Szlachcic (Kraszewski, 1876)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szlachcic |
Pochodzenie | Typy i charaktery |
Wydawca | Piller; Gubrynowicz i Schmidt |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Szlachcic starych czasów, w całem znaczeniu tego wyrazu, nie jestli to typ, po którym już tylko pozostały kości, a żywego nie zobaczyć między nami? nie wiem, zdaje mi się jednak, że to jedna z tych postaci znikających bezpowrotnie, jeżeli już nie znikłych, co wkrótce ustąpić będzie musiała miejsca czemuś nowemu i niezgadnionemu. Szlachcica już ciężko znaleść, nowy wiek, obyczaje, położenie, stosunki, chęci, pragnienia, konieczności co dzień go przerabiają na coś bezbarwnego, co jeszcze nie ma nazwiska i nigdy go może mieć nie będzie.
Rozumiem tu szlachcica nie jako człowieka, co ma prawo do herbu i prerogatyw stanowi przyznanych, ale owego starego wsi właściciela i mieszkańca ze wszystkiemi jego narowy, przesądami, popędami szlachetnemi i wadami, które dziś stały się anomalją, a niegdyś były potrzebą, wynikiem przyczyn tysiąca, co tę całość ciekawą zrodziły. Ów szumno a butno występujący na Sejmik, na rugi, na wszelki zjazd, na imieniny nawet szlachetka, który znał prawo na palcach, gracko władał szerpentyną, gęby nie żałował w potrzebie, ręki nie poskąpił także, a w domu ostatkiem się z gościem dzielił, co konia dosiadał do siódmego krzyżyka i dłużej, gospodarzył po swojemu, skutecznie skąpiąc i hulając nie po dzisiejszemu, kłaniał się do kolan Jaśnie Wielmożnemu, a umiał też wyprostować i wąsa pokręcić gdy go drasnął bodaj Oświecony; co z polityki wiedział tylko tyle ile mu doniósł arendarz, bojąc się nad wszelki wyraz Rakuzkich praktyk i Ottomańskiej potęgi, lekce sobie ważąc resztę sąsiadów — ów szlachcic — karmazyn — pokażcie mi go dziś proszę.
Ostatniemu może, gdzieś daleko śpiewają miserere.
Wszakże byłem to ja w życiu tak szczęśliwy, żem znał jednego takiego niedobitka na Litwie, gdzie dłużej się wszystko stare chowa, więdnieją sery i zawiędli trwają ludzie; ziemia tam czy powietrze, jak w owych Katakumbach włoskich ma własność: ciała życia pozbawione, od zgnilizny i zniszczenia wstrzymywać. Był to starzec już sędziwy, ale wiek jego podeszły silniejszym był jeszcze od naszych lat młodych, i więcej on mógł wytrzymać i dokazać niż my, cobyśmy wnukami jego być mogli. Pan Mateusz Zabierza miał wioskę porządną w Lidzkim powiecie, ale w kącie, od wielkich dróg daleko, wśród lasów i tak położoną, że do niej trafił tylko, kto musiał. Sąsiadów mało, przyjaciół wielu, familję też nieliczną. Ręka Boża dotknęła go srodze, żonaty niegdyś, ojciec czworga dzieci, stracił je z kolei dorosłemi, jak gdyby Bóg chciał wypróbować jego męztwa; widział je już wszystkie podlatujące i rozkwitłemi nadziejami portował. Zaczęło się to od żony, poszło potem starszeństwem, i w dwa lata zajeżdżał wóz żałobny przed wrota dworku w Zabierzy, unosząc ostatnią ofiarę. Pan chorąży z wypłakanemi ale zawsze na pozór suchemi oczyma, z różańcem w ręku, wychodził w grubych żałobnych sukniach i szedł pieszo do miasteczka za trumną dębową; potem powracał do domu, wzdychał, modlił się, ale krzepił i pracował.
To życie tylą próbami złamane, na chwilę się nie wypaczyło i nie wyszło z ram zakreślonych; co się działo w duszy ojca i męża? Bóg jeden wie tylko; człowiek i obywatel pozostawał niewzruszonym.
Wprawdzie pod późniejszą starość, gdy mu i pociechy uciekły i świat się począł mienić do niepoznania, skłonił nieco siwą głowę pan Mateusz, posmutniał i zachmurzył się, ale w głębi pozostał czem był, mężem którego nic złamać nie mogło, bo miał w sobie to, co jedno trzyma i zbroi, wiarę niczem niezachwianą.
