Dobry mały djabełek/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dobry mały djabełek |
Podtytuł | powieść dla dzieci |
Wydawca | „Ciekawa Lektura“ |
Data wyd. | 1936 |
Druk | „Record“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Un bon petit diable |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Karol, doprowadzony do wściekłości przez to, że wpadł, jak szczur do pułapki, rzucił się na drzwi, aby je wyłamać; ale drzwi były mocne; trzy razy runął na nie z całej siły, lecz nie dopiął celu i tylko stłukł sobie ramię, poczem zmuszony był do zrzeczenia się swoich zamiarów.
Zła kobieta! O Boże! jak jej nienawidzę! A Julja chciała jeszcze, abym prosił ją o przebaczenie! Taka wiedźma! Cobym mógł zrobić jej na złość?...
Karol rozejrzał się na wszystkie strony, lecz niczego nie dojrzał, na czem mógłby wyładować swą złość.
— Mógłbym podrzeć jej tę robótkę, którą pozostawiła; lecz czem właściwie to wszystko się skończy? Rozpocznie przecie inną robótkę! Jak jestem nieszczęśliwy, że muszę mieszkać z tą wstrętną babą.
Karol usiadł, oparty łokciami o kolana, objął głowę rękoma i zaczął się zastanawiać. W miarę jego rozmyślań, twarz się wypogadzała, spojrzenie łagodniało, oczy zaś wilgotniały, i wreszcie łzy popłynęły strumieniem po jego policzkach.
— Sądzę, że Julja ma rację, — rzekł; — ciotka byłaby mniej zła, gdybym był lepszy; byłbym nie taki nieszczęśliwy, gdybym miał więcej cierpliwości, gdybym mógł być pokorny względem Opatrzności, jak Julja!... Biedna Julja! Jest przecie niewidoma! Zawsze sama, gdyż siostra jej idzie do pracy! Nudzi się ciągle całemi dniami... nigdy się nie skarży, nigdy się nie gniewa! Zawsze dobra, zawsze jest uśmiechnięta! Coprawda, nieco starsza odemnie! Ma piętnaście lat, a ja dopiero trzynaście... Lecz to wszystko jedno, i w piętnaście nie będę taki dobry, jak ona! Nie, nie mogę się powstrzymać, aby z tą wstrętną ciotką nie gniewać się... Ale co to słyszę? — przemówił nagle, podnosząc się. — Cóż to za hałas?.. Tak, cóż to takiego?.. I te przeklęte drzwi są jeszcze zamknięte! Ale! Dobra to myśl! Wybiję szybę we drzwiach i wylazę.
Karol chwycił szczypce, uderzył niemi z całej siły w szybę jednej z ram drzwi, a wysunąwszy głowę i plecy do utworzonego otworu, — przelazł po wielkich trudach, zraniwszy się nieco w ręce i w plecy; znalazłszy się na podwórzu, zbiegł po schodach i wpadł do kuchni, gdzie nikogo nie było; następnie wyskoczył przez drzwi, prowadzące na ulicę. Znalazł się wśród licznego tłumu, w samym środku którego, na ręku kilku osób, spoczywała pani Makmisz; za nią prowadzono człowieka w bluzie. Pani Makmisz krzyczała, prowadzony człowiek wymyślał, pozostali zaś krzyczeli i wymyślali wszyscy razem; do tego hałasu dołączyły się również przerażliwe krzyki Betty, która, aby się przypochlebić pani Makmisz, sypała jak z rękawa przekleństwa i wymysły na głowy wszystkich, towarzyszących jej ludzi. Wszyscy weszli przez drzwi, otworzone przez Karola. Panią Makmisz usadzono na krześle. Betty przyniosła świeżej wody z basenu i zwilżyła oczy swej pani, która nie przestawała krzyczeć.
Gdzie jest sędzia, chcę widzieć sędziego, aby mu się poskarżyć na tego zwyrodnialca, który mnie pozbawił wzroku. Natychmiast poślijcie po sędziego!
Betty.
Już poszli po niego, proszę pani; za kwadrans pan sędzia będzie już tu.
Pani Makmisz.
Więc trzymajcie dobrze tego złoczyńcę. Zwiążcie go! Bo ucieknie!
Człowiek z bluzie.
A czyż chcę uciekać? Tyle krzyku i hałasu o jedno uderzenie batem. Czy mało kogo biłem w swem życiu batem, a pierwszy raz widzę, aby o to wszczynano taki lament.
Betty.
Nic dziwnego! Uderzenie batem i to prosto po oczach, niegodziwce!
Człowiek w bluzie.
A poco mnie łajała brzydkiemi słowami? Do djabła! Co za język! Mówią, że kobiety mają go w szczególny sposób podwieszony. Nigdy nie słyszałem czegoś podobnego! Wyładowała na mnie cały zasób swych przekleństw i wymyślań.
Człowiek, drżąc.
W każdym bądź razie nie upoważniało to pana do bicia jej batem.
Człowiek w bluzie.
