<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Reformator
Pochodzenie Typy i charaktery
Wydawca Piller; Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1876
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
IV.
REFORMATOR.

Po osiemnastym wieku otrzymaliśmy w spadku, wiarę w utopje i popęd ku radykalnym reformom, nie tylko stan społeczności, umysłów, religijny, naukowy, ale nawet samą naturę ludzką zmienić mającym. — Marzymy chętnie odbudowując na nowych posadach familją, chcąc stworzyć rozum nowy, władze jakich Bóg nie dał, wiarę wygodniejszą, naukę, więcej wyczerpującą i nowego całkiem człowieka. Byłoby to wielce śmiesznem, gdyby nie groziło smutnemi następstwy. Poprzednicy i ojcowie reformatorów naszych, w osiemnastym wieku, kontentowali się jeszcze naśladowaniem Grecji i Rzymu, nad których stan przez się pojęty w sposób właściwy, nic nie mogli wymyśleć lepszego — dziewiętnastego wieku utopiści tem się od swych protoplastów różnią, że rzuciwszy w kąt Rzym, Grecją i błogi stan natury, najwyższy ideał przed chwilą — puścili się śmielej tworząc sobie zupełnie nowe światy. Zapomnienie się ich doszło do tego stopnia, że nie zważając na warunki zakreślone naturą ludzką, z której jak ze skóry wyleść niepodobna, wzięli za podstawę swych Reform, nie tego człowieka, jakiego Bóg stworzył w Adamie, ale jakąś abstrakcją niebywałą.
Rozpatrując się w szałach (poczciwych zresztą intencją) naszego wieku, i śmiech i litość bierze. Następcy nasi będą mieli co robić! usiłując pojąć i wytłumaczyć ten moment XIX. w., którego cechą były Ikarowskie podloty ku słońcom utopji.
Nie myślim wcale przeczyć postępowi ludzkości — prawo to nadto jest jawne i jasne by go można nie uznać za prawo; ależ postęp ten jest powolnym chodem stopniowym ku doskonałości, a nie wybrykami i skokami. Ludzkość nigdy z drogi swej nie wychodzi gwałtownie, chyba ku upadkowi i zniszczeniu, bo naturą i prawidłem wzrostu i postępu jest stopniowanie i powolność. Upadek tylko, śmierć i zniszczenie szybkie być mogą. W naszym kraju, gdzie się zdawna odbija wszystko na co zachód choruje, i co mu nadaje nowe życie, ten popęd ku utopji i reformie radykalnej równie się żywo objawił jak gdzieindziej, szczęściem, że paplaniną tylko i bazgraniną po troszę, a nie czynami. Mamy z tej epoki podobno już zgasłej, pomniki literackie zaprawdę ciekawe, i szczątki apostołów jeszcze chodzące po świecie. Jeden właśnie z tych oryginalnych typów skreślić tu myślemy.
Jan Klemens Burzymir Taszewski pochodził ze starej rodziny szlacheckiej, która u heraldyków nawet najstarszych dość uczciwe już zajmowała miejsce. Z powodu stałego osiedlenia od lat wielu na Wołyniu, wedle tej odwiecznej prawdy, że i kamień na miejscu leżący porasta, Taszewscy zyskali pewne znaczenie pomnażające się z pokolenia w pokolenie, piastowali urzęda wyższe w swem Województwie i weszli w koło tych rodzin, którym tylko brak jeszcze fortuny, by do arystokracji prowincjonalnej zaliczone zostały. Jan Klemens syn Podkomorzego adherenta Stanisława Augusta, Kawalera Ś. Stanisława i swojego czasu wielkiego intryganta Sejmikowicza, z trzeciej jego żony, z którą się był ożenił mając już lat siedemdziesiąt kilka, wychowany przez obcych i w pośród nich potem żyjąc, żywego umysłu, ale nie głębokiego pojęcia, przyszedł na świat z wiekiem naszym i z nim razem się kształcił.
Wszystko co przezeń przeszło, zostawiło na nim ślady, jak wody, co przepływając dno rzeki, muł w niem osadzają.
