Dom parowy/Tom II/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dom parowy |
Podtytuł | Podróż po Indyach północnych |
Wydawca | Księgarnia K. Łukaszewicza |
Data wyd. | 1882 |
Druk | Drukarnia J. Czainskiego w Samborze |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Mateusz Van Guit.
Nazajutrz, było to 26 czerwca, odgłos dobrze znanych głosów obudził mnie równo ze świtem, wstałem natychmiast.
Kapitan Hod i służący jego Fox rozmawiali bardzo żywo w sali jadalnej, poszedłem do nich. Za chwilę przyszedł i Banks.
— Dzieńdobry, kochany Banksie, zawołał kapitan wszak teraz już nie na chwilowy tylko wypoczynek, ale na kilkotygodniowy pobyt tu się zatrzymamy.
— Tak przyjacielu, odrzekł inżynier, możesz urządzać sobie choćby najdłuższe polowania, świst Olbrzyma Stalowego nie wezwie cię do powrotu.
— Czy słyszysz. Foxie?
— Słyszę, panie kapitanie.
— Niech mnie!... zawołał kapitan, jeżeli opuszczę nasze sanitarium przed ubiciem pięćdziesiątego tygrysa. Ale wiesz co Fox, zdaje mi się jakoś że ten pięćdziesiąty najtrudniejszy będzie do wytropienia.
— Wytropimy go jednak, panie kapitanie.
— Skądże tak wnosisz, kapitanie? zapytałem.
— Sam nie wiem, kochany Maucler, jest to przeczucie myśliwego, nic więcej.
— Więc dziś zaraz udajesz się na polowanie? zapytał Banks.
— Tak jest, trzeba najpierw zbadać grunt... czy tylko tygrysy nie wyemigrowały z tych okolic.
— Tygrysy miałyby opuścić okolicę Himalaya!... to już niepodobieństwo, rzekł Banks.
— Od jakiegoś czasu nie mam szczęścia... ale zobaczymy... Czy pójdziesz z nami, Maucler? dodał kapitan zwracając się do mnie.
— A jakże, odpowiedziałem.
— A ty Banksie?
— Pójdę i sądzę że i pułkownik Munro przyłączy się do wyprawy — ale w charakterze amatora — tak jak ja.
— Dobrze, odrzekł kapitan, tylko zastrzegam sobie żeby amatorowie byli dobrze uzbrojeni; nie chodzi tu przecie o przechadzkę z laseczką w ręku, byłoby to ubliżeniem dla dzikich zwierząt tej okolicy.
— Zgoda, odrzekł inżynier.
— Nie omylże się tym razem, rzekł kapitan do Foxa, nie zapominaj że jesteśmy w krainie tygrysów. Przygotuj cztery karabiny Enfield'a, dla pułkownika, dla panów Banksa i Mauclera, oraz dla mnie, a nadto dwie dubeltówki z kulami wybuchającemi, dla ciebie i dla Gumi'ego.
Dzień ten mieliśmy poświęcić rozpoznaniu lasu Tarryani, rozłożonego poniżej naszego sanitarium. Około jedynastej po śniadaniu, opuściliśmy Steam House, ja pułkownik, Banks, kapitan, Fox i Gumi. Sierżant Mac Neil, Stor, Kalut i kucharz pozostali w obozowisku dla dokończenia urządzeń.
Po dwumiesięcznej podróży trzeba także było starannie zrewidować i oczyścić Stalowego Olbrzyma, a nie łatwe to było zadanie, obowiązujące palacza i maszynistę.
O wpół do pierwszej doszliśmy do krańca wyższej części lasu, rozmawiając wesoło.
— Baczność! zawołał nagle kapitan Hod; wkraczamy w dziedzinę tygrysów, lwów, panter, lampartów i innych równie szanownych zwierząt strefy himalajskiej! Dobrze jest tępić dzikie zwierzęta, ale lepiej jeszcze nie dać się im rozszarpać, dlatego bądźmy przezorni i nie oddalajmy się od siebie.
