Nadworny poeta
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nadworny poeta |
Pochodzenie | Typy i charaktery |
Wydawca | Piller; Gubrynowicz i Schmidt |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Żyjemy w wieku postępu — wołają wszyscy do koła, i musimy nareszcie w postęp ten uwierzyć, kiedy o nim tyle wam mówią i tak go głoszą uparcie; ale niestety! wpatrzywszy się w twarz Bożego świata, zajrzawszy do głębi tych postaci, co się postępu przedstawicielami mienią — stęknąć musiemy nad sobą. W sukience jest postęp cały, niema go w istocie rzeczy. Zmienił się krój, obyczaj, fizjognomja, treść, pozostała taż sama co przódy. Ot weźmy naprzykład poetę, pojęcie dostojności poety w istocie postąpiło bardzo, a cóż na to powiecie, że i w XIX wieku jeszcze natrafiam na nadwornych poetów, o których sądziłem, że z mastodontami spać poszli.
Tam dawniej za starych czasów gorszych czy lepszych rozbierać na ten raz nie będę, przyjęta to rzecz była — ubóstwo, zależność, dworszczyzna poeta. Począwszy od Krzyckich i Janickich do Naruszewiczów i Trembeckich, cała czereda śpiewaków w złotej klatce wywodziła trele za trochę siemienia i kroplę wody. Żaden z nich niemal nie odważył się być sobie sam panem i dobrodziejem, i śpiewać jak prototyp poety Kochanowski gwoli sobie i przyjaciołom; wycierali wszyscy kąty pańskie, jedni o łyżkę strawy, drudzy o dożywocie, dzierżawkę, o łaskawy chleb się dopraszając, a najlichsi o kątek u stołu i kubek miodu. Applaudowali za to rymami łaciną przeplatanemi solennym ingressom, wjazdom, szwadźbom, narodzinom, pogrzebom, a niekiedy i solennym głupstwom pańskim, co im extraordynaryjne jeszcze munificencji sprowadzało dowody. I tak niemal wszystka poetów gromada od Zygmuntowskich do Stanisławowskich czasów na cudzym jadąc wózku dojechała do wielkiej zmiany wyobrażeń.
Za Stanisława Augusta mało kto już był w stanie prócz pana Szczęsnego mieć na swym koszcie poetę, bo naówczas śpiewać poczęli kawalerowie świętego Stanisława i Szambellani JKMości. Wszakże skromniejsza drużyna poetów jeszcze na prowincji trybem dawnym żyła. Najczęściej czepiał się z żyłką do rymu próżniaczyna u pańskiego dworu poświęcając magno nomini et numini płody swej domorosłej muzy; a niekiedy tylko bliższym udzielając się sąsiadom. Za Stanisława Augusta chudy poeta przerobił się na chudego literata — i owi nadworni śpiewacy wzięli na się nazwanie literatów; ale rzecz pozostała jak była. Śpiewali zawsze z okoliczności dla okoliczności, czasem ze złością trochę, za co ich bez ceremonij kijmi okładano i pod cudzym dachem, z czerwonemi nosami kończyli dni swe, zostawując tylko na dziesięć mil w około tradycją o wenie poetyckiej, której dowody w rękopiśmie pozostały na zawsze.
Stary ów ostatnich saskich i stanisławowskich czasów nadworny poeta wyrastał zwykle z nasienia próżniaka — nie chciało się nic robić, a było trochę sprytu, gotowy chleb dawała lada poezyjka.
Nie był już lada rezydentem, na łasce poeta, bo się wypłacał nieśmiertelnością jaką obiecywał, — łacno też naówczas wierzono w rozum i naukę byle kto miał zręczności trochę i łaciny, więc się ocierało o statystów, przybliżało do panów, chwytało od jednych, dawało drugim.
A że długo były w modzie panegyryki i prozą i wierszem tkane, że często mowy prawić było trzeba takim, co ich sobie skoncypować nie mogąc kimś się posłużyć musieli, wzywano nadwornego poety i przydał się in extremis.
