Dolina Tęczy/Rozdział XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Dolina Tęczy
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie „Helikon”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rainbow Valley
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIII.
Karolka nie zbito.

— Wiem coś takiego, co chciałabym wam powiedzieć, — rzekła tajemniczo Mary Vance.
Mary, Flora i Una szły przez wieś ramię przy ramieniu. Una i Flora zamieniły z sobą spojrzenia, jakby chciały powiedzieć: „Znowu będzie coś nieprzyjemnego“. Bo gdy Mary Vance miała coś do powiedzenia, to na pewno to coś nie miało sprawić przyjemności dziewczętom. Często zastanawiały się nad tem, dlaczego właściwie lubią Mary Vance, bo lubiły ją mimo wszystko. Prawda, że była bardzo milą i wesołą towarzyszką zabaw. Żeby tylko nie miała ciągle czegoś do powiedzenia!
— Wiecie, że Rozalja West nie chce wyjść za waszego ojca tylko dlatego, że wy jesteście tacy niesforni? Lęka się, że nie da sobie z wami rady.
Serduszko Uny zabiło radością. Przyjemnie jej było słyszeć, że Rozalja West nie chce zostać żoną pastora. Zato Flora była nieco rozczarowana.
— Skąd wiesz? — zapytała.
— O, wszyscy o tem mówią. Słyszałam, jak pani Elliott mówiła o tem z doktorową. Zawsze podczas takich rozmów nastawiam uszu. Pani Elliott twierdzi, że Rozalja boi się matkować dzieciom, które mają taką opinję. Wasz ojciec nie przychodzi już do Westów. Również Norman Douglas przestał przychodzić. Ludzie mówią, że Helena zawiodła go tak samo, jak on zawiódł ją przed laty. Norman jednak uparł się, że musi ją zdobyć. Uważam, żeście zepsuli partję waszemu ojcu, bo na pewno Rozaja West byłaby dla niego bardzo odpowiednią żoną.
— Sama mówiłaś, że macochy są złe i męczą swych pasierbów, — wtrąciła Una.
— No tak, — przyznała Mary, zmieszana nieco, — przeważnie są bardzo złe. Ale Rozalja West jest inna. Ręczę wam, że jeżeli ojciec zdecyduje się poślubić Ewelinę Drew, to będziecie żałowały, że nie ożenił się z Rozalją. Straszna jest ta wasza opinja i dzięki niej żadna porządna kobieta nie zechce zostać żoną waszego ojca. Oczywiście połowa jest w tem prawdy, co o was mówią. Wczoraj dopiero słyszałam, jak opowiadali, że Jerry i Karol rzucali kamieniami w okno pani Stimson. Boję się, że to Karol również wsunął węgorza do koszyka starej pani Carr, chociaż z początku utrzymywałam, że w to nie wierzę.
— Co Karol znowu zrobił? — zawołała Flora.
— Opowiadają, — uprzedzam, że powtarzam tylko to, co słyszałam, — więc opowiadają, że Karol wraz z innymi chłopcami łowił pewnego wieczoru węgorze. Pani Carr przejeżdżała tamtędy w małym swym powoziku i Karol wrzucił jej do koszyka wielkiego węgorza. Gdy pani Carr dojechała już do Złotego Brzegu, węgorz zaplątał jej się dokoła nóg. Była pewna, że to wąż i zaczęła strasznie krzyczeć. Wyskoczyła z powozu i zwichnęła sobie nogę.
Flora i Una spojrzały po sobie. Tę sprawę załatwić mógł tylko klub „Dobrego Prowadzenia Się“, ale Mary nie wolno było nic o tem wspominać.
— O, idzie wasz ojciec, — zawołała Mary, dostrzegłszy zdaleka pana Mereditha. — Na pewno nas nie zobaczy, bo jak zwykle chodzi po wsi w zamyśleniu.
Pan Meredith istotnie nie dostrzegł dzieci, lecz tym razem nie tonął w swych rozmyślaniach abstrakcyjnych, jak zwykle. Przed chwilą Aleksandrowa Davis opowiedziała mu historję o węgorzu Karolka. Wyraziła swe najgłębsze oburzenie. Stara pani Carr była jej kuzynką w trzeciej linji. Pan Meredith był również oburzony, lecz nie przypuszczał, aby Karol mógł się zdobyć na taki czyn. Natychmiast po powrocie do domu zawołał Karola do swego gabinetu i zapytał, czy historja opowiedziana przez panią Aleksandrową Davis była prawdą.
— Tak, — odparł Karol, rumieniąc się, lecz nie unikając wzroku ojca.
Pan Meredith jęknął. Jeszcze do tej chwili pocieszał się myślą, że to była tylko plotka.
— Opowiedz mi tę całą historję, — rozkazał.