Taka przestroga z ust równie śmiałego myśliwca zasługiwała na uwagę; to też obejrzeliśmy broń i ładunki, aby nie zostać do napaści nieprzygotowanymi. Dodać trzeba że należało się obawiać nietylko dzikich zwierząt ale i wężów, których najniebezpieczniejsze rodzaje kryją się w lasach indyjskich. Węże zwane „belongas” oraz węże - bicze i wiele innych, są nadzwyczaj jadowite; sześć razy większą jest liczba osób, które co rocznie stają się ofiarą ich ukąszeń, niż liczba osób i zwierząt domowych pożartych przez dzikie zwierzęta. Przezorność tedy nakazuje przechodniom zwiedzającym te strony, patrzeć uważnie gdzie postawić nogę lub oprzeć rękę, nadsłuchiwać najlżejszego szmeru wśród traw i liści.
Milczenie zalegało las, nie słychać było ryku, ale szerokie świeże ślady, odbite na drogach lasu, dowodziły bytności krwiożerczych zwierząt.
Nagle, na skręcie alei, stanęliśmy usłyszawszy okrzyk idącego przodem kapitana. O jakie dwadzieścia kroków, na polance otoczonej wielkiemi pendanusami, stała jakaś budowa szczególniejszego kształtu. Nie był to dom, bo nie było ani komina ani okien; nie barak myśliwski, bo nie miał odpowiednich strzelnic ani otworów; z pozoru wyglądał jakby grób induski. ukryty w głębi lasu.
Był to wielki sześcian zbudowany z grubych pni mocno utkwionych w ziemię, połączonych w górze grubą liną z pnączów. Dach także z pni był ułożony i nader mocno spojony ze ścianami. Widocznie budowniczemu tego schronienia chodziło o to aby było nadzwyczaj trwałe i mocne. Nigdzie nie widać było jakichś otworów ani wejścia. Po nad dachem unosiły się ruchome żerdzie, od jednej z nich spuszczała się długa pętlica, z bardzo grubych pnączów skręcona.
— Co to być może? zapytałem.
— Jest to po prostu pułapka, rzekł Banks przypatrzywszy się dobrze, ale zgadnijcie sami na jakie myszy zastawiona.
— A! łapka na tygrysy! zawołał Hod.
— Tak, a wejście zamknięte tarcicą podtrzymywaną pętlicą z pnączów, zawarło się skutkiem tego że zwierz jakiś zewnątrz poruszył tę tarcicę.
— Pierwszy raz w życiu napotykam podobną łapkę w lasach Indyi — doprawdy to nie godne myśliwego, rzekł Hod.
— Ani też tygrysa, dodał Fox.
— Tak, ale skoro chodzi o wytępienie tych dzikich zwierząt a nie o polowanie dla przyjemności, trzeba się uciekać do środków najprędzej prowadzących do celu. A zdaje mi się że ta pułapka wybornie jest do tego zastosowana.
— A ponieważ naruszona jest równowaga tarcicy podtrzymującej drzwi, zapewne zwierz jakiś musiał wpaść w pułapkę, rzekł pułkownik Munro.
— Zaraz przekonamy się o tem, rzekł Hod, a jeźli mysz żyje jeszcze...
Tu kapitan zrobił ruch jakby miał wystrzelić z karabina; wszyscy pochwyciliśmy za broń. Wtedy kapitan, Fox i Gumi zbliżyli się aby obejść pułapkę; ale nigdzie nie było najmniejszej szpary aby mogli zajrzeć do środka. Zaczęli nasłuchiwać bacznie; wewnątrz panowała cisza jak w grobie. Kapitan przyłożył ucho do zapadłej tarcicy, zasłaniając wejście.
— Najlżejszy szmer nie zdradza pobytu jakiejś żyjącej istoty; pułapka jest próżna, rzekł do nas.
— Bądź jednak ostrożnym, rzekł pułkownik Munro, i odsunąwszy się parę kroków, usiadł na pniu. Zająłem miejsce obok niego.
— Do dzieła, Gumi! zawołał kapitan.