Nie wiele wprawdzie wzbudzała szacunku tego rodzaju figura, do zbytku pokorna, choć po cichu kąsająca, uniżona, dozwalająca żartów z siebie i tradycjonalnie zawsze nie nasycona, spragniona nie Kastylskiego źródła, ale bodaj piwa czy miodu. Pomiatano nią, stawiano w kątku, i płacono za figle jak kuglarzowi. Jeszcze to z nas nie starych nie jeden pamięta ciągnącego się o kiju opijusa poetę z gotową improwizacją na stołek, krzesło, na pieska, na brodawkę, na kieliszek wódki i każde słowo i ruch, zaczynającego dzień pochlebstwy, a kończącego chrapaniem pod ławą. Szurłowski i Krysztalewicz ostatniemi byli potomkami tej generacji, która się na nich szczęśliwie skończyć raczyła.
Ale cóż? zmieniła się tylko suknia, rodzaj nie przepadł.
Magnus naprzykład patrzajcie, urodził się przy pańskim pałacu i życie swe winien rodzicom, co się jeszcze księciu Jegomości kłaniali zarządzając jego dobrami; ale on już zaraz w szkołach uczuł się czemś lepszem od ojca i matki i postanowił sobie nie kłaniać się nikomu. Miał zręczność, bo książe był popularny, przypatrzyć się przy dworze pańskim minom i obyczajom i szczęśliwie je przejął. Podobało mu się też i to życie bezczynne od ranka do nocy, a raczej od nocy do ranka poświęcone zabawie. Kończył więc szkoły na prędce, ukradkiem już ubierając się w ekscentryczne kurteczki i szerokie szarawary jakie widywał u księcia Jegomości. Pracować nie chciało mu się, polubił czytanie i uczuwszy się poetą, postanowił nim zostać na całe życie. Nie wiem zkąd dowiedział się praw poety, bo otóż ich jeszcze żaden prawodawca w kodeks nie spisał, chodzą już one tradycyjnie po świecie. Owoż jakie są prawa poety:
Życie jego marzeniem i myślą, wolno mu więc całkowicie nic nie robić, praktyki żywota pospolitego nie rozumieć, a że silnie nim miotają uczucia, wolno mu także tysiąc głupstw za ich paszportem popełniać. Wolno mu jeszcze być niegrzecznym, dumnym, opryskliwym, zarozumiałym, wszystko to pójść może na karb poezji.
Przywileje jak widziemy wielkie, okrom nich ma jeszcze prawo poeta wymagać naprzód oklasków czci, sympatji, uszanowania ogółu choćby nawet żadnem dziełem nie zasłużył na nie; bo a nuż je nosi w swem łonie?
Magnus bardzo zawczasu przejął się prawami swemi, nie przypuszczając by nawzajem względem społeczeństwa, był za nie do czegoś obowiązany. Szóstą klasę skończywszy, napisał wiersz do gwiazdy, inny do blasku księżycowego, w ostatku satyrę na panów, i został okrzyknięty poetą. Tam książe słuchając jego wybryku przeciw arystokracji uczuł się obowiązany ścisnąć go za rękę. — Magnus wszedł ze swemi laty dwudziestu na pokoje i w towarzystwo książęce.
Był to naówczas ładny, co się zowie chłopak, któremu duma i dumanie przypadały do twarzy, blondyn z niebieskiemi oczyma melancholijnemi, które często słupem stawały, z włosem niedbale na tył głowy zarzuconym, i chmurami pokrytem czołem. Liznąwszy trochę francuzczyzny i przesyciwszy się zawczasu francuzką literaturą, napojony salonowemi maksymami łatwej i pobłażliwej moralności; z powodu wysokich swych stosunków z góry na resztę świata poglądając, stał się najckliwszą i najnieznośniejszą w świecie postacią.
Z rana przychodził do pałacu, w pokoju księcia wśród gości rozwalał się na kanapie i dumał z cygarem w ustach. Niekiedy z milczenia długiego wyrywał się jak ze snu, potrząsał lwią swą grzywą i odzywał się wyroczni stylem kilką wyrazami, którym regularnie sypano oklaski. Słowa jego były melodramatyczne jak postać, najczęściej rzucał przeszywający paradoks, który jak kula po nad uszami słuchaczy zaświstał, wzbudzał niekiedy wrzawę, sprzeczkę, hałas i zawsze wielką opinją robił Magnusowi poety-filozofa. Niestety! te słowa nie rodziły się nigdy w jego duszy, były to kwiatki zerwane po polu literatury francuzkiej, zasuszone i trzymane na wypadek potrzeby. Ale nikt się na pożyczanych piórach nie poznał, a jeśli wypadkiem trafiano na podobieństwo myśli z jakim znanym autorem, tem goręcej poklaskiwano spotkaniu się dwóch genjuszów. Księstwo wszyscy wysokie o Magnusie mieli wyobrażenie, a on tak zręcznie umiał je ustalić, że w końcu nie przedstawiano go inaczej tylko za przyszłą kolumnę literatury.