Wiek XVIII, którego część przeżył dojrzałym, przeszedł rzec można mimo niego, nie tknąwszy go wcale, złej jego części nie widział, w dobrej miał udział czynny, a w zepsucie wierzyć nie chciał nawet, i takiego jakie w istocie było nie przypuszczał. W ten sposób przepłynąwszy niezbrukany epokę brudów pełną, czysty stanął w nowszej, a równie dlań niezrozumiałej i obcej. Nie mógł też wcale pojąć, co się i dlaczego działo, czemu świat drgnął na swej osi, ludzie szukali dróg nowych, umysły skrzydeł do lotu, ręce prac świeżych, piersi świeżych nadziei. To czego był świadkiem, wpoiło weń przekonanie swej trwałości, nie umiał przypuścić, by co żyło przeżyło się i umarło; wierzył w konieczność egzystencji całej przeszłości i wyjeżdżając z domu zawsze się zdawał gotów spotkać pana Wojewodę, lub chorągiew pancerną. Niestety! dawno to wszystko padło z liśćmi jesiennemi i stopniało jak śniegi, ale pan Chorąży kiedy mu kto tego dowodził, głową kiwał, wąsa kręcił, uśmiechał się tylko i nie próbując przekonać językiem, klnął czasem dobitnie, ruszył ramieniem zaciskając usta i uchodził pospiesznie.
Mało z domu wyjeżdżał, nie wielu ludzi przyjmował, bo mu rówieśników cmętarz pozabierał po jednemu i osmutniawszy w końcu nikogo o to nie obwiniał tylko siebie i wiek swój podeszły.
— A kto to do starego pojechać zechce? — mawiał — Bóg to tak dał i dobrze uczynił, że do siwizny mniej się ludzi garnie, bo to uroczysta godzina przygotowania do śmierci i przyszłego życia; człowiek drugim niezabawny, o Panu Bogu mu myśleć i pod kościołem siedzieć.
Kilka już razy z tą chętką wyniesienia się do miasteczka odezwał się pan Chorąży, ale okoliczności mu nie dozwalały opuścić majątku. Wnuk po bracie, jedynym był jego krewnym bliższym i spadkobiercą, ale to było młode chłopię i nie w smak Chorążemu, więc majątku mu oddać nie chciał. Zdaje się, że dziwniejszej los nie mógł stworzyć sprzeczności, jak tych dwóch ludzi zbliżając do siebie. Adolfek nie był ni gorzej ni lepiej od reszty naszej młodzieży, nie wyrósł nawet na oryginała, miał dosyć rozsądku i umiarkowania, a przecież wydawał się w oczach Chorążego czemś poczwarnem, wszystkie w nim wady wieku brał starzec za indywidualne przywary.
— Pan Bóg mnie tym chłopcem pokarał — mawiał — nic podobnego na świecie nie bywało, wyrodziło się to niewiedzieć jak i zkąd. Nie powiem, żeby był zły, ale do czegoż to podobne? powiedzcie mi! Francuzczyzna wlazła do naszego domu i to go zgubiło — dodawał — zrobili z niego cudaka, pół psa pół kozy, nie poznałbym go za swego, gdybym nie wiedział, jak mi blizki.
I ruszał ramionami Chorąży, a gdy mu zaręczano, że taka teraz wszystka młodzież, ba i dziwniejsza daleko trafia się od pana Adolfa, wiary dać nie chciał.
— Tak to wy mnie pocieszacie, ale darmo, gdyby się to wszystko miało na ten manjer przerobić, nie wieleby światu pozostało do życia.
Chorąży w największych jak najmniejszych rzeczach trzymał się starego obyczaju z uporem niezłomnym, wbrew całemu światu i jakby w tem czuł święty obowiązek. Nie raz kto się z tego uśmiechnął.
— Śmiej się asindziej zdrów — mówił spokojnie — a ja swoje zrobię, już wy mnie na starość nie przerobicie.
Jakoż i dom i życie i mowa jego, były to relikwje przeszłości; nie tknął tam nikt nic dawnego dopóki żył Chorąży. A choć wiele rzeczy trudnych już było do pojęcia i nieużytecznych, wszystko się to po staroświecku utrzymywało. Dwór jak niegdyś z komnatami w szpalery, z bokówkami, alkierzami, apteczką, ogromną sienią, słup w dziedzińcu dla konnych z trzema jeszcze kółkami, choć już konnych prócz posłańców zobaczyć było trudno, w stajni w pogotowiu wierzchowce, jakby Adolfek miał się kiedyś ekwipować na towarzysza w chorągwi pana Wojewody; siodła co to jeszcze do wjazdów solennych służyły od aksamitów i złota i rzędy i broń stosowna, garderoba starego ogromna i kosztowna, futra po pradziadach, delje co Jagiellonów pamiętały może; ludzie starzy, lub przy starych wyuczeni, a liczni nad potrzebę, stół zawsze oczekiwał gości, sam gospodarz jakby słuchał zkąd przyjdą jedne wici za troje, gotów na kulbakę mimo dwóch siekierek.
