Dom parowy/Tom II/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Dom parowy
Podtytuł Podróż po Indyach północnych
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1882
Druk Drukarnia J. Czainskiego
w Samborze
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Oko w oko.

Gdy Indostan został nareszcie uwolniony od Tugów którzy tak krwawemi zgłoskami zapisali się na kartach jego dziejów, miejsce ich zajeli godni pod każdym względem następcy, tak zwani Dakoici, którzy w rzeczywistości byli tylko zreformowanymi Tugami. Złoczyńcy ci zmienili sposób wykonywania i cel swych morderstw — ale nie zaprzestali bynajmniej zabijać i mordować.
Nie chodziło już o składanie ofiar dzikiej Kali, bogini śmierci; dzicy ci fanatycy obecnie już nie duszą, ale trują aby okradać i obdzierać. Dusicieli zastąpili praktyczniejsi ale równie straszni zbrodniarze.
Dakoici, stanowiący oddzielne bandy w pewnych częściach półwyspu, przyjmują do swego grona wszelkich zbrodniarzy i morderców jacy zdołają wymknąć z sideł policyi anglo-indyjskisj. Dzień i noc uwijają się po głównych drogach, szczególniej w więcej dzikich okolicach, i powszechnie jest wiadome że Bundelkund najlepiej się nadaje i często bywa widownią tych scen gwałtu i rabunku. Często rabusie ci zbierają się licznie i napadają na jakąś odosobnioną wioskę. Wtedy ucieczka jest jedynym ratunkiem ludności, ci zaś którzy wpadną w ręce Dakoitów, stają się ofiarą najstraszniejszych morderstw i męczarni.
Pułkownik Munro dostał się w moc bandy Dakoitów, naprowadzonych przez Kalagani’ego; skrępowawszy, powlekli go drogą wiodącą do Jubbulpore. Od chwill zawiązania stosunków z mieszkańcami Steam-House, całe postępowanie jego było jednym ciągiem matactwa i zdrady. Był on wysłańcem Nana-Sahiba, który wybrał go za narzędzie mające ułatwić mu zemstę.
Czytelnicy nasi pamiętają zapewnie, iż podczas uroczystości Moharum, w Bopalu, dnia 24. maja, Nana-Sahib wmięszał się zuchwale między tłum i tam dowiedział się o wyjeździe sir Edwarda Munro do prowincyj północnych. Na jego rozkaz, Kalagani, jeden z najbezgraniczniej sprawie i osobie jego oddanych Indusów, opuścił Bopal, śledził nieustannie za śladem pułkownika, ścigał wszędzie i nie tracił z oczu, gotów choćby życie swoje narazić, i nie zaniedbując niczego co dozwoliłoby mu dostać się do otoczenia nieubłaganego wroga Nana-Sahiba, którego pragnął zguby.
Kalagani udał się natychmiast w kierunku prowincyi północnych. W Kawnpore spotkał pociąg Steam-House; od tej chwili ścigał go wszędzie nie pokazując się nigdy, i czekając sposobności która się nie nastręczała. I dla tego także gdy pułkownik z towarzyszami osiedlił się czasowo w sanitarium Himalaya, zgodził się wejść do służby Mateusza Van Guit.
Bystry i przebiegły odgadł instynktowo że niezawodnie zawiążą się ścisłe stosunki między kraalem i sanitarium; jakoż nie zawiodły go wyrachowania, a nadto udało mu się, zaraz od pierwszego spotkania, nietylko zwrócić na siebie uwagę pułkownika Munro, ale nawet nabyć prawa do jego wdzięczności.
Postawił więc na swojem. Czytelnicy pamiętają że następnie Indus często przychodził do Steam-House, znał zawczasu nasze zamiary i zamierzony przez Banks’a kierunek podróży. Odtąd całe postępowanie jego do jednego tylko zmierzało celu: starać się wszytkiemi sposobami aby został przyjęty na przewodnika naszej wycieczki na południe.
Dla dopięcia tego zamiaru nie wahał się narazić nietylko życie innych ale i swoje. Umyślił sobie iż jeźli zacznie towarzyszyć nam w podróży jako zostający jeszcze w usługach Mateusza Van Guit, nikt nie poweźmie najmniejszego podejrzenia i może uda mu się tak rzecz nakierować, iż sam pułkownik zaofiaruje mu czego tak usilnie pragnął.
