Dolina trwogi/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Dolina trwogi
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze "Rój"
Data wyd. 1928
Druk Druk. "Praca" F. Bogucki
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. The Valley of Fear
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI.
Dolina Trwogi.

Kiedy Mc. Murdo zbudził się nazajutrz rano, przypomniał sobie odrazu swoje wstąpienie do Loży. Głowa bolała go na skutek wypitych trunków, a ramię w miejscu, gdzie je napiętnowano było obrzękłe i gorące.
Mając własne źródło dochodów nie odznaczał się punktualnością w służbie, zjadł zatem późno śniadanie i został przez cały ranek w domu, pisząc długi list do przyjaciela. Potem przeglądnął Goniec Codzienny. W osobnej kolumnie, złożonej w ostatniej chwili, przeczytał: „Napad na Redakcję Gońca. Redaktor ciężko zraniony“. Był to krótki opis faktów, o których sam wiedział lepiej, niż piszący. Kończył się tylko ustępem:
„Sprawa jest w ręku policji, ale nie należy się łudzić, aby wysiłki jej odniosły lepszy skutek, jak dawniej. Kilku napastników rozpoznano i może da się im winę udowodnić.
Źródłem napaści — nietrzeba chyba wspominać — była ta ohydna organizacja, która daje się od tak dawna we znaki tutejszej ludności i wobec której Goniec zajął tak bezwzględne stanowisko. Pociechą dla wielu przyjaciół Mr. Stangera będzie wiadomość, że chociaż został okrutnie i brutalnie pobity i odniósł szereg ciężkich obrażeń na głowie, życiu jego nie grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo“.
Na dole znajdowała się wzmianka, że zawezwano do obrony redakcji straż z Węglowej i Żelaznej Policji, uzbrojonej w karabiny Winchestera.
Mc Murdo złożył gazetę i zapalił drżącą ręką fajkę, kiedy zapukano do drzwi i gospodyni przyniosła mu kartkę, wręczoną jej przez chłopca. Była bez podpisu i brzmiała w ten sposób:
„Pragnąłbym pomówić z panem, ale nie w pańskim domu. Czekam w Miller Hill. Mam do powiedzenia coś ważnego, zarówno dla pana, jak i dla mnie“.
Mc Murdo przeczytał kartkę dwukrotnie z najwyższem zdziwieniem, gdyż nie mógł pojąć, co oznacza i kto był jej autorem. Gdyby była napisana ręką kobiecą mógłby przypuszczać, że jest to początek awanturki w rodzaju tych, z któremi był w przeszłości dobrze obeznany. Ale było to pismo mężczyzny wykształconego. W końcu, po pownem wahaniu, postanowił usłuchać wezwania.
Miller Hill jest to zapuszczony ogród publiczny, na wzgórzu w samym środku miasta. W lecie odwiedzają go tłumy ludzi, ale w zimie jest pusty. Z szczytu jego rozciąga się widok nie tylko na brudne, szeroko rozłożone miasto, ale i na krętą dolinę z jej kopalniami i fabrykami czerniącemi śnieg na jej stokach i pokrytemi lasem i górami, które ją otaczają. Mc. Murdo szedł powoli na wzgórze krętą ścieżką, obwarowaną drzewami szpilkowemi, aż wreszcie znalazł się przed opuszczoną restauracją, która była miejscem zebrań towarzyskich. Opodal stał człowiek z nasuniętym na czoło kapeluszem i podniesionym kołnierzem zarzutki. Kiedy odwrócił twarz, Mc Murdo ujrzał, że był to Brat Morris, który ubiegłej nocy naraził się na gniew mistrza. Zamienili, witając się, znak Loży.
— Chciałem pomówić z panem, Mr. Mc Murdo — rzekł starszy z pewnym ociąganiem się, co świadczyło, że sprawa była delikatnej natury.
— Dlaczego się pan nie podpisał?