Nie mówię już o świętach i uroczystościach religijno-krajowych, bo te się obchodziły z ceremonjałem odwiecznym, w którym nie wolno było jednego obciąć włoska.
Stary wśród tego wszystkiego chodził jak żywa mumja, nie dając się na linją wyprzeć ze swych zwyczajów. Powoli, co go otaczało przybrało inne formy, język, obyczaj, on trwał po swojemu. Języka żadnego prócz swego i łaciny nie liznął, kręcił głową na francuzczyznę, dąsał się na niemiecki, a gdy o innych mówiono, przerywał:
— Po djabła to szlachcicowi?
W początkach bywał zawsze na wyborach i rugach, jeździł z kuchnią i dworem, poił, forytował i rozbawiał się trochę, ale postrzegłszy, jak mu się to zmienia i cichnie, przestał uczęszczać.
— A ja tam po co? — odpowiadał, ruszając ramionami.
Trafiało się, że ktoś do niego zajechał ciekawy oglądać ten szczątek wielkiego rozbicia, wprost jak podróżny, co nie widział eskimosów i poznać ich pragnie. Przyjmował każdego grzecznie, z uśmiechem nieco szyderskim wzajemnie się przypatrując zjawisku, które go też nie mniej obchodziło, bo choć się nie mógł pogodzić z nowym światem, ale go był ciekawy.
Cudzoziemski obyczaj, ogłada i choćby najwyżej nastrojony ton lekceważenia nigdy go nie mogły zmięszać, zbić z drogi i pewnej siebie powagi; zawsze po chwilce walki, ten co przyjechał szydzić, odjeżdżał upokorzony, zamyślony, zmięszany. Zdawało się, że wzrok starca miał siłę magnetyczną, umiejącą opanować każdego, kto się zbliżył. Nikt nie śmiał przemówić doń hardo, nikt nie odważył mu się sprzeciwić, tak czuł jakoś w duszy, że z tej walki nie wyszedłby bez szwanku.
W ostatnich latach Chorąży coraz bardziej milczący, zamyślony, ponury, już nie bardzo chętnie ludzi do siebie przypuszczał. Gdy mu oznajmywano o przybyciu gościa, w pierwszej chwili rzucał się szybko z obowiązku gospodarza, potem mu ręce opadały i z westchnieniem wychodził bawić, a słuchał z roztargnieniem.
Chcąc starca czemś rozerwać, Adolf przywoził mu książki, starannie wybierając, co najlepiej ubiegły wiek malowało wedle niego, ale Chorąży nie chciał czytać.
— To błazeństwa! — mówił, odtrącając książki — czytam Ołtarzyk i Tacyta, Mościrdzieju, a te smalone duby, co mi Asindziej przywozisz, to dla was nie dla mnie.
Adolf pewien będąc, że starca spokusi, byleby mu dał trochę tej nowej strony spróbować, poczynał czytać mu głośno. Chorąży chodził i słuchał, z rzadka dźwignął ramieniem, ale milczał.
Wreszcie wyrwało mu się:
— A porzuć-że to chłopcze! nie mnie tem głowę mącić!
— Przecież to obrazy tej społeczności, którą dziadunio przedstawia, którą opłakuje.
— Tak! tak, jak Wasindziej jesteś obrazem i przedstawcą Zabierzów! Przez waszą malaturę żupanów wszędzie widać kuse poły niemieckiego fraczka. Kudy wam, kudy! te czasy odgadnąć i malować! Oj! oj, gdybyście wy w nich żyli, jakby to się wam wydało! Szyderstwem, przedrzeźnianiem, śmiesznem bazgraniem kościelnego bazgroły, co Abrahama rznie śmiało Bóg wie po jakiemu z Izaakiem. Najlepsze wasze obrazy są jeszcze karykaturami, wierzaj mi i daj pokój.
— A cóż jeśli nie to wróci nam przeszłość?
— Co? — krzyknął stary — nic! i nic! Kiedy Bóg chce co zmieść z oblicza świata, to i obraz i pamięć jego zetrze prawicą swoją, nie pozostanie tylko mogiła i żal. Wy tak malujecie przeszłość naszą jak jezuiccy studenci Judythę i Holofernesa przemawiających Wirgiljuszowym językiem. Już mi waść lepiej inne głupstwo czytaj, któreby mnie przynajmniej nie burzyło. Stary też nie brał książki do ręki krom starej, a że lepiej pewnie wiedział i pamiętał wszystko od tych co opisywali, znieść nie mógł domyślanych opisów i zgadywanych obrazów.
W sąsiedztwie żył szlachcic zubożały niegdyś woźny, dziś zaściankowy gospodarz, czysta mumja, zawiędły, chudy, wysoki i podobno rówieśnik Chorążego; z tym on jednym najpospoliciej przebywał, w marjasza grał, kłócił się, gawędał i rzadko go później do chaty odpuścił.