Aby to mogło nastąpić, potrzebował pozbawić dostarczyciela jego bawołów do zaprzęgu, co musiało zniewolić go uciec się do pomocy Stalowego Olbrzyma. Dlatego nie omieszkał korzystać z owej niespodziewanej napaści dzikich zwierząt, i nie troszcząc się jak straszne może to ściągnąć następstwa, niepostrzeżenie odsuną sztaby żelazne, podtrzymujące bramę kraalu. Tygrysy i pantery rzuciły się do wnętrza, bawoły się rozpierzchły lub zostały rozszarpane, kilku Indusów śmierć znalazło, ale plany Kalagani’ego zostały uwieńczone powodzeniem. Mateusz Van Guit zniewolony był prosić pułkownika Munro, aby dostawił jego menażeryę do stacyi kolei w Etawah.
Ztamtąd miał już wieźć ją dalej koleją żelazną i oddalić chikarisów jako już niepotrzebnych, co odnosiło się także i do Kalagani’ego. Wtedy to Indus udał bardzo zakłopotanego co z sobą zrobić i Banks mu uwierzył. Inżynier sądził że ten Indus tak rozgarnięty i wierny, i tak doskonale znający całą tę część Indji, będzie im mógł być bardzo użyteczny, i dlatego wziął go za przewodnika aż do Bombay — odtąd już losy wyprawy zostawały w ręku Kalagani’ego. Któżby mógł przypuścić że ten Indus tak zawsze gotów do poświęceń może być zdrajcą!
Raz tylko Kalagani o mało się nie zdradził, wtedy gdy Banks mówił mu o śmierci Nana-Sahiba. Nie zdołał powstrzymać ruchu niedowierzania zwiastującego że nie może dać wiary słowom inżyniera — ale wszakże było przekonanie wszystkich Indusów, uważających legendowego nababa za istotę nadprzyrodzoną, której śmierć dosięgnąć nie może.
Czy ów dawny towarzysz z którym Kalagani spotkał się — bynajmniej nieprzypadkowo — podczas przechodu karawany Benżarisów, potwierdził czy zaprzeczył wiadomości o śmierci Nana-Sahiba, niewiadomo — to pewna że zdrajca nie wyrzekł się bynajmniej swoich niecnych zamiarów i pragnął doprowadzić je do skutku, jeźli nie na rachunek nababa, to na swój własny. I dlatego to skierował Steam-House w wąwozy Windhyasów, a podróżni przebywszy straszne wyż opisane przygody, przybyli nareszcie na brzegi jeziora Puturia, na wodach którego musieli szukać schronienia.
Kalagani zdradził się jednak wtedy gdy chciał opuścić pływający statek, pod pozorem iż pragnie udać się do Jubbulpore aby tam szukać żywności i opału. Pomimo jego panowania nad sobą, wydał prosty objaw fizyologiczny niemogący ujść bystrego oka pułkownika, który powziął podejrzenie aż nadto usprawiedliwione. Pozwolono mu odpłynąć, ale w towarzystwie Gumi’ego; obadwaj rzucili się w fale jeziora i w godzinę dopłynęli do południowo-wschodnich jego wybrzeży.
Płynęli więc tak w pośród ciemnej nocy; Gumi przestrzeżony aby się miał na baczności i pilnował Kalagani’ego, który nie domyślał się bynajmniej że jest podejrzywany — i to też Gumi’emu dawało nad nim przewagę.
Przez trzy godziny szli wielkim gościńcem ciągnącym się przez południowy łańcuch Windhyasów i prowadzącym do stacyi Jubbulpore. Mgła nie była tu tak gęsta jak na jeziorze; Gumi miał baczne oko na swego towarzysza i postanowił sobie że za pierwszym podejrzanym ruchem utkwi w piersi jego wielki nóż jaki miał za pasem, aby nie mógł szkodzić pułkownikowi i jego towarzyszom. Ale, niestety! pomimo całej swojej energii, wierny Indus nie mógł postąpić jak zamierzał.
Była to noc bezksiężycowa, tak czarna że o kilka kroków nic dojrzeć nie można było; nagle na zakręcie drogi dał się słyszeć głos jakiś przyzywający Kalagani’ego:
— Kalagani! czy to ty?