Tak, ale przecie mogło mi zabraknąć wreszcie cierpliwości. Nie mam zresztą jej wiele.
Drugi człowiek.
Od kobiety nie można tak wymagać, jak od mężczyzny; można ją wyśmiać, ale nie bić jej.
Człowiek w bluzie.
Taka kobieta, jak ta, warta jest dwu mężczyzn.
Cały tłum mimowoli wybuchnął śmiechem, powiększając w ten sposób jeszcze bardziej zdenerwowanie i wściekłość pani Makmisz.
Betty wiedziała, że pani jej nie była poważnie zraniona, dlatego też pocichutku również się śmiała, a używała wszystkich środków, aby zachować pozory powagi. W dalszym ciągu zwilżała swej pani oczy, z których puchlizna stopniowo poczynała ustępować.
Ostrożny Karol umyślnie stał zdala od swej ciotki i poprosił pewnego młodzieńca z tłumu, aby opowiedział mu o wszystkiem, co się stało z panią Makmisz.
— Zdaje mi się, że woźnica w bluzie, szybko przejeżdżając przez drogę, aby napoić swe konie, — począł opowiadać tamten, — o mało nie wywrócił tej pani. Trzeba było widzieć, jak się rozgniewała a jakiemi złorzeczeniami zaczęła go obsypywać. Woźnica początkowo śmiał się z niej, lecz potem począł przemawiać jej do słuchu. Trzeba było posłuchać, jak to czynił. O, było to godne uwagi!... Wszyscy zgromadziliśmy się dokoła i śmieliśmy się... Dopóki trwała wymiana słów, nie było w tem nic złego; lecz nagle spoliczkowała go ta pani; wówczas woźnica, cały zaczerwieniony, przyciął ją batem. Na nieszczęście jednak w same oczy... Upadła więc pod uderzeniem, poczęła krzyczeć, tarzając się po ziemi; wezwała wreszcie sędziego. Następnie poczęli się zatrzymywać i zbiegać, przybiegła Betty i poprowadziła ją, a myśmy zmusili tego człowieka, by udał się z nami razem, aby sędzia nie przychodził napróżno. To jest wszystko, co było.
Karol, zadowolony z opowiadania, cicho zbliżył się do swej cioteczki, aby zbliska spojrzeć do obrzmiałych jej oczu, które były stale zamknięte. Gdy oglądał puchliznę i niezwykłe zaczerwienienie powiek, usiłował dojrzeć, czy ciotka faktycznie postradała wzrok, jak twierdziła; pani Makmisz otworzyła je, i ujrzawszy Karola, wyciągnęła rękę, aby go schwycić; Karol zrobił krok wstecz i instynktownie schował się za człowieka w bluzie, co wywołało śmiech wszystkich tam obecnych, a nawet i woźnicy.
— Teraz nie może twierdzić, że ją oślepiłem, — rzekł tamten, śmiejąc się. — Dziękuję ci, mój chłopcze; bałem się, że faktycznie postradała wzrok. Dowiodłeś nam, że widzi przecie doskonale.
Pani Makmisz.
Poco tu jesteś? Jak wyszedłeś? Betty, zamknij go.
Betty.
Nie mogę przecie pozostawić pani w tej sytuacji, w jakiej pani obecnie się znajduje. Proszę się uspokoić, paniusiu, proszę o niczem teraz nie myśleć.
Pani Makmisz
O, ty wałkoniu! Wynoś się stąd! Dostaniesz za swoje!
Karol spojrzał na człowieka w bluzie, jakgdyby prosząc go o obronę.
Człowiek w bluzie.
— Czegóż chcesz odemnie, mój chłopcze! Nie mogę ci pomóc. Musisz usłuchać — niema na to rady.
Karol jednak na to nie chciał się zgodzić, nie chciał usłuchać, a przypomniawszy sobie o tem, że ciotka zabroniła mu iść do Julji wyszedł i rzekł głośno: idę do Julji.
Pani Makmisz.
Nie chcę, abyś tam szedł; zabroniłam ci przecie!
Posłuchajcie, ludzie, nie puszczajcie go, zatrzymajcie, przyprowadźcie go do mnie. Woźnico, daruję wam wszystko i nie będę się skarżyła, jeśli zatrzymacie tego obrzydliwego urwisa i wymierzycie mu dobry cios tym samym batem, który o mało nie pozbawił mnie wzroku.
Człowiek w bluzie.
Nie dostanę go nawet końcem bata. Co pani zrobił ten biedny dzieciak? Patrzył na panią spokojnie, gdy pani chciała na niego się rzucić; schował się za mnie, a daję słowo, że będę go bronił zawsze, gdy to tylko odemnie będzie zależało.
Pani Makmisz.
A! To tak pan mi opowiada! Dobrze! Oto i sędzia przyszedł w sam raz; zapłaci pan za to wszystko dobrą grzywnę.
Człowiek w bluzie.
Dobrze! Ale to jeszcze zobaczymy, co będzie, szanowna pani!
Sędzia.
Co tu macie takiego? Pani mnie prosiła, pani Makmisz, abym poświadczył przestępstwo?