Pan Puciatyński korzystając z tego, że był w Zabierzy potrzebny, bo bez niego stary tęsknił, Bóg wie czego nie wyciągał dla familij, która go obsiadała, ale też spełniał swój obowiązek powolnego rezydenta, jak się należy.
— Pamiętasz waść mości Puciatyński, mawiał Chorąży, jak to Kasztelanic, który się starał o Wojewodziankę, dobijać targu mnie posłał do Wojewody, wiedząc żem u niego miał partes.
— A jakże JWPanie! było to w roku...
— Ale ba! przerwał stary, waść bo tego pamiętać nie możesz.
— I owszem bardzo dobrze.
— Kłamiesz serdeńko! byłeś już na Białej Rusi! Kasztelanic ożenił się równo 1790 in Septembri, a tyś tu golissimus przywędrował in Aprili 1792.
Puciatyński w takich razach, wąsa pogładziwszy, zmilczeć musiał. Trzeba go było widzieć jak siadał dostawszy pozwolenie usiądzenia na samym rożku krzesełka, lub przy drzwiach, i jak był pokorny, a niechże by go po szlachectwie drasnął Chorąży, okoniem się stawił i do oczów skakał, czego mu stary bynajmniej za złe nie miał, bo mawiał — kto o swój klejnot nie dba ten go nie wart — krew szlachecka mosanie! czemu się za swoje ująć nie ma.
Tandem wypadło jakoś panu Adolfowi się żenić, wyjechał za granicę na lat kilka, poznał tam jakąś niemiecką grafiankę istotnie z wielkiego domu, ale ubogą, zakochał się po uszy, oświadczył i już było po zaręczynach, gdy przyjechał do Chorążego, po którym że miał kiedyś dziedziczyć, trzeba było u niego i o błogosławieństwo i o pozwolenie prosić.
Wiele było przyborów nim mu to potrafiono powiedzieć, stary wysłuchał cierpliwie, ale djable kiwać głową począł.
— Niemieckie grafiątko, rzekł z cicha, a kto tam ich wie nawet czy szlachcianka!
— Takiej familji, przerwał pośrednik z hrabiów N.
— At! porzuć waść! ot lepiej daj mi słowo uczciwe, że to tylko nie jaka kucharka. Niemieckie szlachectwo dla mnie jak niemieckie kazanie, albo to niemcy mogą być szlachta! wszak to wszystko fabrykanci! Zresztą nie rozumiem, żeby mając tu tyle panien do wyboru, aż tam sobie pójść szukać żony. Kiepski interes mosanie, ale co ja stary pomogę, kiedy wy mnie nie zrozumiecie. U was człowiek i człowiek to i para, a według mnie, żeby była para, dobrze szukać potrzeba i nie kumać się wróblowi z jaskółką.
Choć pan Adolf miał lat trzydzieści, Chorąży zawsze go jeszcze traktował jak młokosa, a że piękną miał wieś i kapitały, musiał go młody szanować, i choć z obawą i przykrem uczuciem jechał do Zabierzy, po staremu grał tutaj rolę swoją wnuka.
Co się tycze gospodarstwa i zbierania pieniędzy, stary miał na to właściwy sobie odwieczny sposób; w żadną nowość nie wierzył, siał, żął, zbierał i sprzedawał, co się bez żyda nigdy nie obeszło, potem grosz chował, że ludzkie oko już go więcej nie zobaczyło. Tak się kapitały powoli składały. Choć życie było wygodne, ale do niego wszystko wieś dać musiała, nie kupowało się nic prawie lub mało, gotówka zaklęta nie wychodziła nigdy, grosz był rzeczą nietykalną i cała attencja ku temu wymierzona, aby dom sobie wystarczył. Mięsa wołowego nie jadano chyba gdy go arendarz kontraktowego dostarczył, lub chudego wolika bijąc na współkę z sąsiadem; drób i wędlina zastępowały je, od kaszy i chleba do napoju, co się sycił w domu lub na ziarno przehandlowywał, nic się prawie za gotówkę nie kupowało. To, co za miły grosz nabyć musiano, tak się oszczędnie wydawało, tak mierzyło i zamykało — jak szafran! Zresztą nie było przy tej oszczędności niedostatku, bo nasza wieś i gospodarstwo ma to do siebie, że pierwszym potrzebom życia podoła. Nic też nie było zbytkownego, a występ tylko od wielkich gali i festynów, prawda, że też znowu na te dnie nic nie pożałowano. Dla gościa zresztą nigdy nic nie zabrakło choćby ptasiego mleka pożądał, tak go przyjmowano, jak dziś nigdzie i nikt już przyjąć nie umie. Ale gość był rzadki. W ten sposób choć wioska mała, choć dochody szczupłe, pieniądz się gromadził — całą tajemnicą było, że raz nabyty nie wyszedł. Chorąży innych pieniędzy nad srebrne lub złote znać nie chciał, w assygnaty nie wierzył, — to nawet myszy zjeść mogą, mawiał — ja ich nie biorę.
