<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Dom parowy
Podtytuł Podróż po Indyach północnych
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1882
Druk Drukarnia J. Czainskiego
w Samborze
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Nasze Sanitarium.

„Niezmierzoność wszechświata” to wyborne określenie, którego użył mineralogista Hauy, opisując Andy amerykańskie, czyż nie dałoby się lepiej jeszcze zastosować do łańcucha gór Himalay, których ogromu człowiek nie zdołał dotąd jeszcze wymierzyć z matematyczną ścisłością?
Takie to uczucie budzi widok tych wysokości niezmierzonych, gdzie mieliśmy pozostać kilka tygodni.
— Himalaye nie tylko nie dadzą się wymierzyć, ale nadto szczyty ich niedostępne są dla ludzi, ponieważ organizm nasz nie może być czynnym na takich wyżynach gdzie powietrze jest za gęste do oddychania. Zdaje się więc że nigdy najśmielszy nawet człowiek nie zdoła wedrzeć się na najwyższy wierzchołek łańcucha tego.
Góry Himalaya są to skały wznoszące się z granitu gneisu, micaschistu, długie na dwa tysiące pięćset kilometrów, od 72 południka do 95, przeciągają się przez dwie prezydencye: Agra i Kalkutta, dwa królestwa: Bouthan i Nepaul — łańcuch, którego wysokość średnia wyższa jest o jedną trzecią od szczytu Mont-blanc i obejmuje trzy różne strefy: pierwsza wysoka na 5 tysięcy stóp, gdzie dojrzewa w zimie zboże a w lecie ryż; druga 5 do dziewięciu tysięcy stóp, gdzie śniegi topnieją na wiosnę; a trzecia 9 tysięcy stóp do 25, pokryte wiecznym lodem, który nawet w gorącej porze opiera się promieniom słonecznym; przez tę wyniosłość ziemi przeprowadza jedynaście przejść, które wszystkie grożą niebezpieczeństwem i tylko z wielkiemi trudnościami pozwalają przejść...
Po nad tą wyniosłością siedm czy ośm szczytów ostrych, kończastych wznoszących się 7 tysięcy metrów; Dhiodounga, ośm tysięcy metrów, Dawaghaliri ośm tysięcy pięćset, Tchamoulari ośm tysięcy siedmset a szczyt Everest na dziesięć tysięcy metrów wznoszący swój szczyt, wysokość, z której wzrok patrzącego mógłby objąć obszar mniejwięcej wielkości jak cała Francya.
Taka wysokość tego łańcucha, że gdyby złożyć Alpy jeszcze na Alpy, Piryneje na Andy, toby jeszcze nie przewyższyły go.
Taki to olbrzym! a szczyt jego prawdopodobnie nie dotknie nigdy noga najśmielszego nawet podróżnika i to nazywa się góry Himalaya.
— Więc olbrzymi ten łańcuch gór jest jeszcze bardzo niedokładnie zbadany? zapytałem.
— Tak, odrzekł inżynier. Himalaya jest jakby rodzajem małej planety przylepionej do naszego świata i nie chcącej zdradzić swych tajemnic.
— Jednakże była zwiedzaną o ile to dotąd było możliwem, odrzekłem.
— Tak, nie zbrakło podróżników, którzy mieli odwagę wdzierać się na te prawie niedostępne góry dla zdjęcia dokładnego ich wymiaru i tak: Bracia Gerard de Webb, oficerowie Kirpatrik i Fraser, Hogdson, Herbert, Lloyd, Hooker, Cuningham, Strabing, Skinner, Johnsone Moorcroft, Thomson Griffith, Vigue, Hügel, missyonarz, Hum i Gabet, a w najnowszych czasach bracia Schlagintweit, pułkownik Wangh, porucznicy Renillier i Montgomery, według nich najwyższą z całego łańcucha a więc i na świecie jest góra Everest; jednakże wtedy dopiero możnaby wymiary uważać za matematyczne, gdyby zostały zdjęte barometrycznie, a jakżeż tego dokonać skoro dotąd nikt nie zdołał wedrzeć się na najwyższy szczyt, z barometrem w ręku.
— Ale nastąpi to niezawodnie! zawołał z zapałem kapitan Hod, zarówno jak przyjdzie do tego że będziemy odbywać podróże do obu biegunów, północnego i południowego.
— Niezawodnie!
— Zwiedzać najgłębsze otchłanie oceanu!