— Tak, Nassimie! odrzekł Indus.
W tejże chwlili[1] jakiś dziwny, ostry krzyk rozległ się z prawej strony drogi. Krzyk ten, był to tak zwany „kisri“ jaki wydają jako hasło dzikie plemiona Gondwana, dobrze znane Gumi’emu.
Zaskoczony niespodzianie, Gumi nie wiedział co począć. Gdyby nawet udało mu się zgładzić Kalagani’ego, to nie zdoła oprzeć się całej zgrai Indusów, którym krzyk ten zwiastował aby przybiegli natychmiast. Przeczucie jakieś mówiło mu że powinien uciekać aby przestrzedz towarzyszy. W tym celu powinien coprędzej wracać do jeziora, dopłynąć do Stalowego Olbrzyma i uprzedzić aby nie dopływali do brzegu. I dlatego w chwili gdy Kalagani zwrócił się do oczekującego nań Nassima, odskoczył na bok i znikł w przydrożnych żunglach. Gdy Kalagani powrócił ze swoim wspólnikiem, w zamiarze pozbycia się narzuconego mu przez pułkownika towarzysza, już go nie zastali na drodze.
Nassim, był to przywódzca bandy Dakoitów, całkiem oddany sprawie Nana-Sahiba; wysłał natychmiast ludzi aby przeszukali żungle i starali się koniecznie schwytać śmiałego zbiega. Ale pomimo największych usiłowań nie mogli tego dokonać; czy to z powodu ciemności; czy też Gumi ukrył się gdzieś tak dobrze, dość, że niepodobna go było znaleźć.
Ale nie zaniepokoili się tem wcale, bo czegóż nareszcie mogli się obawiać od Gumi’ego, wszelkiej pozbawionego pomocy, już o trzy godziny drogi oddalonego od jeziora Puturia, do którego w żaden sposób nie zdoła dobiedz przed nimi.
Po krótkiej naradzie przywódzcy Dakoitów z Kalaganim, którego rozkazów zdawał się oczekiwać, zwrócili się wraz z całą bandą na drogę wiodącą do jeziora Puturia, spiesznym przebywając ją krokiem.
Banda ta już od pewnego czasu przebywała w wąwozach Windhyasów, które opuściła jedynie dlatego iż Kalagani zdołał zawiadomić o rychłem przybyciu w te strony pułkownika Munro, przez owego Indusa towarzyszącego karawanie Benżarisów, a był to właśnie Nassim, znoszący się z kimś niewidzialnym, kierującym całą tą niegodziwą zmową.
Wszystko co odtąd miało miejsce, było wynikiem doskonale ułożonego planu, czego ani pułkownik Munro ani jego towarzysze domyśleć się, a tem samem i uniknąć nie mogli. To też gdy pociąg dopłynął do południowych wybrzeży jeziora, napadli na niego Dakoici, którym przywodził Nassim i Kalagani.
Jednakże chodziło im tylko o samego pułkownika Munro; o towarzyszy jego porzuconych bez żywności i schronienia nie troszczyli się i nie obawiali wcale; to też pochwycili jedynie pułkownika Munro, i o siódmej rano był już uprowadzony o sześć mil od jeziora Puturia. Nawet przypuszczać nie można było żeby go prowadzili ku stacyi Jubbulpore; to też pułkownik był pewny że zmierzają ku wąwozom Windhyas i że nigdy może nie zdoła się z nich wydostać.
Odważny i przygotowany na wszystko, nie tracił zimnej krwi; szedł spokojnie jak gdyby nie widział Kalagani’ego. Zdrajca ten szedł teraz na czele zgrai, której rzeczywistym był przywódzcą. O ucieczce myśleć nawet nie można było. Jakkolwiek pułkownik nie był skrępowanym, ale Dakoici otoczyli go tak zwartym szeregiem, iż w żadną stronę kroku postąpićby nie mógł — a zresztą schwytaliby niebawem. Zastanawiał się nad przyczyną i następstwami swego położenia. Nie przypuszczał nawet aby Nana-Sahib był sprężyną wszystkiego, gdyż wierzył temu że został zabity; sądził że zapewnie brat jego Balao Rao albo któryś z towarzyszy pragnął nasycić się zemstą której nabab poświęcił życie.