Od lat trzydziestu może, ani w domu, ani w ubraniu Chorążego nic się nie odmieniło, nic nie przybyło i nie dawała się czuć potrzeba niczego — starzyzny owe zyskiwały co chwila nowe prawa do przywiązania i stojąc niememi świadkami życia zawsze w jednych miejscach, zawsze jedne i też same, stawały się już potrzebą dla oka, potrzebą niemal dla serca.
Życie płynęło powolnie, jak chód zegarka, ciche, jednostajne, błogie — sroka wróżyła gościa z kotem razem, śmieciuchy zapowiadały burzę, koguty piały na odmianę, dymy się na wilgoć wlokły, jaskółki wysokim lotem obiecywały pogodę. Każda pora roku cieszyła swoim powrotem i witana była jak najmilszy z gości. Z młodem uczuciem poglądał Chorąży na pierwsze liście, pierwsze kwiaty, pierwszy kłos przyniesiony, i pierwszy śnieżek biały co ziemię przyprószył. O św. Marcinie rozprawiali z Puciatyńskim o wszystkich zimach, które przeżyli i nie jedna łza do wspomnień się przyplątała, bo staremu wszystko przypominało żonę i dzieci; o Wszystkich Świętych mówili o przeszłym roku, o czterdziestu męczennikach wysilali się na wróżby wiosny następującej. A do tych wróżb, do przypomnień zawsze niepostrzeżona przysuwała się tęsknota, wywołująca łzę na oku; łzę suchą, co do powiek przybiegła i od nich w serce wróciła.
Ale człowiek, co wszystko utracił, miał męztwo, ten dar Ducha świętego, silniejsze nad wszelką boleść i przeciwność, nigdy na Opatrzność nie sarknął, nigdy na cios nie stęknął — Bóg dał, Bóg wziął! a usta drżące, niecierpliwe, zamykała modlitwa.
Czasem z jakąś tęskną rozkoszą rozpamiętywał chwilę dawnych nadziei i załamanego życia.
— Mości Puciatyński, gdyby to mój Karolek żył, wszak toby już miał lat trzydzieści i dwa, coby to był za człowiek, jaki mężczyzna! Zanosiło się to na coś niepospolitego. — Ha ha! podobało się Bogu — wola Jego święta! I dobrze, dodawał — a coby to robiło w teraźniejszym świecie! lepiej! lepiej! Pożyczyłem ich niebu. Bóg dobry odda mi kiedyś!
Myśl śmierci, której my dziś słabi tak unikamy starannie, a nie po chrześcjańsku, była nieustannie w głowie i na ustach starego. Trumna dawno schła żytem nasypana na strychu, grób był wymurowany od lat piętnastu, w osobnej skrzynce leżało odzienie na wielką podróż przygotowane; w osobnych rubrykach były dukaty na koszta pogrzebu, i światło oszczędnie w porze kupione już było, sprowadzone zawczasu, nawet konie pod karawan wyznaczone, o testamencie mówić nie trzeba, że go Chorąży oględnie i powoli napisał. Reszta tego życia była tylko oczekiwaniem wielkiej chwili, nie obojętnem jak nasze, nie tchórzliwem, ale mężnem, przytomnem i pełnem nadziei.
— Co tu waść poczniesz Puciatyński, mawiał z uśmiechem, jak ja nogi zadrę?
— Któż o takich rzeczach mówi, JWPanie, JWPan mnie przeżyje!
— A gdzie tam Puciatyńsiu ty zawiędły, a przytem trochę i w spirytusie zamarynowany, ja już coś ciężki i codzień gorszy niedołęga.
Puciatyński naturalnie odwracał rozmowę.
Ale to niedołęztwo Chorążego, jeszczeby nam stało za tężyznę; codzień rano o czwartej wstawał regularnie, odmówiwszy pacierz, umywszy się zimną wodą, po kawie lub piwie, brał laskę i latem czy zimą obchodził gospodarstwo. Niekiedy te przechadzki około mili i więcej wynosiły. Obiad był o południu samem, jeśli nie cokolwiek wcześniej, potem króciuchna drzemka, marjaszek z Puciatyńskim, rozmowa, znowu latem przechadzka lub przejażdżka na stępaku, suta wieczerza, pacierze.
Chorąży na-koniu się jeszcze trzymał krzepko, na polowanie rad chodził, a na piechotę i młody mu nie dorównał; Puciatyński w tych wycieczkach nie towarzyszył mu nigdy.