Powstała więc z osadów tych ciekawa mięszanina nie osobliwszych ingrediencij, bo Jan Klemens nie to chwytał, co lepsze, ale co łatwiej wiązać się dało. Najdziwniejszem jednak w nim było to, że zachwyciwszy coś z wiary w reformy, utopje i stan natury XVIII. w., naczytawszy się wszystkiego cokolwiek było napisano w tym przedmiocie i zmieszawszy to razem na swój osobisty użytek, nie potrafił nigdy radykalnie zreformować sam siebie, i usty będąc za nowościami, życiem był za zwykłym, pospolitym rzeczy porządkiem.
Czynnie nie wziął się nigdy do najlżejszego postępu, choć gardłował i apostołował za nim dla drugich. W ten sposób curriculum vitae Burzymira wystawiało taką sprzeczność z zasadami wyznawanemi przez niego, że jej jemu tylko chyba nie widzieć było wolno. W słowie był to radykalista najgwałtowniejszy, w postępowaniu uparty i zatęchły konserwator. Bawił się całe życie utopijami jak drudzy polowaniem, mówił o nich głośno, szeroko i hałaśliwie, popychał drugich, a sam pozostawał w tyle nie widząc tego do siebie. Wszystkie wiary ojców aż do najdrobniejszych przesądów nawet przyległy do niego i z nim żyły, a doktryna wcale do kuracji własnej nie służyła. Był on jak doktor, co leczy pigułkami pacjentów, a siebie winem i pieczenią. Po cichu cenił bardzo swoje stare szlachectwo i oburzał się na prawdę, gdy kto nowszy i nie karmazyn myślał się z nim poufale bratać — ale pomimo to byle zręczność ogromnie na przesądy szlachectwa powstawał, wszelkiemi argumentami, jakie chodzą po świecie wojując przeciw niemu. Mówił wiele o potrzebie nowego stosunku z włościanami, a obchodził się z niemi, nie bardzo o nich myśląc lub traktując jak zwierzęta. Wszystko u niego było w tym sposobie. — Manja reform oblała go po wierzchu, nie doszedłszy wcale do głębi.
Życie było ciągłą protestacją przeciwko słowom, słowa zbijały życie. Jakim sposobem nie postrzegł się nigdy popychając drugich, że sam stał na miejscu, tajemnicą było nie zbadaną, jednem z tych zjawisk moralnych, które naturę ludzką niepojętą czynią.
Już za młodu hołdował on wszystkiemu, co sobie na krwawą zabawkę wynalazł wiek XVIII, przejście od marzeń tych do nowych łatwe było i naturalne, posłuchał ostatnich najzawołańszych mistrzów mniemanego postępu i został najniższym ich sługą. Ale życie było dla niego zdaje się rzeczą zupełnie od myślenia odrębną. Począł je ożenieniem najstosowniejszem w świecie i jak najrozważniejszem, zupełnie na zimno, nie pokochawszy się wcale i nie kryjąc, że bardzo mu o posag chodziło, nie mniej o koligacją, choć na małżeństwo dla pieniędzy i towarzyskich stosunków układane, niesłychanie powstawał. Mówiono, nawet, że dla swej przyszłej małżonki porzucił ubogą, wielkiej piękności i wielkich przymiotów panienkę, któraby jedną miała wadę, że mu nic oprócz szczerego przywiązania, serca i wdzięku wnieść nie mogla, a w dodatku nie była wysoce urodzoną, bo przyszła na świat w dworku szlachcica pod słomianą strzechą.
Później, chociaż krzyczał i gardłował niezmiernie zawsze przeciwko bałwochwalcom złotego cielca, począł z całych sił zbierać majątek i jak głoszono, nie zawsze ściśle dozwolonych pilnując środków nabycia. Nie jeden tam grosz przylgnął, który uczciwie i sumiennie komu innemu należał, nie jedna łza przyschła na starannie schowanym kruszcu. Ale za to, posłuchać go było, gdy deklamował przeciw marnościom światowym i do świętej mierności strzeliste słał westchnienia. Wszystko tam szło w ten sposób. Z żoną obchodził się zimno, z dziećmi surowo, ale za to, o pedagogice i wychowaniu, jak postępowe miał pojęcia! aż strach! Synowie Burzymira chowali się jak Bóg dał, dosyć oszczędnie i niedbale, a on tymczasem prawił o przeważnym wpływie wychowania na losy ludzkości.
