż, gdy komuś przyszedł do głowy projekt ożenienia z nią Tymka. Tymek tak był sławny ciemiega i dobrowolne stworzenie, że można było ręczyć, iż go ożeni kto zechce.
Śmiano się z początku z tej myśli, boć dosyć majętny, młody, przystojny i tak dobry człowiek, mógł sobie znaleźć co stosowniejszego; ale dwóch wisusów przyjaciół Zahary poszli o zakład, że go ożenią.
Poczęto pod rozmaitemi pozorami wabić go do państwa Brańskich, którym się o tem ani śniło, szepnął ktoś Tymkowi, że panna się w nim kocha, ojciec i matka grzeczni dlań byli, jak dla wszystkich, przyplątał się wkrótce nałóg, serce miękkie zakołatało i Tymek zaszłapał. Jeździł z razu bez zamiaru, potem bez myśli, wreszcie powiadając sobie, że się trochę pokocha bez konsekwencji.
Panna Tekla, której po guwernerze braci pierwszy pokaźniejszy trafił się kochanek, umiejąc przytem ocenić poczciwego chłopca, aż wyładniała dla niego.
Brańscy starzy patrzyli i oczom nie wierzyli, nie rozumiejąc, co się to dzieje, a tymczasem panowie, którym szło o wygranie zakładu, czekali tylko chwili, by swoją ofiarę do ołtarza poprowadzić.
Wystąpili starzy rodziców przyjaciele z perswazjami, ale po czasie, Tymek uznał z niemi, że panna nie była bardzo ładna, że wcale nie była bogata, że może nie zbyt nawet była młodziuchną, obiecał im się rozmyśleć, a nazajutrz zaraz dał się zawieść do państwa Brańskich znowu. Tu gdy po obiedzie w gabinecie upadający podawał jej kłębek i podnosząc go przykląkł, zaskoczono go na kolanach, schwycono jakby oświadczającego się, a Tymek nie chcąc pannie Tekli zrobić przykrości wypieraniem się, na prawdę o rękę jej poprosił.
Tak kłębuszek skojarzył tę parę, której ślub oblały trzy kosze szampana wygranego w zakład przez swatów.
Szczęściem dla nowożeńca czuwała nad nim Opatrzność i sama mu w ten sposób wybrała towarzyszkę życia.
Żona jego zapłaciła mu przywiązaniem, łagodnością, pracowitością to, czego jej brakło; Tymek najniespodziewaniej ujrzał się szczęśliwym. Bojąc się zmartwić żonę, pilnować się począł, niekiedy nawet opierał kompanjom, i ceniąc domowe swe szczęście, trochę mu poświęcił dawne stosunki i przyjaźnie. A los jakby nagradzając brak wdzięków w żonie, przekwitłą smutnie jej młodość i zaniedbane wychowanie, przysypał nawet trochę pieniędzy z jakiegoś spadku, który Brańskim zesłał.
Wiodło się tedy Tymkowi nie zgorzej, ale nie wyszedł nigdy ze swego charakteru i tę nieszczęsną dobroć płacił nieustannie ofiarami często nadzwyczajnemi. Przyjaciel wszystkich, z kolei wszystkim począł być nienawistnym, bo zawsze po troszę brał stronę każdego, zwaśnił się z sąsiadami, poróżnił z familją i zachmurzył w samym kwiecie wieku tem, co zwał niesprawiedliwością ludzką, a co było w istocie zapłatą tylko słabości jego.
Trudno opisać ze szczegółami wszystkie koleje, przez jakie przechodził Tymek, lecz któż nie odgadnie, że zawsze będąc sobą, zawsze też musiał być ofiarą. Kładziono nań co chciano, jak na kozła ofiarnego, a choć się czasem pogniewał trochę, obruszył, jedno ściśnienie ręki i dobre słowo, otwierało znów jego serce. Nie było sprawy, pojedynku, zgody, narady, składki, poselstwa, do którychby go nie użyto, i gdzie już nikt nie chciał, tam on jeszcze z ochotą grzbieta nastawiał. Płacił ten grzech swój pierworodny kieszenią, zdrowiem, czasem upokorzeniem, tysiącznemi przykrościami i spełniając swą misję towarzyską, bo taki człowiek nie darmo się rodzi — powoli postarzał.
Sława jego serca tak była ustalona powszechnie, że dość wymówić było imię, by wszyscy jednogłośnie dodali doń: — O! cóż to za dobry człowiek! co za dobry człowiek! — Gdzie wszedł, rzucali się go ściskać i ślinić wszyscy, i najszczęśliwszy był, gdy wymięty w objęciach braci, wyszedł z tryumfem mówiąc do siebie:
— Mam miłość u wszystkich!
Z nadwerężoną fortunką zostać musiał marszałkiem, potem sędzią, w ostatku deputatem jakimś, a że go te urzęda do miasteczek ciągnęły, a w mieście nieskończone są sposoby stracenia grosza, kto go bronić nie umie, Tymek się zupełnie zrujnował.
Ubóstwo go nie poprawiło, przywiązał się tylko mocniej do żony, która je z nim wesoło i poczciwie dzieliła.
Nareszcie umarł biedaczysko, jak był powinien — dobrym człowiekiem.
Zaziębił się przez grzeczność, uczuł chorym i nie powiedział słowa, ażeby nie robić niepokoju, dostał gorączki, w ciągu szału uśmiechając i kłaniając się nawet, a konając, wyrzekł cichuteńko ostatnie:
— Całuję nóżki Acana Dobrodzieja!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.