— Trzeba być ostrożnym, mister. Nigdy nie wiadomo, jaki sprawa weźmie obrót. Nie wiadomo komu zawierzyć, a komu nie.
— Chyba braciom z Loży zawierzyć można?
— Nie, nie; nie zawsze — zawołał gwałtownie Morris. — Cokolwiek się mówi, a nawet myśli, zdaje się dochodzić do uszu Mc’a Ginty.
— Zwracam panu uwagę — rzekł surowo Mc Murdo — że dopiero ubiegłej nocy, jak pan wiesz, przysiągłem wierność naszemu mistrzowi. Czy chcesz, abym złamał przysięgę?
— Jeśli w ten sposób będzie pan przemawiał — odrzekł Morris smutno — szkoda, że go trudziłem. Źle się dzieje, jeśli dwaj wolni obywatele nie mogą mówić swobodnie, o czem myślą.
Mc. Murdo, który przyglądał się bacznie swojemu towarzyszowi, zmiękł na te słowa.
— Chodziło mi tylko o siebie — rzekł. — Jestem przybyszem, jak pan wie i nie znam się na tutejszych stosunkach. Nie moja to rzecz, Mr. Morris, zabierać głos w tej sprawie, ale jeśli pan ma coś do powiedzenia, słucham.
— I powtórzę mistrzowi Mc. Ginty. — rzekł Morris z goryczą.
— Jesteś pan niesprawiedliwy — zawołał Mc. Murdo. — Pozostanę wobec Loży lojalnym i zaznaczam to z góry, ale byłbym podły, gdybym powtórzył to, co mi pan powie w sekrecie. Ostrzegam jednak, nie licz pan, ani na współczucie, ani na pomoc moją!
— Zrezygnowałem z jednego i drugiego — rzekł Morris. — Oddaję się panu na łaskę i niełaskę, ale chociaż nie jesteś złym człowiekiem — ubiegłej nocy zdawało mi się, że chcesz jednak dorównać najgorszym z nich — wszystko to jest jeszcze nowem dla ciebie i dlatego nie możesz być jeszcze tak zepsutym, jak inni, postanowiłem więc z panem pomówić.
— I cóż chce mi pan powiedzieć?
— Jeśli mnie pan wyda, bodajbyś zginął.
— Mówiłem, że nie zdradzę pana.
— Chciałem się zapytać, czy wstępując w Chicago do stowarzyszenia Wolnomularzy i składając ślub braterstwa i miłości bliźnich, mógł pan przypuszczać, że doprowadzi to pana do zbrodni?
— Jeśli pan to nazywa zbrodnią... — odpowiedział Mc. Murdo.
— Nazywam to zbrodnią — zawołał Morris głosem drżącym z oburzenia. — Jeszcze pan mało widział? Czy to nie było zbrodnią, że stary człowiek, któryby mógł być pańskim ojcem, pobity został do krwi? Czyż to nie zbrodnia? Jakżeż pan to nazwie?
— Niektórzy nazwaliby to wojną — rzekł Mc. Murdo. — Zaciętą walką klasową, walką bez pardonu.
— Czy spodziewał się pan jednak czegoś podobnego, kiedy wstępowałeś do związku wolnomularzy w Chicago?
— Nie, przyznaję otwarcie, że nie.
— Ani ja, kiedy przyłączyłem się do niego w Filadelfji. Był to klub dobroczynny i miejsce zebrań towarzyskich. Potem usłyszałem o tej miejscowości — niechaj będzie przeklętą godzina, kiedy raz pierwszy jej miano obiło mi się o uszy! — i wybrałem się tu, aby sobie byt poprawić. Mój Boże, poprawić byt! Żona i dzieci przybyły razem ze mną. Otworzyłem sklep na ulicy Targowej i powodziło mi się dobrze. Rozpuszczono wieść, że byłem Wolnomularzem i zostałem zmuszony wstąpić do miejscowej Loży, jak i pan ostatniej nocy. Noszę na przedramieniu piętno wstydu, a jeszcze gorsze piętno na sercu. Przekonałem się, że podlegam rozkazom przestępcy i że wpadłem w gniazdo zbrodniarzy. Co miałem czynić? Wszelkie moje szlachetniejsze rady uważano za zdradę, jak ubiegłej nocy. Nie mogę wyjechać, gdyż całym moim majątkiem jest sklep. Jeśli wystąpię ze związku, zamordują mnie, cóż się stanie wówczas z moją żoną i dziećmi? Oh! człowieku, to straszne — straszne! — Zakrył twarz rękami, a ciałem jego wstrząsało konwulsyjne łkanie.