Myślał z boleścią o nieszczęśliwym Gumi, którego Dakoici nie pojmali. Czy udało mu się uciec? lub, co prawdopodobniej, czy pierwszy nie padł ofiarą? W każdym razie, zdawało się że na pomoc jego liczyć nie można było, bo gdyby nawet udało mu się dostać do Jubbulpore dla zawezwania pomocy, przybyłaby zapóźno. Jeźliby znów powrócił do Banksa i jego towarzyszy, to i ci bez broni i żadnych sposobów obrony, choćby puścili się za nim w pogoń, ocalić go nie zdołają.
Widzimy że pułkownik zimno i rozważnie zastanawiał się nad swojem położeniem; nie rozpaczał, nie upadał na duchu, ale chciał widzieć je w rzeczywistem świetle, zamiast łudzić się za mrzonkami, niegodnemi poważnego umysłu i człowieka nieustraszonej odwagi.
Cała banda szła bardzo spiesznie; zapewnie Nassim i Kalagani pragnęli przed zachodem słońca przybyć do jakiegoś umówionego miejsca, gdzie miał się rozstrzygnąć los pułkownika. Ale nietylko zdrajcom było pilno, i sir Edward Munro chciał jak najspieszniej dowiedzieć się jaki los go czeka.
Raz tylko, około południa, Kalagani kazał zatrzymać się na pół godziny. Dakoici mieli z sobą żywność, usiedli nad brzegiem strumienia aby ją spożyć. I pułkownikowi podano kawałek suchego mięsa i chleba — nie odmówił ich przyjęcia; nie jadł nic od wczoraj, a nie chciał sprawić tej radości swym wrogom, aby mu w ostatniej chwili zabrakło sił fizycznych.
Do tej chwili przebyli już przeszło szesnaście mil; Kalagani skinął i znów puszczono się w dalszą drogę, posuwając się ciągle w kierunku Jubbulpore. Dopiero około piątej wieczorem, Dakoici zeszli z gościńca na lewo, na boczną drogę; pułkownik Munro pojął doskonale, że teraz już tylko od samego Boga mógł spodziewać się pomocy.
W kwadrans później, zapuścili się w ciasny wąwóz na krańcu doliny Nerbudda, wiodący do najdzikszych okolic Bundelkundu. Miejscowość ta oddalona była o jakie 350 kilometrów od paalu Tandit, na wschód gór Santpurra. Tam, na jednym z ich szczytów, wznosiła się stara forteca Ripore, oddawna opuszczona, z powodu, iż w razie zajęcia wąwozów od strony wschodu przez nieprzyjaciół, niepodobna było zaopatrywać ją w żywność. Do fortecy tej prowadziła wązka nadzwyczaj kręta ścieżyna wykuta w skale, którą tylko pieszo i to z wielkim trudem przebyć można było.
Na szczycie najwyższego wzgórza rysowały się z oddali mury i ruiny zniszczonych bastionów, a w środku, na płaszczyźnie wznoszącej się po nad otoczoną parapetem otchłanią, stał na wpół rozwalony budynek, stanowiący kiedyś koszary małego garnizonu forteczki Ripore. Z licznych niegdyś dział, wytykających swe paszcze przez otwory parapetu, pozostało jedno tylko wielkiego kalibru, tak ciężkie i tak zużyte, że niewarte było trudów i kosztu wyprowadzenia. Stało więc na swej lawecie, przetrawione rdzą.
Do tej to fortecy banda Kalagani’ego przyprowadziła jeńca; przybyli tam wieczorem, przebywszy blizko dwadzieścia pięć mil angielskich. Niezadługo więc pułkownik miał się dowiedzieć wobec którego z wrogów swoich miał być stawiony.
Gromada Indyan zajmowała ruiny budynku stojącego w głębi; wystąpili z niego, a przybyli Dakoici uszykowali się do koła parapetu; pułkownik Munro stał w środku, skrzyżowawszy ręce na piersiach.