Gumi był nizki, zwinny, zręczny jak małpa, giętki jak lampart — zrozumiał od razu, czego żąda kapitan. Jednym skokiem był na dachu pułapki, chwycił się jednej żerdzi, i opuszczając się do wiszącej pętlicy, całym ciężarem pochylił ją aż ku tarcicy zasłaniającej wejście, i podnoszącej się do góry. Teraz potrzebowaliśmy tylko wspólnemi siłami pociągnąć za sznur w przeciwną stronę, aby pętlica zahaczona o tarcicę podniosła ją i odsłoniła wejście.
— Jeżeli możecie obejść się bezemnie, rzekł kapitan, pozostanę tu przed wejściem, aby w razie pojawienia się tygrysa, powitać go kulą.
— A czy byłby policzony jako czterdziesty drugi? zapytałem.
— A czemużby nie, jeżli wyszedłszy z pułapki, wolny już padłby od mojej kuli, odrzekł kapitan.
— Nie łapcie ryb przed niewodem, rzekł pułkownik kto wie, czy znajdziemy tam tygrysa.
Po wielkich usiłowaniach udało nam się o tyle podnieść bardzo ciężką tarcicę, iż zrobionym otworem mógłby przejść największy zwierz — ale żaden się nie pokazał. Może posłyszawszy hałas około łapki, skrył się w najdalszy jej kąt, upatrując przyjaznej chwili, aby wyskoczyć nagle, obalić przeszkadzającego ucieczce i zniknąć w głębi lasu. Było to bardzo możliwe. Kapitan zbliżył się ku otworowi trzymając palec na kurku od karabina, chcąc zajrzeć do głębi wnętrza pułapki.
Tarcica była już zupełnie podniesiona do góry, światło szeroko wpadało do środka.
W tejże chwili dał się słyszeć lekki szelest, potem głuche chrapanie, a raczej nadzwyczaj silne ziewnięcie, które mi się jakoś wydało podejrzanem. Widocznie zwierz jakiś spał w pułapce i zbudziliśmy go nagle.
Kapitan Hod poszedł jeszcze kilka kroków ku otworowi, celując do czegoś ruszającego się w ciemności.
W tem dał się słyszeć ruch jakiś we wnętrzu pułapki; poczem rozległ się krzyk przerażenia i człowiek jakiś wyskoczył z niej, wołając po angielsku:
— Na miłość boską! nie strzelaj!
Niepomiernie zdziwieni, machinalnie puściliśmy sznur i zaraz tarcica opadła z głuchym łoskotem, zasłaniając znów wejście.
Człowiek, który ukazał się tak niespodzianie, zbliżył się do celującego do niego kapitana, mówiąc trochę poetycznym głosem:
— Chciej opuścić broń, bo widzisz przecie, że nie z tygrysem masz do czynienia.
Po chwili wachania kapitan nadał swemu karabinowi nie tak groźny kierunek.
— Z kimże mamy zaszczyt mówić? zapytał Banks podchodząc ku nieznajomemu.
— Nazywam się Mateusz Van Guit, zajmuję się ciągłem dostarczaniem dzikich zwierząt do menażeryi w Londynie i w Hamburgu.
Poczem zwracając się ku nam, dodał:
— A panowie?
— Pułkownik Munro i jego towarzysze podróży, rzekł Banks.
— A! wybraliście się panowie na spacer po lasach Himalai! rzekł dostarczyciel zwierząt. Nie ma co mówić, śliczna przechadzka... Moje uszanowanie.
— Cóż to znowu za oryginał! pomyśleliśmy; czy czasem uwięziony w tej pułapce, nic dostał pomieszania zmysłów?... Jak tu się przekonać, czy zdrów na umyśle czy waryat?
Niebawem jednak mieliśmy lepiej poznać, tego dziwnego człowieka, który miał prawo nazywać się naturalistą.
Jegomość pan Mateusz Van Guit, dostarczyciel zwierząt do menażeryi, miał lat pięćdziesiąt i nosił okulary. Płaska twarz jego, mrugliwe oczy, nos spłaszczony, nieustanne poruszenie całą osobą i najdziwaczniejsze miny i ruchy zastosowane do każdego wymienionego słowa - wszystko toczyniło z niego wyborny typ prowincyonalnego aktora.