— Bezwątpienia!
— Podróżować bezpiecznie do środka ziemi!
— Brawo Hod!
— A nawet odbywać podróż do każdej z planet systemu słonecznego! wołał kapitan Hod, którego nic już nie wstrzymywało.
— O, nie kapitanie, rzekłem, człowiek jak zwykły śmiertelnik i mieszkaniec ziemi, nie potrafi wznieść się po za jej granice! Lecz ponieważ przykuty jest do swej skorupy, to niechże zna wszystkie jej tajemnice.
— Tak, to może i powinien! odparł Banks. Wszystko co jest w granicach możebności może i powinno być zbadane; a później, gdy człowiekowi nic już nie pozostanie do badania na kuli ziemskiej...
— Zniknie razem z sferoidą, która nie będzie już mieć tajemnic dla niego, odparł kapitan Hod.
— O wcale nie! przerwał Banks ale używać jej będzie jako pan i lepsze potrafi wyciągnąć korzyści, ale przypuszczenia te zostawmy przyszłości. Że zaś jesteśmy w strefach himalajskich, wskażę ci kapitanie bardzo ciekawe i zajmujące do zrobienia odkrycie.
— Jakież to, przyjacielu? zapytał zaciekawiony.
— Misyonarz Huc wspomina w swoich opisach podróży o nadzwyczaj osobliwem drzewie, które w Tybecie nazywają „drzewem dziesięciu tysięcy postaci”. Według legendy induskiej, Tong Tabok, reformator religii induskiej, został zamieniony w drzewo, i włosy jego przemieniły się w liście tego świętego drzewa, a na tych liściach misyonarz Huc zaręcza, że widział własnemi oczami, lekkie delikatne żyłki tworzące wyraźne napisy w tybetańskim języku.
— Co! zawołałem zdziwiony, widział drzewo z drukowanemi liśćmi?
— Tak, odrzekł inżynier, drzewo na którego liściach są jakby wydrukowane sentencye najczystszej moralności.
— Wartoby to sprawdzić, rzekłem śmiejąc się.
— A więc sprawdzajcie, kochani przyjaciele, powiedział Banks. Jeźli drzewa takie istnieją w południowej części Tybetu, powinnyby także rosnąć i w wyższych strefach, na południowej pochyłości Himalaya — możecie więc podczas waszych wycieczek szukać tego... jakże powiedzieć... „moralisty”.
— Kłaniam uniżenie! wołał kapitan, przybyłem tu polować a nie zaś wdzierać się na góry.
— Ej! przyjacielu, odrzekł Banks, pewnie nie obejdzie się bez tego żebyś nie wdzierał się na góry.
— Nigdy, przenigdy! odrzekł.
— A toż dlaczego?
— Wyrzekłem się wstępowania na góry.
— I odkądże to?
— Od owego dnia kiedy ze dwadzieścia razy ledwie nie skręciwszy karku, zdołałem nareszcie wedrzeć się na szczyt góry Wrigel w królestwie Butanu. Twierdzono że żadna ludzka istota nie dotknęła go jeszcze swemi stopami, miłość własna dodawała mi bodźca, pragnąłem pierwszy tego dokazać. Otóż, wiecie co ujrzałem, stanąwszy nareszcie u szczytu po przebyciu najgroźniejszych niebezpieczeństw?... otóż następujący napis wyryty na skale: „Durand, dentysta, Paryż, przy ulicy Comartin, Nr 14”. Od owej chwili przestałem wdzierać się na góry.
Poczciwy kapitan opowiadał to z taką pocieszną miną, że niepodobna było wstrzymać się od śmiechu.
Na półwyspie urządzane są w górach tak zwane „sanitarium”, stacye te są nadzwyczaj uczęszczane podczas lata przez bogatych kapitalistów, urzędników i przemysłowców indyjskich, uciekających od kanikularnych skwarów panujących na równinach.
Do najznaczniejszych z nich zalicza się Simla. Jest to istna Swajcarya ze swemi strumieniami, potokami, szaletami, rozrzuconemi pod cieniem ogromnych sosen i cedrów, o dwa tysiące metrów po nad powierzchnią morza.
Druga z kolei jest Dorżiliny, leżące w przecudnem położeniu, o pięćset kilometrów na północ Kalkutty; tu i owdzie w oko śliczniutkie białe domki; jest to jedno z najrozkoszniejszych miejsc na świecie. Podobnych sanitarium jest bardzo wiele rozrzuconych w różnych punktach gór himalajskich. Teraz przybywał do nich nasz Steam - House. Banks urządził wygodny kilkotygodniowy pobyt w górach.