Kalagani postąpił kilka kroków naprzeciw wychodzących z budynku, na czele których szedł jakiś Indus niebogato ubrany. Kalagani zatrzymał się przed nim i skłonił głęboko; tenże wyciągnął ku niemu rękę którą pocałował z uszanowaniem. Indus skinieniem głowy dał mu poznać że jest zadowolony z jego usług, poczem zwolna podszedł ku więźniowi, z zaiskrzonem okiem, z oznakami najgwałtowniejszego, zaledwie hamowanego gniewu. Wyglądał jak dziki zwierz, już, już mający pochwycić swoją ofiarę.
Pułkownik Munro stał nie cofając się ani o krok, równie bystro wpatrując się w Indusa jak tenże w niego. Gdy Indus był już zaledwie o pięć kroków, rzekł z największą pogardą:
— A! to Balao Rao, brat nababa.
— Przypatrz się lepiej! odrzekł Indus.
— Nana-Sahib! krzyknął pułkownik, odskakując mimowolnie — Nana-Sahib żyje!
Tak, był to rzeczywiście nabab, dawny podżegacz i przywódzca zbuntowanych Cipayów, nieubłagany wróg pułkownika Munro.
Któż więc zginął w potyczce w paalu Tandit?
Brat jego, Balao Rao.
Nadzwyczajne podobieństwo tych dwóch ludzi, zarówno dziobatych i pozbawionych jednego palca u jednej i tej samej ręki, wprowadziło w błąd żołnierzy. Zobaczywszy poległego Balao Rao, przekonani byli że to Nana-Sahib zginął, i prawie niepodobna było nie popełnić tej omyłki. Tak więc gdy doniesiono o śmierci Nababa, poległego w bitwie, Nana-Sahib żył a brat jego zginął.
Nana-Sahib nie omieszkał wyzyskać tej okoliczności na swoją korzyść, i zapewniła mu też prawie zupełne bezpieczeństwo. Wiedział dobrze iż policya angielska nie poszukuje brata tak zawzięcie jak jego, gdyż nietylko nie uważano go za sprawcę rzezi i mordów w Kawnpore i w Luknowie, ale wiedziano że nie wywiera na Indusów tak nieograniczonego i zgubnego wpływu jak Nana-Sahib.
Ścigany ze wszech stron, nabab postanowił uchodzić za umarłego, aż do chwili gdy znów będzie mógł rozpocząć walkę, i zawieszając czasowe swe działania powstańcze, myślał tylko o zasyceniu swej zemsty. Zbieg okoliczności posłużył mu wybornie. Pułkownik Munro, nieustannie otoczony jego szpiegami, opuścił Kalkuttę udając się w podróż w ciągu której miał być w Bombay; a czyby też nie udało się sprowadzić go w okolice Windhyasów, przez prowincye Bundelkundu? Tego pragnął Nana-Sahib i w tym właśnie celu wysłał przebiegłego Kalagani’ego.
Opuściwszy paal Tandit, niezapewniający mu już pewnego schronienia, udał się w głąb doliny Nerbudda, w najodleglejsze wąwozy Windhyasów. Tam stała opuszczona forteczka Ripore, postanowił w niej zamieszkać, będąc niemal pewnym, że wierząca w śmierć jego policya angielska, tam go szukać nie będzie.
Osiadł więc tam z gromadką Indusów bezgranicznie mu oddanych; załogę tę wzmocnił wkrótce bandą Dakoitów, szeregowców godnych podobnego wodza — i oczekiwał sposobnej chwili, w której spełniwszy swe posłannictwo Kalagani zawiadomi go o rychłem przybyciu w te strony pułkownika Munro, którego wtedy starać się będzie dostać w moc swoją.
Tego się tylko obawiał Nana-Sahib, aby rozpowszechniona po całym półwyspie wieść o jego śmierci, nie doszła do Kalagani’ego, i ten uwierzywszy jej, nie zaniechał niecnego posłannictwa zdrady względem pułkownika Munro. I dlategoto kazał Nassimowi przyłączyć się do karawany Benżarisów, śledzić przejścia pociągu Steam-House na drodze do Scindia, i zawiadomić Kalagani’ego o prawdziwym stanie rzeczy. Spełniwszy to polecenie, Nassim coprędzej powrócił do Ripore, i tam, stosownie do objaśnień Kalagani’ego, opowiedział nababowi o wszystkiem co zaszło od czasu gdy tenże opuścił Bopal. Pułkownik Munro i towarzysze jego zbliżali się powoli ku Windhyasom, Kalagani był ich przewodnikiem, należało więc oczekiwać na nich w pobliżu jeziora Puturia.