Magnus tymczasem siedział w pałacu i nic nie robił, u siebie spał lub czytał francuzkie książki, czynny brał udział w rozrywkach i zabawach państwa, i z arystokraciał do tego stopnia, że ledwie raczył spoglądać na mrówisko szlacheckie, które się gdzieś w głębinach na padole uwijało zdaleka.
Jakże w wielkość jego nie mieli uwierzyć rodzice, kiedy wierzyli księstwo i całe ich towarzystwo? Jakże on sam nie miał wreszcie uwierzyć w siebie słysząc za każdym wyrazem pochlebny szmer obijających się słodkiemi pochwałami o uszy swoje..
Tymczasem uwielbienie to nie miało za zasadę nic więcej prócz uprzedzenia, przesądu zastarzałego, że rozum i genjusz siedzą w francuzczyźnie. Łatwość z jaką się salonowego i lekkiej literatury języka wyuczył Magnus, była powodem zawyrokowania o jego genjuszu; gdy okrzyczany za poetę był najpospolitszym w świecie próżniakiem, w którego głowie próżnej nie postała nigdy myśl własna, myśl żywa i w niej wylęgła. Latały tam cudze, które zuchwale przedawał za swoje, a nadzwyczajna zarozumiałość poety, starczyła mu za talent.
Patrzcież jak się to przebrał stary rezydent poeta nadworny!! Ów nasz dawniejszy chodził w szaraczkowej kapocie i dosyć podejrzanych butach, kłaniał się do kolan, pił do upadłego, i próżnował w chwilach wolnych od obowiązków. Nowy nie mając innej roli wśród książęcego dworu postawił się w sposób postępowy na cale innej stopie, przy zupełnie jednakich obowiązkach. Postawa butna, nos do góry, warga oddęta, kieszenie w szarawarach, zastąpiły uniżoność, bo tak kazały demokratyczne wieku zasady. Tamten siadał na rożku krzesełka w kącie pokoju, ten się rozwala szeroko na środku kanapy; tamten mówił Wasza Książęca Mość! Ten mówi mój książe, pił stary, pije i młody, pali książęce cygara, wala kobierce, a jak tamten próżnuje i na swój sposób pochlebiać umie. Wie on, że w czasach teraźniejszych uniżone potakiwanie licha warte, woli więc paradoksować zręcznie, prawić nawet impertynencje, czyni się oryginalnym cynikiem, byle dał o sobie pojęcie wysokiego genjuszu. Oba zarówno wesoło trzęzkiego towarzystwa są duszą i usty, umiejąc tamten konceptem, ten deklamacją usposobieniu dogodzić.
Wiek zmienił tylko barwę tej postaci, oba są z jednego drzewa. Jak ów rezydent próżniak Magnus nic nie umie i nie daleko myślą sięga, trzyma się też w kółku, wśród którego królować może.
Rodzice szanując w nim zawarty ogień święty, kłaniają mu się nie śmiejąc nastawać, żeby nareszcie rozpoczął jakieś życie i wziął się do czego; księstwo czasem go namawiają, aby się dał poznać na obszerniejszej scenie, ale Magnus rusza ramiony, potrząsa lwią grzywą, wzdyma swą austrjacką wargę i woła:
— Nie! nie! poecie wsi i swobody potrzeba, rąk nie związanych niczem!
I chodzi do pałacu na obiady, wieczerze, na zabawy, na baliki, na karty i pogadankę a w domu śpi i marzy. W tem błogiem far niente wybija rok dwudziesty szósty, siódmy, ósmy. W tym czasie Magnus rozpoczął trzy romanse z angielką guwernantką, z młodą księżną, z sąsiadką rozromansowaną książkami i wszystkie trzy porzucić musiał.