Jak dowiedzieliśmy się od niego, był dawniej profesorem historyi naturalnej, lecz gdy nareszcie sprzykrzyło mu się uczyć zoologii teoretycznej, przybył do Indyi próbować zoologii praktycznej. Nowe zajęcie szło mu bardzo dobrze, i nareszcie został dostarczycielem wielkich zakładów w Hamburgu i w Londynie, w których zwykle zaopatrują się wszelkie menażerye publiczne i prywatne.
I teraz przybył do Tarryani, ponieważ otrzymał ważne zamówienia do Europy. Ale dlaczegoż znajdował się w pułapce, z którejśmy go wypłoszyli? Takie zapytanie zadał mu Banks, odpowiedział z towarzyszeniem pociesznych ruchów patetycznym, nadętym stylem.
— Było to wczoraj. Słońce dokonało już połowy swego dziennego obrotu. Wtedy przyszła mi myśl zwiedzić jedną z moich łapek na tygrysy, które sam urządzam. Opuściłem więc mój kraal, nie zbyt ztąd odległy, i który mam nadzieję, zechcecie panowie zaszczycić swemi odwiedzinami. Poszedłem sam, nie chcąc odrywać moich ludzi od pilnych i ważnych zajęć — otóż była to wielka nieroztropność. Doszedłszy do mojej zasadzki, zobaczyłem, że klapa nie opadła, a zatem że żaden zwierz się nie złapał, a chcąc się przekonać czy się co nie uszkodziło wewnątrz, ciasnym otworem wśliznąłem się do środka.
I ręką zrobił ruch jakby węża przesuwającego się wśród trawy.
— Znalazłszy się wewnątrz, mówił dalej Mateusz Van Guit, widziałem, że ćwierć mięsa, którego wyziewy miały być przynętą dla dzikich zwierząt, leżała nienaruszona, i już zamierzałem opuścić zasadzkę, gdy mimowolnym ruchem ręki opuściłem klapę, przez co zamiast tygrysa, sam wpadłem w zastawione sidła. Co prawda z początku widziałem tylko komiczną stronę mego wypadku. Zostałem zamknięty w więzieniu i nie było strażnika, któryby mógł drzwi otworzyć, ale pocieszałem się myślą, iż nie widząc mnie powracającego, służba pozostała w kraalu pospieszy mi z pomocą. Ale godziny upływały, a nikt nie przychodził; nareszcie wieczór zapadł, głód zaczął dokuczać mi porządnie. Co tu począć — nie mogłem jak tygrys jeść surowego mięsa, aby głód zaspokoić, postanowiłem zasnąć. W nocy głuche milczenie las zaległo; spałem więc smacznie i byłbym może długo jeszcze się nie obudził, gdyby nie odgłos spowodowany podnoszeniem się ciężkiej klapy. Podniosła się nareszcie; strumienie światła zalały ciemną moją sypialnię, już zamierzałem wybiedz na zewnątrz, gdy wtem, o zgrozo! ujrzałem zwrócone ku mej piersi zabójcze narzędzie. Jedna sekunda, byłbym padł śmiertelnym ugodzony ciosem! i godzina oswobodzenia byłaby zarazem ostatnią życia mego godziną. Szczęściem, pan kapitan raczył poznać we mnie stworzenie należące do rodzaju ludzkiego, teraz więc powinienem tylko podziękować panom za uwolnienie z więzienia.
Wypowiedział to tak zabawnym tonem i z tak uciesznemi ruchami, iż zaledwie zdołaliśmy wstrzymać się od śmiechu.
— Jak to już miałem przyjemność oznajmić panom, kraal mój leży co najwięcej o dwie mile ztąd, byłbym bardzo szczęśliwy gdybyście raczyli zaszczycić go swoją obecnością.
— Z przyjemnością odwiedzimy pana, rzekł pułkownik Munro.
— Jako myśliwych, zaciekawia nas bardzo urządzenie kraalu, rzekł kapitan.
— Myśliwi! powtórzył Mateusz Van Guit, myśliwi! a wyraz twarzy jego przekonywał wymownie, iż nader mierny miał szacunek dla synów Nemroda. Zapewnie dla tego polujesz pan na dzikie zwierzęta, aby je zabijać? dodał zwracając się do kapitana Hod.
— Ma się rozumieć — i jedynie dlatego, odpowiedział tenże.