Mc Murdo wzruszył ramionami.
— Jesteś pan za miękki — rzekł. — Nie nadajesz się do takiego życia.
— Mam sumienie i zasady religijne, a jednak zrobili ze mnie zbrodniarza. Wybrany zostałem do „roboty“. Wiem, coby się stało, gdybym się cofnął. Być może jestem tchórzem. A może robi mnie nim myśl o biednej żonie i dzieciach. Bądź co bądź, zgodziłem się. Będzie mnie to dręczyć wiecznie. Był to dom na odludziu, o dwadzieścia mil stąd, poza górami. Kazano mi zatrzymać się przed drzwiami, jak panu ubiegłej nocy. Nie uważali mnie za zdolnego do roboty. Inni weszli do środka. Kiedy wyszli, dłonie ich były zbroczone krwią, W chwili, gdyśmy wracali usłyszałem z domu poza nami krzyk dziecka. Był to pięcioletni chłopak, który zobaczył zamordowanego ojca swojego... Zrobiło mi się słabo, a jednak musiałem pokazać uśmiechniętą i pewną twarz, gdyż wiedziałem dobrze, że w przeciwnym razie następnym domem, z którego wyjdą z zakrwawionemi rękoma, będzie mój dom i że mój mały Fredzio będzie opłakiwał swojego ojca. Ale stałem się zbrodniarzem — współwinnym morderstwa, straconym dla tego i tamtego świata na zawsze. Jestem dobrym katolikiem, ale ksiądz nie chciał rozmawiać ze mną, skoro się dowiedział, że jestam „węglarzem“ i nie mogę znaleść pociechy w mojej wierze. Oto, czem jestem. A teraz widzę, że wchodzisz pan na tę samą drogę i pytam, jak się to wszystko skończy? Czy decydujesz się zostać bezlitosnym mordercą, czy też zdołamy znaleść razem jakąś radę i zapobiec temu?
— Co pan chce uczynić? — zapytał krótko Mc. Murdo. — Zawiadomić władze?
— Broń Boże! — zawołał Morris. — Samą myśl o tem przypłacićbym musiał życiem.
— To dobrze — rzekł Mc. Murdo. — Sądzę, że jesteś pan człowiekiem słabym i że przejmujesz się za bardzo temi sprawami.
— Za bardzo? Zaczekaj pan trochę dłużej. Spojrzyj na dolinę! Popatrz na setki dymiących kominów! Mówię panu, że zbrodnia wisi nad głowami mieszkańców w gęstszych i groźniejszych obłokach niż chmury dymu. To Dolina Trwogi... Dolina Śmierci. Strach gnieździ się w sercu każdego przez dzień i w nocy. Poczekaj, młodzieńcze, a sam się przekonasz...
— Dobrze, powiem panu wówczas, co o tem sądzę — rzekł obojętnie Mc. Murdo. — Rzecz oczywista, ze nie nadaje się pan do tutejszych stosunków i im prędzej wszystko sprzedasz — chociażbyś dostał za swoją własność dziesiątą część wartości — tem lepiej dla pana. O tem, coś mi pan mówił, nie wspomnę nikomu, ale gdybym się przekonał, że jesteś szpiegiem...
— Nie - nie! — zawołał Morris żałosnym tonem.