Gdy gość przyjechał, był już gościa sługą, a tak mu to pozornie nic nie kosztowało, żebyś rzekł, iż swoich zwyczajów dla niego nie zmienił na włos. Ażeby gościa przyjąć, ubawić, gotów był do ofiary nawyknień, zdrowia, zwyczajów, stawał się pieczołowitym stróżem jego i choć przybyły często nie wart był starań, on spełniając obowiązek, siebie widział nie jego.
Jako obywatel miał znowu pojęcie obowiązków swych czyste i zdrowe, rzecz publiczna szła wszędzie przed prywatą i brała prym przed wszystkiem, krom tego co Boże. Dopóki mógł i miał nadzieję być użytecznym, nigdy się nie wymawiał od służby ani majątkiem, ani wiekiem, ani znużeniem, owszem miał sobie za cześć służyć braciom, i jak za cześć, za wybór i ciężar im dziękował. W dawniejszych czasach nie było chwili cięższej, w którejby z innemi, groszem, zdrowiem i osobą nie przypłacił, a nigdy żadna ofiara nie odezwała się z niego wymówką. Porąbany, zrujnowany, wyzdrowiał i poreperował się po cichu.
Ale przy cnotach miał Chorąży wady — choć już na starość w domu zastygł, był to swego czasu zawadjaka, i do szabelki rwała mu się dusza i do prawa miał żyłkę. Z dziesięć pojedynków i z dziesięć miał procesów, bez których się był wyśmienicie mógł obejść. Jeszcze siedmdziesięcioletni mawiał, że stanie, byle go kto zawezwał, i zrobiłby to pewnie, gdyby było z kim się wyrąbać. Ale chybaby Puciatyński jego lub on Puciatyńskiego wyzwał na rękę, inaczej z kimże się bić, w co? w szampana? Tego i nazwiska Chorąży znieść nie mógł. Nakoniec i wielki środek przepędzenia czasu, proces, także mu się urwał, ostatnia zabawka i zajęcie, porozgraniczali się sąsiedzi, nie było powodu do zaczepki, a często po obiedzie stare fascykuły papierów przeglądając, nigdzie w nich spotkać nie mógł, nic coby do prawa asumpt dało, a przytem od czasu, gdy w procesie głosy i repliki ustały, język się zmienił, jakoś ochota od niego odpadła.
Ostatnią sprawę miał Chorąży o półtora zagona na granicy Zabierzy, a trwała mu lat dziesiątek; sąsiad by był ustąpił, ale on o zgodzie ani słuchać nie chciał. Pił sobie po kropelce ten procesik i ciągnął go a ciągnął, żeby się nim bawić, jak kot z myszą; z nowemi prawami dopiero dał pokój procedurze, której już zrozumieć nie mógł.
Zwykle trzeźwy i nad kieliszek wódki przed obiadem i wieczerzą nie pijąc, a to zawsze do kogoś choćby do starego Marcina swego rowieśnika i sługi, z gościem się rad podchmielił.
— Nie darmo Bóg dał napój — mówił — skromnie go użyć nie zawadzi. Jest w tem wielka tajemnica i dzieciom dają stary miód, żeby im odra wyrzuciła na wierzch, a nam starym, żeby się prawdy domacać. In vino veritas! Człowiek dopiero ze skorupy wyłazi, gdy się podchmieli, i taki po chmielu czegoś lepszy, a raźniejszy, nie tyle rachuje, więcej się wywnętrza!
Głowę miał tęgą i spoić go nie było łatwo, nie odmawiał kielicha jakiejkolwiek miary, powtórzył ile było potrzeba, kurzyło się z czupryny, ale w głowie było jasno i język w pętach nie chodził. A jak potem nie pił, to już nic.
W ostatnich latach życia, dostało mi się go widzieć i wielkie na mnie uczynił wrażenie, wiedziałem jaką na sobie dźwigał boleść i zdumiałem się chrześcjańskiej sile, która mu do podołania temu brzemieniu starczyła. Na tle tęsknoty, którą za barwę starości właściwą wziąć było można, człowiek ten okazywał się stale zrezygnowanym, spokojnym, pogodnym, nigdy nie jęknął, choć nigdy nie zapomniał boleści. Wszystkie pamiątki po żonie i dzieciach stały przy nim zachowane święcie; codzień odwiedzał pokój nieboszczki i spoglądał na kołyski dziecinne, jakby nie rychłe połączenie z niemi chciał choć wspomnieniem osłodzić; mówił o nich jakby żyli i w życie z niemi przyszłe głęboko wierzył, miał i inne przyczyny smutku i cierpienia, ale wszystko wiarą zwyciężał. Czoło jego wypogodzone, wysokie, jasne, zdawało się murem zamku, którego żadna kula nieprzyjacielska nie potrąciła — wiek je poorał tylko, rozpacz nie porysowała.