— Ja zaś staram się jedynie chwytać je, odrzekł z niewysłowioną dumą Van Guit.
— W takim razie nigdy nie staniemy się współzawodnikami! odpowiedział śmiejąc się kapitan.
Dostawca pokręcił głową — widocznie nie lubił myśliwych, ponowił jednak uprzejmie swoje zaproszenie. Właśnie zamierzaliśmy udać się do kraalu, gdy dały się słyszeć głosy nadchodzących Indusów; nadchodziło ich z pół tuzina.
— A! otoż i moja służba! zawołał Mateusz Van Guit; a zwracając się ku nam, dodał po cichu kładąc palec na ustach: Nie mówcie panowie nic o mojej przygodzie; niech służba nie wie że dałem się złapać jak najprostsze zwierzę — mogłoby to osłabić ich karność i powagę moją.
Skinieniem uspokoiliśmy jego obawę.
— Panie, rzekł jeden z Indusów, którego spokojna i inteligentna fizyonomia zwróciła moją uwagę, szukamy cię już od dwóch godzin.
— Byłem w towarzystwie tych panów, którzy obiecali łaskawie udać się ze mną do kraalu, pierwej jednak trzeba zastawić pułapkę.
Indusi spełnili rozkaz, ale pierwej na zaproszenie dostawcy zwierząt, zwiedziłem z kapitanem wnętrze jego łapki. Było trochę ciasne, i Van Guit nie mógł w niem swobodnie machać rękami rozmawiając, jak to było jego zwyczajem. Obejrzawszy szczegółowo całe urządzenie, kapitan powinszował dostawcy zwierząt tak dobrego pomysłu.
— O! wierz mi pan, odrzekł tenże, moja łapka przewyższa nieskończenie wszelkie dotąd używane. W jednych zwierzęta się dusiły, w innych kaleczyły śmiertelnie — ja zaś potrzebuję chwytać je żywe i nienaruszone.
— No! bez zaprzeczenia, rządzimy się całkiem przeciwną zasadą, rzekł śmiejąc się kapitan.
— Kto wie, czy moja nie jest lepszą, odrzekł dostawca. Gdyby tak zapytać zwierząt...
— A! nie mam zwyczaju zasięgać ich zdania! odpowiedział kapitan.
— Ale raz schwytawszy, jakże wyprowadzasz pan swoich jeńców? zapytałem.
— Do otworu zasadzki przysuwa się szczelnie otwartą klatkę żelazną na kółkach, i za podniesieniem klapy zwierzęta same do niej wchodzą, poczem bawoły przyprzężone do klatek, powoli dowożą je do kraalu, odpowiedział Van Guit.
Zaledwie wymówił te słowa, usłyszeliśmy krzyki dochodzące nas zewnątrz. Jednym tchem wybiegliśmy z zasadzki.
Jeden z Indusów przeciął na dwoje trzymaną w ręku laską, węża najzjadliwszego rodzaju w chwili gdy tenże miał rzucić się na pułkownika; był to ten sam Indus, który przed chwilą zwrócił moją uwagę. To wdanie się jego ocaliło pułkownika od niechybnej śmierci, gdyż krzyk usłyszany pochodził ztąd, że służący jeden z kraalu ukąszonym został przez tegoż węża i wijąc się po ziemi w boleściach, konał w konwulsyjnych drganiach.
Dziwnym trafem głowa ucięta znowu skoczyła na piersi służącego, zębami jej został pochwycony i nieszczęśliwy zarażony strasznym jadem zginął prawie w jednej minucie, tak że nie można było nawet go ratować.
Przerażeni tym widokiem zwróciliśmy się szybko do pułkownika.
— Czy nie jesteś choćby zadraśnięty? zapytał Banks chwytając go za rękę.
— Nic mi nie jest, odrzekł pułkownik, bądźcie spokojni. — Poczem zwracając się do Indusa któremu zawdzięczał życie, rzekł: Dziękuję ci serdecznie przyjacielu.
Indus odrzekł iż nie należy mu się żadne podziękowanie.
— Jak się nazywasz? zapytał pułkownik.
— Kalagani, odrzekł Indus.