Dwóch ludzi, rzec można, było w tym człowieku — marzyciel co się nie wahał iść jak najdalej ze wszystkiemi obłędami swych przewodników zagranicznych, i uparty, zakamieniały, zacofany człowiek, który kroku naprzód zrobić sam nie śmiał.
Wielki deklamator przeciwko konwencjom towarzystwa, formom, ceremonjom i tak zwanym przyzwoitościom, nigdy w życiu nie śmiał się im, by najlżej sprzeciwić — posłuszniejszego one nie miały sługi.
Często się po świecie trafiają ludzie nie logiczni, których mowa, a czynności krążą w dwóch wcale przeciwnych sferach, ale tak fenomenalnego antagonizmu między myślą co życiem kierować powinna, a żywotem samym, nie trafia się spotykać. Jednem to tylko wytłumaczyć się daje — płytkością umysłu, pewnym rodzajem próżności, nie głębokim w świat poglądem, a W ostatku okrutnem, olbrzymiem lenistwem.
Rzadko się Burzymirowi trafiało, żeby go ktoś na przeciwieństwie zasad i kierunku praktycznego złapał, wszakże zdarzyło mu się to kilka razy w życiu, a jak się naówczas wykręcał, na próbkę opowiem.
Byliśmy z nim razem w zamożnym domu, którego ubogi krewny, od lat trzech serdecznie się był pokochał w córce Burzymira. Nieszczęściem córki te, których było dwie, miały mieć po jakie sto tysięcy posagu, a Juljusz grosza przy duszy nie miał, prócz chleba powszedniego, na który w pocie czoła pracował.
Był to zresztą młody człowiek wielkich zalet, umysłu wytrawnego, umiarkowany, rozsądny i wcale dobrze wychowany — jakoś mu się tylko nie wiodło na świecie. Burzymir przyjechał do tego domu, wiedząc, że się będzie miał przed kim wygadać ze swym ulubionym przedmiotem, bo dom to był gościnny i zawsze pełen. Objad przeszedł na coraz ożywiającej się krytyce wszystkiego, co tylko zaczepiono, gdyż nasz utopista celował w tem zresztą bardzo łatwem wynajdowaniu wad ustroju społecznego, i od ubrania począwszy do modlitwy, od najpospolitszej rzeczy do najwznioślejszego przedmiotu, wszystko umiał nielitościwie wyśmiewać i chłostać. Jeżeli mu się nie udało stawić czegoś nowego przeciw staremu porządkowi, wtedy przynajmniej obyczaje cudzoziemskie porównywał z naszemi i tamtym zaraz przyznawał pierwszeństwo.
Umordowani byliśmy wszyscy niewyczerpanemi jego rozprawami, aż nareszcie gospodyni dała znak wstania od stołu, i pełni nadziei, że się choć na chwilę przerwie wymowa Burzymira, ruszyliśmy się z krzesełek. Mężczyźni zaraz przeszli wszyscy do pokoju gospodarza na fajki i cygara, podano chasse-café. Gość zaraz wsiadł na kieliszek mówiąc bardzo pięknie przeciw zbytkom, chociaż powtórzył kilka razy Maraskino, na którego wysoką cenę tak powstawał. Rozmowa, jak to zawsze przy nim bywało, zwróciła się zaraz do ogólniejszych przedmiotów, a my za nim iść tym gościńcem byliśmy zmuszeni. Nie wiem jakim trafem wpadliśmy na rozmowę o małżeństwach i gospodarz człowiek zimny, a rozsądny, jakby na przekorę począł rozwijać temat wielkiej ważności stosunków społecznych w małżeństwie, równości majątku, urodzenia, stanowiska i t. p.
Poruszony do głębi antagonizmem Burzymir, którego Maraskino też trochę egzaltowało, chwycił zadanie jak piłkę w powietrzu, a że je już nie raz zwycięzko obrabiał, z wprawą począł niem rzucać na wszystkie strony, dowodząc, że w kojarzeniu związków wiekuistych, wszystkie konsyderacje ustąpić powinny najważniejszej, najwyższej — przywiązaniu wspólnemu i zgodności charakterów.