Jak mu się tam świat nasz z tej wysokości, na której stanął, wydawać musiał śmiesznie i dziwnie! Z litości uśmiechem poglądał nań w milczeniu, czasem w poufalszem towarzystwie wyrwało się słowo jak woda, co groblę przerywa, ale mu zaraz kładł tamę. — Do czego to! do czego! powtarzał kiwając głową.
Stopniowo oswajając się z nami i z tem wszystkiem co tak nagle stan społeczności zmieniło, w końcu już się niczemu nie dziwował.
— Szukam, mospanie, historji wieku, mawiał, coby waszemu odpowiadał, bobym sobie zaraz i konsekwencją wynalazł, ale to wiek i epoka bezprzykładna. Ha! Wie Bóg co robi, i dobrze robi mosanie, pędzając was przez rózgi!
Była to jakby z grobu powstała postać patrząca na świat nie przetartem okiem mogiły, nie mięszająca się do nowego życia, z litością śledząca jego ruchy.
— W tem jednem waszmość jesteście szczęśliwi, mówił mi raz, że doskonałą macie o sobie opinją — to połowa szczęścia, a raczej całe szczęście! Wiek ten zowie się u waszmościów wiekiem postępu, chyba dla tego, że nieustannie o nim mówicie, bo co się tyczy rzeczy... ba! ba! widzęć i ja postęp w szyciu butów, w pieczeniu chleba, w kręceniu sznurków i tysiącu błazeństw, bez którychby się ludzkość doskonale obejść mogła jak się wieki obchodziła, ale w duszy, obyczajach, żywocie społecznym nie widzę postępu. Dumąście tylko przesiąkli, od pędraka, który koszulę w zębach nosi, do młokosa, co się golić poczyna nim brody dostał, wszystko to mościpanie stare, a zarozumiałe, gdy jeszczeby rózga nie zawadziła. A do roboty zaprządz tych rozprawiaczy rączki bolą, główki co przywykły cudze nicować, nie obmyślą swego — i w końcu — zero! kończy się gadaniną! Co się z tego wywiąże chyba Bóg wie, jabym powiedział chaos! W dodatku cała przeszłość wam śmierdzi, bo jej nie rozumiecie wcale, wszystko co było, dla was było źle, szlachcic zawadjaką był i adulatorem panów, panowie przedajni i zdrajcy. Wyjątki u was stoją za całość — prawo było niesprawiedliwe, życie głupie, nałogi barbarzyńskie, a spytaj no, jak to było, nikt ci się nie wyspowiada, żeby znał wiek, o którym sądzi. Dekreta wasze właśnie dla tego niesprawiedliwe, że przeszłość dla Waściów, to księga siedmią pieczęci zamknięta. Jak wszystko co skończone, przeżyte, z czem się zerwał stosunek żywy, została litera martwa przeszłości tylko, którą jak owe Herkulańskie antiquitates dobywać musicie okruszynami z popiołów. W książkach, w których dla was wszystkich został tylko szkielet, ale ciała, krwi i żywota tego, co nim poruszał, nie ma paneńku! nie ma! W niebie to! w niebie!
— Musiało być tak, dodał wzdychając, samiśmy poczęli burzyć, a teraz jak dzieci siedzim płacząc nad rozbitą zabawką! Zabiliśmy kurkę co złote niosła jaja. Chwała Bogu, że nie dożyję dalej, bo mi obmierzł ten świat wasz.... albo te wasze kobiety kobietami, albo dzieci wasze dziećmi? albo mężczyzni mężami? Kobieta w szarawarach, z cygarem, pędzi konno a chartami za zającem i faworytem, dzieciak daje swe zdanie nim się mówić nauczył, w dwudziestym roku publikują dzieła! Cha! cha! a mężowie wasi brzuchy wyładowawszy kurzą te holenderskie cygara głupie co im oczy wysmalają, myśląc tylko zkąd wziąść grosza dla żołądka i żołądka, żeby grosza użyć. Co być może z takiego społeczeństwa?
Mówicie, źle się dawniej działo, a spojrzyjcież no po sobie; w tej społeczności, gdzie wy postrzegacie elementa żywotne i życiodawcze, ja widzę zwierząt kupę... o człowieka trudno.
— Ale panie Chorąży, czarno bo się z Zabierza świat wydaje, trochę żółci w tym obrazie, a tożby już światu przepaść.