Pani Makmisz.
Tak, szanowny panie, okropne przestępstwo, głośno wołające o zadośćuczynienie i przykładne ukaranie! Ten oto człowiek, pan go, prawdopodobnie, poznał po jego okrutnym wyglądzie... (wszyscy się śmieją, woźnica najgłośniej od wszystkich innych) tak, panie sędzio, po jego okrutnym wyglądzie, udaje przed panem i wydaje się dobrym apostołem; lecz pan zobaczy... Ten człowiek zranił mnie, przezywał rozmaitemi brzydkiemi wyrazami, a wreszcie uderzył mnie batem po oczach tak, że oślepłam. Proszę więc o sto franków za szkody, jakie poniosłam, następnie o grzywnę stufrankową, od której będę dostawać odsetki, jak przewidują ustawy sądowe.
Woźnica i wszyscy skupieni śmieli się; wesołość ta jednak była nienaturalna i dlatego sędzia, człowiek o zdrowym rozsądku i sprawiedliwszy, powziął podejrzenia co do ścisłości opowiadania pani Makmisz.
Zwrócił się więc do woźnicy z pytaniem:
— Czy tak się sprawa przedstawia, jak opowiada ta pani.
Człowiek.
O, nie, panie, całkiem inaczej. Ta pani sama przyszła i upadła na drodze w mgnieniu, gdym się obrócił, aby spojrzeć na swe konie; upadła z całej siły, jak długa; należy przypuszczać, że nie jest chora na nogi; nie jestem jednak temu winien. Otóż chcę ją podnieść; odpycha mnie z całej siły i łaje w najgorsze; a czego tylko mi nie nagadała; użyła wszystkich brzydkich słów, jakie tylko umiała, aż wreszcie mi dokuczyła; z kolei począłem również mówić, a nie powiem, abym się powstrzymał od nieprzyzwoitych słów, ale od tego przecie jestem woźnicą. Pan sędzia sam wie: konie... nie mają czułych uszu. A gdy się rozgniewam, wprawiam w ruch cały mój zasób słówek. Lecz oto ta pani, widocznie niezadowolona ze mnie, wymierza mi głośny policzek. Tom się rozgniewał... jestem zapalczywy, panie sędzio,... nie zły, ale zapalczywy. Wówczas zacząłem odpowiadać... no i uderzyłem batem, od tego jestem przecie woźnicą, panie sędzio... Z końmi, pan wie, nie można się obejść bez bata. Na nieszczęście, podstawiła mi swe oczy właśnie naprzeciwko bata; lecz to nie sprawiło jej większego bólu, panie sędzio; krzyczała, żem ją skaleczył, lecz widzi tak samo, jak pan albo ja; dowodem jest to, że widziała, jak pan tu wszedł, bawi więc mnie tylko, jak się skarży, na jakąś wyrządzoną jej krzywdę; jestem pewien, że pan sędzia nie da jej ani grosza.
Świadkowie.
Panie sędzio, woźnica mówi samą prawdę; byliśmy wszyscy świadkami.
Pani Makmisz.
Jak? Nieszczęsny, pan jest moim rodakiem i występuje przeciwko mnie, aby potakiwać złoczyńcy, złemu cudzoziemcy-rozbójnikowi?
Sędzia.
Pani Makmisz, pani zmusi mnie do spisania na panią protokułu. Proszę być spokojną i wierzyć mi, jeżeli ktoś jest winien, to tylko właśnie pani; pani pierwsza rozpoczęła wymyślać i pani pierwsza uderzyła; a jeśli pani rozpocznie sprawę, to sama zapłaci grzywnę, w żadnym zaś wypadku ten woźnica, który robi na mnie wrażenie człowieka uczciwego, aczkolwiek nieco zapalczywego, jak sam to zresztą o sobie powiedział. Więcej nie mam nic tu do roboty. Odchodzę i przyjdę wkrótce, aby posłyszeć od pani i powiedzieć pani parę słów.
Zanim pani Makmisz oprzytomniała ze zdziwienia i zanim zdążyła powiedzieć chociaż jedno słówko sędziemu, ten postarał się czem prędzej odejść; woźnica i cały tłum poszli za nim, a pani Makmisz pozostała sama z Betty, która śmiała się w pięści i cieszyła się z niepowodzenia swej okrutnej, niesprawiedliwej i wymagającej gospodyni. Ku jej zdziwieniu pani Makmisz tkwiła nadal w bezruchu, nic nie mówiąc; Betty zapytała ją, czy nie chce pójść do swego pokoju; wstała, odepchnęła Betty, która podawała jej rękę, i powoli poszła po schodach, jak każdy człowiek, który dobrze widzi; otwierając drzwi swego pokoju, zauważyła, że jedna szyba była stłuczona.
Pani Makmisz.
Znowu ten łotr! Ten nieszczęsny Karol! To on zrobił tu przejście. Betty, idź go przyprowadź; drażniąc się, mówił mi, że idzie do Julji, tam go właśnie znajdziesz.