Miejsce cudowne wybrano. Na niejakiej wyniosłości wznosiła się płaszczyzna prawie milę długa, a pół szeroka pokryta kobiercem najpiękniejszej zieloności ubarwionym bukietami fiołków. Rododendrony wielkości małych dębczaków i kamelje tworzyły razem jakby kląby najpyszniejsze.
Grupy wspaniałych drzew porastały na tej równinie i zdawały się jakby jaka mała wedeta odłączona od ogromnych lasów pokrywających boki gór; cedry, dęby, pendanusy z ogromnemi liśćmi, klony, buki łączyły się z bananami, bambusami; także mangolie, figi japońskie.
Niektóre z tych olbrzymów wznoszą swe konary wyżej jak sto stóp od ziemi, zdaje się jakby stały tu na to iżby zacienić jakieś mieszkanie leśne; i ot właśnie Steam - House nadsunął się by uzupełnić ten krajobraz. Dach jego zaokrąglony doskonale odrysowywał się na tle tej zieleni listków i gałęzi to cienkich i delikatnych o listkach malutkich i przejrzystych jak skrzydełka motyli, to znowu długich i szerokich jak wiosła indyjskie. Wozy, maszyny ukryły się w gęstwinie zieleni i kwiatów, nic nie zdradzało że to dom wendrowny, ale zdawało się, że to osada stała, przyrosła do ziemi tak by nigdy już nie zmienić położenia.
Trochę w tyle, strumyczek szemrzący srebrzył się i rozwijał po prawej stronie obrazu rzucając się w końcu w kotlinę, którą zacieniały bukiety drzew.
Z tej kotliny gdy się już przepełniła wypływał znowu, przepływał łąkę i kończył się szumnym wodospadem, rzucającym się w przepać[1], której głębokości nie dojrzało już oko ludzkie.
Otóż tak Steam House umieszczony został dla naszej wygody i dla rozweselenia oczu.
Na prawo stał pierwszy dom i tak był zwrócony, że balkon werandy, okna salonu i jadalni i reszty wychodziły ku północy, gdzie w dali rysowały się czarnym szlakiem olbrzymie drzewa na wielkim łańcuchu, który znowu pokrywały wieczne śniegi.
Na lewo o dwadzieścia kroków od pierwszego, umieszczono drugi dom oparty o skały granitowe ozłacane promieniami słońca — tam Mac Neil rezydował i jego towarzysze, z komina wije się niebieski dymek, bo pan Parazard pracuje w swoim laboratoryum kuchennem. W głębi między temi dwoma mieszkaniami stoi jakiś olbrzymi zwierz przedpotopowy — a to nasz słoń stalowy.
Ustawiono go pod zielenią, z trąbą do góry wzniesioną, myślałby kto że ogryza wysokie gałęzie — lecz on się nie rusza — wypoczywa i strzeże zagrody naszej — pomimo olbrzymich rozmiarów wydaje on się wobec góry która wznosi się o 6 tysięcy metrów ponad naszą równiną, nie wielkim wcale.
— Jak mucha na fasadzie katedry! zawołał kapitan żałośnie.
— Istotnie — po za nim wznosi się bryła granitu z której wykutoby tysiące takich słoni jak nasz, a bryła ta jest tylko stopniem pośród tylu innych które jak schody prowadzą aż do szczytu łańcucha nad którym króluje szczytem swoim kończasty olbrzym Dwalaghiri!
Czasami mgły nasunięte wilgotnymi wiatrami rozłożą się nad naszą równiną, a wtenczas oko dostrzega tylko morze chmur, na których powierzchni promienie słońca dziwnemi odbijają się barwami, wtenczas tak w górze jak w dole znika horyzont i zdaje się że zawieszeni jesteśmy gdzieś w jakichś nadpowietrznych sferach między ziemią i niebem, ale wnet wiatr się zmienia, chłód północny przedziera się szczelinami łańcucha, wymiata wszystkie mgły, morze pary rozchodzi się, a wzniosłe szczyty Himalayi rysują się jak przed tem na oczyszczonym niebie, ramy krajobrazu rozszerzają się, a wzrok rozlega się znowu po horyzoncie na 69 mil przestrzeni.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przepaść.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.