W zapale zaprzeczył nawet rodzicom wszelkiego udziału w postanowieniu dzieci!
Gospodarz słabo się dosyć bronił, uśmiechając nieco, i jako dodatkowe już tylko szczęścia warunki zalecał równość położenia, wychowania, pochodzenie z jednego świata. Burzymir walczył rozbijając do ostatka zapory wszelkie, i niedozwalając by co na placu zostało prócz jego zasady. A puścił się tak nierozważnie, że nareszcie oparł się jak o ścianę o jedno tylko wspólne przywiązanie, o samiuteńką miłość!
Kto wie czy naprowadzenie go na całą tę rozmowę nie było dobrze obmyślanem podejściem, czy jej nie podprowadzano umyślnie? to pewna, że gdyśmy już przyszli do jasno i wybitnie sformułowanej zasady — a było to w dość licznem gronie znajomych i blizkich — gospodarz powstał, wziął za rękę swojego krewniaka Juljana i przywiódł go przed stropionego tem Burzymira. Widziałem jak nasz deklamator, mimo że już był dobrze czerwony; jeszcze pokraśniał spostrzegłszy ten ruch i domyślił się zaraz co to znaczy. Uczuł że go złapano!
— Dziękuję ci szanowny sąsiedzie, rzekł powolnie amfitrjon — za to jasne określenie twego sposobu widzenia w tej mierze, które mnie uspokaja o los przyszły Juljusza. Wiesz jak go kocham, a niepodobna żebyś nie dostrzegł, iż się od lat kilku przywiązał szczerze do panny Róży, że ona także uczucie jego dzieli. Zatem nie pozostaje nam nic więcej, tylko prosić o błogosławieństwo.
Było to tak okropne dictum acerbum, że Burzymir aż postawił kieliszek i zmięszany cofnął się, zachłysnął, zakaszlał, począł trzeć czoło, dając sobie czas do wyszukania furtki dla ucieczki, i wnet bardzo żywo się zwinął.
— Stój pan, rzekł do gospodarza wyciągając rękę — miłość jest to uczucie, na którego determinowaniu często się bardzo mylemy — bywa ono różnych stopni, rodzajów i trwałości — miłość o której ja mówię, winna być dowiedzioną i wypróbowaną, należy się przekonać, że będzie stałą, że są w niej warunki życia.
— Ale czegoż więcej pragnąć? rzekł gospodarz, kilka lat stałego przywiązania, są zdaje mi się próbą dostateczną.
— Ale nie! ale nie! więcejbym powiem ci, zawrócił się Burzymir, więcejbym rachował na gwałtowną namiętność pełną burz i wybryków, niżeli na chłodne choćby trwałe przywiązanie. Chciałeś mnie pan złapać — ale to nie tak łatwo! Ja jestem logiczny, ale logika moja surowa!
To mówiąc pochwycił gwałtownie cygaro, ugryzł je, splunął i wymknął się z pokoju. Tyleśmy go widzieli, cygaro było tylko pretekstem, rzucił je, poszedł do kobiet, pożegnał się i odjechał.
Juljusz wyszedł także zasmucony i raniony, i dopierośmy się rozśmieli wszyscy z tej ucieczki naszego reformatora, który potem w tym domu przez rok cały nie postał i wiekuiście za to podstępne schwytanie okazywał żal do niego.
Drugi raz złapano go tak, gdy rozprawiał o polepszeniu bytu włościan, i tu się sianem wykręcił składając na niemożność, co było w nim lenistwem i bezsilnością.
Poznawszy go lepiej nikt w końcu nie zwracał uwagi na jego teorje, ani mu miał ochoty figla tego wyrządzać, by je do życia przymierzał — dano mu pokój. Chodzi sobie po świecie z systematem w jednej kieszeni dla braci, w drugiej kieszeni z regułą postępowania dla siebie. Systemata zaś swoje tak mienia jak inni surduty — używając zawsze tego, który jest najnowszego kroju. Był po kolei wielbicielem Rousseau, S. Simona, Fouriera, Owena, Lóroux, Proudhon’a, Blanc’a i ktokolwiek mu zaświtał. Ostatni zawsze mu się zdawał najkompletniejszym i największym, a najrádykalniejszy najdoskonalszym. Jedyną stałą jego zasadą jest, że potrzeba społeczeństwo z gruntu przebudować, to co jest zburzyć, wywrócić i zniszczyć, a nowe całkiem erygować.