Tak więc spełniały się najgorętsze pragnienia nababa — teraz był pewnym swej zemsty.
Zamieniwszy te kilka słów, pułkownik i nabab przez chwilę wzajem w milczeniu wpatrywali się w siebie. Wtem nagle postać lady Munro, żywo stanęła przed oczyma i w myśli pułkownika, i krew uderzyła mu do serca i do głowy. Bezwiednie prawie rzucił się ku mordercy więźni w Kawnpore...
Nana-Sahib odsunął się o dwa kroki, a jednocześnie trzech Indusów rzuciło się i gwałtem przytrzymało pułkownika.
Jednakże sir Edward Munro prędko zapanował nad sobą; zrozumiał to Nabab, gdyż skinieniem odsunął Indusów.
Dwaj zacięci nieprzyjaciele, oko w oko stali naprzeciw siebe.
— Munro, rzekł Nana-Sahib, koledy twoi przywiązali do otworu armat stu dwudziestu jeńców z Peszawaru, a następnie przeszło tysiąc dwieście Cipayów takąż zginęło śmiercią. Koledzy twoi mordowali bez litości uciekających z Lahory, po zdobyciu Delhi zadali śmierć trzem księciom i 29 członkom rodziny królewskiej, i strasznych dopuszczali się mordów w Luknowie i Pendżabie. Sto dwadzieścia tysięcy naszych oficerów, a dwieście tysięcy żołnierzy i krajowców przypłacili życiem miłość swej rodzinnej ziemi i walczenie za jej niepodległość.
— Śmierć jemu! śmierć jemu! wykrzyknęli otaczający nababa Dakoici i Indusi.
Skinieniem ręki nabab nakazał milczenie, i oczekiwał odpowiedzi pułkownika.
Sir Edward Munro nie odrzekł ani słowa.
— A ty, Munro, rzekł znowu nabab, zabiłeś Rani z Jansi, wierną moją towarzyszkę... dotąd nie pomściłem się za nią!
Pułkownik milczał.
— Cztery miesiące temu, mówił dalej Nana-Sahib, brat mój Balao Rao poległ od kul angielskich... i dotąd nie pomściłem jego śmierci!
— Śmierć jemu! śmierć mu! krzyczeli.
— Milczeć i czekać aż wybije godzina kary! krzyknął Nana-Sahib.
Wszyscy zamilkli.
— Munro, rzekł znowu Nabab, to jeden z przodków twoich, Hektor Munro, pierwszy poważył się zastosować straszne męczarnie, które tak okrutnie naśladowali rodacy twoi podczas wojny z 1857 roku. On to pierwszy kazał przywiązywać do armat Indusów, naszych krewnych i braci...
I znowu rozległy się wrzaski, których Nana-Sahib stłumić już by był nie mógł, to też rzekł:
— Nadeszła chwila odwetu; Munro, zginiesz śmiercią jaką oni poginęli.
A odwracając się, dodał:
— Czy widzisz to działo? zostaniesz przywiązany do jego paszczy! Jest nabite, jutro przed wschodem słońca huk wystrzału głośnem echem rozlegający się w górach Windhyasów, oznajmi światu że zemsta Nana-Sahiba została dokonaną.
Pułkownik Munro patrzył na Nababa ze spokojem którego zapowiedź blizkiej śmierci zakłócić nie zdołała, i odrzekł zimno:
— Dobrze, tak samo postąpiłbym z tobą, gdybyś był wpadł mi w ręce.
I sam stanął przed paszczą armaty; Indusi najpierw związali mu w tył ręce, a następnie mocnemi postronkami przywiązali do armaty. Poczem, przez całą godzinę cała ta dzika zgraja nikczemnie znieważała i naigrawała się z niego.
Pułkownik Munro stał tak niewzruszony wobec zniewag, jak niewzruszonym chciał pozostać wobec śmierci.
Nareszcie noc nadeszła; Nana-Sahib, Kalagani i Nassim udali się do starych koszar, a w końcu i cała banda opuściła płaszczyznę, udając się za swymi przywódzcami.
Sir Edward Munro pozostał sam wobec śmierci i wobec Boga...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – chwili.