Angielka chciała żeby się ożenił, młoda księżna brała go tylko za zabawkę w chwilach odpoczynku, gdy innych adoratorów nie było, sąsiadka szepnęła mu o rozwodzie, a nie miała posagu! — Tymczasem około lat trzydziestu młodość, świeżość, wdzięk chwilowy starły się z lica życiem próżniaczem i rozpustą. — Magnus głębiej coraz zamyślać się począł.
Niekiedy jeszcze wyrzucał z siebie wierszyk jaki, ale to nie wystarczało na podtrzymanie nadziei jakie o nim miano. Wielki poemat jego ciągle jeszcze siedział w głowie i wynijść z niej nie chciał. Jacy to próżniacy z tych ludzi genjalnych mówiono do koła! Co to za szkoda tak potężnego talentu!!
On słyszał to niekiedy, wzruszał ramionami, zapalał cygaro i pogrążał się w poetycznej zadumie, lub występował z oklepanym wykrzykiem na ludzi co genjuszu poezji i człowieka — posłańca zrozumieć nie mogą. Wykrzyk ten wystarczał na jakie pół roku, a Magnus w gnuśnym znowu zasypiał spoczynku!
Dla księztwa było rzeczą zupełnie obojętną, jaką sobie przyszłość gotuje niczem się nie zajmując, ale dla rodziców jakkolwiek w niego wierzyli, smutno było spojrzeć na starzejącego się syna bez żadnej rękojmi kawałka chleba w starości. Zdaleka, ostrożnie napomykali czasem, że należałoby coś o sobie pomyśleć, ale syn w takim razie odpowiadał z taką dumą, zarozumiałością i wyższością, że biedni rodzice nie wiele go zrozumiawszy uciekali bojąc się w gniew synala wprowadzić.
Życie to Magnusa ciągnęło się na książęcym dworze lat kilkanaście, zwiędł, wyłysiał, zbladł, znikczemniał i pogłupiał w ostatku, ale zawsze jeszcze za poetę uchodził. Czasami dawne swe poezje, których się dobrze deklamować nauczył, w głos przeczytał; a bieda przybyszowi, co im nie umiał poklasnąć — nowych już nie tworzył, świat wszakże książęcy począwszy od garderoby, która nań patrzyła z admiracją, mówił zawsze o wielkim poemacie, nad którym pracuje.
Są ludzie co przez lenistwo może nigdy sobie sprawy z życia swojego nie zdają; takim był właśnie Magnus, i gdy myśl natrętna przyszła kołacząc zapytaniem o przyszłość, odpędzał ją rozrywką, śmiechem, grą, roztargnieniem. W ostatku, gdy młodość tak przedumana swobodnie zdaleka żegnając go ukazywać się zaczynała i odchodziła już żywszym coraz krokiem: Magnus spytał się siebie jednego poranka:
— Co to będzie? Nie było odpowiedzi na spóźnione pytanie. Ani głowa, ani ręce nie były do pracy; woli i siły mu brakło. Ubrał się i poszedł do pałacu wydeptaną ścieżką. Pierwszą postacią, którą postrzegł na progu była panna Walerja. Lecz powiedzmy słówko o niej. Stary książe miał w niej najwierniejszą oddawna przyjaciółkę, a księżna podzielała w dobrej wierze uczucia swego męża; świat wprawdzie różnie sobie tę przyjaźń tłómaczył, ale bardzo po cichu. W salonie ta dawna piękność grała po księżnej pani, czasem przy niej, pierwszą rolę. Pomimo bardzo niegdyś pięknej twarzyczki, mimo stu tysięcy posagu i nadziei protekcji księcia, który co najmniej, dałby był dobry folwark dzierżawą za bezcen, nikt przecież nie posunął się o białą jej rączkę. Panna Walerja postarzała tak sobie mszcząc się na ludziach, co się na niej poznać nie umieli, dowcipem i ostremi sądy. Tymczasem wdzięki powoli gasły, więdły i przy największym wysiłku o zachowaniu ich, nie było sposobu dłużej być młodą i piękną. Pannę Walerję napadła wówczas gorąca żądza pójść za mąż. Jedna ona z całego dworu księcia nie wierzyła w genjusz Magnusa, a on jej nawzajem cierpieć nie mógł; przecież gdy ją spotkał spytał się siebie:
— Czemuby się z nią nie ożenić?