— O! przy łasce Bożej nie przepadnie, nie! Bóg ma cuda w prawicy z piorunami razem, rzuci cudem jak piorunem i to go kosztować nie będzie, ale gdyby świat tak szedł drogą, którą spaceruje, do czegoż by to doszło? hę? Znasz waść historją Rzymu, czytałeś Tacyta? Czytałeś żywoty ostatnich cesarzów i tej społeczności, co tak zbytkowała i hulała jak wasza? A co to było? przeczucie upadku, początek zgnilizny, fermentacja! I tam także gadali o postępie, myśleli o nim, a potępiali chwalców temporis acti i na Romulowe czasy patrzali z góry, to mospanenku za Romulusów mureny nie karmiono ludźmi, a ludzi murenami, ssał człowiek piersi dzikiej wilczycy!
— A więc cóż panie Chorąży, zdaniem pańskim, czeka Europę?
— Ba! co czekało Azję, gdy się wyżyła. Spojrz asindziej w tamtą stronę, jak to tam cicho i pusto. Mają żywot i śmierć narody, kraje i całe policzki kuli ziemskiej!
— Ej! za czarno! za czarno, panie Chorąży dobrodzieju!
— Co? za czarno? Chcesz bym ci prawdę ubierał jak nierządnicę, gdy ją na umizgi wiodą! o! nie! Chuda! czarna, straszna, oto oblubienica wasza! samiście ją sobie rękoma dziadów lepić poczęli, a wnuki wam jej dokończą.
Bywało jak się stary rozgada, potokiem mu płyną wyrazy, a gorzkie, a dziwne, pocznie wspominać przeszłość, i łzy mu płyną potokiem, a słowa ustają.
— Chcesz waść wiedzieć, com ja widział, co przeżyłem, a zrozumiesz-że! Tać to wieki temu, dwieście zda się, trzysta lat! ledwie wierzę, że kilka dziesiątków mogły tak świat przecudaczyć! Cudo! cudo bicza Bożego? Ja to już żyłem w latach upadku, ale jeszcze chwyciłem tchu z żywej epoki. Jak zmęcona burzą woda, po zacisznych kątach zachowuje się przejrzystą, dopóki powolny brud wszędzie jej nie zapłynie, tak i u nas długo były czyściejsze zatoki. — Były, były! jam z nich pił jeszcze!
Ale co to wam gadać, czy to wy zrozumiecie — nierządem, mówicie, stało wszystko, ot co z pisanego wywnioskowali i tną jak siekierą, u was tyle wszystkiego co pisane! Jakże to potem wytłómaczyć, że pisane kłamstwo to co ekstraordynaryjnego było to notowano tylko, a zwykłego, powszedniego życia nikt zapisywać nie myślał.
I stary ruszył ramionami pogardliwie.
Śmierć jego niepodobna była do zgonu zwyczajnych ludzi, miał jej przeczucie, które Bóg daje tylko wybranym. Zdrowiusieńko na pozór, chodząc, rozmawiając, rozporządzając wszystkiem, począł się gotować do wielkiej podróży — posłano po księdza, odbył spowiedź, kazał dobyć światło z alkierza, suknie swoje pogrzebowe, trumnę zdjąć ze strychu, a tymczasem z Puciatyńskiego, który na te spoglądał z przestrachem zabobonnym, żartował łagodnie.
— Zobaczysz, mówił, przyjdę do waści do marjasza w żółtych butach o północku!
Z wieczora położył się po modlitwach, zdrów, spokojny, i na pozór silny, nikt nie wierzył, żeby mógł umrzeć — nazajutrz — rano znaleziono go uspionego w łóżku z uśmiechem na ustach i krzyżykiem w dłoni. A gdy przyszło smutnym zająć się obchodem i wszystkiem co śmierć ciągnie za sobą, znaleziono w każdym kątku taki porządek, tak każdą rzecz obmyślaną i uregulowaną, że po nic posłać nie było potrzeba, ćwieczka nawet do zabicia trumny nie brakło.
Stary kazał się pochować ze starą demeszką ojcowską, z którą służył w ostatniej konfederacji, z mosiężnym krzyżykiem, który miał po matce i chustkę szytą ręką nieboszczki żony, którą mu jejmość darowała po zaręczynach. Kilka także pamiątek po dzieciach i przyjaciołach zabrał z sobą do mogiły.
Dwie pary czarnych wołów wiozły go na cmentarz na prostym chłopskim wozie, a suchy grób już go tam czekał od dawna i skromny kamień, na którym tylko daty brakowało.
Zdawało się starcowi, że tę datę ręka krewnych dołoży, tak maluczka to rzecz! Jest temu lat dziesięć jak umarł, a Adolf ni nikt z krewnych nie zebrał się jeszcze na mogile kazać dopisać datę zgonu. Widziałem kamień już spłowiały i omszony, a jeszcze bez daty.
Dobrze zrobił stary, że choć taki sobie za żywota obmyślił, nie miałby go był po śmierci, gdyby się spuścił na pamięć naszą, tyle mamy roboty około naszego próżnowania!