— Chłopcy łowili pod mostem węgorze, — opowiadał Karol. — Leon Drew złapał największego, takiego węgorza jeszcze nigdy w życiu nie widziałem. Położył go w koszyku i węgorz sobie leżał spokojnie. Byłem pewny, że już dawno zdechł, daję słowo, że tak myślałem. Nagle ujrzeliśmy przejeżdżającą przez most panią Carr. Zaczęła na nas krzyczeć, żebyśmy poszli do domu. Nie odpowiedzieliśmy jej ani słowem. Ale gdy wracała z sklepu, chłopcy namówili mnie, żebym jej wrzucił tego wielkiego węgorza do koszyka. Myślałem, że węgorz i tak nie żyje, więc nie wyrządzi jej żadnej krzywdy. Węgorz jednak ożył na wzgórzu i zdaleka usłyszeliśmy głośny krzyk, a potem zobaczyliśmy, że pani Carr wyskakuje z powozu. Strasznie mi było przykro. To wszystko, tatusiu.
Sprawa ta nie przedstawiała się znowu tak źle, jak sobie pan Meredith wyobrażał. W każdym razie należało jakoś postąpić.
— Karolu, ja cię muszę ukarać, — rzekł po chwili ze smutkiem.
— Wiem, ojcze.
— Muszę cię wybić.
Karol zadrżał. Nigdy jeszcze dotychczas ojciec go nie bił, ale spojrzawszy na smutną twarz pastora, zawołał wesoło:
— Dobrze, tatusiu.
Pan Meredith nie zrozumiał tej wesołości chłopaka, kazał mu przyjść do gabinetu po kolacji a gdy Karol zniknął za drzwiami, pastor z głośnym jękiem padł na fotel. Cierpiał tego wieczoru więcej, niż Karol. Biedak nie wiedział nawet, jak się zabrać do ukarania syna.
Karol tymczasem opowiedział o wszystkiem Florze i Unie, które przed chwilą wróciły do domu. Były przerażone tem, że ojciec, który ich nigdy nie karał, zamierzał teraz zbić Karolka. Zgodnie jednak przyznały, że miał słuszność.
— Sam wiesz, że to było straszne, — westchnęła Flora. — Tego by ci w klubie nigdy nie darowano.
— Zapomniałem, — tłumaczył się chłopak. — Zresztą nie myślałem, że to komukolwiek wyrządzi krzywdę. Nie przypuszczałem, że pani Carr nogę zwichnie. Ojciec mnie zbije i wszystko będzie w porządku.
— Czy to będzie bardzo bolało? — zapytała Una, ściskając mocno dłoń brata.
— Myślę, że niebardzo, — odparł Karol. — W każdym razie nie mam zamiaru płakać, choćby nawet najbardziej bolało. Sprawiłbym tem ból ojcu, a on i tak jest bardzo smutny. Wołałbym sam się wybić, żeby jemu oszczędzić tego.
Po kolacji, której Karol prawie wcale nie jadł, pan Meredith przywołał go do gabinetu. Na stole leżała gruba rózga, którą Karol natychmiast zauważył.
— Podnieś w górę rękę, — rozkazał ojciec.
Karol odrzucił wtył głowę i podniósł rękę z powagą. Był jednak jeszcze tak młody, że nie mógł ukryć wyrazu przestrachu, który czaił się teraz w jego oczach. Pan Meredith spojrzał w te oczy i przypomniały mu one nagle oczy zmarłej Cecylji. Taki sam posiadały wyraz, gdy Cecylja się czegoś lękała.
John Meredith odrzucił na bok rózgę.
— Idź, — wyszeptał cicho. — Nie mogę cię zbić.
Karol wybiegł na cmentarz z przekonaniem, że spojrzenie ojca było czemś o wiele gorszem, niż samo bicie.
— Tak prędko po wszystkiem? — zapytała Flora. Obydwie z Uną siedziały w przykrem oczekiwaniu na płycie nagrobnej Pollocka.
— On — on mnie wcale nie zbił, — rzekł Karol z głuchym szlochem. — A wołałbym, żeby to zrobił, niż miał tak dziwnie na mnie patrzeć.
Una odbiegła na chwilę. Czuła, że może być teraz potrzebna ojcu. Bezszelestnie otworzyła drzwi gabinetu i wsunęła się do wnętrza. W pokoju panował przyćmiony półmrok. Ojciec siedział przy biurku, zwrócony do niej plecami, z twarzą ukrytą w dłoniach. Mówił do siebie drżącym głosem, wypowiadał cicho oddzielne słowa, lecz Una je słyszała i pojęła intuicją małej kobietki. Tak samo cicho, jak weszła cofnęła się po chwili i bezszelestnie zamknęła za sobą drzwi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.