Tymczasem nie odważył się jeszcze nawet innego kupić kalendarza nad Berdyczowski i na włos nie zszedł z drogi ubitej, po której idą owce Panurga.
Pogodźże tu kiedyś mądry gębę i głowę z rękami, zrozumiej tego człowieka!
A jednak istota to prawdziwa i nie rzadka, równie jak on nie logicznych ludzi, ćma chodzi po świecie. Jak on reformatorem tak innych wielu są katolikami, usty tylko nie uczynkiem. Znajdziemy deklamujących o poczciwości co dla siebie szczególne mają restrykcje; oburzających się na drobnostki cudze, nie widząc co popełniają sami. To też i pismo już tę wielką wadę postrzeżoną przed lat tysiącami wskazało w przypowieści o zdźble w oku sąsiada, a tramie w oczach własnych. Nikt siebie znać nie chce i nad sobą pracować — chętnie podejmujemy się wychowania drugich, umyślnie zaniedbując własne. I zdaje mi się, że póty społeczność do prawdziwego nie przyjdzie postępu, dopóki każdy nie poczuje, że reforma musi się zacząć od indywiduów, od nas samych. Z jednostek składa się społeczność, jej charakter ogólny od tych zależy. Żadna radykalna reforma praw, instytucyj, żadne postanowienia nie przerobią ludzkości, dokazać tylko może Sokratyczny przepis podniesiony do wyższej potęgi — znaj naprzód i popraw siebie.
Gdyby tak każdy wziął się szczerze do tego, co mu i najbliższe i najłatwiejsze, ani byśmy się spostrzegli, jak wiele zmienićby się musiała społeczność. Wszyscy utopiści, jakeśmy to nie raz powtarzali gdzieindziej, mylą się w zasadzie, poczynając od tego, co końcem dopiero uzyskać się może. — Niech tylko jednostki usiłują dobić się wyższego stopnia udoskonalenia, a ogół zmieni postać, zmienią ją instytucje nawet, bo te koniecznie i nieodzownie idą za stanem społeczeństwa. Każdy kraj, każdy lud i epoka mają takie instytucje, jakie potrzeby większości wskazują. W miarę podnoszącego się stopnia cywilizacji, powolnie podnoszą się instytucje, ulepszają i do równowagi ze stanem umysłowym, obyczajowym, cywilizacji ustanawiać się muszą. Widzieliśmy w historji nie raz próby narzuconych instytucyj, które miały odwrotnie działając na masy, naturę ich odmienić; zawsze pokuszenia się takowe wywołały niepokoje, wybuchy, zamięszania i najzgubniejsze skutki. Ludzkość ma pewne prawa bytu, z których się najsilniejszą wolą wyłamać nie może; do tych właśnie należy reguła postępu stopniowego, powolnego, który idzie nie od instytucyj do ludzi, ale od ludzi do instytucyj. Dla tych, co niecierpliwie na swój żywot tylko rachując, chcieliby dosięgnąć celu swych marzeń — smutna to może prawda, że ludzkość idzie tak powoli i daleko dalej widzi okiem, niżeli sięgnąć może dłonią — ale któż przeciw nieubłaganej naturze rzeczy??
Żaden wiek może bardziej nauczających nad nasz nie przedstawił w tej mierze obrazów — patrzaliśmy oczyma naszemi na władzę oddaną w ręce utopistów, którzy nic z nią począć nie mogli. Bóg tylko stworzyć potrafił człowieka w stanie doskonałości, od czasu jego upadku, powolnie się musi znowu podnosić człowiek, by dźwignąć do pierwszego stanu. Idzie, staje, zawraca się, upada, jęczy, podnosi oczy, dźwiga znowu ku górze i krok za krokiem, rok za rokiem przybliża się ku celowi podróży, którego jednak nigdy może nie dosięgnie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.