I dziwnym trafem panna Walerja także zawołała w duchu. — Pójdę za niego, zrobię z nim co zechcę.
Nikt lepiej nad Magnusa nie znał dziejów panny Walerji i stosunków jej z księciem, przecież co powiecie na to, w parę miesięcy została żoną poety.
Książę dał folwark dożywociem, księztwo sprawili wesele, państwo nie młodzi wyjechali na wieś, ale w tydzień potem jedno za drugiem zatęskniwszy po książęcym dworze, powrócili do pierwszego trybu życia.
I pani Magnusowa gospodarzyła w salonach, a mąż wyciągnięty na kanapie palił cygaro. Taki był koniec nadwornego poety, który w ten sposób zabezpieczywszy sobie los odpoczął, i już ani o przyszłości, ani o poemacie nie pomyślał więcej. Z młodzieńczych popędów pozostała mu tylko reputacja poety i kilkanaście urywków napisanych jeszcze na szkolnej ławie.
Nie miałżem słuszności mówić, że mutatis mutandis, w skórze tego człowieka, siedział znany nam pasożyt, co deklamował wojewodom i kasztelanom wierszyki za kielich wina lub starą kontusinę?!
Przetrzęsając społeczność naszą, możebyśmy w niej odkryli nie jeden typ dawny, przebrany we fraczek, z ogolonemi wąsami, ale żywo z przeszłości wzięty.
Mamy już charaktery i typy naszemu tylko wiekowi właściwe i z niego wyrosłe, ale jak w naturze, gdy jeden rodzaj tworów skutkiem zmiany klimatu znika, a drugi nastaje, nie dzieje się to nagle, tak i tu długo jeszcze śledzić będzie można dawnych nasion wyrostki wśród pokolenia nowego.
Może najciekawszą z tych pozostałości był poeta tego rodzaju jak Magnus, bo nic tak zupełnej nie uległo zmianie, jak świat, którego on królem. Świeżo wyemancypowany, dorobkowicz jeszcze, poeta, który od czasów Homera żył o żebraninie, niedawno wdział purpurę i wieniec. Tem też wyżej głowę nosi, nosa zadziera i dmie się; tem osobliwszą pozostałością jest poeta jak Magnus dobrowolnie z poezji tytułem, poświęcający się na dworowanie. — Wprawdzie poeta to tylko imieniem, ale takich i dawniej secinami bywało i do końca świata będzie ich krocie. — Stworzenia i to potrzebne, bo ich czepianie się szaty poezji, jest hołdem oddanym światu ducha, światu pieśni.
O! jak pełną rozmaitości moglibyśmy tu nakreślić galerją poetów samozwańców, począwszy od tych co zawsze się zbierają śpiewać, a nic nigdy wykrztusić nie mogą, aż do tych co echem wtórują każdemu genjuszowi krzycząc nad miarę, by wrzask ich myśl zastąpił. Jedni chwytają cudze formy, drudzy postacie cudze, inni słowa, inni myśli. — Z tem skradzionem ziarnkiem spieszą do nory, by je przerobić na swoje. I nie są to już plagjatorowie jak dawniej niezręczni, których pochwycićby można na gorącej kradzieży, naśladownictwo jak wszystko doszło do tak wysokiego stopnia wykształcenia, że na niem choć poznać się łatwo, dowieść go prawie niepodobna.
Znam takich co jednej swej myśli nie mając, żywią się co chwila u drugich, ale tak zręcznie, tak umiejąc urozmaicać kradzieże, że ich gospodarna zbieranina staje się rodzajem sztuki.
W owych czasach, kiedy to jeszcze panowali Zoile, a kradli ci tylko, co ukradzionego schować nie umieli, bajka o sojce w pawich piórach, była doskonałym ich obrazem; dziś sojka nie tak głupia, żeby z pawia jednego brać miała, pożyczy od dziesięciu i pożyczone od ogona potrafi przypiąć na głowie.
Ale to na czem dzisiejszy świat poznać się nie umie, nie śmie czy nie chce, przyszłość doskonalsza od nas, namaca łatwo i nazwie po imieniu: — Poeci żyjący nie swojem pójdą gdzie poszli ich poprzednicy — do bibliograficznych osobliwości — wieczny im pokój w tych katakumbach.