— Dobrze, poprzestańmy na tem. Zapamiętam sobie, coś mi pan powiedział i kiedyś może powrócę do tej sprawy. Mam nadzieję, że mówił to pan w najlepszej myśli. A teraz wracam do domu.
— Jeszcze słowo — rzekł Morris. — Może nas widziano razem. Może nas zapytają, o czem rozmawialiśmy z sobą.
— Ah, dobrzeby było zastanowić się nad tem.
— Proponowałem panu posadę subjekta w moim sklepie.
— A ja odrzuciłem propozycję. To temat naszej rozmowy. Życzę szczęścia w przyszłości, Bracie Morris.
Tego samego czasu popołudniu, kiedy Mc. Murdo siedział paląc papierosa, zatopiony w myślach, przy kominku w swoim pokoju, drzwi otworzyły się nagle, a na progu stanęła rosła postać mistrza Mc’a Ginty. Powitał go znakiem, a potem, siadłszy naprzeciwko młodzieńca, przyglądał mu się bacznie przez pewien czas wzrokiem, który ten odważnie wytrzymał.
— Nie składam częstych wizyt, Bracie Mc Murdo — rzekł wkońcu. — Jestem zbyt zajęty przyjmowaniem własnych gości. Ale chciałem zobaczyć, co się z tobą dzieje.
— Jestem dumny z pańskich odwiedzin, panie radco — odpowiedział serdecznie Mc Murdo, stawiająć na stole flaszkę whisky. — To zaszczyt, którego się nie spodziewałem.
— Jakżesz ręka? — zapytał przewodniczący.
Mc Murdo skrzywił się.
— Nie da mi o sobie zapomnieć — rzekł. — Ale jestem zadowolony.
— Tak — rzekł drugi. — Ci, którzy są lojalni mogą być zadowoleni i są dla Loży rzeczywiście pomocą. O czem rozmawiałeś z Bratem Morrisem w Miller Hill dziś rano?
Pytanie padło tak nagle, że dobrze, iż odpowiedź była z góry przygotowaną. Wybuchnął serdecznym śmiechem.
— Morris nie wiedział, że zarabiam na życie tu w domu i nie dowie się nigdy, gdyż uważam go za człowieka pełnego skrupułów. Ale ma dobre serce. Zdawało mu się, że jestem w przykrych warunkach i chciał mi pomóc, proponując posadę w swoim sklepie.
— Oh, o to chodziło?
— Tak, o to.
— I ty odmówiłeś?
— Rzecz prosta, Czyż nie zarobię dziesięć razy więcej w domu, pracując tylko cztery godziny?
— Słusznie. Ale na twojem miejscu nie zadawałbym się zbytnio z Morrisem.
— Dlaczego?
— Mam pewne powody, o których nie chcę mówić. Większość z pomiędzy nas ma go już powyżej uszu.
— Ale to mnie nic nie obchodzi, panie radco — rzekł śmiało Mc Murdo. — Nie należę do nich.
Olbrzym popatrzył na niego, a włochata jego łapa zacisnęła się koło szklanki, jakby chciał cisnąć ją w głowę towarzysza. Potem zaśmiał się głośno, haśliwie, szczerze.
— Z ciebie ciekawy chłop — rzekł. Dobrze, jeśli chcesz, podam ci powody. Czy Morris nie mówił nic przeciw Loży?
— Nie.
— Ani przeciw mnie?
— Nie.
— To dlatego, że ci nie ufa. Ale w głębi duszy nie jest lojalnym bratem. Wiemy o tem dobrze i dlatego go śledzimy, czekając aż przyjdzie pora udzielić mu napomnienia. Sądzę, że to już niedługo. Nie ma miejsca w naszej zagrodzie na parszywe owce. Ale jeśli przyjaźnić się będziesz z człowiekiem nielojalnym, będziemy i ciebie uważać za nielojalnego. Pojmujesz?
— O to niema obawy, gdyż nie podoba mi się ten człowiek — odpowiedział Mc Murdo. — Co zaś do zarzutu nielojalności, gdyby chodziło o kogo innego, nie o ciebie mistrzu, nie powtarzałby drugi raz tego słowa.
— To wystarcza — rzekł Mc. Ginty, opróżniając swoją szklankę. — Przyszedłem cię ostrzedz w stosownym czasie i ostrzegłem.
— Chciałem się jednak dowiedzieć — rzekł Mc Murdo — kto panu powiedział, że wogóle rozmawiałem z Morrisem.
Mc Ginty roześmiał się.
— Moją rzeczą jest wiedzieć, co się dzieje w mieście — rzekł. Musisz przyjąć za pewnik, że słyszę wszystko. No, czas upływa, a ja...
Ale pożegnanie jego przerwane zostało w sposób niespodziewany. Drzwi otwarły się z trzaskiem i trzy poważne, surowe oblicza zaglądnęły do środka z pod czapek policjantów. Mc Murdo skoczył na nogi i sięgnął po rewolwer, ale zatrzymał się, widząc wymierzone w jego głowę dwa karabiny Winchestera. Do pokoju wszedł człowiek w mundurze, z rewolwerem sześciostrzałowym w ręce. Był to kapitan Marwin, niegdyś z Chicago, obecnie z policji węglowej i żelaznej. Wstrząsnął głową z uśmiechem, patrząc na Mca Murdo.
— Byłem pewny, że narazisz się na jakiś kłopot, panie Mc. Murdo z Chicago, — rzekł. — Czy nie lepiej było trzymać się od tego zdaleka? Weź kapelusz i chodź z nami!
— Zapłaci pan za to, kapitanie Marvin — rzekł Mc. Ginty. — Jakiem prawem wdzierasz się w ten sposób do prywatnego domu i napastujesz uczciwych, żyjących według prawa obywateli?
— To nie o pana chodzi, radco Mc. Ginty — rzekł kapitan policji. — Przyszliśmy po tego człowieka, Mca Murdo. Pańskim obowiązkiem jest pomóc nam, a nie przeszkadzać.
— To mój przyjaciel, za którego odpowiadam, — rzekł przewodniczący.
— Kiedyś przyjdzie czas, że będzie pan musiał odpowiadać i za siebie — odparł kapitan policji. — Ów Mc. Murdo był przestępcą, zanim tu przybył i jest przestępcą nadal. Weź go na cel, patrolowy, podczas gdy ja go rozbroję.
— Oto mój pistolet, — rzekł Mc. Murdo spokojnym głosem. — Gdybyśmy byli sami, kapitanie Marvin, nie oddałbym go tak łatwo.
— Gdzie rozkaz aresztowania? — zapytał Mc. Ginty. — Czyżbyśmy żyli w Rosji? To gwałt ze strony kapitalistów i nie puszczę tego płazem.
— Zrobi pan panie radco, co pan uważa za stosowne. My zrobimy swoje.
— O co jestem oskarżony? — zapytał Mc Murdo.
— O udział w pobiciu starego redaktora Stangera w biurze „Gońca“. To nie pańska wina, że nie chodzi o morderstwo.
— Jeśli to mu zarzucacie — zawołał śmiejąc się Mc. Ginty — szkoda zachodu. Człowiek ten był w moim barze i grał ze mną w pokera do północy, co poświadczyć może z tuzin świadków.
— To pańska rzecz, którą pan jutro załatwi w sądzie. Tymczasem chodź Mc. Murdo i zachowaj się spokojnie, inaczej kula w łeb. Odstąp pan na bok Mr. Mc Ginty, gdyż ostrzegam, że w służbie nie zniosę oporu.
Wygląd kapitana był tak zdecydowany, że Mc. Murdo i jego mistrz musieli się poddać. Ten ostatni zdołał jednak szepnąć kilka słów więźniowi, zanim się pożegnali.
— Co z... — złożył rękę w pięść, przypominając mu prasę do bicia monet.
— Wszystko w porządku — szepnął Mc Murdo, który znalazł sobie pewny schowek pod podłogą.
— Dowidzenia! — rzekł mistrz, ściskając mu rękę. — Pomówię z adwokatem Reillym i obronę wezmę na siebie. Możesz mi wierzyć, że wkrótce będziesz wolny.
— Tegobym nie obiecywał. Pilnujcie więźnia, i strzelajcie, jeśli będzie próbował jakichś sztuczek. Przeszukam jeszcze dom.
Marvin uczynił to, ale widocznie nie znalazł tam ukrytej prasy. Zszedłszy na dół, odprowadził wraz z swojemi ludźmi Mc’a Murdo do urzędu policyjnego. Zapadła ciemność i zanosiło się na śnieżycę, tak, że ulice były prawie puste, ale kilku przechodniów szło za oddziałem i ośmielonych mrokiem wznosiło okrzyki przeciw więźniowi.
— Zlynczować przeklętego węglarza! wołali. — Zlynczować! — Śmieli się i szydzili, kiedy go wprowadzono na policję. Po krótkiem przesłuchaniu u inspektora, będącego na służbie oddano go na wspólną salę. Zastał tu Baldwina i trzech innych zbrodniarzy z ubiegłej nocy, których zaaresztowano po południu i którzy czekali wszyscy na jutrzejszy sąd.
A jednak i do środka tej twierdzy prawa sięgało ramię Wolnomularzy. Późno w nocy przyszedł dozorca z wiązką słomy na posłanie, z której wydobył dwie butelki whisky, kilka szklanek i paczkę kart. Spędzili wesołą noc bez najmniejszych wątpliwości co do wyniku jutrzejszej rozprawy.
I nie mylili się, jak skutek okazał. Sąd pokoju nie mógł na podstawie materjału dowodowego odstąpić sprawy sądowi wyższemu. Z jednej strony robotnicy drukarscy musieli przyznać, że światło było niepewne, że byli sami mocno przestraszeni i że nie mogą stwierdzić pod przysięgą, z absolutną pewnością, tożsamości napastników, chociaż, jak się im zdaje, oskarżeni byli między nimi. W krzyżowym ogniu pytań zręcznego obrońcy, zapłaconego przez Mc. Ginty, zeznania ich stały się jeszcze bardziej mgliste. Sam pobity zeznał już, że zaskoczono go znienacka i że nie przypomina sobie nic, wyjąwszy okoliczności, iż pierwszy, który go uderzył, nosił wąsy. Dodał, że wie, iż byli to „węglarze“, gdyż nikt w mieście poza nimi nie żywił do niego żadnej urazy, a oni grozili mu oddawna z powodu jego energicznych artykułów. Z drugiej strony wykazano niezbicie na podstawie zgodnego świadectwa sześciu obywateli, w ich liczbie wysokiego urzędnika miejskiego, radcy Mc’a Ginty, że ludzie ci grali w karty w Domu Związku jeszcze w godzinę po napadzie. Nie trzeba dodawać, że uwolniono ich z przeproszeniem za doznane nieprzyjemności, a kapitanowi Marwinowi i policji udzielono napomnienia za ich zbytnią gorliwość.
Werdykt powitany został z głośwym aplauzem przez zebranych w sądzie, między którymi Mc Murdo widział szereg znajomych twarzy. Bracia z Loży uśmiechali się i powiewali chustkami. Ale byli tacy, którzy siedzieli z zaciśniętemi wargami i ponuremi oczyma, kiedy oskarżeni opuszczali salę. Jeden z nich, mały, czarnobrewy, rezolutny zuch ubrał w słowa myśli swoje i towarzyszy, kiedy exwięźniowie przechodzili obok.
— Przeklęci mordercy! — rzekł. — Dostaniemy was jeszcze!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Anonimowy.